Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 14 posty(ów) ] 
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 07 Mar 2025 17:55 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2014
Posty: 1489
Loty: 119
Kilometry: 225 398
srebrny
Czego to tu nie będzie...

Do nozdrzy zaczęła docierać jakiś nieznana, dziwna woń. Coś ostrego. To azjatyccy, w większości, pasażerowie lotu, zalewają coraz to nowe „chińskie zupki”. Nie sprawdzałem kraju produkcji, może i była to Korea Południowa. Zasysają makaron i popijają cieczą. Wraz z rosnącą liczbą pochłaniających przysmak Koreańczyków, wrażenie ostrości zaczyna przechodzić w wrażenie wręcz drażniącej ostrości. Wtedy można było się poczuć się już trochę jakby „tam”, już trochę w miejscu docelowym. Niektórzy biali, czy to wiedzeni ciekawością (np. ja), czy też gustujący w tym przysmaku, dołączają do degustacji… i po chwili, raczej w większości przypadków, pojawiają się u nich ciekawe efekty. Palenie w gardle, smarkanie, łzy w oczach. Fakt, było dane słyszeć, że Koreańczycy lubią ostre jedzenie – ja wprawdzie też lubię, tyle tylko, że ostre po europejsku, czyli nie aż tak, co najwyżej jak u Bratanków! To kulinarne doświadczenie dało nam do myślenia i staraliśmy się przez te parę dni w kraju spokojnego poranka jadać ostrożnie, w sensie nie za bardzo ostro, tylko tak jakby na spokojnie… nie zawsze się udawało. Między innymi tak mijały kolejne godziny lotu naszym narodowym przewoźnikiem, na pokładzie Dreamlinera, do Seulu.

Image

Korea Południowa, jako kierunek lotu, już jakiś czas kręcił się nam wokół głowy, choć nigdy zbyt blisko, nigdy nie był priorytetowy. Gdy już nazbierało się nań środków (mil), wypadły przeciwności losu. Najpierw pandemia, potem niespodziewanie plany pokrzyżował oddział ortopedii, który przy okazji był też jednym z powodów do nie zabierania się do Korei na ostro, lecz na spokojnie. Wreszcie wyjazd doszedł do skutku. Nie było przed nim jakiejś fascynacji tamtejszą kulturą, nie było zauroczenia k-popem, a głównym płomyczkiem, który przyświecał myślom o ICN, były – szczerze mówiąc – niskie dopłaty do biletów za mile Miles&More. Ostatecznie udało się upolować Inczon z Warszawy za 40000 mil i 172,30 zł od głowy (RT)… aż żal nie skorzystać. Wyjazd ten wart jest dla mnie nie tylko odnotowania, ale i, jako bardzo udany, lepszego zapamiętania. Usiadłem do tej relacji w okresie, gdy już emocje opadły, a wspomnienia ułożyły się, ale jeszcze nie zamazały się i nie ulotniły – a minęły już ponad trzy kwartały od powrotu.

Klasyczny wariant takiej wycieczki zdawał mi się zawierać w punktach: Jeju, Busan, Seul. Po dłuższym zapoznawaniu się z tematem całość ewoluowała... w sumie przez parę lat. Między Busan, a stolicę, wpada jeszcze Gyeongju, które zdaje się być na tyle ciekawe, że warto nie ograniczać się do potraktowania tej okolicy jedynie jednodniowym wypadem tamże z Busan.

Więcej punktów jednak z planów odejmujemy niż dodajemy. Na Jeju główną atrakcją zdaje się być wejście na wulkan Halla. Raz, że aktualnie nie damy rady (vide chociażby ortopedia), dwa, że na paru wulkanach już byliśmy, trzy, że krater Stefanosa na Nisiros, pod względem wrażeń, raczej ma miejsce numer jeden, nawet przed Wezuwiuszem. Kolejna atrakcja, tunele lawowe. Ze zdjęć i opisów wynika, że fajne i ładne, ale czy aby na pewno ciekawsze od Cueva de los Verdes na Lanzarote? Więc może właśnie tam warto byłoby zajrzeć najpierw, a może te odwiedzone już na Kanarach dzikie, nieskomercjalizowane tunele wystarczą? No to może plaże? W końcu wyspa Jeju to Karaiby Korei. Wybaczcie, ale przeglądając zdjęcia żadna mnie nie powaliła. Na plaże o wiele lepsze wydają się być Grecja, Chorwacja, Hiszpania, czy też idąc dalej i bardziej egzotycznie, Seszele. Tam można cierpieć od nadmiaru, a nie od niedosytu urokliwych, plażowych krajobrazów. Bałtyk, Polska i pribaltyki też swój klimat mają… tylko w pogodę trudniej trafić. Cytując klasyka, „sorry, taki klimat mamy”. Został jeszcze ten wulkan nad brzegiem morza, Seongsan Ilchulbong, Góra Wschodzącego Słońca. Ale dochodzimy do wniosku, że jakoś można go przeboleć. Najbardziej żal wodospadów w okolicy Seogwipo. Te wpadające do morza, to pewnie musi być „coś”. Używając tego typu argumentacji usprawiedliwiamy się sami sobie ze zmiany pierwotnego konceptu i skreślamy Jeju z listy. Wyspa ta była na niej wysoko – dlatego jej wyrzucenie wymagało szczególnie mocnego samousprawiedliwienia.

Oprócz Jeju, pisząc bardziej po polsku to właściwie Czedżu, a może lepiej Dżedżu, z pierwotnych planów powypadało też kilka innych miejsc. Ulsan, z bambusowym lasem i częścią nadmorską nie sprostał ograniczeniom czasowym. Ten sam los podzieliło Daegu i okolice. Kolebka koreańskiej kultury, w sumie, to jedna z kolebek, Klasztor Pieczęci Oceanu z tablicami „tipitaka”, wydał się, przy założeniu przemieszczania się komunikacją publiczną, zbyt odległym czasopochłaniaczem – skreślamy. Szkoda góry Biseulsan, gdzie akurat na przełomie kwietnia i maja powinno przepięknie zakwitać całe mnóstwo azalii. Przenosząc się dalej na północ, z ogólnego planu wypadł Sun Cruise Hotel, jakże intrygujący potworek, hotel w kształcie wielkiego statku wycieczkowego, a wraz z nim okoliczne plaże. Jeszcze bardziej szkoda nam malowniczego Parku Narodowego Seoraksan. Na podstawie zdjęć z sieci definiuję sobie to miejsce jako strzelisty miks Pienin i Tatr. Ostatecznie przebolewamy wszystkie odstępstwa od planu maxi – czas nie jest z gumy, a my z żelaza. Jak tak liczę sobie ilość czasu, która byłaby potrzebna na w miarę solidne zwiedzenie Korei, to wychodzi mi coś koło miesiąca… a to i tak z darowaniem sobie części miejsc.

Tak więc w relacji nie będzie Jeju, Ulsan, Daegu, Gangneung, Sokcho… i pewnie masy innych miejsc. Ale i tak myślę, że w sumie to będzie ich całkiem sporo.
.
_________________
Moje relacje: Korea 2024Lobos 2024


Ostatnio edytowany przez Raphael, 01 Kwi 2025 23:16, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
10 ludzi lubi ten post.
 
      
Po słońce na Florydę☀️ Ferie zimowe w Miami za 3727 PLN 🇺🇸👙Loty Turkish Airlines i hotel 🌴 😍 Po słońce na Florydę☀️ Ferie zimowe w Miami za 3727 PLN 🇺🇸👙Loty Turkish Airlines i hotel 🌴 😍
Odpocznij blisko Malagi od piątku do wtorku za 799 PLN 🌤️🌊👣 Loty z Warszawy i dobry hotel Odpocznij blisko Malagi od piątku do wtorku za 799 PLN 🌤️🌊👣 Loty z Warszawy i dobry hotel
#2 PostWysłany: 14 Mar 2025 17:50 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2014
Posty: 1489
Loty: 119
Kilometry: 225 398
srebrny
Zombi, czyli pociąg do Busan

Plan na pierwszy dzień okazał się być nieco stresogennym, ale nie z powodu filmu „Train to Busan”, lecz z powodu chęci przyśpieszenia spraw i przemieszczenia się z północy na południe od razu po przylocie. Z planem tym związane były liczone znaki zapytania. Czy samolot przyleci zgodnie z rozkładem? Ile czasu potrzeba na przejście przez granicę, odbiór bagażu, zorganizowanie gotówki, karty SIM z internetem, karty transportowej (dalej T-money), oraz dotarcie do środka komunikacji? I w związku z poprzednimi, na którą godzinę kupić bilet na pociąg? a może nie kupować wcześniej i zrobić to na miejscu? a może nie jechać pociągiem, tylko polecieć z Seulu do Busan samolotem?

Do Busan jeżdżą szybkie pociągi dwóch przewoźników. Wolne pociągi nas w tym przypadku nie interesują, bo są… powolne. Korail ma w swojej ofercie składy typu KTX jeżdżące z głównego dworca w Seulu (Seoul Station), natomiast przewoźnik SR oferuje składy SRT (super rapid train) z dworca Suseo w południowo-wschodnim Seulu. Do Suseo można bez przesiadek dostać się z ICN tylko autobusem i zajmuje to więcej czasu niż dojazd na „centralny”… a jeśli są korki, to jeszcze więcej niż więcej. Wybór jest prosty: KTX… lub samolot. Z lotniska Gimpo (GMP), do którego dojazd z Inczonu jest prosty i jeszcze szybszy niż do Seoul Station, co pół godziny coś lata na lotnisko Pusan-Kimhae (PUS). Za samolotem przemawiała szybkość (sam lot trwa godzinę) oraz nieco niższa cena (na interesujący nas dzień i w okresie mojego wyszukiwania 120-140 zł). Argumenty przeciwko to oddalenie lotniska docelowego od centrum Busan (na dojazd trzeba poświecić dodatkowe czas i pieniądze), konieczność bycia wcześniej na lotnisku, a potem czekania na bagaże. Za pociągiem przemawiało korzystne umiejscowienie dworca kolejowego w Busan, chęć przejechania się „koreańskim pendolino” oraz przypuszczalnie ciekawe, atrakcyjne widoki. Jako, że nie było do końca wiadomo, o której godzinie będziemy faktycznie w Inczonie i ile zejdzie na te wszystkie rzeczy, które trzeba ogarnąć tuż po wjeździe do Korei, to argumentem przeważającym stała się stosowana przez Korail, całkiem elastyczna polityka anulacji biletów. Jeśli ma się potrzebę zwrotu biletu można to bezpłatnie zrobić do 3 godz. przed odjazdem… ale dotyczy to tylko dni nieświątecznych od poniedziałku do czwartku. W weekendy i dni ustawowo wolne od pracy zapotrzebowanie na przejazdy koleją w Korei wzrasta i chcąc zwrócić bilet trzeba liczyć się z jakąś opłatą (max 10%). Ba! jeśli coś pójdzie nie tak, to bilet Korail można oddać nawet po odjeździe pociągu, ale w takim przypadku jedynie w kasie biletowej. 15% ceny wynosi opłata za zwrot dokonany do 20 minut po odjeździe, 40% do godziny po, a 70% powyżej godziny (tu chyba jest ograniczenie czasowe do rozkładowej godziny przyjazdu do stacji docelowej).

Rozkładowo lot z Warszawy do Seulu trwa 11 godzin i 10 minut. Lądujemy w zasadzie w czasie rozkładowym. W Polsce jest 23:20… a w Korei już poranek dnia następnego, 7 godzin różnicy i mamy 6:20, pierwszy dzień maja. Biorąc pod uwagę, że żeby zdążyć na pociąg, którym możemy zdążyć do Warszawy na samolot, wstaliśmy jakoś koło 4 rano, można przyjąć, że nasza doba w tej (tamtej) chwili trwała już jakieś, eee… 26 godzin… a do nocy jeszcze z 10 godzin zostało. Wiem, że to wyższa arytmetyka, prawie jak z ław sejmowych, gdzie jak kasa jest na minusie i do tego dołoży się jeszcze większy minus, to wychodzi niby jakiś plus. W samolocie ile się da spaliśmy, co nie wychodziło jakoś najlepiej, więc po wylądowaniu jesteśmy trochę jak zombie. Maszynę opuszczamy dosyć sprawnie, w rękawie robię zdjęcie „Witamy w Korei. Baggage Claim 17”… i dobrze, że zrobiłem, bo całość procedur trwała i trwała, a po przejściu kontroli paszportowej numer taśmy już nigdzie nie był wyświetlany, a walizki leżały obok taśmy. Pierwszą sprawą do ogarnięcia, było wypełnienie małej karteczki „arrival card”. Zamiast niej można też wypełnić K-ETA, czyli elektroniczne potwierdzenie podróży. Ale z okazji „Visit Korea Year (2023~2024)” w okresie od 01.04.2023 do końca 2024 roku obywatele 22 państw, w tym Polski, byli zwolnieni z obowiązku wyrabiania tego czegoś (zwolnienie to zostało przedłużone do końca 2025 r.). A skoro można nie wydać 10000 wonów, bo taki jest koszt K-ETA na osobę, i uzyskać ten sam efekt, czyli przekroczyć granicę, to wiecie… skoro nie widać różnicy to po co przepłacać. Dodatkowo wypełnić „arrival card” można już w samolocie, bo stewardesy je rozdają, więc czasu się nie traci… tyle tylko, że formularzy akurat zabrakło. W korytarzach inczońskiego lotniska mieszamy się z napływającymi falami wielonarodowego tłumu. Zdaje się, że zleciało tu pół świata i cała Azja. Parę minut schodzi na dopchanie się do stolika z formularzami „arrival card”. Jest gęsto jakby się stado gęsi zleciało do świeżo napełnionego karmidła. Potem ustawiamy się w kolejce do kontroli granicznej... tutaj już gęsi jedna za drugą. Ludu jest tyle, że trwa to i trwa… od wyjścia z samolotu do przejścia kontroli granicznej schodzi 1,5 godziny. Potem jeszcze pół godziny na odbiór bagażu, wymianę waluty, siku-siku, załatwienie i doładowanie kart T-money i dojście na pociąg vel metro.

!!! wychodząc z samolotu zróbcie zdjęcie z numerem taśmy bagażowej

KTX z Seulu do Busan jest pierwszym z zasadniczych etapów podróży, już na miejscu, w Korei. Wcześniej trzeba było dostać się z lotniska na „centralny” dworzec kolejowy, czyli na Seoul Station w Seulu. Wybieramy klasykę, czyli All Stop Train. Za trasę z lotniska w Inczon (T1) z karty T-money schodzi 4450 wonów i 1:12 czasu na przejazd. Samą T-money nabywam w automacie, tuż przed wejściem na peron metra (5000 wonów), a drugą odbieram wcześniej, w okienku LGU+ (po odbiorze bagaży), jako bonus do wykupionej online karty eSIM. Jeszcze wcześniej, wychodząc ze strefy odbioru bagażu, wymieniam 80 dolarów na 106000 wonów.

Stojąc w kolejce do kontroli paszportowej, zastanawiałem się, czy zdążymy na pociąg do Busan. A może odwołać i kupić późniejszy? Ale przecież bilety na pociąg kupowałem tydzień przed wylotem i już wtedy dostępność była taka sobie, a niektóre składy były całkiem wyprzedane. Zresztą już na etapie kupna, z tyłu głowy była kwestia, czy kupić wcześniejszy, czy późniejszy KTX. Z perspektywy czasu nie polecam kontynuowania podróży „dalej” w tym samym dniu, w którym przylatuje się do Korei. Owszem, da się, ale mogą pojawić się przeciwności. Ostatecznie wszystko się czasowo zgrało i bez pośpiechu zdążyliśmy na pociąg do Busan, na „ten” pociąg. Horrory mnie nie kręcą, ale ciekawym uczuciem jest mieć świadomość, że komuś wpadło do głowy umieścić akcję filmu z zombie w pociągu przemierzającym główną, najważniejszą, najbardziej obleganą trasę w kraju: Seul – Busan. Co więcej, popularność tego obrazu okazała się na tyle duża, że jest już zapowiedziana jego 3. część! Do pociągu wsiadamy z graniczącym z pewnością przekonaniem, że tym razem jednak będzie bez dziwnych tworów, powiedzmy, natury, i że nic nas nie zje.

zwiastun filmu „Pociąg do Busan”

Po zajęciu miejsc w pociągu dosyć szybko odpływamy i większość czasu przesypiamy. Tak więc spędzenie czasu na podziwianiu koreańskich krajobrazów udało się tak sobie. Sam pociąg, wbrew powszechnym opiniom, też taki sobie. Wagony są bezprzedziałowe, w drugiej klasie z konfiguracją siedzeń 2+2. Siedzenia raczej wąskie, a pociąg też wydał mi się jakoś taki niezbyt szeroki – może to ze zmęczenia. Jak na fakt, że to pociąg, a nie Ryanair, to miejsca na nogi nie jest za dużo, przynajmniej jak się ma 1,9 metra wzrostu. Pod tym względem EIC „Ondraszek” deklasuje Koreańczyka, nawet w drugiej klasie. Natomiast przyznać trzeba, że w zasadzie niewyczuwalna jest sama jazda „koreańskim pendolino”. Nic nie podskakuje, nie stuka, nie puka, nie ma charakterystycznego dla naszych kolei pa-tam-pa-tam (względnie dup-dup dup-dup). Pod względem organizacyjnym też jest bardzo dobrze. Kupując bilet otrzymujemy oczywiście informację o numerze wagonu i miejscach (tych nie można wybrać). Ale nie to jest najfajniejsze. Już na miejscu, na skrajni peronu, przynajmniej na Seoul Station, wmurowana jest informacja o tym gdzie który wagon podjedzie, i to z dokładnością do samych drzwi wejściowych. Tak więc nie ma zapowiadania takiego jak u nas, że wagony 1, 2, 3 zatrzymają się od czoła pociągu, wagony 4 i 5 w sektorze numer 2… przy czym i tak nie zawsze składom PKP udaje się stanąć tam gdzie trzeba.

Gdy jedziemy, to w przerwach między snem, a dalszym snem, zerkamy za okno i popijamy zakupioną na dworcu herbatę w butelkach. Przy czym herbata to określenie nieco złudne. Chodzi bowiem o napój herbatopodobny na bazie przypalanego ryżu. Fanatykami tegoż zdecydowanie nie zostaliśmy. Na normalną butelkowaną herbatę nigdy potem w Korei nie trafiliśmy. Nawet w marketach ciężko wynaleźć herbaciany susz gotowy do zaparzenia, a czarnej herbaty nie ma tam w ogóle.

Z widoków, w trakcie oglądania których byłem na tyle przytomny, że pamiętam, że je oglądałem, zakodowały mi się tylko wysokie bloki mieszkalne na przedmieściach wielkich miast, Daegu i Ulsan. Ciekawie widok ich miksował się z poletkami uprawnymi i małymi ogródkami działkowymi.

Image
przedmieścia Daegu

Image
przedmieścia Ulsan

Gdy wysiadamy w Busan z pociągu, pracownik KoRail kłania się pasażerom opuszczającym skład. Nie wiem czy to tak zawsze i na każdej stacji, czy wyjątkowo, w ramach przeprosin za 7-minutowe opóźnienie przyjazdu.

Do hotelu nie mamy daleko. Z dworca wychodzimy sprawnie, wszystko jest ładnie oznaczone, zgubić się nie idzie. W rozmieszczonych znakach widać też dbałość, jak na europejskie standardy nieco przesadzoną, o bezpieczeństwo. Na przykład jakbyście nie wiedzieli, że po wsadzeniu łapki między zamykające się drzwi coś może się wam stać, to teraz już wiecie…

Image

Przed dworcem robimy pierwsze zdjęcia miasta, akurat z napisem, nieco niekoreańskim, „Western City”, po czym przechodzimy na drugą stronę ulicy i wsiadamy w autobus, który podpowiada nam aplikacja Naver, i który bez pudła zabiera nas prawie pod sam hotel. Wybierając nocleg w Busan… ciężko się zdecydować na konkretną miejscówkę. I nie chodzi tu o albo za dużą, czy też za małą dostępność miejsc, ani o wybór standardu. Chodzi o to, że w mieście tym w zasadzie nie ma czegoś takiego jak centrum, ani też nie ma jakiegoś jednolitego, czy wydzielonego, obszaru turystycznie istotnego. Można przyjąć, że najlepiej nocować albo w okolicach stacji kolejowej, albo w okolicach plaży Haeundae, ewentualnie gdzieś przy plaży Gwangalli. Ale to założenie robione jest bardzo, ale to bardzo z grubsza. My stacjonujemy 2 km na południe od dworca, w hotelu No.25, tuż pod górą Yongdu, na szczycie której znajduje się jedna z atrakcji miasta, Diamentowa Wieża. Pierwsze wrażenie po wejściu do pokoju i odsunięciu zasłon: kurde, wstawili nowe okna i folii nie zdjęli! Otwieramy to okno, a za oknem jest korytarz. Dali nam „pokój wewnętrzny”. Rezerwując hotel nawet nie wiedziałem, że oni tam takie mają. Na zdjęciach okno było, z zasuniętą zasłoną… i teraz już wiemy dlaczego z zasuniętą. A dla nas okno musi być, musowo. I nie chodzi o widoki, ale o to, żeby pokój nie okazał się jakąś zatęchłą klitą bez możliwości przewietrzenia, bez cyrkulacji powietrza. Po okazaniu na recepcji wyrazów zdziwienia i zszokowania, ekipa dużo się pokłaniała, coś tam pogadali, gdzieś podzwonili i po 10 minutach znalazło się coś normalnego. Hura! upgrade!

