Kłopoty z turystami to wina tanich linii? Przewoźnicy punktują: „Będziemy latać tam, gdzie chcą ludzie”
Protesty, zakazy, podnoszenie cen – niektóre miasta na wielu frontach walczą z nadmierną turystyką. A jednocześnie linie lotnicze otwierają kolejne połączenia, robią promocje i zachęcają ludzi do podróżowania. Czy można więc powiedzieć, że to oni odpowiadają za całe zło związane ze zbyt dużą liczbą turystów? Miasta uważają, że tak. Ale przewoźnicy mają zupełnie inne zdanie na ten temat. I kto ma rację?
Problem masowej turystyki i przepełnienia w najbardziej popularnych miejscach świata, spędza dziś sen z powiek wielu rządom, samorządom, organizacjom i ekologom. Co ciekawe, wielu z nich zrzuca winę na linie lotnicze – zwłaszcza te z założenia niskokosztowe, które ułatwiły podróżowanie i ściągnęły masy turystów do przeróżnych regionów świata, często wcześniej trudno dostępnych.
Tanie linie wróżą najgorsze
Czasem odnoszę wrażenie, że tanie linie odpowiadają za całe zło tego świata. Narzekamy na nie i niejednokrotnie zarzekamy się, że: „teraz to już przesadzili, więcej z nimi nie polecę”. Strajki, opóźnienia, dodatkowe opłaty – to wszystko ściąga na nich gniew pasażerów. Ale niskokosztowi przewoźnicy są pod obstrzałem wielu stron. Tradycyjne linie zarzucają im zagrywki poniżej pasa, a ekolodzy punktują ich wpływ na środowisko. A od niedawna do wrogów taniego latania dołączają też miasta.
W ich opinii te wszystkie Ryanairy i Wizz Airy są niczym czterej jeźdźcy apokalipsy – przywożą ze sobą wszystko, co najgorsze. A że w postaci milionów turystów rocznie? No cóż, tego miasta udają się nie widzieć. A spory zamiast łagodnieć, wydają się ciągle zaostrzać.
Tym bardziej, że twarde dane potwierdzają to, czego obawiają się samorządy. Wcześniej niemal nieodkryta Islandia, po pojawieniu się tanich przewoźników ma 2,2 mln turystów rocznie, czyli ponad sześć razy więcej niż mieszkańców. Izrael dopłacał do tego, by w krótkim czasie pojawiło się sporo połączeń z Polski. Dzięki temu dziś bezpośrednio możemy polecieć tam z większości dużych polskich miast: Krakowa, Katowic, Warszawy, Lublina, Wrocławia, Poznania, Gdańska czy Rzeszowa. Lata tam zarówno Ryanair i Wizz Air, ale też LOT, El Al, czy Sun d’Or. I to był strzał w dziesiątkę, bo w zeszłym roku Izrael odwiedziło go 360 tys. Polaków, czyli aż o 150 proc. więcej niż chociażby dwa lata temu.
Takie przykłady można mnożyć i nie da się zaprzeczyć, że razem z tanimi liniami turyści zjeżdżają w nowe miejsca niemal masowo. Jedni się z tego cieszą, a inni – zwłaszcza, gdy już wcześniej nie narzekali na brak popularności – mają dość.

"Radźcie sobie sami"
Tymczasem linie lotnicze umywają ręce. Dyrektor generalny Norwegiana zapytany o problem przepełnienia w turystycznych miastach, nie owija w bawełnę. I nie zamierza udawać, że linia bierze pod uwagę problemy społeczno-ekologiczne.
– Zabieramy ludzi tam, gdzie chcą latać. Jeśli zlikwidujesz turystykę w Barcelonie, miliony ludzi stracą pracę – powiedział Bjorn Kjos w wywiadzie dla portalu Skift. – Mogą istnieć ludzie, którzy nie lubią takiej liczby turystów, ale to tworzy miejsca pracy dla większości z nich – dodał.
