Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 41 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2, 3  Następna
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 25 Kwi 2016 23:56 

Rejestracja: 23 Kwi 2016
Posty: 40
SŁOWEM WSTĘPU

Zabranie się do napisania relacji to nie małe wyzwanie. W głowie mam wszystko i nic, nadmiar wspomnień a jednocześnie obawę, że tak wiele pominę. Jeśli ktokolwiek z Was uporał się z podobnym wyzwaniem to gratuluję i zazdroszczę, ja również będę próbować.

Na początku, jak kultura osobista nakazuje, powinniśmy się przedstawić. Zatem poznajmy się. Z tej strony Emilia, niewielka blondynka, z dużym zapałem i absolutnym brakiem skłonności organizacyjnych. Łaskawy los zesłał na moją drogę mężczyznę, którego doświadczenie i skrupulatność pozwalają mi poznać świat. Dla rozwiania wszelkich wątpliwości, piszę tu o Marcinie. Chwilę temu wybraliśmy się wspólnie do RPA i to właśnie o tej podróży chcielibyśmy Wam opowiedzieć.

Dlaczego RPA?
Od zawsze marzyła mi się „Afryka dzika”, która jest tak odległa i pożądana przez oczy podróżników. Żadne z nas nie odwiedziło wcześniej czarnego lądu zatem decyzja była szybka i bezbolesna: Lecimy! I tu pojawiło się pytanie: ale gdzie dokładnie? Nie chcieliśmy wylądować w turystycznej Kenii a jednocześnie nie byliśmy przygotowani (merytorycznie i finansowo) na podróż w głąd lądu, która wiązałaby się z dużym ryzykiem niepowodzenia spowodowanego naszą niewiedzą. Postanowiliśmy zacząć od czegoś „po środku”, co pozwoli nam na zapoznanie się z kontynentem i kulturą. Małymi krokami do celu. Moje studia antropologiczne i rozeznanie Marcina skłoniły nas do kupienia biletów w stronę RPA. Wypatrywaliśmy ich długo, żadne promocje nie obejmowały ani naszego kierunku ani terminu. Powoli traciliśmy nadzieję aż tu nagle, udało się!

W cenie 1940zł polecieliśmy na trasie z Mediolanu do Kapsztadu przez Stambuł (powrót z Johannesburga) liniami Turkish Airlines. Dolot do Mediolanu Wizzairem, powrót Ryanairem. Na miejscu byliśmy od 23/03/2016 do 06/04/2016 i na ten okres wypożyczyliśmy samochód w Hertz za 195€ (z pełnym ubezpieczeniem).

W relacji pojawią się dodatkowe informacje na temat kuchni wegetariańskiej w Afryce, z racji tego, że sami się tak odżywiamy i wiemy, jak ciężko jest to pogodzić z podróżą :)

Relację będziemy wrzucać etapami z nadzieją na Wasze komentarze i uwagi, aby każdy kolejny post mógł być lepszy od poprzedniego. :)

Image

HAVE FUN!


DZIEŃ 1.



Warszawa -> Mediolan
6 rano. Wizja ponad doby w podróży jest nieco przytłaczająca ale w powietrzu dalej da się wyczuć podekscytowanie. Zaspani czekamy na lotnisku. Pierwszy kierunek: MILANO. Na miejscu zostawiamy plecaki w przechowalni przy dworcu i postanawiamy wykorzystać parę godzin, które zostały nam do kolejnej przesiadki. I w tym miejscu warto powiedzieć: Wow! Ten dworzec naprawdę robi wrażenie! Pięknie zdobiony z wysokim sufitem, nie trzeba iść do muzeum. Reklamy Calvina Kleina z Justinem Bieberem na czele i inne kolorowe billboardy nieco szpecą to miejsce ale charakter pozostał. Trzymamy rzeczy blisko przy sobie bowiem dookoła kręci się sporo bezdomnych, przed którymi już wcześniej nas ostrzegano. Oczy mi się świecą na myśl o focacci, w zasadzie to nie myślę o niczym innym tylko o plackach z oliwkami. Rozpoczynamy poszukiwania chodząc po sklepach. Jest i ona! Tłusta i puszysta jak zawsze! Zaspokojeni i rozpieszczeni nadprogramowymi kaloriami, wsiadamy do metra i wychodzimy z niego dopiero przy Piazza del Duomo.
Naszym oczom ukazuje się owiana legendą i mediolańskim blichtrem Katedra Narodzin św. Marii. Nawet polskie modelki z Top Model tu były więc i nas nic nie może ominąć! Stajemy w długiej kolejce do wejścia i robimy mnóstwo nieudanych zdjęć. Tzn Marcin robi nieudane, moje są świetne. Czekając, czas nam umilał uliczny grajek, który wykrzykiwał na całe gardło włoskie sonaty. Wyczytaliśmy wcześniej, że wstęp do katedry jest darmowy. Okazuje się, że nie jest a koszt biletu to 2 euro. To symboliczna kwota ale patrząc na liczbę odwiedzających, na pewno im się opłaca. Przy samym wejściu czeka na nas kontrola, gorsza niż paszportowa. Żołnierze na bramce przeszukują plecaki, kieszenie, szukają ostrych i metalowych przedmiotów ale to nie wszystko: kazali nam się napić wody, którą ze sobą mieliśmy na dowód tego, że faktycznie jest to tylko napój! Po przeszukiwaniach odpowiednich dla więzienia w Arabii Saudyjskiej, wchodzimy do wnętrza katedry. Jest chłodna, zaciemniona i przestrzenna. Z pewnością też piękna ale (moim zdaniem) nie umywa się do Notre Dame w Paryżu. Nie mniej jednak, klimat wewnątrz budynku jest przejmujący i nieco patetyczny. Wszechobecne witraże, wysokie kolumny, mroczny, gotycki nastrój.

Image

Image

Image

Image

Kolejne kroki skierowaliśmy w stronę Galleria Vittorio Emanuele II. Idealne miejsce dla kultowych marek i nazwisk. Niestety, my w swoich polarach z Decathlonu nawet nie próbowaliśmy udawać zainteresowanych zakupami i rozglądaliśmy się tylko w poszukiwaniu kawiarni. Włoskie cappuccino nigdy nie zawodzi dlatego po powolnym spijaniu pianki, w dobrych nastrojach, przespacerowaliśmy się po mieście i wróciliśmy na lotnisko.