!!! rezerwując nocleg w Korei sprawdzajcie czy na zdjęciach jest widok z okna – to, że jest okno, to za mało

Zapewne gdzieś na forum F4F wyczytałem, że najlepszą metodą na jetlaga jest dotrwać do końca dnia w nowej strefie czasowej i spać iść tak jak idą lokalni. Takiż był też plan. Późnym popołudniem i wieczorkiem trochę w planie był „spacer zapoznający” po miejscowych ulicach i lokalach, może wejście na tą górę z wieżą, bo Koreańczycy ładnie to oświetlają. Plany planami… po prostu padliśmy. Po paru godzinach snu starczyło chęci tylko na to, żeby udać się na dach hotelu, na taras widokowy. Widok był naprawdę bardzo przyjemny, choć może i niezbyt szeroki. Trochę światełek miasta nocą, trochę podświetlonych neonów z napisami w krzakach, ale przede wszystkim Diamentowa Wieża, czyli Busan Tower. Podświetlenie wieży jest o tyle fajne, że co jakąś chwilę, zmienia się jego kolor. Stałemu obiektowi nadaje to pewnego rodzaju urozmaicenia, może i nawet ciut dynamiki. Stwierdzamy, że plan minimum został osiągnięty, że ale jutro no to już musowo i koniecznie działamy od samego rana na pełnych obrotach… i wracamy spać. Przekąszamy tylko ryżowe trójkąty, kupione na drogę jeszcze na dworcu w Seulu. Nawet jeść się nie chciało.

Image
.
_________________
Moje relacje: Korea 2024Lobos 2024


Ostatnio edytowany przez Raphael, 01 Kwi 2025 23:17, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
11 ludzi lubi ten post.
 
      
#3 PostWysłany: 26 Mar 2025 10:58 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 12 Maj 2014
Posty: 174
niebieski
@Raphael dobrze się zapowiada! Z racji konstruowania spokojnego wyjazdu rodzinnego do Korei, czekam niecierpliwie na dalszą część :)
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#4 PostWysłany: 01 Kwi 2025 23:35 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2014
Posty: 1489
Loty: 119
Kilometry: 225 398
srebrny
Songdo: zieleń w wielkim mieście

Nie można powiedzieć, że kolejny dzień przyniósł ogromne nasycenie planu zwiedzania. Nie można też powiedzieć, że się pod tym względem obijaliśmy. Było tak jakoś po środku. Na śniadanie schodzimy nie jako pierwsi, ale też i nie jako ostatni. Potem pełni energii i nowych sił… no dobra… potem nieco jeszcze targani jetlagiem, udajemy się realizować misternie ułożony na ten dzień plan. Pierwsza część dnia miała mieć miejsce w dzielnicy Songdo. Tam bowiem są miejsca, w których można jednocześnie i wypocząć, i pooglądać atrakcyjne widoki.

Najsamprzód, przemierzając dzielnicę, nazwijmy ją BIFF, udajemy się na autobus. Bardziej formalnie, to chyba jest dzielnica Jung-gu, ale z turystycznego punktu widzenia, spory wpływ na nią wywarł Busan International Film Festival. Jakoś nie trafiamy na jądro tej dzielnicy, czyli, jak sądzę, na wpisany w ulicę napis BIFF, ale też nie szukamy go. Przechodzimy tylko „przez” dzielnicę, nie skupiając się zbytnio na niej. Za pierwszą atrakcję można uznać wiszącą na fasadzie jakiegoś budynku wielką reklamę pizzerii „I Love Jesus”. Optymistycznie zakładam, że treść zawarta w przekazie tej utylitarnej sztuki artystycznej to miłość rodzaju ludzkiego, a nie relacja pizzy do Jezusa.

Image

Dosłownie parę metrów dalej mamy kolejny przejaw wiary i wierzeń ludzkich. Tym razem to buddyjska świątynia. Zawsze miałem przed oczami wyobrażenie, na którym buddyjskie świątynie położone są na jakiś obrzeżach, w jakiś pięknych miejscach. Ale w sumie to przecież, jako miejsca służące modlitwie i sprawowaniu kultu, w przeważającej mierze powinny być zlokalizowane w jakiejś bliskości do ludzi, którym mają służyć. Wchodzimy do środka. Pomimo braku jakichś wysoce wykwintnych form, kształtów i aranżacji, świątynia robi wrażenie. W sporej mierze wynika to pewnie z tego, że to pierwsza buddyjska świątynia, jaką dane było nam widzieć. Przed głównym wejściem znajduje się posąg Buddy w pozycji „leżę i dobrze mi z tym”, a niebo delikatnie przysłaniają spore ilości lampionów. Co do lampionów, będziemy się z nimi jeszcze spotykać. Są w obfitości przygotowywane na świętowanie urodzin Buddy, które w 2024 roku wypadły 15. maja. To święto ruchome, zależne od kalendarza księżycowego, według którego wypada 8. dnia 4. miesiąca (daty w poszczególnych latach można podejrzeć na koreańskiej Wikipedii). Świątynia Daegaksa została zbudowana w 1877 r., z tablic informacyjnych można się też dowiedzieć, że w trakcie postępów północnokoreańskich wojsk była używana jako miejsce schronienia uciekinierów wojennych.

Image
świątynia Daegaksa

Na tej samej ulicy, Gwangbokjungang-ro, kilkanaście metrów dalej i parę niżej (wszak kierujemy się ku morzu), mamy akcenty filmowe. Mały wyciąg prosto z planu filmowego, unieruchomione w odlewach postacie filmowców i aktorów prężących się przy swojej robocie. Rzecz musi być w miarę nowa, bo w GoogleMaps, na street view z 2017 r. jeszcze tego nie ma.

Image
postacie z filmowego planu

Chwilę później jesteśmy już na przystanku, a po kolejnej chwili pomykamy miejskim autobusem do dzielnicy Songdo. Wysiadamy prawie przy plaży i za rogiem naszym oczom ukazuje się morze... w sumie to wciąż nie wiem które. Czy Japońskie czy może Wschodniochińskie? Wzdłuż wschodniego wybrzeża półwyspu Koreańskiego leży morze Japońskie, a wzdłuż zachodniego morza Żółte i Wschodniochińskie. Koreańczycy nie ulegli imperialnym naciskom potężniejszych sąsiadów i nazwali je po swojemu i bardzo prosto – od prawej Morze Wschodnie, od lewej Zachodnie. Nie zmienia to faktu, że w sumie niewiadomo gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie, co z kolei nie zmienia kolejnego faktu, że wszędzie gdzie tylko miałem okazję widzieć nazwę Busan, w kontekście morza, zawsze spotykałem się z nazwą Japońskie/Wschodnie. Sprawa między Koreańczykami i Japończykami stała się chyba dosyć ważka, przynajmniej na tyle, że nawet ambasada Japonii w Polsce niezbicie i z całą stanowczością twierdzi, że morze, o którym mowa, to Japońskie, tylko Japońskie i nie może być inaczej.

Nazwa “Morze Japońskie” jest jedyną międzynarodowo ustanowioną nazwą dla Morza Japońskiego. Japonia zdecydowanie nie zgadza się z bezpodstawnymi postulatami dotyczącymi zmiany tej nazwy i w celu jej utrzymania wzywa społeczność międzynarodową do lepszego zrozumienia problemu i wsparcia stanowiska Japonii.
Źródło: https://www.pl.emb-japan.go.jp/itpr_pl/00_000207.html (01.08.2017)

Na bazie tych przemyśleń przyjmijmy, że oczom naszym ukazała się cieśnina Koreańska… w Japonii nazywana cieśniną Cuszima. Sama plaża Songdo i samo morze nie wywarłyby pewnie jakiegoś większego wrażenia, gdyby nie ich otoczenie. Widać, że jest się w wielkim mieście, ale jest też wrażenie takiego jakby bycia trochę tuż poza nim. Z jednej strony dookoła pnie się zjawiskowy las wieżowców, z drugiej strony spora szerokość piaszczystej plaży daje możliwość w jakimś tam stopniu odseparowania się od tego lasu. Nie wizualnego oczywiście, bo to nie jest możliwe. Między plażą a ulicą jest jeszcze deptak.

Image
plaża Songdo


Mam wrażenie, że plaża popularna jest głównie wśród miejscowych. Nie widziałem tam żadnego białego. Koreańczycy natomiast dość licznie, mimo w miarę wczesnej jeszcze pory, zażywali na plaży aktywności. Pogoda temu sprzyjała, świecące słońce i dosyć ciepło. Na upartego można by się nawet rozłożyć na piasku i poopalać. Czynność ta zdecydowanie nie wchodzi jednak w kanon miejscowych rozrywek plażowych. Zdecydowanie Koreańczycy wolą się od słońca odcinać, co znajduje odzwierciedlenie w miejscowej modzie, a szczególne odzwierciedlenie w miejscowej modzie plażowej. Czy to kobiety, czy mężczyźni, chodzą opatuleni od stóp do głów. Do rzadkości nie należą rękawiczki, a maseczki filtrują morskie powietrze, żeby nie dało się nim zachłysnąć. Do tego długie spodnie i bluzy lub kurtki (co im tak zimno?) i czapki lub kapelusze z rondem i osłoną karku. Wydawałoby się, że taki kanon ubioru dotyczyć może tylko starszych, bardziej konserwatywnych osób. Tymczasem nie, ludzie na plaży mieścili się w przedziale wiekowym od 30 do chyba 90 lat. A może to taka akurat plaża, może to się jeszcze później zweryfikuje i trafimy na plażę bikini (bo bez bikini to na pewno nie w Korei). Idziemy sobie po „bałtyckim” piasku, łapczywie łapiemy słoneczne promienie. Po lewej mamy (mieć) jedną z atrakcji, wodospad – ten jednak jest suchy. Rychło dochodzimy do atrakcji wymienianej na stronach lokalnej informacji turystycznej, a także ochoczo pokazywanej przez wszelkich blogerów, vlogerów, instagramerów (instagramersów?) i różnych innych -ów. Mowa o Songdo Cloud Trail.

Image
Songdo Cloud Trail

Od strony technicznej to umieszczona w głównej mierze na wodzie, na palach, wijąca się niczym wodny wąż, 365-metrowa kładka piesza. To bardzo miła atrakcja. Wieczorem jest zamykana, zapewne ze względu na przesadzoną chęć dbania o bezpieczeństwo. Mniej więcej na środku kładki znajduje się mała, skalista wysepka, Geobugseom, czyli Wyspa Żółwi, względnie Żółwia. Z żółwiami wyspa nie ma jednak zbyt wiele wspólnego, w każdym bądź razie zwierzęta te nie zamieszkują jej. Nazwa wysepki związana jest z legendą, wedle której pewien młody rybak nie mógł ze spokojem patrzeć na niegodziwości wyczyniane na morzu przez potwora, morskiego oczywiście, i postanowił go uśmiercić. Wiadomo, że walki z potworami do najłatwiejszych nie należą, więc wyzwanie przed chłopakiem było nie lada kalibru. Natrudził się, namęczył, odniósł przy tym liczne, poważne rany, ale bestię zatłukł. W opowieści jest i wątek miłosny. Inspiracją do wysiłku walki z potworem była księżniczka i córka smoka w jednej osobie. Księżniczka i rybak mieli się ku sobie, a sprawa zaszła na tyle daleko, że smocza córka była już na jakimś etapie konwersji własnej osoby w kobietę gatunku ludzkiego. Ostatecznie, nie wiedzieć czemu, zakończenie było umiarkowanie optymistyczne. Do pełnego przepoczwarzenia w człowieka nie doszło, a tata-smok zamienił rybaka w skałę (w tą właśnie wyspę), aby mogli z córką być blisko siebie już zawsze. Na pamiątkę tych wydarzeń na wyspie możemy delektować się wplecionym w morską panoramę widokiem pomnika księżniczki, rybaka i żółwia. Pokłosiem zaś legendy jest to, że odwiedziny wyspy mają owocować długowiecznością, a w przypadku par także wieczną miłością.

Image
Wyspa Żółwia

Kiedy z wyspy wzrok uniesie się ku niebu, uwagę przykuwa sunąca ponad głowami kolejka linowa o wzniosłej nazwie Busan Air Cruise. Często wymieniana jest też jako Songdo Cable Car. Kursuje ona ze skraju plaży do Amnam, będącym jednocześnie półwyspem, niezbyt wyniosłą górą, miejscem zielonym, parkiem, a może w zasadzie bardziej lasem i przy tym wszystkim miejscem malowniczym, relaksującym, wręcz uroczym. Bilety można kupić oczywiście w jedną, lub w obie strony, ale także w dwóch opcjach wagonikowych, normalny to opcja „Air Cruise”, natomiast w opcji „Crystal Cruise” dostaje się do dyspozycji wagonik ze szklaną podłogą. Ceny to w wersji bazowej 13000 wonów OW, 17000 RT, a w przeszklonej 17000 OW, 22000 RT. Czy warto dopłacać? Nie jestem przekonany – nie ma bowiem opcji, żeby bezpośrednio pod kolejką widać było cokolwiek innego niż wodę. Opcję dopłaty można rozważyć jeżeli zależy nam na czasie, a w stacji kolejki kłębi się tłum. Kosztem tych paru tysięcy wonów można, już po kupieniu biletów, zaoszczędzić paręnaście minut na kolejce do wagoników – na miejscu zorganizowane są bowiem dwie, osobne kolejki, jedna dla pasażerów „Air”, druga dla „Crystal”. Jako, że ze względu na cenę, tych drugich jest mniej, robi się z tego pewnego rodzaju fast track. Jadąc już kolejką, ciekawe widoki są na boki. Można ogarnąć całą zatokę i plażę oraz wniesienie, na które wjeżdża się gondolą. Z tyłu natomiast rozciąga się widok na busańskie, coś jakby niby-centrum „naszej” dzielnicy Jung, na Wieżę Diamentową, oraz na wyspę Yeong z turystycznie atrakcyjnym parkiem Taejongdae. Jadąc w górę widzimy, że założony plan dnia jest niemożliwy do wykonania. Z parku Amnam chcieliśmy bowiem zejść ścieżką „brutalnie” wbitą w klif, w sporej mierze za pomocą podtrzymujących ją pali i podobnych im konstrukcji. Na mapach Google jest ona nazwana Amnam Park Cliff Walk. Inna nazwa funkcjonująca w sieci to Songdo Coast Bollegil Trail. W czasie naszego pobytu jednak ze smutkiem stwierdziliśmy, że szlak w zasadzie przestał istnieć jako szlak, a w każdym bądź razie skala jego zdegradowania jest na tyle duża, że można go uznać za niezdatny do przejścia. I faktycznie, koło górnej stacji kolejki postawiono tablicę informującą, że szlak został uszkodzony w trakcie sztormów, jest zamknięty i będzie remontowany od 2025 do 2026 roku. To jak ścieżka ta powinna wyglądać w stanie właściwym, można podejrzeć na tej stronie.

Image
kolejka gondolowa Busan Air Cruise i zniszczony szlak Songdo Coast Bollegil

Górna stacja kolejki znajduje się w Songdo Sky Park. I nie jest to budynek zawierający tylko funkcjonalności znane nam z europejskich stacji kolejek górskich. Czyli kasa, taras plus bar to tutaj nie wszystko. Jest sklepik z pamiątkami i przekąskami, poziom niżej jest restauracja i taras widokowy na trzy strony świata. Jeszcze niżej do dyspozycji mamy salkę wystawową, w której do obejrzenia są wagoniki innych kolejek linowych, narciarskich „krzesełek” oraz dwóch gondoli, jednej z lat ’70 XX wieku i jednej współczesnej. Najfajniejsze wrażenie robi ta klasyczna gondola z 1972 r., której używano w austriackim wyciągu Pardatschgratbahn. Na tarasie rozlokowano dodatkowe atrakcje, choć nie da się ukryć, że i tak największą atrakcją jest raczej sam widok. Tak przynajmniej sądzę dysponując raczej europejskim, czytaj nie-azjatyckim, gustem nabytym. Z jednej strony na wysepkę Dudo, z drugiej na pełne morze, a z trzeciej na zatokę Songdo i na wyspę Yeong. Na tarasach można sobie też zrobić zdjęcie w samolocie z „Małego Księcia”, zdjęcie z Małym Księciem, zdjęcie ze sztucznym niby-baobabem, lub umieścić, odpłatnie, swój ślad w kapsule czasu.

Image
widok z Songdo Sky Park, czyli górnej stacji kolejki, na zatokę Songdo

Z drugiej strony budynku stacyjnego, otwiera się wejście do lasu. Wiedzie ono przez mały park, zdominowany przez dinozaury. Wszystkie mają tabliczki z opisami, po koreańsku, co to za jeden. Niektóre kręcą łbami, a t-rex nawet człapie paszczą, z której cieknie krew. Oprócz licznych dinozaurów jest też parę postaci, nazwijmy je „kreskówkowych misiaczków”, wielkości zbliżonej do ludzkiej. Poszukiwania w sieci, krótkie wprawdzie, najbardziej przybliżyły mnie do przekonania, że są to jakieś wariacje nijakich Line Friends, względnie Kakao Fiends, kreskówkowych postaci, stylistycznie inspirowanych naklejkami do aplikacji Navera lub Kakao. Ale tak naprawdę to nie mam pojęcia jak oficjalnie nazywają się te „stwory”. Fakt, że są bardzo koreańskie i bardzo słodkie… a może infantylne zamiast słodkie.

Image
tyranozaur w Songdo Sky Park

Image
Line Friends

Po zachłyśnięciu się współczesną pokemonopodobną stylistyką koreańską, choć nie wiem czy Koreańczycy nie obruszyliby się na pokemonowe insynuacje, wchodzimy w las. Spacerujemy, wpierw trochę bez celu, a potem za drogę obieramy ścieżkę, świetnie utrzymaną, biegnącą na lesistym klifie w stronę kolejnej musowej atrakcji. Wpierw jednak wiszący mostek i sporo ładnych widoków z klifu. Po mniej więcej 10-20 minutach spaceru wchodzimy na wyspę Dongseom. Wiedzie na nią wiszący most, a dookoła wyspy, wysepki w zasadzie, biegnie stalowa, wygodna kładka piesza. Atrakcja ta nosi nazwę Songdo Yonggung Suspension Bridge, a wstęp kosztuje zawrotne 1000 wonów (płatność tylko gotówką!).

Image
wyspa Dongseom i Songdo Yonggung Suspension Bridge

Widoki z wysepki są naprawdę bardzo, jakby powiedzieć w konwencji K-popu, różnych friendsów i pokemonów, milusie. Patrząc na południe widać malownicze skały, na których osadzony jest półwysep Amnam wraz z porastającym go lasem, a dalej z morza wystaje leżąca blisko lądu, skalista wysepka Dudo. Niżej, w bliskiej okolicy mostu, na obiad zasadza się kilku wędkarzy balansujących na obmywanych falami skałach. Nie zauważyłem nigdzie żadnej ścieżki prowadzącej w dół, więc sądzę, że aby się tam dostać musieli użyć wszystkich swoich kończyn i zachować wzmożoną ostrożność. Patrząc na pełne morze, w kierunku Japonii i oddalonej o jakieś 50 km Cuszimy, widać jest… wiadomo, że dużo wody. Ale na tej wodzie gnieździ się cała masa statków handlowych. Nie wiem jak nad polskim morzem jest teraz, ale gdy ładnych prę lat temu bywałem nieco częściej, czy to w Gdańsku, czy w Świnoujściu, nie przypominam sobie, żeby było tam na redzie aż takie kłębowisko wszelkich jednostek pływających… trochę to smutne. Odwracając wzrok w kierunku północnym mamy wyspę Yeong, zatokę Songdo wraz z kolejką gondolową, most Namhang oraz na wieżowce w Songdo. Wysepka cieszy się dużym zainteresowaniem. Ludzie robią sobie selfie, w większości dosyć szybko obchodzą wyspę dookoła i zabierają się z powrotem. Atmosfera jest tam taka przyjemna, że nam schodzi prawie pół godziny na kręcenie się na miejscu w kółko.

Image
Songdo Yonggung Suspension Bridge z wyspy Dongseom

Z półwyspu schodzimy do przystanku autobusowego, skąd udajemy się w drogę powrotną. Wysiadamy przy targu rybnym Jagalchi Market, prawie przesypiając przystanek (jeszcze ten jetlag!). Zasadnicza, główna część targu to kilkupiętrowy budynek, architektonicznie całkowicie nieciekawy. W okolicy na całej ulicy pełno jest biznesów zajmujących się handlem rybami i owocami morza oraz ich przetwarzaniem do form znajdujących zastosowanie na talerzu i nadających się do konsumpcji. Określenie targ rybny, nie do końca oddaje strukturę i ducha tego przedsięwzięcia. Ryby to nie wszystko, co można tam kupić i zjeść. W asortymencie jest wszystko, co żyje w morzu i nadaje się do zjedzenia. Na parterze budynku są stoiska ze świeżymi, żywymi stworami. Piętro wyżej też, ale mniej, bo tam znaczną cześć zajmuje branża restauracyjna. My jeszcze nie jesteśmy głodni, więc tylko przechodzimy i kupujemy paczkę glonów, a bardziej formalnie, wodorostów. Dodatkowo robimy całą masę zdjęć zwierzątek, o których, w większości, nie mieliśmy pojęcia, że w ogóle takie istnieją.