Podkreślił też, że jego zdaniem to miasta muszą same uporać się z problemem, tworząc odpowiednie regulacje, ale także inwestując w infrastrukturę np. budując i rozwijając więcej obiektów hotelowych.
Z podobnymi zarzutami spotkał się też Ryanair. W ubiegłym roku podczas targów World Tourist Forum, irlandzki przewoźnik został oskarżony o niemal wszystkie problemy, z jakimi boryka się Amsterdam.
– Zalew turystów sprowadziły na nas tanie linie lotnicze. A najgłośniejsi i najbardziej kłopotliwi są pasażerowie Ryanaira. To samo dotyczy Airbnb – powiedział wtedy szef Frans van der Avert, dyrektor ds. marketingu miasta Amsterdam.
Ale na reakcję nie trzeba było długo czekać. Kenny Jacobs, szef marketingu Ryanaira, podobnie jak Kjos uznał, że sprawa w ogóle nie dotyczy linii lotniczych. Dodał też, że w ten sposób przedstawiciel miasta udowadnia tylko, jak źle wykonuje swoją pracę i uderza w ludzi, z których miasto w dużej mierze żyje i którzy dają mieszkańcom prace. Oczywiście nie zabrakło też ciętej riposty.
– Jeśli ten pan sądzi, że Amsterdam przyciąga tylko ludzi zainteresowanych imprezami, to znaczy, że miasto wykonuje fatalną robotę, bo nie jest w stanie zainteresować ludzi jego innymi zaletami – odciął się Jacobs. – Pan van der Avert powinien przestać obrażać turystów, dzięki którym istnieje co dziesiąte miejsce pracy w Holandii, w tym jego własne – podsumował.

Miasta robią, co mogą?
I trudno nie przyznać tym dwóm ostrym wypowiedziom, racji. Faktem jest, że tanie linie spopularyzowały podróże lotnicze i niemal stworzyły od nowa pojęcie turystyki weekendowej. Faktem jest również, że wiele miast osiągnęło szczyt swoich możliwości, jeśli chodzi o przyjmowanie kolejnych turystów. Ale czy faktycznie robią, co tylko mogą, by się z tym uporać?
W ostatnim czasie pojawiło się sporo zakazów i obostrzeń. Wiele z nich dotyczy Airbnb, jak te w Madrycie, Norwegii czy Walencji.
Inne dotyczą bezpośrednio turystów np. ukrócenie wszelkich „rozrywkowych transportów” – rowerowych barów czy rejsów z zakrapianymi imprezami w Amsterdamie, zakaz happy hours i alkoholowym promocji, kodeks dobrych i złych zachowań na Balearach, ale także ograniczenie liczby turystów w chorwackim parku Krka czy na Capri.
Ale jednocześnie trudno nie odnieść wrażenia, że wiele „przeładowanych” miast nie umie albo nie chce jasno postawić granicy pomiędzy gigantycznymi wpływami do budżetu, a ochroną swojej tożsamości i… infrastruktury. W teorii dzieje się wiele – są przecież protesty, apele ekologów czy mieszkańców, jakieś zakazy się pojawiają, ale w praktyce turystów wcale nie ubywa. Airbnb rozwija się w szalonym tempie, połączeń w siatkach tanich linii przybywa, a turystów jest coraz więcej i więcej.
Tylko czy przylatywaliby tu, gdyby zakazy naprawdę były uciążliwe? Oczywiście, że nie. A wtedy i tanie linie szybko zrezygnowałyby z nierentownych połączeń. Tylko, że jednocześnie zniknęłyby gigantyczne pieniądze, które przylatują właśnie tymi samolotami. I miasta to doskonale wiedzą.
Nic więc dziwnego, że trudno radykalnie odciąć się od turystyki. Ale po co szukać winnych tam, gdzie najpierw trzeba patrzeć na siebie?