Image

Image

Niektórzy mówią, że w Mediolanie nic ciekawego nie ma, inni twierdzą, że trzeba tam spędzić parę dobrych wieczorów aby docenić urok tego miejsca. I faktycznie, coś w tym jest. To miasto trochę odstaje od stereotypowego wizerunku głośnych Włoch, można odnaleźć w nim przyjemność i spokój. Może innym razem zostaniemy w nim na parę dni :)

Przed nami kolejna przesiadka, w Stambule. Wsiadamy w samolot i po paru godzinach jesteśmy już na tym nieprzyjemnym, trochę brudnym tureckim lotnisku. Z przerażeniem przypominamy sobie, że w drodze powrotnej spędzimy na nim aż 7 godzin.

Niedługo wchodzimy na pokład lotu do Kapsztadu. Turkish Airlines przygotowało dla nas całkiem niezłe wege posiłki, jesteśmy zaskoczeni, że jedzenie z pudełka może być smaczne. Nakładamy na oczy opaski do spania i odlatujemy!



DZIEŃ 2.


W Cape Town wylądowaliśmy ok. 13:00. Lot był długi bo trwał ponad 10 godzin. Jak tylko się obudziliśmy, zaczęliśmy obserwować przez okno mijane przez samolot pustynie i typowo afrykańskie, widziane z góry krajobrazy. Już na lotnisku dało się wyczuć duchotę i długo wyczekiwane ciepło. Pierwsze kroki skierowaliśmy do wypożyczalni samochodów. Kolejki były okrutnie długie ale na szczęście, udało nam się dotrzeć przed największym rzutem pasażerów.
Zadowoleni i rządni prysznica, ruszyliśmy do miasta w poszukiwaniu wynajętego wcześniej mieszkania. Obwodnica biegnąca dookoła Cape Town dzieliła ten rejon na dwie części: nowoczesne, cywilizowane zabudowania i z drugiej strony, slumsy zbite z niczego. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy tekturowe domki, kolorowe blachy, niskie, jakby osobne miasteczko biegnące wzdłuż szosy.

Zakwaterowanie okazało się być lepsze niż oczekiwaliśmy! Jasne, przestronne, czyste, zadbane i z pomysłem. Przywitała nas uśmiechnięta blondynka (jak się okazało, urodzona w Afryce) i była pierwszą osobą spośród białej fali jaką później zobaczyliśmy. Ale co najważniejsze: zostawiła nam swoją KOTKĘ MOLLY, bezapelacyjnie największą atrakcję mieszkania. Molly spała z nami w łóżku i budziła nas wiercąc się między nogami. Oj, rozstanie z nią było trudne...

Image

Przed zachodem słońca ruszyliśmy na promenadę, rozejrzeć się i zrobić mały rekonesans. Wiedzieliśmy, że Kapsztad jest najbardziej „europejskim” miastem w Południowej Afryce ale nie spodziewaliśmy się deptaku rodem z St. Tropez. Zjedliśmy coś drobnego w dużym budynku służącym za serce ekologicznej, bio, wege i hipsterskiej żywności. W zasadzie, jedyni czarnoskórzy jakich spotkaliśmy, byli pracownikami restauracji lub sklepów z pamiątkami. I to właśnie te sklepy i nieliczne grupy muzyków ulicznych dawały znać o tym, że jestesmy w Afryce. Wciąż głodni, znaleźliśmy w internecie fajny lokal i ruszyliśmy na Long Street.

Image

Image

Image

Image


W „Plant” nie było ani jednego wolnego stolika a oczekujących na miejsce dużo. Zaskoczeni tym obrotem sprawy (bo kto by się spodziewał, że wegańska knajpa w Afryce cieszy się takim zainteresowaniem?) płyniemy ulicą dalej. Mijamy wytworne restauracje dla białych, obskurne sklepy spożywcze i puszystą czarnoskórą kobietę sprzedającą na ulicy cukierki. Wszystkie butiki z ciuchami, pamiątkami i antykami są już zamknięte pomimo wczesnej pory (wybiła ledwie 18:00). Z bocznych uliczek wychodzą bose dzieci proszące o „money for food” i starsi, zniszczeni mężczyźni, na pewno nie abstynenci. Nie mniej jednak, gorsze widoki można zobaczyć w Europie, ilość bezdomnych i żebraków na Long Street wcale nie jest zatrważająca. Wracamy do Molly.
Już jutro będą pingwiny, foki i przylądek dobrej nadziei.
Fuck! Zgubiliśmy dokumenty za wynajem samochodu!



DZIEŃ 3.


Wstajemy wcześnie rano, trochę oszukując budzik kolejnymi drzemkami. Między nami leży rozleniwiona i senna Molly. W lodówce stoi tylko woda i ketchup dlatego odpalamy aplikację HappyCow w poszukiwaniu najlepszego miejsca na śniadanie. Wsiadamy do samochodu (szybko się okazuje, że nasze wakacyjne ciuchy są zbyt skąpe ponieważ wychodząc na zewnątrz, wiatr o mały włos nie urywa nam głowy. Uważajcie na kapryśną pogodę w Kapsztadzie, tutaj nie zaznacie gorąco afrykańskiego klimatu) i ruszamy do RAW AND ROXY, małej knajpki mieszczącej się w zaskakująco nieturystycznej i przemysłowej dzielnicy. Jesteśmy zauroczeni tym miejscem! Chłodny i minimalistyczny wystrój, czarne, starsze kobiety krojące owoce w widocznej z zewnątrz kuchni, świeże kwiaty i błoga cisza przełamana chichotem dobiegającym z zaplecza. NIGDY nie jedliśmy lepszego śniadania. Niezależnie od tego czy jesteście wege lub nie, odwiedźcie to miejsce i cieszcie się lokalnymi produktami. Dobry nastrój na cały dzień gwarantowany!

Image

Image

Image


Przysięgam, to nie ja zostawiła te dokumenty na parkingu przed wypożyczalnią samochodów, jak mogłabym nie zauważyć żółtej koperty! Winnego nie ma (oczywiście Marcin również nie mógłby jej przeoczyć i to z pewnością nie on) ale na lotnisko i tak trzeba jechać. Najedzeni znowu ruszamy za miasto. Pracownicy Hertz okazują się być dla nas bardzo serdeczni i bez większych kłopotów, bardzo sprawnie dają nam i nowe dokumenty i nowy samochód. Złoty, ale ładny! Nie ukrywam, że trochę mu brakuje do kojarzonego z Afryką terenowego Jeepa.

Image


Niestety, straciliśmy sporo czasu dlatego pędem jedziemy na Górę Stołową. I tutaj zaczyna się nasze pasmo nieszczęść! Wiatr, o którym wspomniałam wcześniej, nasilił się do tego stopnia, że wyłączono kolejkę i góra na ten dzień pozostała „nieczynna”. W zasadzie, nawet gdyby istniała możliwość wjechania czy wejścia na nią to byłaby to męczarnia a nie przyjemność ze względu na paskudną pogodę. Widok spod góry daje nam przedsmak tego, co tracimy i zobaczymy następnym razem.