Image
Jagalchi Market

Image
… coś kolorowego

Image
… coś bardzo żywego

Image
… morski penis

Jakieś 500-600 m dalej od targu „rybnego” jest budynek domu handlowego. Nie mieliśmy w planie iść tam, ale skoro tak blisko, i skoro przypomniałem sobie, że z dachu jest świetny widok na cztery strony świata, ze szczególnym uwzględnieniem mostu Yeongdo, jedynego zwodzonego mostu w Korei Południowej (a może i w obu Koreach), ale także na górę Yongdu ze sterczącą z niej Busan Tower. Idziemy, idziemy i nasuwa się pytanie, ile można iść te pół kilometra? Biorąc pod uwagę, że po drodze oglądamy busańskie życie przytargowe i przyportowe, a także to, że zachodzimy do kilku sklepików z przeróżnymi żywnościowymi ciekawostkami, to okazuje się, że to jednak trochę może zejść. W jednym ze sklepików odkładamy sobie ciekawe bezalkoholowe napitki, po które zajdę po wizycie w centrum handlowym (bo po co to targać ze sobą). Jeden to żeńszeniowa herbatka, a drugi to… kurcze, nie wiem co to, ale polali nam, spróbowaliśmy i fantastycznie dobre było. Tu drobna uwaga: w tych małych sklepikach nie ma wystawionych cen, więc planując jakiś większy zakup, albo i nie planując, może warto się przejść po okolicy i rozeznać co gdzie po ile. Przykładowo u miłego starszego pana, na oko ze 100 lat miał, taka sama herbatka wychodziła diametralnie więcej niż u kobiety, u której sfinalizowaliśmy zakup.

Image
małe sklepiki na Yongmi-gil, nieco na północ od targu Jagalchi, a po prawej widoczne już centrum handlowe Lotte Mart Gwangbok

Image
„herbata oceaniczna” smaczne coś… w sumie niewiadomo co

Docieramy do domu handlowego i przedzieramy się na 13. piętro, czyli na dach. W sumie nie trzeba byłoby się przedzierać, ale tak jakoś wchodzimy to do tego sklepu, to do tamtego, a nawet nie wchodzimy, tylko tak niewinnie zaglądamy... no i czas leci. Będąc już na dachu do świadomości coraz bardziej dociera to, że idealny plan dnia nie jest już możliwy do wykonania. A było w tymże planie miejsce na Beomeosa (względnie Pǒmǒ-sa ), buddyjską świątynię sięgającą korzeniami do VII wieku, która uchodzi za jedną z najładniejszych w kraju. Sęk w tym, że leży ona na północnych obrzeżach miasta, czyli jakieś minimum 1,5 godziny komunikacją publiczną i ze 20 km dalej od miejsca, w którym byliśmy. Mając powyższe na względzie na spokojnie oddajemy się kontemplowaniu widoków z dachu domu handlowego Lotte Mart Gwangbok na okolicę, po czym kawkujemy, po czym zerkamy jeszcze do kilku sklepów i patrzymy co jest po ile, co jest ciekawego, po czym jak dzicy z fascynacją i zapałem rzucamy się w super-hiper-markecie Lotte na półki z chińskimi… wróć… koreańskimi zupkami instant. Mieli tam tego naprawdę całe mnóstwo rodzajów, tyle ile wina w wielkim hipermarkecie gdzieś w Hiszpanii. Posiłkując się logiką, nie do końca trafioną, jak się potem okazało, poziom ostrości zupek oceniamy na podstawie ilości i natężenia koloru czerwonego na opakowaniu. Potem trzeba było to wszystko zjeść… i tu zdradzę tajemnicę, swego rodzaju sekret szefa kuchni – gdy popije się zupkę koreańską sokiem mandarynkowym z Jeju, albo winem ryżowym, niekoniecznie z Jeju, zupka wydaje się mniej ostra… choć taka nie jest.

!!! most zwodzony Yeongdo co jakiś czas jest podnoszony – wg. strony VisitKorea w soboty w godz. 14:00-14:15, wg. niektórych źródeł codziennie w tych godzinach – warto wtedy być na dachu Lotte Mart Gwangbok

Image
widok z Lotte Observation Deck na targ Jagalchi

Image
… na most zwodzony Yeongdo

Image
dach Lotte Mart Gwangbok, w dali Busan Tower

Budynek Lotte Mart Gwangbok oprócz tarasu widokowego na dachu, masy sklepów, knajpek i kafejek, ma jeszcze jedną rzecz, którą może się pochwalić. Mieści się w nim… najwyższy w całej Korei wodospad umieszczony w środku budynku. Problem w tym, że gdy go namierzyliśmy okazało się, że wodospad jest nieczynny, gdyż w miejscu gdzie powinna spadać woda stoi sobie gigantyczny „stworek” z gatunku Line-Kakao-Pokemon-Friend… no cóż.

Image

Po długiej wizycie w centrum handlowym odbieram zakupy ze sklepiku z różnościami, po czym z użyciem schodów ruchomych występujących na mapach Googla jako Yongdusan Park Escalator, kierujemy się do wspomnianego parku. Same schody ruchome jeżdżą tylko w jedną stronę, tylko do góry. Równolegle poprowadzono klasyczne, zwykłe schody. Schody ruchome nie funkcjonują nocą. Mają też jedną ciekawą cechę, dzięki której można je uznać nie tylko za infrastrukturę transportową, ale też za atrakcję turystyczną. Są bowiem podświetlone zmieniającymi się kolorami i naprawdę fajnie to wygląda. Biały, czerwony, niebieski, morski, liliowy, co chwilę zmiana. Co do samego parku, jego zwiedzanie, ze względu na dość późną porę, zmęczenie i torby z zakupami, odpuszczamy i wąską uliczką dochodzimy do hotelu, gdzie wieczór schodzi na degustacji ostrych zupek.

Image
.
_________________
Moje relacje: Korea 2024Lobos 2024
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
 
      
#5 PostWysłany: 12 Kwi 2025 19:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2014
Posty: 1489
Loty: 119
Kilometry: 225 398
srebrny
Budda nadmorski i winda do nieba

Rano z pełnym zaangażowaniem przystępujemy do realizacji planu dnia. Jego pierwszy punkt udaje się sztandarowo: to śniadanie. Kolejnym jest dostać się w rejon dworca PKP… znaczy koreańskiego „pekape”, po czym złapać tam czerwony autobus do świątyni Haedong Yonggungsa. Przy okazji słów kilka o kolorach autobusów miejskich w Korei. Czerwone są najszybsze. Kursują na długich trasach, nierzadko przez całe aglomeracje. Nie zatrzymują się też na wszystkich przystankach. Zwykle, a może i zawsze, na czerwonych liniach używane są nie autobusy miejskie, ale autokary turystyczne, wprawdzie nie w wersji „lux”, lecz takie bardziej bazowe, bez żadnych luksusów i bez ogromu miejsca na nogi. Linie obsługiwane przez niebieskie i zielone autobusy można jako turysta traktować tak samo. Zatrzymują się na każdym przystanku i są obsługiwane przez typowe autobusy miejskie. Są też zdecydowanie tańsze od czerwonych. Przyjmijmy, że za przejazd mniej więcej wychodzi 1400 - 1600 KRW w liniach zwykłych i 2200 - 2600 KRW w przyśpieszonych (czerwonych). Kartę transportową odbija się i wsiadając do autobusu, i wysiadając z niego. Zanim autobus dojedzie do przystanku, na którym chcemy wysiąść, powinno się zasygnalizować, że będzie się wysiadać, poprzez naciśnięcie czerwonego przycisku (lub grzybka).

Szybko i bez problemów dojeżdżamy do dworca, gdzie mamy przesiadkę na czerwony autobus. Gdy nadjeżdża nasz autokar… mija stanowisko, na którym jest rozpisany i staje na następnym. Tego nie spodziewaliśmy się, normalnie szok! Zanim dobiegamy do pojazdu, wsiada do niego kilku szybszych od nas lokalsów i autobus odjeżdża. Pocieszamy się, że był strasznie napchany i ludzie stali jeden na drugim. Kolejny jest po jakiś 10 minutach i do niego udaje się wepchać, a nawet zająć ostatnie dwa miejsca siedzące. To jest o tyle ważne, że jechaliśmy tym autobusem ponad godzinę i dłużyło się to i dłużyło. Za przejazd wyszło 2100 wonów, przy czym 1550 pobrało za zwykły autobus miejski, a wysiadając z czerwonego ściągnęło jeszcze 550 KRW. To jest kolejną zaletą karty T-money, że w przypadku przesiadek nie nalicza nowego biletu, ale ściąga kwotę zależną od kilometrówki, z uwzględnieniem faktycznego miejsca rozpoczęcia podróży.

Chcąc odwiedzić świątynię Haedong Yonggungsa i jadąc tam z „centrum” Busan, nawigacja może kierować dwojako. Mam wrażenie, że zwykle kieruje trasą przez stację metra Osira. Można stamtąd dojść do świątyni 2,2 km pieszo, albo podjechać autobusem. My akurat mamy do wyboru też, nieco przybliżoną powyżej, wersję stricte autobusową, z której korzystamy i która dowozi nas do przystanku na Gijanghaean-ro (o tutaj). Stąd do wejścia do świątyni jest 800 metrów. Drugim plusem jest to, że odpada czekanie na autobus w Osirze, a te, mam takie wrażenie, jeżdżą na peryferiach miasta nieco rzadziej niż w centrum.

Przed wejściem do zasadniczej części kompleksu świątynnego przechodzi się przez Haedong Yonggungsa Zodiac Park, aleję z posągami ludzi z głowami zwierząt i jednocześnie chińskich znaków zodiaku. Postacie tam stojące zwane są Sibiji-shin, czyli Dwunastu Generałów Duchów (szeroki ich opis znajdziecie np. na tej stronie).

Image
pół ludzie, pół zwierzęta: znaki zodiaku w alei prowadzącej do świątyni Haedong Yonggungsa

Na tej samej alei są jeszcze dwie ładne figury, postacie. Tak, wiem, że określenie „ładne” jest nieco płytkie. Dodam też, że zarówno moja wiedza dotycząca buddyzmu, jak też zaangażowanie w eksplorację jego odmętów, odmian i związanych z nimi postaci, są nikłe i pobieżne. Mając na względzie, że „naszych” świętych i ich żywotów znam ledwo garstkę, to uważam, że sensu by nie miało zbytnie wgłębianie się w „cudzych”. Dlatego w relacjach dotyczących buddyzmu ograniczał będę się do mikstury własnych wrażeń i zasobów typu wiki & przewodniki. Jeden z tych posągów to patriarcha Bodhidharma, z miną kojarzącą się z Iwanem Groźnym i brodą z falami jak na wzburzonym Morzu Japońskim… znaczy się Wschodnim. Kolejny posąg to sympatyczna dziewczyna, choć nie wiedzieć czemu za nakrycie głowy służą jej… miniaturowe głowy męskie. Wynalazłem, że jest to Haesu Gwaneum-sang, ale nie dogrzebałem się któż to taki był, względnie nie był, oraz dlaczego tylu facetów straciło dla niej głowę.

Image
Bodhidharma

Image
Haesu Gwaneum-sang

Za wspomnianą wyżej aleją mamy, przy białej pagodzie, wejście na właściwy teren świątynny. Można tu albo skręcić w prawo i przez bambusowy las dostać się, nieco od tyłu, do głównej świątyni, albo w lewo, aby przejść najpierw przez pięknie zdobioną bramę (brama Iljumun), po czym schodami także dojść do głównego budynku świątynnego. Polecam w lewo – pozwoli to uniknąć konieczności ciągłego odwracania się wracając do góry po schodach. A widok z nich jest przedni. Schodów jest 108, co odzwierciedlić ma 108 iluzji ludzkiego umysłu. Przy okazji, jedna z praktyk buddyjskich polega na wykonywaniu o poranku 108 pokłonów, co ma pozwolić umysłowi na pełny powrót do ciała po nocy. W sumie to nie dziwota – serce mocniej pracuje, krew szybciej krąży, limfa żwawiej płynie, czyli budzimy się.

Image
pagoda i brama (Iljumun Gate) przy wejściu na właściwy teren świątyni

Zdecydowanie polecam też aby schodząc schodami, odbić na chwilę w ścieżkę w lewo. Wpierw prowadzi ona do kaplicy Buddy Leczącego (Yaksayeorae-bul). Istotnie, widoki spod jego rzeźby mogą mieć kojący wpływ na duszę. Morze, skały i wkomponowana w zielone, łagodne wzgórze świątynia, pięknie ze sobą współgrają. Trochę niżej Leczącego, i bardziej w bok, dochodzimy do skalistego wybrzeża. Jest to świetny punkt na zrobienie zdjęć kompleksu świątynnego. Ujęcia stąd są szerokie i okraszone elementem morza i malowniczego skalistego wybrzeża, kontrastującego z zielenią wzgórza, na zboczach którego leży świątynia.

Image
Budda Leczący

Image
miejsce na zdjęcia…

Image
… i widok z tego miejsca

Gdy wreszcie docieramy do głównej świątyni, pierwszą rzeczą, którą uświadamiamy sobie, jest to, że jest ona utrzymana w bardzo dobrym stanie. Szczególnie zachwycają świeże, żywe kolory konstrukcji dachu, głównie ozdobne belki dachowe. Malowidła naścienne są już trochę wyblakłe, ale nadal dobrej jakości. Świątynię założono w 1376 r., ale w międzyczasie wiele „przeżyła”, ze szczególnym uwzględnieniem zniszczenia jej w trakcie najazdu japońskiego w 1592. Ponownie założono ją w latach ’30 XX wieku i uzyskała wtedy swoją aktualną nazwę, Haedong Yonggungsa, czyli Koreańska Świątynia Smoczego Pałacu, czy Pałacu Smoka – niech każdy przetłumaczy sobie jak woli („Korean Dragon Palace Temple”). W trakcie japońskiej okupacji w XX wieku, świątynię dotknął pożar. Główny budynek świątynny, hala Daeung-jeon, został od nowa zbudowany w roku 2005 … co tłumaczy jego „świeżość”. Przy okazji, określenia „budynek świątynny” raczej nie spotkamy w opisach, czy to mniej czy bardziej oficjalnych. Używane za to są określenia pawilon lub hala (pavillon, hall) – więc i ja postaram się je stosować… nie do końca rozumiejąc różnicę pomiędzy tymi dwoma.

Jeszcze zanim wejdziemy schodami do głównej hali, przysiadamy na chwilę pod gęstym jak staropolski bór, wiszącym ogrodem lampionów, które miło cieniują taras, ponad którym są zawieszone. Do Korei lecieliśmy z przekonaniem, że wysyp lampionów łączy się zawsze z urodzinami Buddy, a co za tym idzie, że będąc na miejscu tydzień, dwa, przed tym świętem, na kolorowe, lampionowe szaleństwo nijak się nie załapiemy. Wizyta w Haedong Yonggungsa ostatecznie wyprowadziła nas z tego błędnego poglądu. Tak sobie myślę, że albo to taki zwyczaj, żeby lampiony były już na dwa tygodnie przed urodzinami, albo Koreańczycy przygotowują wszystko wcześniej, żeby się potem przypadkiem z czymś nie spóźnić, albo trzecia opcja – biznes. Popularną w Korei praktyką duchową jest sporządzanie na kartonikach próśb, życzeń, intencji i wieszanie ich w świątyniach, przywiązanych właśnie do wspomnianych lampionów. Kartoniki dostępne są u personelu świątyni odpłatnie. Zauważyłem, że cena zależy od odległości od miejsca świętego – im bliżej, tym drożej. Na tarasie leżącym kondygnację niżej niż główny Budda, 30000 wonów czyli jakieś 90 zł. W innych miejscach świątyni było taniej.

Image
prośby do bogów można opłacić kartą

Image
ktoś podejmie się podliczenia ile intencji/wonów wisi na tym kawałku nieba?

Przy okazji, będąc na tym tarasie, na jego końcu mamy toalety (rest room), a tuż obok nich, na samiutkim końcu, wyjście na coś pomiędzy małym zapleczem, a miejscem na wiadra i szczotki, skąd ładnie widać mały wąwóz z licznymi posągami różnych bożków oraz mały tłum stojących na mostku ludzi, którzy próbują wrzucić monetę do znajdujących się niżej kamiennych mis i uzyskać w ten sposób dobry omen.

Image
wąwóz wróżby dobrej monety

Po odetchnięciu i zaspokojeniu podstawowych potrzeb, wchodzimy wyżej obejrzeć główny pawilon. Do jego środka mogą wejść wierni, i niewierni też, ale nie w butach i nie bezpośrednio od frontu. Będąc w środku nie należy hałasować i… rozkraczać nóg. Nie wolno też robić zdjęć – ale z zewnątrz już wolno. Takie zwyczaje stosuje się do wszystkich świątyń buddyjskich, przypuszczam, że na całym świecie, a w Korei to na pewno. Będąc stricte turystycznie nie ma jakiejś wielkiej potrzeby aby wchodzić do środka. Wszystko widać z zewnątrz, konstrukcja jest bardzo otwarta, wielka powierzchnia ściany frontowej i część ścian bocznych przeznaczona jest na wiele dużych drzwi, które stoją otworem i dają możliwość obejrzenia każdego zakamarka wnętrza hali.

Image
główny pawilon – Daeung-jeon

Image

Image

W całym kompleksie świątynnym jest jeszcze kilka innych, mniejszych pawilonów. Ciężko dokładnie powiedzieć ile, bo niektóre z nich przyklejone są do innych i na pierwszy rzut oka i bez planu całego założenia, trudno stwierdzić, czy mamy do czynienia z jedną halą, czy może już z dwoma osobnymi. W pamięci utrwaliły mi się piękny niebieski smok wymalowany na ścianie hali Yonggun-dan (znalazłem też nazwę Yongwang-dang) oraz morze fioletowych lampionów ponad Buddą leżącym w pawilonie Gwangmyeong-jeon (też: Nahan-jeon).

Image
hala Yonggundan

Image
Gwangmyeong-jeon (Nahan-jeon), Budda Leżący

Z postaci uwiecznionych w formie rzeźbiarskiej i znajdujących się w obrysie świątynnego założenia, na uwagę zasługują dwie. Pierwsza to Budda Śmiejący Się, czy też Budda Szczęśliwy. Z wielkim brzuchem siedzi sobie pomiędzy głównym budynkiem, a mniejszą halą, tą od niebieskich smoków. Ten sympatyczny grubasek oraz Budda, który leży na boku, to chyba dwa najbardziej znane wizerunki Buddy. No właśnie… dopiero po powrocie z Korei dowiedziałem się, że Budda Śmiejący Się… to nie Budda, tylko Podae-Hwasang, po chińsku Budai, czy Pu-Tai. I w tym miejscu wgłębiamy się bardziej – jego imię po chińsku to, w tłumaczeniu, worek konopny. Postać ta uchodzi za historyczną i w Chinach znana była już w X wieku. Był to ponoć mnich, który był też inkarnacją, wcześniejszym wcieleniem Buddy. Wiecznie uśmiechnięty chodził po wsiach i jeśli trafił na kogoś w potrzebie, to z worka wyciągał co potrzeba i obdarowywał tym potrzebującego.

Image
Budda Śmiejący Się… a właściwie Podae-Hwasang

Do drugiej postaci trzeba się wdrapać po schodach. Na planie wystawionym przed wejściem do kompleksu jej nazwa to „Great Goddess Buddha of Mercy”. Wielka Bogini Budda Miłosierdzia. W internetach można wyczytać też inne określenia: Gwanseeum-bosal czyli Bodhisattwa Współczucia (Bodhisattva of Compassion), Haesu Gwaneum Daebul (Sea Water Great Goddess Buddha), a w indyjskim sanskrycie Awalokiteśwara (klik). Jest tego trochę, więc ja też dołożę swoje, bazujące na miksie przytoczonych, określenie, Bogini Miłosierdzia Morskich Wód. Spod jej podnóża roztacza się całkiem szeroki i piękny widok na leżącą niżej świątynię. Natomiast ujęcie samej bogini sprawiało pewien problem, gdyż dość szczelnie była zasłonięta lampionami… ale udało się ten problem jakoś obejść.

Image
Haesu Gwaneum Daebul, Bogini Miłosierdzia Morskich Wód

Jak można podsumować wizytę w świątyni Haedong Yonggungsa, którą opuściliśmy po 2,5 godzinie spokojnego pobytu. Są takie miejsca, będąc w których ciężko jest je ot tak, po prostu „zwiedzić”, czyli przejść od punktu A do B, zobaczyć, zrobić zdjęcia i lecieć dalej. Nie, że nie da się, ale ich specyfika ma w sobie coś, co w jakimś stopniu przyciąga, coś, co powoduje, że chce się być tam trochę dłużej, czasem znacznie dłużej. Zapewne mogą to być różnorakie czynniki. Widoki, położenie i ukształtowanie terenu, zabudowa, czy to ładna, ciekawa, piękna, czy komponująca się z otoczeniem, z jakąś większą całością, z otaczającą je naturą, jakieś misterne detale, wykończenia, rzeźby, a czasem wręcz przeciwnie, surowość formy, prostota. Haedong Yonggungsa należy do tych pierwszych miejsc. Jest to sprawa oczywiście dość indywidualna, jak każdy takie miejsca odbiera, jednego ruszają mniej, innego bardziej. Haedong Yonggungsa ma w sobie to coś, przez co nie można żałować ani chwili tam spędzonej i ani chwili przeznaczonej na długi czas, który trzeba było zużyć aby się tam dostać.