Image

Wybieramy się do South African Museum. O samej antropologii znajdujemy w nim niewiele, tylko jedna sala została poświęcona historii mieszkańców RPA, a w niej parę wzmianek o apartheidzie. Natomiast cała pozostała, ogromna powierzchnia muzeum jest wypełniona zwierzętami. Prawdziwymi i plastikowymi modelami mającymi pokazać ich rozmiar lub specyficzny kształt. Wielość wypchanych ciał budzi pewną niechęć ale widać, że są to bardzo stare i już zniszczone okazy. W każdym razie, kolekcja dawno nie była odświeżana. Marcin jest zachwycony, szczególnie tym plastikiem imitującym zwierzęta (trochę się temu dziwie ale z drugiej strony, chłopcy lubią takie duże zabawki). Ja natomiast ubolewam nad brakiem pióropuszy i naszyjników plemiennych. Być może wybraliśmy nie to muzeum co trzeba, ich pełną listę znajdziecie tutaj: http://www.iziko.org.za/

Kolejna próba zjedzenia obiadu w PLANT. Tym razem się udaje i za posiłek dla jednej osoby płacimy ok. 30zł. Cena adekwatna a wręcz niska w stosunku do tego co zamówiliśmy. Lokal wygląda bardzo warszawsko i hipstersko. Warto zauważyć, że właścicielka jest biała (w Raw And Roxy szefowa również była biała) a cały stuff czarnoskóry. Widać te europejskie spojrzenia na lokal nie biorą się znikąd. Restauracja mieści się tuż przy Long Street tak więc wychodzi na ulicę i planujemy kupić coś NIEMOŻLIWIE AFRYKAŃSKIEGO. Kolejny zawód. Wszystkie sklepy i pamiątki aż krzyczą, że pochodzą z Chin a sprzedawcy widocznie ukończyli kurs handlu ponieważ wciskają ten badziew turystom za każdą kwotę. Z ceny należy zejść przynajmniej 4 razy, żeby nie wrócić z zakupów oszukanym. Przygotujcie się na iście przyjacielskie zwroty typu „take your time”, „hello Sir”, „what is your price?”, „looking is free!”. Udało nam się dorwać album na zdjęcia sklejony z tektury i liści bananowca, jedyna ładna rzecz w rozsądnej cenie.

Już tylko zakupy (w całym Kapsztadzie jest sieciówka Woolworths i Pick n Pay), domowa kolacja i pieszczoty z Molly! A jutro pingwiny, Przylądek Dobrej Nadziei i foki.




DZIEŃ 4.


Drugie podejście do Góry Stołowej. Podjeżdżamy na miejsce między 9 a 10 rano i naszym oczom ukazuje się posuwająca się w mozolnym tempie, kilometrowa kolejka. Nie mam pojęcia, o której musieli przyjść pierwsi zwiedzający ale na pewno na długo przed otwarciem. Mamy dużo planów na ten dzień więc po ciężkich rozterkach postanawiamy zrezygnować z czekania i wrócić tutaj tuż przed zamknięciem – wtedy ludzi na pewno będzie mniej (a przynajmniej taką mamy nadzieję).

Planujemy pokonać trasę dookoła Przylądka Dobrej Nadziei, zahaczając po drodze o Simons Town, Table Mountain National Park i przejechać się trasą widokową Chapman’s Peak Drive. Na koniec, w drodze powrotnej do Kapsztadu zajedziemy do Marine Dynamics w celu zarezerwowania terminu na pływanie z fokami! Musimy zdążyć przed zachodem słońca na Górę Stołową. To będzie bardzo aktywny dzień!

Pogoda jest dalej wietrzna ale słoneczna, wszystko jest lepsze od warszawskiej pluchy. Zjeżdżamy na chwilę z trasy aby zobaczyć piaszczysty brzeg Muizenberg. To co nas zauroczyło to ogromnie szeroka plaża zlewająca się z niebem i oceanem. Kolory błękitu, bieli i odrobina turkusu tworzyły iście niebiański klimat. Na brzegu można się potknąć o ogromne liany wyrzucone przez wodę, które z daleka wyglądają jak porzucone sieci rybackie. Wzdłuż plaży rozciąga się szereg kolorowych domków, obecnie nie służących niczemu a w ich tle góry. W oddali widzimy surferów – nic dziwnego, fale są tutaj duże. Podchodzimy bliżej i pytamy w szkółce surferskiej o cenę jednej lekcji. Koszt takiej zabawy (włączając w cenę deskę i piankę) to ok. 300ZAR za dorosłą osobę. Obserwujemy przez chwilę całe to zamieszanie i to, co nas dalej dziwi to mnogość białych ludzi, którzy stanowią tutaj stanowczą większość. Warto odwiedzić to miejsce chociaż poza pięknym widokiem i możliwością surfingu raczej nic tutaj nie znajdziecie – jest to mało turystyczne miejsce a woda w ocenianie okropnie zimna, bez pianki nie wchodźcie!

Image

Image

Image

Image



Kolejny punkt na naszej mapie to Simon’s Town słynące z niewielkiej plaży pokrytej... pingwinami. Skąd pingwiny w Afryce? Nie mam pojęcia. Są to pingwiny przylądkowe i zamieszkują wybrzeże od Namibii aż do Mozambiku, tylko tutaj można je zobaczyć. Zobaczmy zatem!

Wstęp dla jednej osoby to 65ZAR. Droga na plażę prowadzi przez molo, już dookoła niego możemy dostrzec wylegujące się okazy. Jeśli chcieliście pogłaskać pingwinka lub zrobić sobie z nim zdjęcie: nie ma takiej opcji. Trasa naszego zasięgu kończy się wraz z barierką molo, które usytuowane jest ponad plażą. W internecie zobaczycie pewnie mnóstwo zdjęć zadowolonych turystów i selfie ze zwierzakami ale musicie wiedzieć, że takie zabawy są tutaj zabronione, nie ma żadnego wstępu na plażę. Jak wiadomo, chodzi o dobro dzikich zwierząt więc nie łamcie tych przepisów :). Jako miłośniczka pokracznych i niezgrabnych istot muszę powiedzieć, że w pingwinach się zakochałam i wzdychałam na ich widok do samego końca. Wyjście z wody zadaje im dużo trudu dlatego wyglądają jak małe dzieci siłujące się z falami. Większość z nich grzeje się na słońcu, zakopana nieco w piachu, ze swoim kochankiem u boku. Zwiedzających jest bardzo dużo, co znacznie utrudnia obserwowanie tych maleństw przez dwie godziny dlatego zmuszeni jesteśmy wracać do samochodu. Nawiasem wspomnę, że właśnie w tym miejscu spotkaliśmy jedynych Polaków podczas całej swojej podróży po RPA.