Haedong Yonggungsa… jest „klimat”

!!! w Haedong Yonggungsa są ponoć piękne wschody słońca, a wśród miejscowych jest to popularne miejsce na powitanie o poranku Nowego Roku – jeśli będziecie mieć nocleg w bliskiej okolicy, albo wynajęty samochód, to polecam

Z Haedong Yonggungsa wydostajemy się używając takiej samej formy transportu, którą dostaliśmy się na miejsce. Jedziemy teraz do dzielnicy Haeundae. Jako, że czas faktyczny na zwiedzanie świątyni znacznie przewyższył nasze założenia, trzeba było zmodyfikować plan, w którego wcześniejszej wersji było, aby po Haedong Yonggungsa pojechać do dzielnicy Songjeong, przejść się lokalną plażą, po czym wykorzystując nadmorską kolejkę turystyczną, atrakcję nazwaną Blueline Park, dostać się do wspomnianego Haeundae. Przez ów „park niebieskiej linii” kursują, wzdłuż wybrzeża, dwie formy transportu, obie będące atrakcjami turystycznymi w ścisłym tego słowa znaczeniu. Niżej, po torach jeździ „pociąg plażowy” (Beach Train), a wyżej – a niech tam, popuśćmy wodze fantazji – „podniebna kapsuła” (Sky Capsule). Kapsuła jest bardziej kompaktowa, jej pojemność to cztery osoby. Jednak nie to, i nie to, że jest taka „cute”, jest jej główną zaletą. Jeździ ona bowiem kilka metrów wyżej niż pociąg, jakby ponad nim. Według opinii z sieci (moich nie mam, bo nie byłem), na trasie pociągu jest trochę miejsc, gdzie widok jest zasłonięty przez drzewa – kapsuły tej przypadłości nie mają. Minusem kapsuł jest cena – za przejazd w jedną stronę wychodzi 12500 – 20000 wonów (cena zależy od ilości osób w kabinie). Tymczasem na przejazd pociągiem trzeba wyłożyć 8000 od głowy. Próbowałem dzień wcześniej nabyć bilety na kapsuły, ale wszystko było wyprzedane. Natomiast na pociąg coś tam było, ale nie chciałem kupować dzień wcześniej, no bo to przecież pociąg i miejsca na pewno się znajdą, więc w temat nie wgłębiałem się. Tymczasem gdy byliśmy już w Haedong Yonggungsa i zerkałem na dostępność, to była ona szczątkowa, prawie żadna… co stało się dodatkowym, oprócz braku czasu, argumentem na odpuszczenie tej atrakcji.

W Haeundae, gdy już wysiedliśmy z autobusu, kupujemy w lokalnej „Żabce” tanie, mocne i dobre espresso, wprawdzie w papierowym kubku, ale cena 1000 KRW rekompensuje tą małą niedogodność. Pijąc wyklikuję w apce Klook bilety do kolejnej atrakcji tego dnia, do Busan X the Sky. Cena w Klook 21600 wonów, cena oficjalna, obojętne czy na miejscu, czy przez internet, 27000. Czyli jakieś niecałe 65 zał vs 81 zł – wybór jest oczywisty, a za zaoszczędzone 16 zł można kupić, przykładowo, pięć kaw z „Żabki”.

Technicznie ujmując, X the Sky to komercyjno-handlowa nazwa atrakcji w wieżowcu LCT The Sharp Landmark Tower, ukończonym w 2019 roku. Z wysokością 411.6 m to drugi najwyższy budynek w Korei, a w rankingu światowym jest na 42. pozycji. Leży tuż przy plaży Haeundae, a w ramach towarzystwa ma sąsiadujące z nim apartamentowce LCT The Sharp Tower A (339 m) i B (333 m). Widok nań z dołu jest niczego sobie, będąc blisko budynków trzeba mocno zadzierać głowę.

Image
LCT The Sharp – po prawej Landmark Tower (w nim jest X the Sky), na lewo od niej wieża B… i ucięty kawałek wieży A

Teraz, wiedząc jak wygląda kompleks LCT The Sharp, zobaczcie sobie w ramach ciekawostki na StreetView, zanim zaktualizują, jak wyglądało to miejsce w roku 2010 (klik). Zmiana jest kosmiczna, miejsce nie do poznania!

W środku X the Sky oferuje dość sporo atrakcji. Klasyczną chyba w takich miejscach rzeczą jest szklana podłoga, dzięki której można się przestraszyć czy podekscytować, wiedząc, że jak pęknie będzie długie „aaaaa!!!” i krótkie „bum”. W X the Sky zostało to nazwane Shocking Bridge. Mnie akurat wszelkie „przepaście” zaczynają ruszać dopiero, gdy wiem, że mogę w nie spaść, więc serce mocniej nie biło, ale zdjęcia wychodzą tu dosyć oryginalnie.

Image
Shocking Bridge

Oczywiście w środku jest masa innych atrakcji zrobionych pod fotki. Wydaje mi się, że Koreańczycy, i ogólnie chyba Azjaci, mają w tym zakresie większe potrzeby niż my. Selfie z misiem, fotki z kwiatkiem, fotki z „pokemono-stworami”. Dodatkowo jest kilka punktów, gdzie można zakupić różnorakie pamiątki. Najtańsze to kiczowate pocztówki – naprawdę masę pieniędzy można tam roztrwonić. W wieżowcu jest też, tak mówią, najwyżej położony Starbucks na świecie (cennik). Nie chodzi tu oczywiście o wysokość nad poziomem morza, ale o wysokość nad gruntem. Jeżeli ktoś ma ochotę na coś nieco bardziej uroczystego, czy tam ekskluzywnego, mają tam też Sky 99 Grill & Pasta, restaurację na 99. piętrze. Ceny tam są odpowiednio wyższe niż „na mieście” (menu z cenami)… ale w sumie, to czy w Polsce da się zjeść krewetki z kremowym sosem z młodej cebulki za 87 zł – no nie wiem.

Image

Image

Najbardziej klasyczną cechą wieżowców zawierających dedykowany taras widokowy – tutaj to w sumie nie taras, ale całe trzy piętra widokowe – są, a jakże, widoki. Ciężko by było znaleźć powód aby tam na nie narzekać. Widoki są obfite! Dookoła wszystko jest niższe i wszystko jest niżej. Z góry wszystko wydaje się tam takie małe i odległe. Widoki i na wschód, i na zachód, są ciekawe. Na zachodzie widać osiedla złożone z gąszczu wielkich wieżowców, wielkich, ale w porównaniu do LCT The Sharp małych, fragment kolejki Blueline Park oraz zielone wzgórza i oczywiście morze. Może jednak w kierunku wschodnim jest ciekawiej. W dole widać plażę Haeundae, dalej wzrok przykuwa most Gwangan, a za zielonym wzgórzem most Portowy (Busan Harbor Bridge chyba jakoś lepiej brzmi w tym przypadku). Po lewej mamy wrzucone w morze wysepki Oryukdo, a jeszcze głębiej wyspę Yeong z lasami Taejongdae. Byliśmy na X the Sky w godzinach popołudniowych i ostre, świecące z zachodu słońce, nieco zakłócało odbiór widoku w tym kierunku i przede wszystkim jakość zdjęć. Jeśli chcecie się tam udać nie na wieczorno-nocne widoki, to polecam, przy założeniu, że macie możliwość doboru godziny, tak wycyrklować, żeby na górze być tuż przed wejściem słońca w najwyższy punkt na niebie.

Image
widok z X the Sky na wschód

Nie pluszaki, nie Starbucks, nie szklana podłoga zrobiły jednak największe wrażenie. To przypadło rzeczy, z którą ma się do czynienia na samym początku „zwiedzania”, czyli windzie. Jej ściany i sufit są szczelnie pokryte ledowymi ekranami, precyzyjnie z sobą połączonymi. Jadąc w górę wyświetla się filmik-animacja tematycznie nawiązująca do budynku, do możliwych tam i w okolicy aktywności. Dzieje się dużo, szybko i z adekwatnym podkładem dźwiękowym. Do tego, w ramach animacji, mruga licznik z kolejnymi piętrami, aż do setnego.

Image

Po udanej, półtoragodzinnej wizycie w X the Sky, idziemy przejść się najbardziej znaną plażą w kraju. W porównaniu do plaży w Songdo, Haeundae zdaje się być bardziej „międzynarodowa”. Sporo tu białych, a Azjatów jakoś mniej. Miało się wrażenie, jakby było się na jakiejś zwyczajnej plaży miejskiej, gdzieś w Europie.

Plaża jest szeroka i długa, piaszczysta i zadbana oraz okraszona całą masą zakazów, włącznie z zakazem pływania poza wyznaczonymi godzinami! Co do pływania, to byłoby to możliwe, choć woda do najcieplejszych nie należała. W wodzie byli prawie sami biali i jeden jedyny wyjątek, ale za to jaki – Koreanka! Może i Koreanka w Korei nie jest jakimś specjalnym ewenementem, ale Koreanka w morzu w Korei, i do tego bez kapelusza, gatek do kostek, długiej koszuli odbijającej niezdrowe słoneczne promienie, rękawiczek, za to w bikini, to już wydarzenie. Taki przynajmniej mieliśmy odbiór po obserwowaniu życia plażowego w poprzednim dniu. Ba, co więcej, chyba i rzeczona kąpiąca traktowała to jako coś wyjątkowego, bo jej główną czynnością plażową i morską było kadrowanie smartfonem na gimbalu i rejestrowanie wydarzenia. Jedna jaskółka wiosny jednak nie czyni i niestety Haeundae Beach nie można nazwać bikini-beach, a wyjątek tylko potwierdza regułę.

Image
dla porównania wczoraj i dziś, Songdo i Haeundae, pełny strój ochronny i bikini

Oczywiście plaża Haeundae oferuje także inne ciekawostki i smaczki. Byliśmy tam w przededniu Star Wars Day i plaża była przygotowana do celebrowania tego wydarzenia. Na plaży wzniesiono wielką scenę, na której miały się odbyć nieznane mi bliżej atrakcje. Obok niej sporo miejsca zajmowały rzeźby w piasku nawiązujące do Gwiezdnych Wojen.

Z atrakcji nie sezonowych można na plaży wymienić dwie. Jedna to napis Haeundae, służący do robienia sobie przy nim fotek. Dzięki niemu powstaje zdigitalizowana forma odnotowania swojej obecności w tym miejscu, taka bardziej nowoczesna wersja wyrycia „byłem tu Tony Halik”. Sam napis, szczerze, nie ma w sobie niczego takiego, niczego szczególnego. W sumie to ciekawszy od tych liter jest społecznie przyjęty tam system kolejki do zdjęć. Wszyscy stoją ładnie w rządku, nie ma tu staropolskiego „kupą mości Panowie”. Co za tym idzie, do zdjęcia podchodzi się jeden za drugim, po kolei, co stwarza możliwość spokojnego obfotografowania się w tysiącu różnych póz. Nikt się nikomu nie wpycha. Tak, że od samego napisu „Haeundae” bardziej ciekawe było obserwowanie przemieszczającej się ku niemu kolejki. Kolejną rzeczą jest „Foot Bath Spa”. Są to ogólnodostępne, bezpłatne źródła z termalną wodą spływającą do baseniku, w którym można wymoczyć stopy. Zaleca się aby sesja moczenia trwała 10 min. Lista chorób, w leczeniu których skuteczna jest tamtejsza woda, to reumatyzm, artretyzm, nerwobóle, niskie ciśnienie krwi, bóle krzyża, bóle mięśni, zaburzenia pourazowe, choroby skórne, anemia i problemy trawienne. Nie wiedzieliśmy o tym przybytku i niestety nie mieliśmy czasu na skorzystanie, bo mieli już zamykać. Godziny otwarcia to 13-18 (w miesiącach IV-X), 12-17 (XI-III), we wtorki nieczynne.

Image

Image
spa dla stóp

Image
Star Wars Day

Image

Kręcimy się jeszcze trochę po plaży, po czym kombinacją metra i autobusu wracamy do hotelu, kupując po drodze smakowitego kimbaba. Mając więcej czasu i ochoty, można jeszcze podejść na ponoć malowniczy, zalesiony półwysep Dongbaek, który od zachodu wieńczy wspomnianą wyżej plażę, a nocą obejrzeć „dubajską” panoramę z The Bay 101, która to marina znajduje się u nasady wspomnianego półwyspu.

.
_________________
Moje relacje: Korea 2024Lobos 2024
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
#6 PostWysłany: 21 Kwi 2025 22:08 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2014
Posty: 1489
Loty: 119
Kilometry: 225 398
srebrny
Polowanie na autobus i koreańskie Gniezno

Na Gniezno oczywiście nie będzie polowania… nawet nie wyobrażam sobie jak można by takie przeprowadzić. Za to upolowanym autobusem udamy się do Gniezna, tego koreańskiego, czyli do kolebki koreańskiej państwowości, do miejsca gdzie powstało królestwo Silla, jedno z pierwszych koreańskich królestw, najważniejsze, a przynajmniej swojego czasu najsilniejsze. Ów „odpowiednik” Gniezna nosi nazwę Gyeongju.

Rano, przed opuszczeniem Busan, plan zakłada jeszcze bliższe przyjrzenie się okolicznej górze, Yongdusan, i jej atrakcjom. Idąc przez park, prawie las, w górę, na kafelkach ozdabiających mur oporowy, który chroni drogę przed osuwiskami, można oglądać rysunki przedstawiające miasto sprzed lat.

Image

Wieżę wybudowano w 1973 r., ma ona 120 m wysokości, natomiast sama góra ma 63 m.n.p.m. – czyli widok z wieży może być rozległy i okazały. Okazuje się jednak, że pora jest zbyt nikczemna na to, aby cokolwiek było otwarte – otwierają o 10. Tak wiec nici z wjazdu na Wieżę Diamentową, czyli na Busan Tower. Niemniej jednak poświęconego czasu nie można uznać za stracony – na górze jest sporo ciekawego, a i widoki, nawet bez wjazdu na wieżę, i tak są bardzo miłe.

Image
infrastruktura do fotek na Yongdusan

Image
widok z Yongusan – w dali most Namhang

Na górze Yongdu jest kilka pomników i, nazwijmy to, instalacji. Z rzeczy godnych odnotowania, najpierw trafiamy na rzeźby smoka oraz, nieopodal, admirała Yi Sun-sana.

Image
Yongdu znaczy „głowa smoka”

Smok miał chronić mieszkańców przed piratami z Japonii, która od zawsze ze smakiem spoglądała w stronę półwyspu koreańskiego. Yi Sun-san natomiast był dowódcą floty koreańskiej w trakcie wojny japońsko-koreańskiej pod koniec XVI w. Dzięki jego działaniom flota najeźdźcy doznała tak wielkich strat, że komunikacja z wyspami macierzystymi stała się dla Japończyków na tyle utrudniona, że stało się to jednym, o ile nie głównym z czynników prowadzących do przegrania wojny. Wojna ta mocno wyryła się w historycznej świadomości Koreańczyków. Japończycy mordowali wtedy „jak leci” – dzisiaj można to nazwać ludobójstwem, a wręcz próbą eksterminacji narodu. Jako dowód zwycięstwa odcinano nosy, nie tylko żołnierzom, cywilom też, i zasolone triumfalnie wysyłano do Japonii. Odnotowano 214752 nosów, które skończyły w ten sposób. Z 38 tys. nosów w Kioto usypano kopiec upamiętniający człowieka, który rozpętał tą wojnę – kopiec Mimizuka czyli Kopiec Uszu, pierwotnie Kopiec Hanazuka, Kopiec Nosów (więcej o tym tutaj). Przewrotnie, gdy potem Japonia zaczęła już dominować nad Koreą, to właśnie w okolicy góry Yongdu skupiło się pierwsze „osadnictwo” japońskie. Osadnictwo pisane trochę w cudzysłowie, bo głównie chodziło w tym procesie o zdominowanie gospodarcze i polityczne.

Image
góra Yongdu – admirał Yi Sun-sin, Busan Tower i Pawilon Ośmiokątny

W trakcie wojny koreańskiej w latach ’50 XX wieku, na górze i w jej okolicach – zresztą nie tylko tam – gnieździli się, w niełatwych warunkach, ludzie uciekający przed wojskami północnokoreańskimi. Cała historia tego wzgórza spowodowała, że w Busan jest to trochę miejsce symboliczne, wiążące się z pamięcią o trudach jakie przechodził naród. Dla upamiętnienia, jako „symbol ducha obywatelskiego, solidarności i dumy” – tak pisze na tabliczce obok – w 1996 r. na górze umieszczono Dzwon Obywateli Busan, w internecie pewnie łatwiej będzie go znaleźć jako Busan Citizens’ Bell. Jest on używany tylko trzy razy w roku, 1. marca, w Dzień Ruchu Niepodległościowego, który upamiętnia antyjapońskie demonstracje z 1919 roku, 15. sierpnia, w Dzień Wyzwolenia, upamiętniający wydarzenia z 1945 roku oraz na nowy rok.

Image
Busan Citizens’ Bell

Image

Yongdusan Park

Po zejściu z góry pakujemy jeszcze ostatnie rzeczy i wymeldowujemy się. Prawie godzinę schodzi nam na dostanie się z hotelu na dworzec autobusowy, który przewrotnie został nazwany Central Bus Terminal. Przewrotnie, bo znajduje się na północnym kraniuszku miasta. Od dworca kolejowego to, w linii prostej, 20 km.

W tym miejscu pytanie, które wynika z tytułu odcinka: ale po co w ogóle było polować na autobus? Wspominałem wcześniej, że był pewien problem z dostępnością biletów na pociąg Seul-Busan na 1. maja. Koreańczycy też obchodzą Święto Pracy i zwyczajowo mają wtedy wolne. Z kolei dzień w którym udajemy się do Gyeongju to sobota, czyli weekend, czyli wzmożony ruch i wszyscy gdzieś jadą. Dodatkowo 5. maja, które akurat wypadło w niedzielę, to w Korei Południowej dzień ustawowo wolny od pracy – Dzień Dziecka. Ustawodawca stwierdził tam, że głupio dawać ludziom dzień wolny od pracy w, i tak wolną, niedzielę, w związku z czym, wolne było też 6. maja, w poniedziałek. I w ten sposób zrobił się długi weekend, a wtedy to już nie wszyscy, ale to wszyscy wszyscy gdzieś jadą. Wprawdzie wiedziałem o tych świętach wcześniej, na etapie planowania, ale nie spodziewałem się, że przełoży się to na AŻ takie obłożenie wszystkiego, w tym autobusów międzymiastowych… i stąd to polowanie.

Gdy już jesteśmy na dworcu autobusów, podchodzę do żółtych automatów biletowych i po wybraniu Gyeongju widzę 11:45 sold out, 12:00 sold out, 12:20 sold out, 12:30 sold out, 12:40 sold out, 12:50 sold out, 13:00 sold out, 13:20 sold out… noż kurna! Biorę 13:40 premium bus za 7700 wonów od łebka. Odległość to 88 km, czas przejazdu 50 min… i ponad dwie godziny czekania. Cóż, trudno! Czas ten zabijamy pijąc fikuśne wersje koreańskich kaw i podziwiając fasadę dworca vel terminala autobusowego oraz umieszczonego przed nią maskotko-ptaka, Boogi, który został (została?) wykreowany na symbol miasta. Ptaszysko to inspirowane jest ponoć mewą. Nie wiem czemu mi kojarzy się bardziej z gęsią, chociaż ani do gęsi, ani do mewy, tak naprawdę nie jest toto nijak podobne.

Image
Boogi

Ze względu na nadmiarową ilość wolnego czasu, mamy też możliwość pooglądać koreańskie rozwiązania techniczne i zwyczaje miejscowych w podróży. Zawsze wydawało mi się, że w Korei to wszystko jest mądrze pomyślane, dopracowane i zrobione z sensem. Okazuje się, że nie zupełnie. Poczekalnia w terminalu umieszczona jest centralnie pod szklanym dachem. Powiecie, że fajnie, bo doświetla i ożywia. Tymczasem, przy 24 stopniach na zewnątrz taki dach robił za szklarnię. Stąd też nasza ucieczka na mrożoną kawę. Kolejna rzecz to schody ruchome. Nie wiem kto i dlaczego wpadł na taki „genialny” pomysł, ale w ciągu tych schodów, na samym dole one się urywają, a końcówka to kilka zupełnie klasycznych, nieruchomych stopni. Pytam się po co? Jak już robić, to robić, a nie zostawiać takie niewiadomo co. Zwyczaje miejscowych za to już bardziej napawają optymizmem. W poczekalni siedzi kobieta, coś tam sobie grzebie w torebce, wyjmuje z niej smartfon, kosmetyczkę, po czym… zostawia to wszystko rozbebeszone, odchodzi i na 10 minut znika. U nas nie byłoby do czego wracać, a tam… nie kradną! Generalnie na dworcu dominował ład, spokój, oraz kawa i lokalny fast food.

Image

Kilka słów o, tak wyczekiwanym, autobusie. W naszym premium busie siedzenia są skonfigurowane według schematu 2-1. Miejsca na nogi i po bokach jest od groma, siedzenia są regulowane i można je mocno odchylić do tyłu. Dla Europejczyka mierzącego ponad 1,8 m wysokość oparcia jest jednak niewystarczająca. Brakuje nieco podparcia na głowę.

Image

Autobus dojeżdża do Gyeongju z kilkunastominutowym opóźnieniem. W drodze hamowały go nieco korki… bo wiecie, długi weekend i wszyscy wszędzie jadą. Żeby było szybciej, z dworca autobusowego bierzemy taksówkę. Okazało się, że to nie był najlepszy pomysł. Szybciej chyba nie było. Taksi stało w korkach… a taksometr nie stał. Choć ostatecznie kwota za przejazd nie wyszła wcale zatrważająca, to ani czasowo, ani ekonomicznie, nie byliśmy z tego rozwiązania zadowoleni. Wysiedliśmy przecznicę od naszej chałupinki i resztę przeszliśmy pieszo – tak było szybciej.