Image

Image

Image

Image

Image
-Dzień dobry Panie Pingwinie, moje uszanowanie!

Image

Zastanawiające jest to, czy hałas stworzony przez tłumy ludzi im nie przeszkadza. Nikt nie krzyczy i nie zachowuje się niestosownie jednak z każdej strony słychać piski zachwytu (w tym trochę też moje), flesze od aparatów, rozmowy i szmer kroków. Pingwiny wydają się być niewzruszone pozostawiam to do Waszej refleksji ponieważ ja mam wątpliwości.



Jedziemy dalej, uraczeni wodnymi lodami, które można tutaj kupić na każdej stacji benzynowej (ok. 18ZAR za sztukę). Wjeżdżamy do TABLE MOUNTAIN NATIONAL PARK, płacimy 125ZAR/os. za wstęp i dostajemy praktyczne mapki ze wskazówkami. Mijamy wielu rowerzystów, być może szykują się na zbliżający się wyścig? Przeszkodą są korki na drogach, spowodowane remontami ale na szczęście, szybko się kończą. Jeśli obawiacie się stanu dróg w Afryce: nie ma czego, są znacznie lepsze niż w Polsce. Chociaż mieliśmy niezły ubaw obserwując afrykańskich robotników drogowych – jeden robi a pięciu stoi nad nim z papierosem w ustach. Zupełnie jak u nas :).
CAPE OF GOOD HOPE czyli mgła, mgła i jeszcze raz mgła! Ponoć jest to jeden z obszarów najczęstszych wyładowań atmosferycznych na świecie. No cóż, nas nic spektakularnego tu nie spotkało. Czuliśmy, że znajdujemy się w wielkiej chmurze, która zasłania nam wszystkie widoki. Nie mniej jednak, fajnie jest się znaleźć na najbardziej wysuniętym na południowy-zachód punkcie Afryki! Dalej wieje i jest chłodno, zakładam swój obrzydliwy, fioletowy (ale ciepły i z promocji) polar i wciąż jest mi za zimno. Robimy parę zdjęć i chowamy się do samochodu, kłócąc się jednocześnie o to, dlaczego nie pozwalam zrobić sobie fotki w tych ciuchach. Jak to dlaczego, przecież są fioletowe, sam namówiłeś mnie na zakup to teraz masz!

Image

Image

CAPE POINT. No tutaj widać znacznie więcej chociaż dalej niewiele. Zastanawiamy się, czy to my mamy takiego pecha do pogody czy na tym obszarze zawsze jest tak szaro. Raczej zawsze, w końcu znajdujemy się na oceanie i mgła nie powinna nas dziwić. No cóż, nie dziwi ale też nie zadowala! Wchodzimy przyjemnymi schodkami na latarnię morską aby zobaczyć (a tak naprawdę nic nie widzieć) widok z góry. Udało nam się przedrzeć obiektywem przez to mleko i zrobić parę zdjęć tego, co jest w oddali. Jeśli macie więcej czasu to swobodnie możecie się przejść trasą pomiędzy Cape Of Good Hope a Cape Point ponieważ są one połączone. Z instrukcji wynikało, że taka wycieczka zajmuje ok. 1,5h w jedną stronę. Możecie mieć problem aby dostać się na Cape Point własnym samochodem ze względu na ograniczoną ilość miejsc parkingowych na górze. Lepiej go zostawić na parkingu pod górą i przesiąść się w darmowe busy podjeżdżające na miejsce. Nie stanowi to żadnego kłopotu ponieważ jeżdżą one bardzo często i nie musicie długo czekać.

Image

Image


Zgodnie z wytycznymi na mapce, szukamy jednej z wielu polecanych mini plaż. Mijamy odpowiedni zjazd dwa razy aż w końcu się orientuję, że trzymam kartkę nie tak jak należy a Marcin już jest zagotowany. Udaje nam się dotrzeć na miejsce i odpoczywamy chwilę na zielonej trawie. Ocean jest tutaj wręcz lodowaty, tym bardziej się dziwimy widząc białą kobietę w średnim wieku, która z pełną determinacją zrzuca ciuchy i wskakuje do wody. Nie posiedziała w niej długo, mogłoby to grozić hipotermią! Zimno nam od samego patrzenia.

Image

Image

Image

Image


Wyjeżdżamy z parku i już chwilę później znajdujemy się na trasie widokowej Peak Drive (za wjazd płacimy 40ZAR. Cena za samochód). Zdecydowanie polecamy! Widoki podobne do tych w Czarnogórze ale bardziej spektakularne. Przy drodze znajdują się liczne zatoczki gdzie swobodnie możecie przystanąć i zrobić zdjęcia. Droga została wykuta w skale i jest dość wąska co dodaje jej uroku. Słońce powoli uderza nam do głowy i zaczynamy się martwić o czas. Przyspieszamy więc tempo.

Image

W Hout Bay zatrzymujemy się aby zapytać o wolne miejsca na jutrzejsze pływanie z fokami. Pani w punkcie informacyjnym z przykrością nas informuje, że w związku ze zbliżającym się maratonem drogi będą zamknięte i nurkowania zostały odwołane. Istnieje jedynie możliwość wypłynięcia łódką po południu i pooglądania fok z odległości. Nie mamy lepszego wyjścia więc decydujemy się na to rozwiązanie i rezerwujemy miejsca.
Miasteczko ma już bardziej lokalny, specyficzny klimat. Na ulicy mijamy grupę bębniarzy i tańczących dookoła ludzi (prawdopodobnie głównie turystów). Przy brzegu siedzi starszy Pan ze swoją oswojoną foką, która wyjada mu z ust surowe ryby, mniam! Zwierzęta te robią tutaj furorę ponieważ wydają się w ogóle nie bać ludzi i wywlekają się na brzeg kiedy tylko zobaczą jakiś smakołyk. Ich wielkie, tłuste ciałka lśnią na słońcu a pyszczkiem przypominają smutnego labradora. Nic, tylko przytulać! Tym bardziej nam przykro, że z nimi nie popływamy. Może innym razem, w innym mieście?