!!! jeśli w Korei Południowej będziecie przemieszczać się w długie weekendy na większe dystanse, w miarę możliwości z wyprzedzeniem organizujcie transport

Gyeongju bywa określane muzeum pod gołym niebem. Miasto mocno związane jest z historią, wręcz aż „ocieka” historią. Będąc w tym klimacie chcieliśmy poczuć go bardziej poprzez nocleg w tradycyjnym koreańskim domu. Hanok to sympatycznie wyglądający, parterowy dom, tradycyjnie na planie kwadratu lub litery L. Charakteryzuje go wizualne wrażenie lekkości oraz, jak na mój gust, ozdobna forma, szczególnie uwidoczniona w ozdobnie zakrzywionym, i bywa że dekorowanym, dachu. Duże przesuwne drzwi i papierowe ściany działowe dopełniają obrazu. Od strony technicznej najsłynniejszym z rozwiązań stosowanych w takich domach jest chyba ondol. To ogrzewanie podłogowe, tradycyjnie oparte na jest na kamiennych płytach nagrzewanych kanałami prowadzącymi od pieca w kuchni. W naszym domku mieliśmy wersję nowocześniejszą, na prąd. Na zewnątrz klimatu dodaje ładnie utrzymany ogródek, koniecznie z dekoracją w postaci tradycyjnych garnków do kiszenia kimchi. Co do funkcjonalności obiektu, można ją streścić krótko: śpisz na podłodze, a siedzisz na dupie.

Image
Wiyeonjae Hanok Stay

Ogólnie noclegowni tego typu polecić nie mogę. Chociaż z perspektywy czasu, według zasady, że (prawie) wszystkiego trzeba w życiu spróbować, może i dobrze poznać ten rodzaj noclegu. Ale plecy zadowolone zdecydowanie nie były. Bardziej doceniamy gruby materac, z którym cienka zwijana mata przegrywa w konkurencji „wrażenia jakościowe”. Dodatkowo, w tym konkretnym przypadku (obiekt nazywał się Wiyeonjae Hanok Stay), właścicielka (a może to była wynajęta osoba z obsługi?) jakaś taka nadwrażliwa była. Tego nie dotykaj, bo zniszczysz, jadalnia niby jest, ale poza śniadaniem wchodzić to nie nie, ugotować wody samemu nie wolno, lodówka miała być, nie było… no chyba, że ta w jadalni, do której najlepiej nie wchodzić, a jak się już wejdzie, to niczego nie dotykać. Na plus było położenie. Parę kroków i było się już na terenie „parku” Cheomseongdae. Parku w cudzysłowie, bo park kojarzy się z drzewami, których było tam jak na lekarstwo.

Przez prawie milenium, od 57 r. p.n.e. do 935 r. n.e., Gyeongju było stolicą królestwa Silla. Na pierwsze zapoznanie się z tą historią mieliśmy jeszcze kilka godzin, zanim zapadnie noc. Choć gdy ogarnęliśmy się, zbliżała się już piąta po południu, to wiosenne dni dawały sporo godzin naturalnego, słonecznego światła. Pierwszym punktem był trawiasty teren położony kilka minut pieszo od naszego domku. Główną i zdecydowanie najbardziej ikoniczną atrakcją miasta jest leżące tamże obserwatorium Cheomseongdae. Określenie „obserwatorium” nie do końca oddaje współczesne odczucie rozumienia tego słowa. Ta wyglądem przypominająca komin wieża służyła jako platforma do patrzenia w gwiazdy. Obiekt zbudowano w VII w. i jest to najstarsze zachowane obserwatorium astronomiczne w Azji. Na górę można było się dostać przez wejście umiejscowione z boku konstrukcji, mniej więcej w połowie wysokości wieży, zapewne używszy uprzednio drabiny. Dookoła, zresztą nie tylko w okolicy wieży, ale w tym dniu we wszystkich atrakcyjnych miejscach miasta, była cała masa ludzi. Dużo dzieciaków puszczało latawce, sporo osób było przebranych w hanboki, tradycyjne stroje koreańskie, obowiązkowo wszyscy robili mnóstwo zdjęć... my też.

Image
obserwatorium Cheomseongdae

Gdy od Cheomseongdae przemieszczamy się bardziej na południe, ku kolejnej atrakcji, w niewielkim oddaleniu, w niewielkim oddaleniu po prawej, mamy kolejną ikonę miasta. To kurhany z epoki Silla. Rozsiane są one, w grupach, po bardzo rozległym terenie. Do nich jeszcze, parę razy, wrócimy.

Po paru minutach dochodzimy do drewnianego mostu Woljeonggyo nad potokiem Namcheon (spotkałem też zapis Muncheon). Oryginalnie został on zbudowany w 760 r., w czasach świetności Silla. Aktualny obiekt to rekonstrukcja z 2018 r. Całość jest utrzymana w tradycyjnym stylu, z którego najbardziej rzuca się w oczy wygięty dach i piękne malowanie w ludowe wzory. Na obu końcach mostu są wplecione weń małe, drewniane wieże, a na ich piętrze małe wystawy. Na górę prowadzą strome schody, a na noc wejście na nie jest zamykane. Eksponowane są tam reprodukcje map z epoki, ozdobne dachówki z wizerunkami demonów, motywami kwiatowymi.

Image

Image
most Woljeonggyo

Po przejściu przez most plan na trasę wycieczki zaczyna powoli czerpać z planu koła… trochę kanciastego w tym przypadku. Skręcamy na prawo, czyli na zachód, by po jakiś 150 metrach powrócić na północny brzeg strumienia. Tym razem nie mostem, ale skacząc po kamiennych blokach. Precyzując, tylko dzieci muszą wprowadzać w tą przeprawę niewielkie elementy skoków. Z reguły do pokonania strumienia suchą nogą wystarczają normalne kroki.

Image
przejście przez strumień Namcheon (Muncheon)

Nogi jakoś same niosą, kolejnym mostem, już standardowym, ponownie przechodzimy na południowy brzeg. Ludzi jest coraz mniej, obszar turystycznie atrakcyjny zostaje w tyle. Aut na drodze też na lekarstwo, o korkach w tym miejscu nie ma mowy, za to można by łatwo zaparkować, co kilometr na północ stanowiło nie lada wyzwanie.

Mijamy świątynię i sanktuarium Nakcheonwon ku pamięci Koreańczyków, którzy zostali zmuszeni do walki w japońskiej armii oraz, jednocześnie, Japończyków, którzy na ochotnika walczyli w koreańskiej wojnie domowej. Ludzi nie ma tu już wcale. Na pewno dlatego, bo epicentrum mamy już daleko za sobą, ale po części też dlatego, bo słońce powoli chyli się już ku zachodowi.

Image
Nakcheonwon – miejsce pamięci

Kolejnym mostem wykręcamy z powrotem na północ, ku centrum. Póki co jednak do niego daleko… chociaż do zwartej zabudowy jest niecały kilometr. Dystans przemierzamy wśród gospodarstw rolnych i uprawnej ziemi. Jeden widok z tej trasy szczególnie utkwił w mojej pamięci. Słońce kładące zza odległych gór długie cienie, jak okiem sięgnąć dookoła nikogo, pusta droga, przy drodze mały domek, przy nim poletko, a na poletku Koreańczyk wzrusza, czy tam plewi, ziemię… w maseczce. Szok i niedowierzanie: no po co to? Czy to pamięć i strach są tak silne? Czy to przyzwyczajenie? Nie wiem.

Image

Dalej idziemy na przełaj, wśród mniej istotnych kurhanów. W ramach kompletnie nieistotnych ciekawostek: nazwę tego obszaru, Nosjeomdeul, tłumacz przetłumaczył na… Mosiężne kropki. Pisząc te słowa nasunęło mi się odkropkowe skojarzenie, że za podkład muzyczny do widzianych wtedy obrazków, całkiem całkiem nadałyby się utwory Legendary Pink Dots. Tajemnicze, nieco zagmatwane, może trochę straszne. Spoglądając za siebie, ku zachodowi, wieczorne słoneczne czerwienie zdecydowanie kładły się na bliskich kopcach i odległych górach, a cienie kurhanów tworzyły wielkie, wpadające w czerń plamy niby-pustki. Powoli w tym wszystkim zaczęli pojawiać się ludzie, raczej miejscowi. Zakochani, rodzice z dziećmi i spacerowicze z psami. A na końcu tej łąki z kopcami docieramy już do turystycznego tygla. I znowu mamy korki, brak miejsc parkingowych i, chociaż zrobiło się już ciemno, bardzo dużo ludzi.

Image
Nosjeomdeul

Pętla zamyka się na polu, czy tam łące, a może w parku Cheomseongdae, czyli koło obserwatorium. Wraz z nocą do głosu dotarły światła. Przede wszystkim oświetlone zostały kopce. Do tego pojawili się sprzedawcy oferujący migające kule i rury. Wisienką na torcie było oświetlenie samego obserwatorium, w wielu, zmieniających się, kolorach.

Image

Image

Zmęczenie i późna pora przekonały nas do udania się na spoczynek... można też to ująć, do bliskiego spotkania z podłogą. W planach był wprawdzie jeszcze szeroko polecany, szczególnie nocą, ze względu na piękne oświetlenie, pałac Donggung nad stawem Wolji. Ten jednak zostawiliśmy na kolejny wieczór… i to był błąd.

Image
Wiyeonjae Hanok Stay – okolica już śpi

.
_________________
Moje relacje: Korea 2024Lobos 2024
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
#7 PostWysłany: 04 Maj 2025 21:57 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2014
Posty: 1489
Loty: 119
Kilometry: 225 398
srebrny
Bulguksa i deszcz

Gdy po nocy przespanej na podłodze budzi deszcz, nastrój możesz mieć niezbyt optymistyczny. Gdy po pierwszej nocy w Gyeongju widzimy szare, mokre niebo, uśmiech wprawdzie nie gości na naszych twarzach, ale dzielnie zbieramy się, by stawić czoła temu dniu. Po słabiutkim śniadaniu dobywamy parasolek i idziemy na przystanek autobusowy. Na szczęście nie leje jakoś bardzo, ot, tak sobie kapie. Gdy wsiadamy do miejskiego autobusu deszcz ustaje… aby wznowić swą aktywność w momencie, gdy po pół godziny wysiadamy z pojazdu.

Z przystanku do świątyni Bulguksa, bo ta jest celem wycieczki, idzie się nieco pod górę. Od przystanku najpierw przekracza się parking. Potem, po paru krokach i odejściu kilkunastu metrów od ulicy, rześkie, świeże, mokre powietrze zaczyna mieszać się z intensywnym, wwiercającym się w nozdrza zapachem smażonych larw jedwabnika. To znak, że wkraczamy w strefę straganów. Można się posilić… choć zapach nie zachęca, kupić pamiątki, albo parasolkę. Szybko opuszczamy tą strefę. Wyżej jeszcze obszerny, kolejny zresztą, parking i już wchodzimy na teren świątynny. Większość zajmuje duży park. W siąpiącym deszczu ciężko jest cieszyć się jego urokami, nieszczególnie zresztą imponującymi. Ot, park, jak park. Ciekawie zaczyna się robić, gdy dochodzimy do pierwszych architektonicznie „tamtejszych” obiektów. W buddyjskich klasztorach chyba pewną regułą jest, że na wejściu musi być brama. Przy czym chodzi tu o symbolikę, a nie o konstrukcję umożliwiającą fizyczne przedostanie się z jednej strony na drugą. Bramę Cheonwangmun, bo o niej mowa, można obejść, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby przechodząc przez nią przejść z jednego świata, świeckiego, codziennego, w inny, bardziej duchowy. U nas, nie wywołując żadnych, poza estetycznymi, odczuć duchowych, brama pozostała ciekawym i ładnym zabytkiem. Tłumacz koreańską nazwę interpretuje jako „Brama Niebiańskiego Króla”. Po angielsku doszukałem się określeń „Heavenly Kings Gate” oraz „Four Heavenly Kings Gate”. Cztery wymalowane wewnątrz bramy postacie wojowników pełnią tam swoją konkretną rolę. Ze swoimi wyłupiastymi oczami i groźnymi minami, mają chronić świątynię przed złymi duchami.

Image
brama Cheonwangmun

!!! Bulguksa czy Pulguksa, Busan czy Pusan, spotyka się obie formy i obie są do przyjęcia oraz, na swój sposób, poprawne. Koreański rząd przeprowadził w 2000 r. reformę mającą ułatwić zapisywanie w alfabecie łacińskim koreańskich nazw, jedną z jej części była zamiana łacińskiego zapisu znaku ㅂ z „p” na „b”… ale w wielu miejscach, poza oficjalnie, wciąż używa się „p”, czyli można powiedzieć, że to coś podobnego do zamiany w pisanym niemieckim „ß” na „ss” – z naszego punktu widzenia, można się tym nie przejmować.
Kolejną „ważką kwestią” jest sposób zapisywania w naszych literach – nie jestem językoznawcą, więc opisowo nazwę to po mojemu – „końcówek wskazujących na rodzaj rzeczy” (nie mylić z rodzajnikiem). Przykładowo Daeung-jeon, Daeungjeon, pawilon Daeung i pawilon Daeungjeon to wszystko jedno i to samo… no może ta ostatnia forma, to trochę masło maślane. Samo jeon znaczy pawilon, czy tam hala. Z pewnych – nie ukrywam – nieznanych mi względów, czasem pisze się to łącznie, a czasem z dywizem. Podobną pisownię można spotkać w przypadku innych, popularnych w Korei, typach miejsc, czy rzeczy. Przykładowo -san to góra (Namsan, Nam-san), -gu to dzielnica, -ro to ulica, -sa to świątynia, -tap to pagoda. Przypuszczam, że jedyna przyczyna takiego stanu rzeczy, to chęć ułatwienia czytelnikowi przeczytania tych wszystkich dziwnych nazw. Tak czy siak, powstaje przy tym trochę bałaganiku… i będę go kultywował.


Po prawej mijamy muzeum świątynne. Nie mamy ochoty jednak tam skręcać, ciągnie nas do samej świątyni. Może ze 100 metrów dalej za bramą, mamy już plac, za którym dostojne schody prowadzą do głównej świątyni. Nie są one jednak w użytku, nie ze względu na ich stan, ale ze względu na ich znaczenie. Jeszcze wrócimy tutaj, aby bliżej poznać to miejsce, jednak wpierw skręcamy w prawo aby podejść nieco pod górkę i w ten sposób, z boku, dostać się na zasadniczy teren świątyni. Po drodze nawiedzamy jeszcze „pokój odpoczynku” – jakoś zawsze śmieszyło mnie mówienie na toaletę restroom. Poza aspektem, że tak powiem, utylitarnym, tenże wucet, sam w sobie nie stanowiący wartości artystycznej, krajobrazowej, czy żadnej innej, może się pochwalić tym, że jest toaletą pięknie wkomponowaną w bambusowy las.

Chwilę dalej bocznym wejściem wchodzimy na, otoczony krużgankami, główny plac świątynny. Na nim znajduje się oczywiście świątynia, ale pierwsze w oczy rzucają się dwie zabytkowe pagody, koreańskie skarby narodowe nr. 20 i 21. Tak, Korea Południowa ma listę „skarbów narodowych”, u nas może bardziej przyjęła by się nazwa lista dziedzictwa narodowego czy po prostu lista zabytków narodowych. Wchodzą w nią zarówno nieruchomości, większe i mniejsze, takie jak na przykład bramy, pagody, jak też ruchomości, takie jak kosztowności, złote ozdoby, czy manuskrypty. Dabotap, Pagoda Wielu Skarbów, została zbudowana w połowie VIII w. Mierzy 10 m wysokości, jest dosyć ozdobna. Na jej drugim poziomie jest ładny, rzeźbiony lew, widać, że solidnie już nadgryziony zębem czasu. Kiedyś były tam cztery lwy, każdy z jednej strony. Drugi z lwów ponoć znajduje się w Londynie, w British Museum (kiedy indziej byłem w tym muzeum prawie cały dzień, ale nie pamiętam żadnego lwa w dziale koreańskim). Kolejne dwa zaginęły. Wizerunek tej pagody zdobi monetę o nominale 10 KRW (tak to wygląda).

Image
pagoda Dabo

Seokgatap, druga pagoda na placu, jest zgoła inna niż pagoda Dabo. Jest mega prosta, niemal całkowicie pozbawiona elementów ozdobnych. Jest taka, jakby to ująć, typowa. W trakcie jej rekonstrukcji, w środku dokonano kilku znaczących odkryć. Miedzy innymi wydobyto najstarsze drewniane klocki drukarskie, najstarszą, jeszcze istniejącą, wydrukowaną sutrę (z 704 r.). Oryginał tejże nie jest nigdzie wystawiony na widok publiczny, ale w Muzeum Narodowym w Seulu można oglądać kopię. Z pagodą związana jest smutna legenda. Jej konstruktor, mistrz Asadal, na pracach spędził parę lat i nie koncentrował się w tym czasie na niczym innym. Tęskniąca za nim żona, Asanyo, udała się do świątyni, ale nie została wpuszczona do środka i dopuszczona do męża. Ten miał opuścić świątynię dopiero po ukończeniu prac. Żonie polecono żarliwą modlitwę, która miała, przy wystarczająco wysokim zaangażowaniu, umożliwić chociaż ujrzenie odbicia męża w tafli jeziora. Gdy jednak dzień po dniu, nie udawało się to, Asanyo rzuciła się w toń wody. Gdy Asadal ukończył wreszcie swoją robotę, powiedziano mu, że żona czeka nad jeziorem. Po przybyciu tam, zastał tylko buty żony. Zrozumiał, co się stało… po czym sam skończył żywot rzucając się w głębię.

Image
pagoda Seokga

Na środku placu zlokalizowano główną świątynię, pawilon Daeungjeon. Tłumaczeń doszukałem się różnych: Sala Wielkiego Oświecenia, Sala Wielkiego Bohatera, Klejnotowa Sala Wielkiego Bohatera. W środku ładne, ozdobne malowania i delikatne rzeźbienia. Wszystko jednak dosyć wytarte, wyblakłe. Ogólne wrażenie, choć pamiętajcie, że ma się tu do czynienia z dziełami o wielkiej wartości historycznej, ważnej dla całej ludzkości… to powtórka z rozrywki. Detale i wykończenie wprawdzie są inne niż w Haedong Yonggungsa, ale idea taka sama. Inna sprawa, że wszystko było tu, spłycając, ładne. Wręcz bardzo ładne, czuć było, że ma się do czynienia z dziełami kulturowego dziedzictwa światowego formatu.

Image
Daeungjeon

Naprzeciwko wejścia do Daeungjeon, w krużganku okalającym plac, umieszczono bramę Jahamun. Z jednej strony prowadzi ona na główny plac świątynny, a z drugiej na wspomniane już schody, na które nie wolno wchodzić, ale na które z góry mamy bardzo ładny widok… ale do schodów jeszcze wrócimy.

Image
brama Jahamun – widok na schody Cheongun i Baegun

Pozostajemy jeszcze na chwilę w obrębie głównego placu. W rogu, w jego południowo-zachodniej części, na krużganku stoi bardzo ładny, zdobiony bęben, podtrzymywany przez rzeźbionego w drewnie żółwia. Mimo jego zabytkowej zapewne wartości bardzo dziwi, nawet nie to, że jego malowanie jest trochę już wyblakłe, ale to, że pokryty jest grubą warstwą kurzu zlepionego z brudem. Na bokach bębna, a także na nisko umiejscowionym żółwiu nie widać tego tak bardzo, ale na górze bębna jest to już kwintesencja syfu. Nie wiem z czego to wynika, czy po prostu nie chce im się wziąć drabiny i jakiejś nieszkodliwej dla zabytku szmaty czy szczoty, czy może chodzi o coś innego?

Image
bęben na żółwiu

W północnej części głównego placu znajduje się kolejny pawilon, Museoljeon. Przemykamy do niego krużgankami, chroniąc się w ten sposób przed deszczem. Architektonicznie wszystko w nim jest podobne do całości założenia, ale sam w sobie zachwytu nie budzi. W środku akurat prowadzono zajęcia z tworzenia lampionów.