Image

Na Górę Stołową dojechaliśmy w samą porę. Ilość oczekujących osób, którą zastaliśmy była żadna w porównaniu z tą poranną. Kupujemy bilety (240ZAR za osobę, jeśli masz kartę studenta i jest to piątek to 120ZAR) i czekamy nie więcej niż 30min. aby wejść w kolejkę płynącą na szczyt. Na pokładzie mieści się ok. 60 osób a podłoga wewnątrz jest ruchoma, co jest bardzo dobrym rozwiązaniem ponieważ dzięku temu każdy ma szansę stanąć przy oknie i obejrzeć widoki z każdej strony, bez przepychanek.
Szczyt przerósł nasze wszelkie oczekiwania. To jest NAPRAWDĘ wysoko. Z góry widać miasto i okoliczne góry a także ocean, a nie, zaraz.... to nie ocean, to chmury! Chwila minęła zanim się zorientowaliśmy, że ta biała śmietana to nie woda a mgła. Polecamy wybrać się tam tuż przed końcem: zachód słońca był przepiękny i przejmujący zważając na wysokość i okoliczności. Nie przemyśleliśmy tylko jednego. Może i pod górą udało nam się uniknąć czekania ale przecież Ci wszyscy ludzie są teraz tutaj, stojąc w kolejce do zjazdu. Pokręciliśmy się dłuższą chwilę i stanęliśmy w dłuuuuuuugim szeregu ludzi. Posuwaliśmy się tym wężem ok. 2h zanim znaleźliśmy się z powrotem na dole. Niebo było pstrokate od gwiazd, wszystkie pary stały wtulone i korzystały z romantycznej chwili. Muszę przyznać, że to faktycznie był piękny moment. Deptak na szczycie jest bardzo słabo oświetlony więc stoimy w ciemności obserwując złote od blasku miasto. Ostatnia kolejka zjechała około godzinę później, niż zapowiadano. Nie martwcie się więc, nikt Was tam na noc nie zostawi. :)

Image

Image

Image

Image


W drodze do domu wstępujemy ponownie na Long Street aby zrobić jakieś drobne zakupy. Jest Wielki Piątek i jedyne otwarte sklepy mieszczą się właśnie tutaj. Przy miejscach parkingowych kręci się mnóstwo czarnych mężczyzn ubranych w odblaskowe kamizelki. Udają „parkingowych” i oczekują pieniędzy za przypilnowanie samochodu. Prawda jest taka, że płatne parkingi na terenie Kapsztadu obowiązują tylko do godz. 17:00 a legalni stróże posiadają pełen strój i posługują się aplikacją w telefonie, który jednocześnie drukuje paragony. Szybko się nauczyliśmy, że ignorowanie jest najlepszym sposobem na święty spokój. Nie płacimy ani grosza i wsiadamy do auta. Pomimo pewności siebie, odczuwamy pewien niepokój związany z obecnością tych gości, którzy wcale nie są przyjemni. Szybko odpalamy silnik i wracamy do... Molly!


Ostatnio edytowany przez pluszczak, 30 Lis 2016 14:22, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
15 ludzi lubi ten post.
3 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
Egipt luksusowo: tydzień w 5* hotelu z all inclusive od 2406 PLN. Wyloty z 2 miast Egipt luksusowo: tydzień w 5* hotelu z all inclusive od 2406 PLN. Wyloty z 2 miast
Tanie loty do Turcji: Izmir z Warszawy od 387 PLN Tanie loty do Turcji: Izmir z Warszawy od 387 PLN
#2 PostWysłany: 26 Kwi 2016 08:51 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 25 Lut 2012
Posty: 984
Loty: 635
Kilometry: 703 614
niebieski
Świetna relacja, super foty. W związku z tym, że w najbliższym czasie trochę forumowiczów odwiedzi RPA czekamy na więcej!
Im więcej szczegółów tym lepiej.
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off
Misiorkowa lubi ten post.
 
      
#3 PostWysłany: 26 Kwi 2016 11:08 

Rejestracja: 26 Kwi 2016
Posty: 9
Super relacja, z niecierpliwością czekam na dalszą część.
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#4 PostWysłany: 26 Kwi 2016 11:59 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 29 Wrz 2014
Posty: 1631
niebieski
Moja koleżanka-weganka do dziś wspomina, jak na 1 roku doktoratu pojechała na konferencję do RPA i o mały włos nie umarła z głodu ;) Mam nadzieję, że Wam pójdzie lepiej :)
_________________
Metia jest kobietą, powtarzam, metia jest kobietą.
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#5 PostWysłany: 26 Kwi 2016 12:29 

Rejestracja: 26 Kwi 2016
Posty: 4
Bardzo fajny początek relacji, super zdjęcia...no i co ważne...jak się okazuje "Czarny Ląd na którym znajduje się RPA" nie taki straszny jak go opisują w wielu miejscach. Gratuluję odwagi oraz pomysłu na wyprawę. Oczywiście czekam na dalszy ciąg... :D
Góra
 Profil Relacje PM off
Misiorkowa lubi ten post.
Misiorkowa uważa post za pomocny.
 
      
#6 PostWysłany: 26 Kwi 2016 14:15 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 18 Paź 2013
Posty: 372
Loty: 95
Kilometry: 232 936
niebieski
"Dzień dobry Panie Pingwinie, moje uszanowanie!" hahahahah genialne! :lol:
nie trzymaj mnie w napięciu, chcę więcej! :twisted:
_________________
Moje relacje:
2017 - Tajlandia/Kambodża
2016 - Bałkany
2015 - Zachodnie Wybrzeże USA
2014 - Maroko
Góra
 Profil Relacje PM off
Misiorkowa lubi ten post.
 
      
#7 PostWysłany: 27 Kwi 2016 13:41 

Rejestracja: 27 Kwi 2016
Posty: 1
Świetna i zapewne dla osób wybierających się do RPA bardzo pomocna relacja. Czekam na więcej zdjęć (w tym jedzenia) i ciąg dalszy Pozdrawiam ;)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#8 PostWysłany: 30 Kwi 2016 23:45 

Rejestracja: 23 Kwi 2016
Posty: 40
DZIEŃ 5.


Z mieszkania wyjeżdżamy dopiero o 11:00 ponieważ właścicielka utknęła w korku i musimy czekać aby oddać jej klucze. Trochę to frustrujące ale Anją jest tak sympatyczną i ciepłą osobą, że nawet się nie złościmy. Ostatnie chwile wykorzystujemy na pożegnanie się z Molly, które było znacznie trudniejsze niż pożegnanie z pięknym Kapsztadem.

Udajemy się na wcześniej niezauważony przez nas GREEN MARKET SQUARE. Bazar umiejscowiony zaraz przy Long Street, podobno największy i najciekawszy. Zachęceni opiniami w internecie wkraczamy między liczne stoiska, z nadzieją na znalezienie czegoś lepszego niż chińskie, plastikowe pamiątki. Ostatnie zakupy były rozczarowaniem a to ostatni dzień na pamiątkowe polowanie w Cape Town, dlatego oczy nam aż wirują. Nie wiemy w którą stronę iść ponieważ małe wystawy na kocach i kartonach tworzą swoisty labirynt, trudny do rozbrojenia. Pytamy o cenę pierwszej maski z brzegu: sprzedawca podaje 3 razy niższą kwotę niż słyszeliśmy dotychczas, w innych miejscach. Super, to dobry znak! Kręcimy się i wciąż dostrzegamy te same produkty, większość z nich są identyczne i widać, że nie mają nic wspólnego z regionalnym rzemiosłem. Z każdej strony słychać „Hello Sir!” „Hello madame!” (widać ta sama szkoła handlu, co w całym RPA) i non stop jesteśmy nagabywani do zakupu. Marcin potrafi skutecznie ignorować takie zaczepki natomiast mi cierpliwość szybko się kończy i zaczynam czuć się nieswojo. Mimo wszystko udaje nam się dorwać parę perełek!
Na obrzeżach bazaru spotykamy białą kobietę w średnim wieku, wygląda jak polska hipsterka, ma krótkie blond włosy, ciało ozdobione tatuażami a twarz piercingiem. Prowadzi stoisko z płytami CD i DVD. Z ciekawości zaglądamy do kartonów i z jej pomocą, znajdujemy płytę z afrykańską muzyką, której nie da się kupić poza terenem kraju. I faktycznie, utwory na niej są dziwaczne, plemienne, bardzo regionalne i zdecydowanie różnią się od znanych nam wcześniej, afrykańskich rytmów. Koniecznie odwiedźcie tą Panią jeśli znajdziecie się w Green Market.
Chwilę później trafiamy na stoisko z przeróżnymi maskami a sprzedawca wydaje się być wyjątkowo skłonny do targowania. Kupujemy fajny okaz za 200ZAR (początkowa cena to 800ZAR, warto się targować! W pozostałych sklepach przy Long Street, ceny takich samych masek zaczynają się od 2000ZAR w górę więc lepiej sobie odpuśćcie i od razu idźcie na bazar).
Dostrzegam stoisko z ręcznie robioną biżuterią. Już z daleka zwraca na siebie uwagę, kręci się przy nim najwięcej kobiet a bransolety są stonowane, z rzemyków i płaskich blaszek, nie eksplodują kolorami jak pozostała tandeta w sklepikach obok. Wypatruję wzór dla siebie. Niestety, sprzedawca-artysta gdzieś odszedł a towaru pilnują koledzy pracujący obok, z niezbyt sympatycznymi minami. Postanawiam wrócić tam później.

Image

I już zmierzamy do wyjścia, zmęczeni bo głowy nam pękają od tych namów i zaczepek. Aż tu nagle, w ostatniej chwili, zauważam... bęben! Zniszczony, brzydki, sterczący jak muchomor pośród nowych, bardzo „turystycznych” instrumentów. Na moje nieszczęście, wyrafinowany handlowiec zauważa mój zachwyt i zaczyna się lawina propozycji. 1800ZAR! Próbujemy się targować ale ciężko nam zejść poniżej 1000ZAR więc jestem szczerze smutna i rozczarowana. Odchodzimy, Marcin obejmuje mnie w ramach pocieszenia. Nagle, ten sam, nieugięty mężczyzna krzyczy za nami i mówi „Zawsze mi źle, jeśli nie mogę czegoś kupić mojej żonie, dlatego ma ode mnie wszystko”. I tym sposobem, współczucie i męska solidarność pozwoliła mi kupić wymarzony bęben za jedyne 250ZAR. Poczułam się jak afrykańska żona!

Image

Image

Niestety, na bazarze lepiej było nie wyciągać aparatu. Sprzedawcy nie daliby nam spokoju a zrobienie zdjęć stoiskom mogłoby się skończyć awanturą. Uważajcie na swoje torby i plecaki w takim tłumie i trzymajcie je blisko przy sobie.


Czas nas goni więc szybko się zwijamy i jedziemy ponownie do Hout Bay aby wypłynąć łódką na ocean i zobaczyć wyspę fok. Łezka w oku się kręci na myśl o tym, że nie możemy z nimi nurkować jednak ogromny wiatr i przeszywające zimno nas pociesza – pływanie w taką pogodę musi być wyzwaniem, niekoniecznie przyjemnym. Wsiadamy na pokład i marzniemy. Fale są ogromne, z każdej strony wieje i kołysze nami tak bardzo, że wszyscy pasażerowie robią się zieloni na twarzach. W końcu, zza kolejnej góry wyłania się mała skała, na której leży ogromna ilość rozleniwionych fok. Jedna obok i na drugiej, wszystkie łapią skrawki słońca i suszą ciała. Dookoła wystają z wody głowy, najmłodsze bawią się i dokazują. Jakby wrażeń wizualnych było za mało, dodatkowo czuć silny zapach...mokrego psa. Trochę jak w domu, kiedy Twój pupil wraca ze spaceru a na dworze pada. Tylko że tutaj takich „psów” było setki tak więc i zapach był po stokroć bardziej intensywny. Nic nie szkodzi, foki i tak są świetne!

Image

Image

Image

Image

Image



Co dalej? Kręcenia i zawrotów nam wciąż mało więc robimy szybką zawrotkę na Kapsztad aby coś zjeśc. Znowu lądujemy na Long Street i planujemy iść do etiopskiej restauracji, poleconej przez Anję, właścicielkę mieszkania, które wynajmowaliśmy. Zaraz, zaraz... miałam kupić bransoletkę! Ciągnę Marcina za rękaw i zmuszam do ponownego wstąpienia do Green Market. Ogromne rozczarowanie, sprzedawcy jak i stoiska, już nie ma... No nic, oby ta etiopska kuchnia wynagrodziła mi wszystkie krzywdy!
Już w drzwiach lokalu czujemy (i widzimy – dym) mocny zapach jakby kadzidła. Wystrój jest inny niż gdziekolwiek: Niskie fotele i stoliki, dużo ciepłych kolorów i drewna. Kelner obmywa nam ręcę ciepłą wodą z czajniczka i przyjmuje zamówienie. Zamawiamy „COŚ”, cokolwiek to będzie. Strzał w dziesiątkę. Otrzymujemy ogrooooomny placek injera a na nim rozmaite sosy i sałatki. Zajadamy paluchami i na deser zamawiamy etiopską kawę. Krótko mówiąc, była to najlepsza kawa w moim życiu. Zagryzana popcornem, z tlącym się węgielkiem obok. Zapomnijcie o espresso w Polsce czy gdziekolwiek w Europie, etiopskiej kawie z pięknym akompaniamentem dodatków nic nie może się równać.