Pozostajemy na tym samym poziomie, dokładniej, prawie na tym samym, bo schodzimy na kolejny plac kilka schodów niżej. Na tymże dziedzińcu, na jego środku, jest kolejny pawilon z posągiem Buddy w środku – Geuknakjeon (Sala Najwyższej Błogości). Na południu zaś placu w krużganek wmontowana jest brama Anyangmun, od której w dół schodzą kolejne schody o wybitnym znaczeniu zabytkowym – nie można na nie wchodzić. Największą jednak uwagę na tym placu przyciąga do siebie nie hala z Buddą, nie brama z widokiem na grubo ponad tysiącletnie schody, ale… świnka. Mały posążek świnki postawiono tu w 2007 r. z okazji Roku Świni, a w zasadzie z okazji Roku Złotej Świni. Rok świni jest co 12 lat, ale złotej świni już tylko co 60 lat… choć spotkałem się też z wersją, że co 600. Zapewne w jakiś sposób świnka ma przynosić jakiegoś rodzaju benefity, lub ogólnie, szczęście, bo chętnie jest przez wszystkich miziana. W Chinach i Korei panuje przekonanie, że dzieci urodzone w roku złotej świni będą miały w życiu szczęście i bogactwo. Jeśli jesteście z 2007 rocznika, konkretnie chodzi o osoby urodzone miedzy 18.02.2007, a 06.02.2008 – bo to chiński kalendarz – to macie, ponoć, fart i jesteście w czepku urodzeni. W tym miejscu jeszcze obserwacja. Łażąc po dziedzińcu dane było zobaczyć dwie spore grupy, które także obrały za cel świnkę, celem jej wygłaskania i zrobienia fotki. Najpierw byli, jak sądzę, Koreańczycy. Równo stali sobie w rządku i po kolei każdy głaskał, strzelał selfie, po czym ktoś jeszcze robił pozującej przy świni osobie, kolejne naście zdjęć w różnych pozach… i tak grzecznie jeden za drugim. Ale potem dane było widzieć grupę z Chin (przewodnik miał chorągiewkę z ich flagą). Tutaj proces dokonywania tej samej czynności głaskaniowo-fotkowej przebiegał zgoła inaczej, rzekłbym, może nieco przewrotnie, że bardziej spontanicznie. Żadnej kolejki nie było, za to było troszkę tłoku. Mniej więcej takie „kupą, mości panowie”. Co ciekawe, im też jakoś sprawnie to szło, bardziej chaotycznie, ale też sprawnie.

Image

Omijając kałuże wracamy na poprzedni, główny dziedziniec, aby stromymi schodami udać się z niego nieco na zaplecze, do mniejszego pawilonu, do Gwaneumjeon. Mniejszy nie znaczy gorszy. Wręcz przeciwnie, ten, i następny, o którym za chwilę, jakoś najbardziej nam się spodobały, z wszystkich pawilonów w Bulguksa. W pawilonie Gwaneum stoi posąg Bodhisattwy Współczucia (Gwanseeum-bosal). To samo bóstwo było też w górnej części terenu świątyni Haedong Yonggungsa w Busan, i też była to bardzo ładna rzeźba. Tutaj, za smukłym posągiem jest mural z „tysiącem rąk”, które są symbolem wyciagnięcia ręki do każdego potrzebującego. Wyglądało mi to bardzo lekko, ładnie i… orientalnie.

Image
Bodhisattwa Współczujący (Gwanseeum-bosal) w Gwaneum-jeon

Na „zapleczu” głównej części świątyni Bulguk, oprócz Gwaneumjeon jest też, kilka stromych schodów niżej, kolejny niewielki pawilon – Birojeon. W nim mamy posąg Buddy – ten tu to Wajroczana, względnie Wajroćana, Vairochana lub Mahavairocana (na Wiki więcej o nim). Mi zdawało się, że nie ten pawilon i nie znajdujące się w nim przedstawienie Buddy zdaje się być rzeczą, która na tym placyku jest najważniejsza i najbardziej wartościowa. Bardziej zabytkowe wrażenie robi bowiem stupa, czy może raczej mini pagoda, nazywana Saritap. Pochodzi ona mniej więcej z X w. i jest już mocno nadgryziona zębem czasu. Mówi się, że w jej środku są doczesne szczątki mnicha, czy mnichów, albo nawet jakiejś królowej z okresu Silla. Internety jednak nie podzielają aż tak bardzo mojego entuzjazmu względem Saritap i koncentrują się na wspomnianej rzeźbie Buddy. Bądź co bądź pozłacany brąz, robota z IX w., to jednak musi być coś. I stupa, i pozłacany Budda, znajdują się na liście Skarbów Narodowych Korei.

Image
Saritap

Image
Birojeon, Wajroczana

Kolejny, ostatni już pawilon, któremu poświęcimy uwagę, to Nahanjeon. To najmniejszy pawilon na świątynnym terenie. Mieści on, oprócz posążka Buddy, szesnaście drewnianych Nahanów. Byli to uczniowie Buddy, którzy potem nieśli w świat jego nauki. W porównaniu do poprzednich wystrój pawilonu, choć przecież niezły, wypadł tak sobie. Za to sam domek bardzo fajny. W sam raz by się nadał na jakąś altaneczkę na działeczce, albo na chatkę letnią gdzieś nad morzem… Japońskim na przykład.

Image
Nahanjeon

Kierujemy się powoli ku wyjściu. Nawiedzamy jeszcze sklep z pamiątkami i kawiarnię (w obu ceny jakby zawyżone), po czym, po chwili znajdujemy się znowu przed świątynią, od strony jej frontu, przy tych zabytkowych schodach, o których wcześniej pisałem, że o nich to potem. Ach, co to za schody! Jeśli wcześniej cośkolwiek, gdziekolwiek dane było Wam spotkać się w medialnej przestrzeni z hasłem Bulguksa, czy Pulguksa, to na pewno spotkanie to było okraszone grafiką tych właśnie schodów. Jest to najstarsza część świątyni w jej obecnym kształcie (schody zbudowano w 751 r.), do tego zachowana w pierwotnym stanie... no może trochę tylko wytarta od używania. Są tam dwa ciągi schodów, patrząc na nie z dołu, po lewej, mniejsze, a po prawej większe. Każdy z nich podzielony jest na dwie części, dolną i górną, każda z nich ma własną nazwę. Te po lewej to most Yeonhwa-gyo (Most Kwiatu Lotosu), 10 schodów w dolnej części ciągu, oraz most Chilbo-gyo (Most Siedmiu Skarbów), 8 schodów w górnej części. Prowadzą one do bramy Anyangmun. Schody z mostem nie mają, od strony technicznej, zbyt wiele wspólnego. Chociaż pewnego „mostu” można się dopatrzeć. Podesty łączące dolne oraz górne części schodów podtrzymywane są łukami, jakie można spotkać w niektórych mostach. W przypadku mostów Yeonhwa i Chilbo, łuk jest ledwo zaznaczony, prawie płaski, do tego wąski i dosyć niski. W przypadku schodów po prawej, jest już konkretny, wysoki i idealnie łukowaty. Nazwanie tych schodów mostami, ma podkreślić przede wszystkim symboliczne przejście ze świata codziennego do świętego. Już za czasów ich powstania, nie były one dostępne dla zwykłych śmiertelników. Aby nimi wchodzić, trzeba było osiągnąć odpowiedni stopień wtajemniczenia lub statusu społecznego. Schody po prawej, te większe, to na dole Baegun-gyo (Most Białej Chmury, 18 schodów) i w górnej części Cheongun-gyo (Most Niebieskiej Chmury, 16 schodów). Prowadzą one do bramy Jahamun.

Image
schody-mosty: Baegun-gyo (d.) i Cheongun-gyo (g.)

Image
plan zasadniczej części świątyni (źródło: https://pl.m.wikipedia.org/wiki/Plik:Bulguksa-map.svg)

Korzystając z chwilowego osłabienia opadu deszczu, robię schodom ponadnormatywną liczbę zdjęć, po czym kierujemy się do wyjścia. W samą porę, bo gdy jesteśmy na przystanku autobusowym, deszcz nieprzyjemnie nasila się. Po kilkunastu minutach jedziemy już autobusem z powrotem do Gyeongju.

Jakie wrażenia, jakie obserwacje były wynikiem naszej wizyty w Bulguksa. Pierwsze powstało już przy przekraczaniu Bramy Niebiańskich Królów. Kolory malowideł, a w zasadzie znaczna część drewnianych powierzchni była nimi pokryta, czy to w formie wzorów, czy jako naniesione wizerunki postaci, były jakieś takie trochę wytarte, wyblakłe. Szczególnie odczuwało się to mając w pamięci żywą, kolorową, świątynię nad morzem w Busan. To wrażenie utrzymało się przez cały czas i okazało się niestety trafioną obserwacją. Kolejną sprawą był sam koncept całego założenia świątynnego, podobny do świątyni Haedong Yonggungsa. Czy to dobrze, czy źle? W sumie, to wszystkie świątynie pełnią taką samą funkcję. Trudno byłoby oczekiwać, że rozwiązania techniczne w nich zastosowane, a przede wszystkim generalna ich idea, będą się jakoś od siebie różnić. Nie może więc dziwić to, że założenia i plany, na podstawie których zbudowano te buddyjskie świątynie, które dane nam było do tej pory zobaczyć, zdają się być wielce bliźniacze. Przed wyjazdem do Korei miałem odczucie, że to właśnie świątynia Bulguk jest najważniejszym zabytkiem, jaki dane nam będzie zobaczyć, zwiedzić, poczuć. W wielu miejscach jest ona wymieniana za doskonały przykład starej Korei, epoki Silla, za architektoniczny majstersztyk i bardzo ważne, o ile nie najważniejsze, miejsce koreańskiego Buddyzmu – taka koreańska wersja Jasnej Góry. Dla formalności dodam, że wraz z grotą Seokguram, miejsce to jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie dziwota, wszak świątyni nie można zarzucić braku klasycznego, starego stylu, a i poszczególne detale uznane zostały za skarby. Przemawia za tym też historia. Bulguksa powstała w poł. VI w., a w 2. poł. VIII w. dokonano przebudowy do stanu, w jakim mniej więcej widzimy ją dzisiaj. Zaznaczyć należy, że mamy niestety w wielkiej mierze do czynienia z rekonstrukcją z lat ’70 XX w., bowiem w XVI w. świątynia została zniszczona przez zamorskich sąsiadów, tych samych co lubowali się w odcinaniu uszu, nosów i w innych czynnościach z gatunku, można by je tak nazwać, tortur. Czy warto było przyjechać do Bulguksa i spędzić tam te kilka deszczowych godzin? Teraz jak najbardziej myślę, że było warto, że mimo deszczu i ograniczeń czasowych, czas poświęcony na Bulguksa był dobrze spożytkowany.
W pierwotnym planie było też zobaczenie groty Seokguram. Tyle tylko, że skutecznie zniechęcił do tego deszcz. Od górnego parkingu, tego przy wejściu na teren Bulguksa, do groty jest jeszcze 3 km przez las i 350 m pod górę. Wprawdzie jeździ tam autobus, ale rzadko. Z opisów, które wcześniej czytaliśmy, Budda w tej grocie odgrodzony jest wielką, zmatowiałą już szybą, i ponoć mocno osłabia ona ogólne wrażenie. Wziąwszy to pod uwagę… nie chciało się już nam.

Gdy dojeżdżamy do Gyeongju, fartownie, już nie padało. Nasze wnętrza, uduchowione przebywaniem w prawie nieziemskim miejscu, i ukulturalnione obcowaniem z grubo ponad tysiącletnimi dziełami sztuki i zabytkami z listy UNESCO, stwierdzają, że chcą zjeść coś konkretnego… w każdym bądź razie konkretniejszego niż zalewane zupki, kimbaby i stritfudy. Wiedzieni tą żądzą, omijamy burgerownię, liczne budy z ulicznym jedzeniem i przypadkiem trafiamy na coś, co przykuwa naszą uwagę. Jadłodajnia, prawie restauracja, nazywa się Daereungwon bonga (tutaj jest). Zwróciła naszą uwagę apetycznymi zdjęciami menu. Zamówiliśmy wołowe bulgogi (17 tys. wonów) i omlet z wodorostami i pędami zielonej cebulki (15 tys.). Wybór okazał trafiony. Do tego można było się zapoznać ze zwyczajami serwowania dań w tego typu obiektach. Przede wszystkim, zawsze jest darmowa woda do popitki. Do tego, w cenę wliczone są przystawki. W tym przypadku była to cała masa różności – tyle tego było, że miła pani przywiozła je na wózku, żeby nie latać z nimi po sto razy.

Image

Chociaż dania nie były ogromne, to za 96 zł najedliśmy się pod sufit… czy tam pod korek. Była dopiero piąta wieczorem. Dopiero, bo to wiosna – jesienią byłaby inna gadka. Ruszamy więc dalej. Nieopodal znajduje się ogrodzony park, a może bardziej kompleks archeologiczny, o nazwie Daereungwon. Najpierw kierujemy się tamże, by potem, pewnie już nocą, udać się do pięknie oświetlonego pałacu Donggung odbijającego się w łagodnej tafli stawu Wolji. Jaki piękny plan.

Image
strefa foto w parku Daereungwon… i grzeczna do niej kolejka

Na obszarze Daereungwon, w dość luźny sposób, rozłożone są kurhany, gdzieniegdzie rosną drzewa. Krajobraz nie jest jakoś specjalnie porywający. Ot, porośnięte trawą pagórki. Podobne widoki widzieliśmy dzień wcześniej. Różnice są dwie. W Daereungwon jest się zdecydowanie bliżej tych kurhanów, przechodzi się tuż obok. Poza tym do jednego można wejść, do środka. Wejście na teren parku jest bezpłatne, a bilet wstępu do grobowca Cheonmachong, jedynego kurhanu udostępnionego do zwiedzania, to koszt 3000 KRW. Z jednej strony nie chciało się czekać w kolejce do niego, szczególnie, że obsługa wyłożyła tabliczkę ostrzegawczą z napisem, jak sądzę, „czas oczekiwania 30 minut”. Z drugiej strony, skoro była aż tak spora kolejka, to nasuwało się pytanie, po co ci wszyscy ludzie w niej stoją, co tam jest do zobaczenia. Bo w końcu co takiego może być w takim grobowcu, trochę kamieni, kupa ziemi, może groty włóczni czy strzał i kilka niewyszukanych ozdób. Z trzeciej strony, pochmurne niebo zaczęło kaprysić i z góry zaczęło dosyć mocno ciurkać – może pod tym specyficznym „dachem” uda się ten stan przeczekać. Argumentacja w stosunku 2:1 przeważyła za wejściem.

Image
Cheonmachong

Okazało się, że czekania było tylko 10 minut. Cheonmachong, czyli, spotkałem się z dwoma określeniami, „grobowiec niebiańskiego konia” (sky horse tomb), względnie „latającego konia” (flying horse), okazał się ciekawszy, niż się tego po nim spodziewałem. Najpierw przechodzi się koło, oddzielonej szybą, komory grobowej. Na szczęście pustej. Wyeksponowane są w niej ozdoby, zapewne zmarłego. Diadem, ozdoby szat i buty. Wszystko misternie zrobione ze złota – przynajmniej w oryginale, bo w grobowcu są kopie. Widać, że spoczywał tu ktoś znaczny – według stanu mojej wiedzy, archeolodzy nie ustalili kto, ale zakładają, że jakiś król. Obok grobu, w osobnej komorze, zdeponowano przyrządy, które miałyby się przydać po śmierci, w innym życiu – garnki, w założeniu pewnie z kimchi, miski i tym podobne. Przypuszczam, że eksponaty te zostały dołożone na potrzeby ekspozycji – są w zbyt dobrym stanie. Dalej przechodzimy do małej, ale zacnej, ekspozycji muzealnej. W niej uwagę przykuwa czaprak (okrycie końskie, które kładzie się pod siodło) z motywem wspomnianego wyżej niebiańskiego konia (przyjmijmy, że „niebiańskiego” – brzmi to bardziej patetycznie, niż jakiegoś tam „latającego”). Motyw ten dosyć często spotykany jest w Gyeongju. Jest też ozdobą hanoka, w którym spaliśmy. Cały ten sprzęt to wprawdzie replika, ale ładnie zrobiona. Oryginał szacuje się na V-VI w. Dalej mamy siodło z brązu i resztę końskiego rzędu, wszystko repliki. Całości dopełniają ozdobne stroje, złote czepeczka, korona, diadem, pas i buty. Wszystko to repliki… i wątpię, żeby zrobili je ze złota. Oryginały wyeksponowane są w Muzeum Narodowym w Gyeongju. Całości dopełniają wystawki z jakimś szkłami i pasami, mające podkreślić utrzymywanie przez dawnych Koreańczyków stosunków handlowych, za pośrednictwem Jedwabnego Szlaku, z dalekim światem.

Image
grobowiec Cheonmachong

Image
czaprak z niebiańskim koniem

Po wyjściu z kurhanu dalej pada, a po kilkunastu minutach wręcz wali już żabami. W obawie przed kompletnym przemoczeniem, wracamy do domu i odpuszczamy ten pałac nad stawem Wolji. Szkoda, że nie poszliśmy tam poprzednią nocą… to był błąd.

.
_________________
Moje relacje: Korea 2024Lobos 2024
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#8 PostWysłany: 10 Maj 2025 20:04 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2014
Posty: 1489
Loty: 119
Kilometry: 225 398
srebrny
Kierunek stolica

Wspominałem już, że przemieszczanie się po Korei w długie weekendy i w dni je okalające, może być utrudnione, a dostępne formy komunikacji, szczególnie dalekobieżnej, mogą być, ze względu na wyprzedanie, ograniczone. 6. maja było wolne za Dzień Dziecka i akurat wtedy jechaliśmy z Gyeongju do Seulu. Godzina odjazdu naszego autobusu nie była idealna, więc cały dzień spędziliśmy na transportowaniu się… Tym samym to tyle w tym odcinku, dziękuję za uwagę, do widzenia.

… no dobra, nie było idealnie, ale jakoś tam było. Już sam etap kupna biletów wymusił nieco kombinatoryki stosowanej. Bilety kupowałem dwa tygodnie przed przejazdem i niestety, większość miejsc na kursy w fajnych godzinach była „sold out”. Wziąłem to, co było, czyli wyjazd 10:50, przyjazd 14:20, autobus klasy ekonomicznej. Co do samego kupna, ostatecznie bilety kupiłem na Klook – o kupnie biletów na autobusy dalekobieżne jest na forum osobny temat, do którego odsyłam zainteresowanych („Autobusy w Korei Południowej”).

Autobus premium, a ekonomiczny, to w praktyce niebo, a ziemia. Szczególnie na dłuższych trasach różnica jest odczuwalna, w każdym w zasadzie wymiarze, a szczególnie dla rosłych Europejczyków. Zanosiło się na to, że rozkładowe trzy i pół godziny jazdy nie będzie należało do przyjemnych. Sytuację uratowała niepełna zajętość miejsc, dzięki czemu mogliśmy się rozłożyć na dwóch, per capita, siedzeniach. Podróż spędzamy, na zmianę, na oglądaniu krajobrazów za oknem, niestety w większości spowitych chmurami i skropionymi deszczówką, oraz na śnie.

Image
takie widoki dominowały w znacznej części drogi

Gdy zbliżamy się już/wreszcie do Seulu, na autostradzie pojawiają się korki, im bliżej stolicy, tym większe. Dzięki buspasom, jedziemy jednak w miarę sprawnie i ostatecznie do Seoul Express Bus Terminal przybywamy z zaledwie 15-minutowym opóźnieniem. Do hotelu jeszcze jednak trochę trzeba było dojechać. Nasz dworzec autobusowy znajduje się na południowym brzegu rzeki Han, a nasz hotel, Hotel Amare, na południowych rubieżach dzielnicy Jongno, na północ od słynnego targu Myeongdong – dość mocno na północ – oraz na południe od najważniejszych seulskich pałaców. Na dostanie się do hotelu, zameldowanie i… próbę zrozumienia sedesu, schodzi jakoś z godzinę. Dopiero potem powoli zbieramy się i wychodzimy na miasto.

Image
… od czego by tu zacząć

Gdy spacerowym krokiem dreptamy „już” ku rzeczce, czy tam strumieniowi, Cheonggyecheon, ciemne, pochmurne niebo wisi nad naszymi głowami, a ulice są mokre. Czekając na jednym ze skrzyżowań na światłach, w ciągu ulicy mamy widok na Namsan Tower, która magicznie wyłoniła się zza pierzyny mgły i chmur, by za chwilę znowu się nią przykryć.

Image
N-Tower z Namdaemun-ro

Skoro już znaleźliśmy się nad brzegami strumyka Cheonggyecheon, kilka słów o nim. W zasadzie to taka mała, niepozorna, mizerna rzeczka. Ma za to swoją historię, całkiem ciekawą, przynajmniej jak na strumyk. Gdy dawno, dawno temu, Seul nabrał cech miasta stołecznego i zaczął się rozwijać, strumyk spełniał rolę odpływu ścieków, które okresowo, w trakcie wezbrań, wylewały. Zachowały się informacje, że aby temu zapobiec, na królewski rozkaz z 1406 roku, strumyk zaczęto ujarzmiać i regulować. Populacja cały czas jednak rosła, tak że po II wojnie światowej zamiast wody strumień składał się z wielkiego ścieku. Po wojnie domowej postanowiono zabudować strumień i górą puścić w jego miejscu autostradę, co też uczyniono. W 2003 r. postanowiono zlikwidować drogę jezdną, która zresztą zaczynała już wykazywać oznaki sporego zużycia, i odkryć strumień. Pochłonęło to astronomiczne kwoty, ale finalnie strumień został przywrócony. Wzdłuż niego powstał teren rekreacyjny, na który licznie wylegają mieszkańcy, którym spacerują turyści i na którym przerwy robią sobie białe kołnierzyki z okolicznych biurowców. A dołem z wolna płynie, pierwszy raz od setek lat, woda… a nie szambo.

Strumień urozmaicony jest różnego rodzaju ozdobnikami. Chyba najbardziej zapadającym w pamięć jest przedstawienie na ceramicznych kafelkach pochodu orszaku króla Jeongjo, który w 1775 r. udał się do Suwon aby odwiedzić grób ojca. Jeszcze za czasów króla przemarsz został uwieczniony na serii szkiców. A było co uwieczniać: całość świty liczyć miała 1799 ludzi, a do wydarzenia zaangażowano 799 koni.

Image
orszak króla Jeongjo

Image
strumień Cheonggyecheon

Od strumienia odbijamy na południe. Naszym celem jest Lotte Department Store Main Store. W takich centrach handlowych w Korei, a raczej molochach handlowych, regułą jest dostępność mniej lub bardziej wyszukanych jadłodajni, a to było wtedy pierwszą rzeczą do odhaczenia. Na niskim poziomie znajdujemy całą halę z różnymi potrawami i zaspokajamy zarówno głód, jak też ochotę smakowania lokalnych potraw. Następnym etapem jest przejście po sklepach, tyle tylko, że okazuje się… iż zamykają o ósmej wieczorem. Tak więc wiele z zakupów nie wyszło. Kluczymy po korytarzach szukając wyjścia i na tym kończą się atrakcje naszego szóstego dnia w Korei.

.
_________________
Moje relacje: Korea 2024Lobos 2024
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#9 PostWysłany: 18 Maj 2025 09:53 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2014
Posty: 1489
Loty: 119
Kilometry: 225 398
srebrny
Kultura dworska

Hotel Amaro dużym hotelem jest. Ale stołówkę ma małą, w porównaniu do swojej wielkości dramatycznie małą. Oferta śniadaniowa nie jest wyszukana. Przyjęto zasadę jeden gość, jeden talerz, jedno jajko sadzone. Dzięki niej przemiał idzie sprawnie, a na konsumpcji spędzamy mocno minimalną ilość czasu… bo nie specjalnie jest co konsumować. Wprawdzie były jakieś tam dodatki, ale ileż można zjeść kimchi i chleba tostowego z dżemem.

Onego dnia temperatura miała osiągnąć 17 stopni, jednak niebo cały czas miało być pokryte chmurami. Mając to na względzie, przyjęty plan zakładał skoncentrowanie się na miejscach zadaszonych, zamkniętych. W miasto wychodzimy ani wcześnie, ani późno… w każdym bądź razie nie dramatycznie późno. Gdy koło 10 rano czekamy na autobus, jest ledwo 13 stopni. Podjeżdżamy w pobliże największego kompleksu pałacowego w Seulu. Jednak nie sam kompleks pałacowy Gyeongbokgung jest dziś naszym celem – ten we wtorki jest zamknięty. Idziemy do ulokowanego nieopodal National Palace Museum. Narodowe Muzeum Pałacowe eksponuje przedmioty powstałe w trakcie ponad pięćsetletniej historii dynastii Yi (okres Joseon). Wstęp jest darmowy, w środku dostępne są wygodne schowki do przechowywania małych bagaży.

Zwiedzanie zaczynamy od czasowej wystawy, bardziej może ekspozycji multimedialnej, „Into the Seven Jeweled Mountain: An Immersive Experience”. Niestety, czasowe wystawy mają do siebie to, że się kończą… więc nie ma już możliwości jej obejrzenia w Seulu. Na pocieszenie, jeśli będziecie w USA, to w Cleveland Museum of Art. do obejrzenia jest to duże (185x43 cm), powstałe pod koniec XIX w., jedwabne płótno, przedstawiające historię, legendę, Góry Siedmiu Klejnotów. Wcześniej wydawało mi się, że to kopia tego płótna była wystawiana w Muzeum Pałacowym, ale gdy teraz czytam zdjęcia zrobionych na miejscu opisów, to żadnej wzmianki „copy” nigdzie nie ma. Wygląda na to, że płótno zostało wypożyczone. Ale i tak to nie ono robiło robotę. Oprócz niego możliwe było przybliżenie sobie, na osobnej ścianie, do poziomu ekstremalnych szczegółów, każdego kawałka płótna, cyfrowo odzwierciedlonego. Można było prześledzić każdą pojedynczą kreskę tworzącą dany rysunek, a także zobaczyć samą fakturę płótna. Ale i nie to robiło największe wrażenie. W osobnej salce można bowiem było przycupnąć na ławeczce i obejrzeć animowany film. Zrobione to było wręcz genialnie, na każdym poziomie. Obraz padał na trzy ściany, dając przez to pewne złudzenie panoramy, czy krajobrazu. Sceny były żywe, pięknie oddano nie tylko ruch postaci, ale też, a w zasadzie przede wszystkim, naturę, jej zmienność. Szumiący wodospad, sypiący śnieg, padający deszcz genialnie wplatały się w historię bohaterów filmu, a efekty dźwiękowe, odgłosy natury, ale też sama ścieżka dźwiękowa, fantastycznie dobrana, robiły naprawdę mega wrażenie. Warto też dodać, że nagłośnienie, dbałość o jakość i przestrzeń dźwięku, były najwyższej jakości. Dla osób, które nie posługują się językiem koreańskim, były napisy po angielsku. Dość powiedzieć, że obejrzeliśmy to dwa razy z rzędu… a po obejściu całego muzeum dodatkowe dwa razy. Aż chciałoby się wcielić w bohaterów filmu i samemu, mozolnie wspiąć się na Górę Siedmiu Klejnotów, po drodze śpiąc w tradycyjnym, drewnianym domku w małej wiosce, chłonąć wyłaniające się zza mgły widoki, odpoczywać przy wodospadzie posilając się kimbabem i czuć tą magię na własnej skórze. Możliwość taka jest jednak raczej mocno ograniczona, bo wspomniana góra znajduje się w Korei Północnej.

Image
płótno „Seven Jeweled Mountain”

Image
można przybliżać cyfrowe zdjęcia płótna i uzyskiwać bardzo dokładne detale (link do próbki)

Image
największe wrażenie zrobił film

Image

Image
sceny z filmu

Na stronie Cleveland Museum of Art można obejrzeć dobrej jakości, duże zdjęcie płótna.

Po filmie zagłębiamy się w ekspozycje stałe. Na rozgrzewkę mamy dwie cesarskie limuzyny (roczniki 1914 i 1918). Potem przechodzimy do wystaw eksponujących różnego rodzaju przedmioty, za pomocą których pokazano życie pałacowe, głównie z okresu cesarstwa, które proklamowano w 1897 r. Eksponatem o wyższej wartości jest zapewne eojwa, czyli tron cesarza z 1902 r. Z opisu dowiadujemy się, że za czasów królestwa tron był koloru czerwonego. Za cesarstwa był już żółty. Teoretycznie tron powinien wzbudzać respekt, szacunek, podziw i świadczyć o potędze. Ten jednak sprawiał wrażenie… jakiejś skrzyni na graty. Nie licząc kilku ozdobnych elementów, bardzo skromnych, to… parę zbitych desek maźniętych farbą. Takie przynajmniej mam odczucie.

Image
tron cesarski

Dalej były i inne meble. Ładnie prezentowało się cesarskie krzesło, też żółte. Chociaż nie chciałbym na nim zbyt często siedzieć. Technicznie kojarzyło mi się z jakimś poddupnikiem dla wędkarzy.

Image
meble cesarza

Dalsze eksponaty to między innymi cesarskie pieczęcie, księgi i spisy urzędowe, ozdobnie malowane parawany, ubrania, lektyka i konny zaprzęg, ale także ekspozycja pokazująca implementowanie europejskiego stylu życia na dwór w Korei. Europejskie stoły, krzesła, zastawy i żyrandole u ciągnącej do „cywilizacji” elity cieszyły się znacznym uznaniem.

Image

Image
ozdobne parawany

Image
europejski zestaw bankietowy w Korei

Oprócz wystaw „dworskich”, muzeum ma też „techniczne”. Jedne, związane są z astronomią, prezentują głównie zegary słoneczne, ale też elementy zegara napędzanego wodą (tutaj zdjęcie jego schematu).

Nie ukrywam, że głównym powodem wyboru tego muzeum na rozpoczęcie dnia, była niemiła pogoda. Okazało się, głównie za sprawą filmu, że wizyta była bardzo udana i pozytywnie zapadła w pamięci.

Po zwiedzeniu Muzeum Pałacowego kierujemy się do National Folk Museum, po drodze licząc na obejrzenie uroczystej zmiany warty przed bramą Gwanghwamun. Zdziwieni brakiem tłumu, od policjanta dowiadujemy się, że w dniach gdy pałac Gyeongbokgung jest zamknięty, zmiany warty nie ma. Narodowe Muzeum Ludowe, podobnie jak muzeum pałacowe, leży obok terenów pałacu Gyeongbokgung. Nim tam dotarliśmy, spodziewałem się czegoś w rodzaju skansenu. Tymczasem ze skansenem ma to tylko trochę wspólnego. Muzeum bardziej niż na prezentowaniu starych lokalnych budynków, koncentruje się na pokazywaniu tradycji i życia codziennego na przestrzeni wieków. Choć przyznaję… najbardziej podobały się, nieliczne wprawdzie, eksponaty skansenowe typu stara chałupa.

Image
Muzeum Ludowe, stary dom

Image
królewski domek gościnny

Obok wejścia do muzeum, jego główną fasadę, właściwie tworzą monumentalne schody, wzorowane na schodach w świątyni Bulguk.

Image

Po wejściu do środka, na wystawy, robi się bardziej standardowo. Jest trochę strojów ludowych, są wystawy o ceremoniach związanych z poszczególnymi etapami życia, od narodzin do śmierci. Co ciekawe, jako eksponat muzealny jest wystawiony aparat fotograficzny, taki sprzed 20, może 30 lat. Pewnie po dziś dzień taki lub jemu podobne służą sporej ilości ludzi. Z drugiej strony, faktycznie, w dobie smartfonów to już rzadkość, a koreańska dzieciarnia pierwszy raz takie cudo może i ma okazję zobaczyć właśnie w muzeum.

Image
ceremonia „wykupienia” przyszłej żony

W ramach wystawy czasowej była wystawka o… kotach.

Image

Pomni doświadczeń poprzedniego dnia, część zwiedzaniową kończymy umiarkowanie wcześnie, aby zdążyć wreszcie zrobić większe zakupy. Jedziemy do tego samego centrum handlowego, w którym już byliśmy. Zanim jednak wsiądziemy do autobusu, widzimy, że opodal stoi sobie, rzeźba, instalacja… w każdym bądź razie coś takiego, co przewija się w wielu wzmiankach, blogach, vlogach, czy relacjach z Seulu. Wzbudza ta rzeźba pewne kontrowersje: co u licha oni robią?

Image
żabi skok

Wbrew jakimś sodomicznym skojarzeniom, rzeźba ta pokazuje popularną zabawę. Jedna grupa trzymając się blisko siebie tworzy most, a członkowie drugiej grupy rozpędzają się i na ten most wskakują. Rozrywka ta wydaje się być równie dziwną, co głupią i niebezpieczną… no ale istnieje. Nazywa się toto mal dduk back gi, dosłownie „wbijanie pala”, czy coś koło tego, względnie, bardziej po naszemu, żabi skok.

!!! w Korei nie jest tak, jak w Polsce, że muzea generalnie nie są czynne w poniedziałek – jest różnie. Planując zwiedzanie Seulu sprawdźcie na oficjalnych stronach dni, w których interesujące Was miejsca są (nie są) otwarte.

Gdy już jesteśmy w centrum handlowym Lotte, najpierw jemy w tej samej hali, co dnia poprzedniego. Potem przemierzamy wybrane piętra handlowego molocha. Ambitny plan aby przyjrzeć się wszystkim dostępnym sklepom szybko porzucamy. Wystarczyło spojrzeć na mapę, żeby zobaczyć, że to nierealne. 6 poziomów w jednej części wieżowca (Young Plaza), 10 w drugiej (Avenuel) i 14 w trzeciej ([/i]Department Store[/i]). Z rzeczy, na które była chrapka, mają tam świetne kołdry i poduszki… wypełnione drewienkami, chyba z cyprysa. Myślałem też o zakupie kijków trekingowych koreańskiej marki Kolon. A Koreańczycy uwielbiają wszelkiego rodzaju trekingi, spacery, wędrówki i aktywność na świeżym powietrzu, więc i oferta akcesoriów jest spora. Kijki były mega lekkie… ale też wysoce drogie, na nasze 400-700 zł za sztukę. Jeśli macie takie, dajcie znać, jak się używają i czy nie zrobiłem głupoty, że na nie poskąpiłem. Po przejściu przez wytypowane piętra kończymy w supermarkecie, z którego wychodzimy z pełnymi torbami, zawierającymi zarówno rzeczy, które weźmiemy do Polski, jak też artykuły pierwszej potrzeby, typu sok mandarynkowy z Jeju, wino ryżowe i kasztanówkę... rewelacyjne smaki.

.
_________________
Moje relacje: Korea 2024Lobos 2024
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#10 PostWysłany: 22 Lip 2025 13:14 

Rejestracja: 05 Mar 2017
Posty: 1533
srebrny
Będzie jakiś ciąg dalszy co to koniec?
_________________
Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#11 PostWysłany: 22 Lip 2025 18:43 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2014
Posty: 1489
Loty: 119
Kilometry: 225 398
srebrny
@katka256 będzie, t.zn. myślę, że będzie - ostatnio zlatany trochę jestem, w tym miesiącu raczej nic dalej nie ruszę
_________________
Moje relacje: Korea 2024Lobos 2024
Góra
 Profil Relacje PM off
katka256 lubi ten post.
 
      
#12 PostWysłany: 22 Sie 2025 22:06 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2014
Posty: 1489
Loty: 119
Kilometry: 225 398
srebrny
Wciągający pałac

Na ósmy dzień naszego pobytu w Korei zapowiadano piękną pogodę. I dobrze, bo klimaty deszczowe już się nam znudziły. Za sobą mieliśmy dwa dni deszczu i jeden szarówy. Chcieliśmy słońca.

Za pierwszy cel obieramy Jongmyo Shrine, które mamy na tyle blisko, że komunikacją publiczną byłoby tam dłużej niż pieszo. Pogoda dopisuje, jest cieplutko, ale nie gorąco. Gdy dochodzimy na miejsce, okazuje się, że na wejście musimy zaczekać 40 minut. Otóż tylko w niedziele można wejść bez przewodnika, a w pozostałe dni tylko z przewodnikiem, przy czym w soboty oprowadzanie jest tylko w języku koreańskim. W tygodniu oprowadzanie po angielsku o równych godzinach: 10, 12, 14, 16… chyba, że święto narodowe, wtedy tylko po koreańsku. Skoro już jesteśmy, to zaczekamy, szczególnie, że jesteśmy w ładnym parku, no może na wielkim skwerze, z sosnami. Kupujemy bilety, wycenione na symboliczne 1000 wonów, i czekamy, czas dzieląc na łażenie po parkowych alejkach, fotografowanie stojącego tam pomnika Lee Sang Je, koreańskiego patrioty z przełomu XIX i XX w., oraz na bezczynne siedzenie na ławce.

Image
Jongmyo Plaza Park

Image
Lee Sang Je

Sanktuarium Jongmyo to najstarsze dotychczas istniejące sanktuarium konfucjańskie. Służy uczczeniu pamięci członków koreańskiej dynastii Yi i zostało założone pod koniec XIV w. Pod koniec XVI w. najeźdźcy z Japonii spalili kompleks, który został odbudowany bardzo szybko, bo już w 1601 r. i generalnie zachował się on do dziś, chociaż był w międzyczasie jeszcze powiększany i rozbudowywany o nowe budynki. Po śmierci królów i królowych, i po zakończeniu 3-letniej żałoby, która po nich następowała, w najdłuższym budynku umieszczano mające ich upamiętniać, opisujące zasługi zmarłego, „tablice duchów”. Co roku, w pierwszą niedzielę maja, odbywają się tam uroczystości upamiętniające przodków, które gromadzą całkiem spore tłumy czynnych uczestników. Nie jest to więc cmentarz sensu stricto, a przenosząc ideę i znaczenie tego kompleksu na nasz rodzimy grunt, można by go porównać do czegoś pomiędzy Kryptą Wawelską, a Grobem Nieznanego Żołnierza… chociaż to mocno naciągane porównanie.

Zwiedzamy poszczególne obiekty, wszystkie z zewnątrz i bez możliwości zajrzenia do środka. W największym i najważniejszym budynku kompleksu, w pawilonie Jeongjeon, można chyba zajrzeć do środka i zobaczyć te „tablice duchów”, z których słynie sanktuarium, tyle tylko, że gdy tam byliśmy, budynek ten był w remoncie, z frontem szczelnie zasłoniętym płachtami materiału… i nijak do środka zajrzeć się nie dało. W momencie pisania tego odcinka, pawilon jest już, po 5-letniej renowacji, dostępny do zwiedzania.

Image
Sanktuarium Jongmyo – pawilon Eojaesil: tutaj królowie przygotowywali się do rytualnych obrzędów, przebierali się i wyciszali – środkowa część bruku przeznaczona jest wyłącznie dla duchów

Image
żeby zobaczyć, co kryje remontowany pawilon Jeongjeon, postawiono tablicę ze zdjęciami

Mimo początkowego niesmaku, że nie można wejść sobie samemu na teren sanktuarium, przejść się, pooglądać i lecieć dalej, w sumie to dobrze wyszło, że zwiedziliśmy ten kompleks w towarzystwie przewodnika. Historię miejsca i znaczenie poszczególnych elementów, budynków, a nawet kamieni na ścieżkach, pewnie można by wyczytać z różnych internetów, ale coś czuję, że ze słowa mówionego dotarło do nas więcej, a na pewno utrwaliło się więcej. Bardziej też dało się „poczuć” to miejsce, które samo w sobie, po obdarciu go z historii i znaczenia, pod względem architektonicznym nie powala jakoś szczególnie na kolana. W zasadzie, to pierwszym skojarzeniem, gdy zobaczyłem te najdłuższe i najważniejsze budynki kompleksu, było ich porównanie do jakiejś wielkiej stajni… a to przecież obiekt z listy UNESCO.

Po wyjściu z terenu sanktuarium, metrem udajemy się do pałacu Gyeongbokgung. Coś koło południa mamy już bilety i jesteśmy w środku. Cieszymy się, że mamy „dobry czas” i że szybko oblecimy ten najważniejszy, największy, najładniejszy, najpopularniejszy, najliczniej odwiedzany kompleks pałacowy w Seulu i w całej Korei, a potem zdążymy jeszcze na słynną zmianę warty przed główną bramą wejściową, o godzinie 14-stej. Acha…

Gyeongbokgung to najstarszy i największy pałac zbudowany przez dynastię królewską Joseon. Założono go pod koniec XIV w. i wiele razy coś w nim dobudowywano, przebudowywano, a także, dzięki Japończykom, którzy dwa razy niszczyli ten teren, odbudowywano. Odbudowywano do tego stopnia, że to, z czym mamy do czynienia dzisiaj, to w zasadzie jedna wielka rekonstrukcja. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że to największa nieoryginalna rekonstrukcja wpisana na listę UNESCO. Wstęp kosztuje skromne 3000 KRW.

Patrząc na mapę, widać że Gyeongbokgung zajmuje obszar długi na jakieś 850 m i szeroki miejscami na 500 m. Na miejscu już od przejścia przez pierwszą bramę też czuć rozmach, widać ogromność. W bramie Heungnye-mun sprawdzane są bilety i przez nią dostajemy się ciut głębiej w pałacową tkankę, ale dopiero po przejściu przez 80-metrowy dziedziniec, zabudowany jedynie mostkiem nad rzeczką, wkraczamy, poprzez kolejną bramę, bliźniaczo do poprzedniej podobną, Geunjeong-mun, do świata jakiś konkretniejszych budowli.

Image
Gyeongbokgung – brama Heungnyemun

Image
brama Geunjeongmun

Dochodzimy do pałacu Geunjeongjeon. Geun’y, jeon’y i im podobne pewnie zaczynają się już mieszać i zmywać w jedną masę. W sumie wydaje się to naturalne, zresztą stylistyka ich wszystkich, utrzymana jest w takim samym klimacie. Geunjeongjeon jednak jest wśród tych wszystkich budynków kompleksu, mnogich jak miseczki przy koreańskim posiłku, wyjątkowy. Leży wyżej niż inne, aby się doń dostać trzeba pokonać serię schodów, jakby piąć się ku czemuś, co jest wyższe, ważniejsze. Okazuje się, że tym czymś jest, mówiąc po naszemu, sala tronowa. Miejsce to jest najbardziej zdobne w całym pałacowym założeniu, wszak za zadanie miało olśniewać i przytłaczać. Kumuluje też dużą liczbę ludzi na relatywnie małym obszarze. Żeby zrobić zdjęcie, trzeba wykazać się cierpliwością.

Image
Geunjeongjeon

Image
tron królewski

Image
także sufit dawał jasno do zrozumienia, że zasiada pod nim nie byle kto

Z głównej linii zwiedzania odbijamy w bok, w lewo, poza wewnętrzne mury, tam gdzie można zaspokoić podstawowe potrzeby turysty. Jedna to kawa, droższa niż bilet do pałacu (4500 KRW), a druga to WC, darmowe oczywiście, tak jak w całej Korei. Kafejka i kibelek są na pałacowym terenie jedynym miejscem, które pod względem popularności przebija budynek z królewskim tronem. Okolica jest bardzo klimatyczna, nieopodal usadowiony jest staw (Gyeonghoeji) z nadbudowanym nad nim pawilonem (Gyeonghoeru). Miejsce jest tak śliczne i tak… wręcz ikoniczne, że trafiło nawet, nieco podkolorowane, na zdjęcie ilustracyjne do promocji „Okazje milowe”, tyle, że w wersji z kwitnącymi wiśniami.

Image

Image
… mi tak pięknie cukierkowego efektu uzyskać się nie udało – zwalmy to na brak tych wiśni

Dzielnie zwiedzamy dalej, plac za placem, pawilon za pawilonem. Niektóre z nich wyglądają, jakby co dopiero ktoś zerwał z nich kartkę „uwaga, świeżo malowane”, a ktoś inny przybił ostatni gwóźdź i dokonał ostatnich poprawek, tak jakby były co dopiero wybudowane… no bo są.