Image

Image

Planujemy przenocować w Swellendam, dlatego cały wieczór spędzamy w samochodzie. Na miejscu okazuje się, że miasto jest bardzo rozwinięte turystycznie i wszystkie guest housy są przepełnione a hotele bardzo drogie. Fartem udaje nam się dobudzić starszą Panią wynajmującą pokoje, za noc płacimy 400ZAR. Warunki przypominały mi dom babci Halinki z Małkini: biednie ale czysto. No i pierzyna miękka.

Image



WSKAZÓWKI: CAPE TOWN I OKOLICE.

1. Polecamy wynająć samochód nawet jeżeli zatrzymujecie się tylko w Kapsztadzie. Drogi są bardzo dobre a i ruch umiarkowany – ani razu nie staliśmy w korku. Komunikacja miejska może być niebezpieczna dla turystów, zwłaszcza wieczorami, dlatego lepiej z niej zrezygnować. Miejsce parkingowe również znajdziecie bez problemu.

2. Parkowanie jest płatne w godzinach 9:00-17:00, ok. 13ZAR za 1h. Na każdym parkingu stoi stróż w pełnym uniformie i odpowiednią, imienną plakietką. Poza tymi godzinami spotkacie mnóstwo oszustów, w zwykłych odblaskowych kamizelkach, którzy chętnie Wam „przypilnują samochodu” a później jeszcze bardziej skrupulatnie dopilnują, aby im zapłacono. Najlepiej jest ich ignorować i nie wdawać się w dyskuje, w żadnym wypadku nie dawajcie im pieniędzy. Szybko Wam odpuszczą.

3. Spaliśmy w spokojnej dzielnicy Woodstock, 5min od centrum. Nocleg zarezerwowaliśmy przez Airbnb. Jeśli znacie dokładne daty swojego pobytu to nie zwlekajcie z rezerwacją mieszkania, niektóre są świetne i za małe pieniądze. Wszystkie ogrodzenia osłonione są drutem kolczastym pod napięciem. My czyliśmy się bezpiecznie choć same druty były najbardziej przerażające. :)

4. Po zachodzie słońca miasto robi się puste (poza Long Street i promenadą ale i tam życie nocne nie trwa zbyt długo). Lepiej nie kręcić się po ciemku, wszyscy nas przed tym przestrzegali.

5. Na Górę Stołową warto przyjechać długo przed otwarciem lub tuż przed zamknięciem, w ten sposób unikniecie ogromnych kolejek. Bilety możecie zakupić wcześniej przez internet, to również będzie duża oszczędność czasu. Jeśli posiadacie kartę studenta, przyjedźcie w piątek – wtedy bilet jest aż o połowę tańszy. Pamiętajcie, że na górze jest dużo chłodniej więc zabierzcie coś ciepłego. Przed przyjazdem warto wejść na ich fejsa i sprawdzić, czy w danym dniu kolejka jest czynna, udostępniają tam takie informacje na bieżąco.

6. Miejsce na nurkowanie z fokami rezerwujcie znacznie wcześniej i przejrzyjcie opinie w sieci na temat biur, które je organizują. Są ich tylko dwa (w tym tylko jedno godne zaufania, tak nam powiedziała serdeczna Pani w punkcie informacyjnym) dlatego miejsca szybko się kończą. Koszt takiej rozrywki to ok. 650ZAR/os.


Na zakończenie napiszę, że Kapsztad jest bardzo cywilizowanym i pięknie położonym miastem. Przestrzegano nas przed licznymi złodziejami jednak przy zachowaniu podstawowych środków ostrożności, nic Wam nie grozi. :)

Trzymajcie się ciepło! Następny wpis o Addo Elephant National Park gdzie czeka na Was duuuuużo zwierząt :)
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
2 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
#9 PostWysłany: 08 Maj 2016 16:33 

Rejestracja: 23 Kwi 2016
Posty: 40
DZIEŃ 6
CZYLI EUROPEJSKA ROZPACZ

Nie chcę zabrzmieć jak rasistka ponieważ wszelkie takie podziały potępiam jednak przyznam szczerze, że będąc w Polsce czy gdziekolwiek w Europie, odczuwałam lekki niepokój znajdując się w towarzystwie czarnych mężczyzn. Prawdopodobnie wynika to z wpojonych stereotypów, które od małego siedzą nam pod skórą. Czarnoskórzy faceci znacznie częściej niż biali posiadają silną, „zwierzęcą” sylwetkę i epatują erengią wojownika. Czemu więc te mocne ramiona i pierwotne rysy są dla białych kobiet przerażające zamiast je pociągać?
Zaczynając studia antroplogiczne nie sądziłam, że moje spojrzenie na czarny ląd tak bardzo się zmieni. Po przeczytaniu szeregu książek i relacji, rozmowach z profesorami, którzy spędzili w Afryce lata na badaniach terenowych, mogę powiedzieć, że nie rozumiemy tego kontynentu. Mało kto zagłębia się w jego historię, polegamy na utartych szlakach w rozumowaniu, które najczęściej są anachroniczne i wnoszą do naszego życia nie więcej niż kłamstwo i niewiedzę. Wybierając się do Afryki miałam nadzieję pozbyć się tego pulsującego niepokoju i zaczerpnąc nowej, lepszej energii. Poznać tych ludzi w ich własnym środowisku, przyjaznym dla nich. Kiedy moja mama dowiedziała się o planowanej przez nas podróży wpisała w wyszukiwarce Google hasło „RPA GWAŁTY”. Myślę, że to może być idealną metaforą tego, czego uczą nas rodzice czy dziadkowie a nawet szkoły. Maniakalnie boimy się tego co inne, przestrzegamy przed tym też wszystkich dookoła. A kiedy ktoś odcina się od tej wrogości i strachu, nazywamy go nierozsądnym i naiwnym. Rzecz jasna, ani moja, ani Twoja mama nie przyzna nigdy, że naczytała się w internecie głupot albo że sama wyssała te historie od swoich rodziców. Wytłumaczenie na tą powszechną przesadę jest jedno: lepiej dmuchać na zimne! Ostrożności nigdy za wiele!
Jak dowiedzie się później, ta podróż wiele wniosła do naszej świadomości i oderwała nas od zakorzenionych odruchów. Nie mniej jednak, nie nastąpiło to dnia szóstego. Dzień szósty był dniem rozczarowań, płaczu i refleksji: „Po co tu jestem? Czy warto było zbierać pieniądze i tak ciężko pracować aby zobaczyć właśnie to?” Droga prowadząca z Cape Town do Port Elizabeth przynosiła nam wiele nadziei ale też przygniatała na każdym postoju. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam „Chcę być wśród czarnych!”. Nietypowe jak na polską, przestraszoną dziewczynę, prawda? A jednak. Za dużo bialych twarzy, za dużo Europy, za dużo portów wyglądających jak na Lazurowym Wybrzeżu. Właśnie szóstego dnia doszło do apogeum, punktu krytycznego, po którym nastąpiło odrodzenie. No tak, ale dopiero nazajutrz. Dzień szósty to dramat od początku do końca.