Jeśli wpadacie nawet na bardzo krótko do Gyeongbokgung, nie omieszkajcie udać się na samą północ kompleksu. Jest tam kolejny staw, bardzo urokliwy, a na nim wysepka z małą altaną, także bardzo urokliwą. Było tak pięknie… że nawet nie zauważyliśmy, że przed zamkiem już trwa zmiana warty. Tym samym, programowo przechodzimy w tryb „nigdzie nam się nie śpieszy”, przysiadamy na chwilę w pałacowym parku, po czym obchodzimy wszystkie możliwe place i zakamarki kompleksu.

Image
Hyangwonjeong – pawilon na wyspie w płn. części pałacu

Według na bieżąco modyfikowanych planów, na Gyeongbokgung miał zająć niecałe dwie godziny. Wyszło, że zeszło nań trzy i pół. Wcale nie oznacza to, że nie jest możliwym sprężyć się i „zrobić to” w godzinę… bo w pół to już by była przesada – nawet Japończycy nie byliby w stanie. Ale nic to – jesteśmy na urlopie, a nie na Wielkiej Pardubickiej, a relacja nie bez przyczyny ma tytuł taki, jaki ma: na spokojnie.

Po powrocie na miasto, kontynuujemy tryb „na spokojnie”. Kolejne punkty programu to kawa i poszukiwanie bankomatu, bo wyszło mi, że z pozostałą ilością gotówki nie damy rady zabezpieczyć będących jeszcze przed nami przejazdów. Tak jakoś nam schodzi i schodzi, czas leci i leci. Trafiamy jeszcze do jakiejś nie szukanej i niewyszukanej jadłodajni, która przyciąga szeroki przekrój koreańskich warstw społecznych i oferuje także dania na wynos. Zjadamy coś, co w trakcie zamawiania wygląda ładnie na obrazku. Na zapas zabieramy ze sobą po kimbabie, do którego w sklepie kupujemy, na popitkę, wino ryżowe… i tak powoli kończy się dzień.

.
_________________
Moje relacje: Korea 2024Lobos 2024
Góra
 Profil Relacje PM off
vtec lubi ten post.
 
      
#13 PostWysłany: 29 Sie 2025 16:49 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2014
Posty: 1489
Loty: 119
Kilometry: 225 398
srebrny
Namsan

W Seulu budzimy się po raz ostatni (mam nadzieję, że nie po raz ostatni w ogóle). Kolejną noc spędzimy już bliżej lotniska. Po oddaniu gratów do przechowalni, która okazała się być zwykłym kawałkiem korytarza przy recepcji, udajemy się na zwiedzanie. Pałace, świątynie, może nie tyle, że już się nam przejadły, ale mając ostatni dzień, chcemy zobaczyć coś innego, coś współczesnego. Mając na ustach piosenkę Gangnam Style… nie udajemy się do Gangnam, ale na górę Namsan. Dostać tam można się na trzy sposoby. Można wejść pieszo, ale na to nie mamy ani czasu, ani ochoty. Można wjechać kolejką linową, ale ponoć zawsze jest tam tłok, a koszt tej opcji jest zdecydowanie wyższy niż koszt kolejnej. Można wjechać autobusem komunikacji miejskiej. Od przystanku przy naszym hotelu to 39 minut, 1 przesiadka, 1500 wonów – w tym miejscu trochę pozazdroszczę Koreańczykom tej aplikacji Navera. Precyzyjnie pokazuje możliwości dostania się z punktu A do B.

Image

Zgodnie z rozpiską z aplikacji, jak po sznurku trafiamy na górę. Już na poziomie szczytowego przystanku autobusowego, mamy punkt widokowy z częściową panoramą. Widać było, że przejrzystość powietrza odbiegała w tym dniu od ideału. Obawa o to, oraz ograniczenia czasowe, spowodowały, że z dwóch „wież” oferujących widok, wybraliśmy tą na Namsan. Druga, Lotte World Tower, była znacznie dalej – chyba z godzinę by zeszło, żeby dostać się do niej z hotelu. Lotte jest znacznie wyższa od wieży Namsan, ma bowiem 555 m wysokości, a N Seoul Tower „tylko” 236 m. Chociaż wieża Namsan, zwana też YTN Seoul Tower, stoi na górze, to Lotte sięga wyżej, jeśli chodzi o wysokość nad poziomem morza, mniej więcej o jakieś 80 metrów. Tak wiec stwierdziliśmy, że skoro z wyższego punktu widać dalej i więcej, to lepiej iść na niższy, bo i tak przez zamglenie nie będzie widać dalej i więcej… więc po co trwonić pieniądze i czas.

Taras widokowy tuż pod wieżą, oferuje oczywiście szersze widoki, niż ten na poziomie przystanku. Jest też zagospodarowany ławkami.

Image
taras widokowy pod wieżą Namsan

Image
N Seoul Tower

Bilety na wieżę nabywamy na dwa sposoby. Gdy przylatując do Korei, na lotnisku kupiliśmy kartę T-money, w pudełku z tąże otrzymaliśmy też mapę seulskiego metra, strasznie małą i, z tego względu, bardzo nieczytelną i kompletnie niepraktyczną. Jej zaletą były natomiast nadrukowane kupony zniżkowe na różne atrakcje w mieście, w tym na N Tower. Kupon oczywiście zużywam – jest 10% mniej od ceny przy okienku. Ale nie chcą mi sprzedać na jeden kupon dwóch biletów… skąpiradła. Drugi bilet kupuję więc przez apkę Klook, gdzie wyjściowo kosztował 18900 wonów, minus paręset KRW cashbacku za wcześniejsze zakupy na Klook. Bilet w kasie był, wyjściowo, po 21000 KRW, a ulgowy za 16000. Dzisiaj, już po ponad roku od opisywanego wyjazdu, bilety są po 26000/20000 wonów, to drożej aż o 23%!!!

Od zatiketowania się do wjazdu na górę schodzi trochę czasu. Do windy była kolejka, nie jakaś wielka, ale jednak. Oczekiwanie było przyjemne, ze względu na zapętlone animacje czterech pór roku wyświetlane na całej, pokrytej wielkimi ekranami, ścianie, na której są drzwi do windy (a może to było z rzutników?). Nie zmienia to faktu, że podejście z przystanku na górę, zdjęcia (masa zdjęć), kolejka do kasy, przeklikanie się przez Klooka, kolejka do windy… zajęły prawie godzinę.

Image
w oczekiwaniu na windę

A cóż mamy na górze smukłej wieży? Rzecz jasna widoki na każdą świata stronę. Najciekawszy widok, co oczywiście jest subiektywną opinią, jest w kierunku wschodnim, wzdłuż rzeki Han. Tam bowiem, daleko daleko za grzbietem góry Nam, z w miarę równego poziomu horyzontu, wyrasta wieża Lotte World Tower. Wyrasta i samotnie dominuje nad wszystkim.

Image
zamglony widok z Seoul Tower na rzekę Han i Lotte World Tower

Image
w inną stronę wyszło wyraźniej

Ale Korea nie byłaby Koreą, gdyby oprócz widoków wieża nie oferowała masy różnych innych atrakcji, dodatków. Jest kafejka, są dedykowane miejsce na zdjęcia, najfajniejsze chyba jest takie z kwitnącymi wiśniami… plastikowymi oczywiście.

Image

!!! na forum był też opisywany nocny spacer wzdłuż murów obronnych na górze Namsan – w miarę możliwości warto wziąć tą opcję pod uwagę

Patrząc na spokojnie, to nic super wielkiego na tej wieży nie ma, ale i tak godzina schodzi. Nie chcemy się już porywać na nic, co byłoby odległe, albo na co zeszłoby dużo czasu. Wracamy do hotelu, ale po drodze, już po dojechaniu na miejsce, wpadamy na chwilę do jednego, małego parku. Bo jest obok i bo myślimy, że chyba ma w sobie coś ciekawego. No i faktycznie miał. Mowa o parku Tapgol. Obcowanie z seulskimi parkami, nie wiem, czy ze wszystkimi, ale ze wszystkimi, w których byliśmy… czyli aż z dwoma, jest fajne ze względu na zdominowanie ich roślinności przez sosny. A nie dość, że lubimy sosny, to jeszcze stwarzały one tam wrażenie jakoś bardziej orientalne niż u nas. W Polsce mamy przede wszystkim sosnę zwyczajną, rosnącą prosto i rzekłbym, że raczej strzelistą. W Korei natomiast spotyka się inne gatunki, sosnę koreańską, w przekroju bardziej „pokręconą” oraz sosnę gęstokwiatową, o pokroju jakby parasolowatym. Park Tapgol jest miejscem bardzo spokojnym, prawie bez turystów. Widać, że przychodzą tu miejscowi, rozmawiają, odpoczywają. Doczytuję, że miejsce to ma znaczenie historyczne, związane jest z ruchem niepodległościowym. 01.03.1919 r. ogłoszono tu, a konkretniej w jakiejś knajpie przy placu, deklarację niepodległości względem Japonii. Wtedy nic to nie dało, poza krwawym stłumieniem ruchu, zabiciem kilku i uwięzieniem kilkudziesięciu tysięcy Koreańczyków. Z nowszych wydarzeń, na placu były kręcone sceny do jednego z odcinków serialu Squid Game, kultowego ponoć (nie oglądałem, to nie wiem).

Po wejściu do parku, na wprost mamy brązowy pomnik Euiam Son Byeong-huia, koreańskiego patrioty z przełomu XIX i XX w. Po zwróceniu się w prawo, po paru krokach dochodzimy do tablicy z treścią deklaracji niepodległości z 1919 roku. Jest też tłumaczenie na angielski. Wzdłuż ściany ciągnącej się po tej stronie parku jest spora liczba płaskorzeźb przedstawiających trudnie losy kraju w dwudziestym stuleciu. W razie deszczu, w centrum parku można się schronić pod dachem Palgakjeong, ośmiobocznego „pawilonu” bez ścian (bardziej bym to nazwał altaną). Szkoda, że pod jego zadaszeniem nie ma ławek.

Image
ogłoszenie deklaracji niepodległości (01.03.1919)

Image
Palgakjeong

Sam park dopiero w 1992 roku uzyskał swą obecną nazwę. Wcześniej był to park Pagody. Powodem tego było jego ulokowanie w miejscu, gdzie kiedyś stała świątynia Wongaksa. Nie zostało z niej zbyt wiele. Jedynie upamiętniająca wzniesienie świątyni, podtrzymywana przez wielkiego, kamiennego żółwia, stela z 1471 r. (Monument of Wongaksa Temple), oraz wspomniana pagoda. Ta liczy sobie 12 m wysokości i jest, stety niestety, obudowana szklaną konstrukcją zabezpieczającą. Niestety szkło nie jest już pierwszej świeżości, co nieco zakłóca odbiór zabytku. Jak to wyglądało przed jej zabezpieczeniem, można obejrzeć np. na Wiki.

Image
stela na żółwiu

Image
pagoda Wongaksa

Pozwiedzali, pooglądali, czas się zbierać. Coś koło czternastej odbieramy bagaże z hotelu i metrem udajemy się w stronę lotniska ICN. Następnego dnia czasu na zwiedzanie i tak już nie będzie, więc spać będziemy w czymś tańszym, a przy tym lepszym, a dodatkowo położonym blisko lotniska... a z owym lotniskiem juz od początku planowania wyjazdu wiązaliśmy pewien smaczny plan. To coś to Golden Tulip Incheon Airport Hotel & Suites, stojący sobie w Unseo, czyli w przylotniskowej dzielnicy Inczonu.

Hotel, mówiąc skrótowo, ma 4 gwiazdki i widać, że ma 4 gwiazdki. Jest tak, jak trzeba. Wygodne łóżka, duże pokoje, darmowy shuttle bus na lotnisko. Co do samego Unseo, to na pierwszy rzut oka, i na kolejne też, wyróżnia się… niczym. Chociaż mają tam coś, co zwróciło moją uwagę. Mówi się, że najsłynniejsze przejście dla pieszych to tokijskie skrzyżowanie Shibuya, gdzie przewalają się tłumy, a ruch pieszych odbywa się po pięciu zebrach, czyli w dziesięciu kierunkach naraz. W Unseo jest więcej! Mają przejście, gdzie zebr jest sześć, kierunków ruchu dwanaście jednocześnie, a do tego jest spora szansa, że… będziecie na tych sześciu zebrach jedyną osobą.

Wieczór w Unseo schodzi na zakupach. Wszak jak już człowiek raz na ruski rok leci z rejestrowanym, to nie będzie w nim woził powietrza. Na pierwszy ogień idzie koreańska sieciówka Daiso – słynny sklep z gatunku „wszystko i tanio”, choć nie zawsze w super jakości. Jakoś wcześniej na niego nie wpadliśmy. Po prawdzie wcześniej nie szukaliśmy go nigdzie, bo nie był dla nas priorytetem. W Unseo zaś napatoczył się sam. Myślałem, że uzupełnię tam skromny zapas pamiątek, magnesów i takich tam. Niestety nie mieli tam nic z tych rzeczy. Za to było wszystko inne. Bierzemy głównie maseczki (nie mylić z namordnikami), po 500, 1000 i wypasione po 1500 wonów za sztukę. Kolejny punkt to Lotte Mart, który to hipermarket jest dosłownie po drugiej stronie ulicy, na której jest nasz hotel. Interesuje nas spożywka. Do wózka wpadają, w sporych ilościach, koreański czerwony żeń-szeń do picia, cukierki żeńszeniowe, czekolada Ghana, chipsy z wodorostami vel glonami, a także same wodorosty w różnych formach, wagach i opakowaniach, pasta gochujang, sosy z ostryg i z krabów, a na koniec makaron ryżowy. Nie wiem, czy to autosugestia, czy prawda prawdziwa, ale ten przytargany z Korei smakuje mi jakoś lepiej niż to, co dostępne jest w Polsce. Ze szkieł wino ryżowe (bekseju), soju, którego fanem nie zostałem, oraz żeńszeniówka o mocy skromnych 19%, ale za to z solidnym korzeniem w butelce… którą, już w Polsce, po opróżnieniu zalałem czymś mocniejszym i bardzo ładnie się zmacerowało (ciekawe po ilu razach korzeń już się nie nada). Późny wieczór schodzi na zastanawianiu się jak to wszystko spakować, popijaniu makgeolli i zajadaniu kimbaba. A następnego dnia wylot.

.
_________________
Moje relacje: Korea 2024Lobos 2024
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#14 PostWysłany: 31 Sie 2025 12:27 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2014
Posty: 1489
Loty: 119
Kilometry: 225 398
srebrny
Powrót

Rano wstajemy relatywnie wcześnie. Wylot mamy wprawdzie o 11:20, ale na miejscu chcemy być nie za późno. Sprawnie dostajemy się na lotnisko. Golden Tulip w Inczonie ma dwa autobusy – każdy z nich jedzie na osobny terminal. Niestety trochę musimy jeszcze poczekać na odprawę bagażową. Czas ten schodzi jednak szybko. Samo łażenie po lotnisku jest przyjemne, dużo przestrzeni, ładny wygląd, ciekawa organizacja. Można się dowiedzieć, że kimchi należy pakować do rejestrowanego bagażu. Korzystamy też z kiosku do zwrotu podatku. Po paru dniach 5000 wonów wraca na konto Revolut i od razu je zamieniam na złote polskie.

Image

Image

Image
automaty tax refund

Image

Po szybkim przejściu na airside szukamy saloniku. Celujemy w polecany Sky Hub, a gdy do niego dochodzimy, trafiamy na kolejkę. No… w sumie to dobrze, że jest popularny, bo to dobrze o nim świadczy. Wchodzimy, rozglądamy się, siadamy, jemy, pijemy. Opinie o tym przybytku są jak najbardziej trafione. Faktycznie, nie ma tam zbyt dużo miejsca, nie ma jakiś specjalnych stref, gdzie można poleżeć, czy popracować. Nie ma nawet wucetu! Za to jedzenie jest bajkowe. Nadrabiamy wszystkie zaległości w zakresie lokalnych potraw.

Image

Image

Gdy już trzeba iść się zapokładować, wychodzimy najedzeni do syta, wręcz napchani. Z pewnością na Okęciu nie zaskoczą nas opłatami wjazdowo-wagowymi – wszak my wiemy juz, że każdy kilogram obywatela szczególnym dobrem narodu jest.



Po takich wrażeniach smakowych posiłek zaserwowany przez Lot zrobił na tyle obojętne wrażenie, że nawet nie uwieczniłem go na zdjęciu. Przelot przebiega spokojnie, chociaż dłuży się bardzo i dłuży. Mam jednak wrażenie, że lecąc „w lewo”, czyli na zachód, jetlag miałem nieco mniejszy, niż w przeciwnym kierunku. Niestety nie znaczy to, że go nie było w ogóle.

Jak oceniam wyjazd? Nie będę się podejmował werdyktu w skali od 0 do 10. Ale było dobrze, bardzo dobrze. Na miejscu czuliśmy się, nie licząc jetlagu, świetnie. To chyba pierwszy kraj, w którym miałem poczucie, że nikt nie chce mnie naciąć, oszukać, oszwabić, okraść, wytentegować. Transport: prosty i relatywnie tani. Jedzenie: świetne i przyzwoite cenowo, tyle, że ostre. Do tego ta magia tysiąca miseczek przy każdym posiłku! Sam pobyt na miejscu także pod względem organizacyjnym okazał się bardzo prosty. Oczywiście wpierw trzeba było poczynić pewne przygotowania, a najistotniejszym z nich – pomijając takie oczywistości jak rezerwacja hoteli i transportu, było – sam się w sumie teraz dziwię – naniesienie na mapową aplikację Navera punktów, które będą nas w trakcie pobytu interesować. No bez tego wprawdzie się też da, ale po co męczyć się z ichnimi krzakami i szukać na mapie miejsc w pół po omacku. Największym zaś dziwadłem był system sprzedaży biletów na międzymiastowe autobusy. Albo robicie to wcześniej, przez pośrednika, albo na miejscu, na dworcu autobusowym. Ich własne strony rezerwacyjne są dla turysty nieosiągalne (w zasadzie).

TRZY rzeczy inne niż u nas !!!
1. brak koszy na śmieci
2. darmowe toalety
3. darmowa woda do posiłku
(jest ich oczywiście więcej, ale powyższe uważam na najbardziej „inne”)


Co bym, wiedząc już więcej, zmienił jadąc tam pierwszy raz? Było Busan, Gyeongju, był Seul – ciężko coś tu pozmieniać, zakładając, że ma się te dziesięć dni. Najpewniej wydłużyłbym pobyt, może do dwóch tygodni, może do trzech. Szczególnie w Seulu zabrakło czasu na sporo ciekawych miejsc, ale i Busan był czasowo niedoszacowany

A co na następny raz? Nie wiem, czy w ogóle taki będzie. Wiecie, świat jest duży, a cena biletu jest wyznacznikiem kierunku. Gdyby się jakaś atrakcyjna oferta do Korei trafiła, to biorę. Najchętniej w klasie biznes. Zapełnienie wszelkich możliwych walizek jest tam bardzo proste. Kupiłbym sobie wtedy ichnią poduszkę, taką wypełnioną drewienkami, i kołdrę. Może też skusiłbym się na jakieś trekingowe sprzęty marki Kolon, najpewniej na kije, choć tanie rzeczy to nie są, a i nazwa sama w sobie nie brzmi zachęcająco.

A jaki byłby program wycieczki. Na pewno byłoby Jeju, po to by wypocząć i pozwiedzać jednocześnie. Po głowie chodzi też Sokcho i Seorak-san, górki koło Daegu i w ogóle zapuszczenie się gdzieś w głąb półwyspu. Do tego przydatne byłoby auto. Świetną relację ze zwiedzania Korei autem napisał @BarneyGF – z pewnością trzeba do niej powrócić przy następnym wyjeździe w tamte strony (link). Z zaciekawieniem spoglądam też na wyspę Ulleung, a zaciekawienie to wzrośnie, gdy wreszcie dokończą tam budowę lotniska. W ogóle większy nacisk położyłbym na przyrodę, na naturę. Ten segment zawsze ma jakieś perełki, czy to ukryte, czy powszechnie znane. Natomiast starą architekturą i historią można się w Korei dość szybko nasycić, tak myślę. W Europie możemy cieszyć się różnorodnością, jaką wygenerowały zmiany, które zaszły od strzelistych kolumn starożytności, z której już wprawdzie nie za dużo zostało, przez okrągłe, dostojne sklepienia bizantyjskie, przysadziste krągłości romańskie, ostre łuki gotyku, zdobną bogatość baroku, po klasycystyczne nawiązanie do starożytności. W Korei natomiast, mam takie wrażenie, brak jest jakiejkolwiek zmiany stylów architektonicznych. Wszędzie wszystkie historyczne, oraz stylizowane na historyczne, zabudowania, są z grubsza takie same. Mają takie same ozdoby, malowania, gzymsy, formy. Dlatego przyroda ma tam już dla mnie większy potencjał (choć na pierwszy raz nie można nie polecić aspektów architektonicznych i historycznych).

Podsumowując, jeżeli wahacie się nad tym kierunkiem, to nie wahajcie się. Korea Południowa to kraj, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Do tego jest w miarę kompaktowy, przystępniejszy cenowo niż większość Europy i idealnie bezpieczny.

Kamsaida!
_________________
Moje relacje: Korea 2024Lobos 2024
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 14 posty(ów) ] 

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 0 gości


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group