Im dalej na wschód, tym ciekawsza droga. Dzisiaj wstaliśmy wcześniej niż zwykle i za kierunek wzięliśmy Mossel Bay. Drogi są bez zarzutu, kierowcy także, płyniemy przez drogi szybko i bezproblemowo. Mijamy małe wioski zabite dechami, kolorowe domki, niskie i wszystkie w kształcie małego prostokąta lub okrągłe, pokryte strzechą. Pojawiają sie też wysokie trawy, dookoła jest bardziej żółto niż zielono, dość sucho. Jesteśmy zadowoleni ze zmieniającego się krajobrazu, takie widoki dobrze wróżą.

Image
Ten miły pasterz wcale się nie chowa a udaje... łabędzia. Niestety, zbyt późno nacisnęłam migawkę!

Image


W Mossel Bay czekała na nas absolutna pustynia. I nie, nie mówimy tu o imponującej saharze a o kompletnym braku żywej duszy na drogach. Fakt, że jest to niedziela wielkanocna wiele tłumaczy. Wstępujemy na chwilę do biura z atrakcjami morskimi i pytamy o nurkowanie z rekinami. Niestety, wszystkie terminy na kolejny tydzień są już zarezerwowane więc dochodzimy do wniosku, że nie ma co, jedziemy dalej! Nie dotarliśmy nawet na plażę, od razu zawinęliśmy żagle do portu, naszego małego, przytulnego samochodu.

Image


Kolejna plaża, Herolds Bay. Ładna, położona między górami i... domkami wypoczynkowymi dla turystów z europy. Moczymy stopy w zimnej wodzie, spacerujemy wzdłuż plaży i obserwujemy życie. W zasadzie, nieróżniące się wiele od tego, które widzieliśmy wiele razy podczas zwykłych wyjazdów wypoczynkówych. Naprawdę, chciałabym napisać więcej o tym miejscu jednak poza wzburzonymi falami nie było tutaj nic, co zwróciłoby naszą uwagę. Przyjemna chwila, zaczerpnęliśmy słońca, kupiliśmy pyszne lody za śmiesznie małe pieniądze i ruszyliśmy dalej.

Image
Lekko obleśny, morski potwór, którego już nawet nie chciał ocean. :)

Image
A tu nasze lekko obleśne stopy!


Planujemy dojechać do Plettenberg Bay. Po drodze zahaczamy o kolejne plaże, które jako jedyne przypominają nam o naturalnym klimacie Afryki.

Image

Image


I oto jesteśmy. W miejscu, które wycisnęło moje łzy i było największym rozczarowaniem całej podróży. KNYSNA. Miasto, z którego chcesz uciekać jeszcze zanim dobrze wjechałeś. Przespacerowaliśmy się deptakiem, jak się okazało tylko po to, żeby zobaczyć dziesiątki europejczyków jedzących obfite kolacje w modnych restauracjach. Nawet sklepy z pamiątkami nie miały w sobie wystarczająco afrykańskiego akcentu, żeby podratować ten kiepski krajobraz. Eleganckie łódki, zachód słońca, promienie odbite w ciemnych falach. Wszystko pięknie ale czy my dalej jesteśmy w RPA czy może to już Francja?
To ciekawe jak różnie odbieramy te same doświadczenia przez pryzmat ogólnych oczekiwań. Knysna nie jest brzydka, nie jest niebezpieczna, nie jest nudna. Knysna jest po prostu nie na swoim miejscu. Gydbyśmy wybrali się na relaksującą wycieczkę po Europie to z pewnością zatrzymalibyśmy się w takim kurorcie na kolację i spacer. Ale nie dziś, to nie ten czas i nie to miejsce. Miarka się przebrała kiedy ujrzałam wychodzących z łódki turystów i czarnoskórego mężczyznę, podającego im buty pod stopy. Z precyzyją i oddaniem naszykował ich obuwie, aby mogli prosto w nie postawić nogi. Jedyne myśl, która pulsowała w mojej głowie to „CO TU SIĘ DZIEJE!”.
Decyzja o natychmiastowej ewakuacji z Knysny była bardziej niż oczywista, nic więcej nas tu nie spotka. A na pewno nie to, co chcielibyśmy aby nas spotkało. Jedziemy dalej.

Image


Udało nam się kupić przez inrernet miejsca na pływanie z fokami z Plettenberg Bay. Znajdujemy tam nocleg, bramę do quest housa otwiera nam urocza, bosa blondynka w średnim wieku. Kładziemy się do wielkiego łóżka z milionem poduszek i smutni idziemy spać. Oby te foki z samego rana poprawiły nam humor. Za takie komfortowe zakwaterowanie płacimy 500ZAR.
Góra
 Profil Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
2 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
#10 PostWysłany: 10 Maj 2016 13:28 

Rejestracja: 23 Kwi 2016
Posty: 40
DZIEŃ 7
ZWIERZĘCY SZAŁ


Hmm... Pisałam coś o apogeum pecha? Oh jaka byłam głupia, prawdziwy koszmar nadszedł dopiero dzisiaj rano!
Po wczorajszym dniu w wisielczych nastrojach, wstaliśmy dziś modląc się o lepszą passę. Po śniadaniu przebrałam się w kostium, piękny i skąpy, gotowy na wszystko! Szybko spakowaliśmy plecaki i już chcemy wychodzić aż tu nagle SMS... „Z przykrością informujemy, że w związku z warunkami na oceanie, wszystkie dzisiejsze wycieczki zostały odwołane”. CO! JAK TO!!! Rezygnacja sięgnęła zenitu, czemu oni nam to robią? Próbujemy szczęścia dalej i postanawiamy wstąpić do agencji, może uda się coś ugrać. No tak, jedyne co się udało to odzyskać pieniądze od ręki i usłyszeć słowa otuchy. Dobre i to! Zostaliśmy poinformowani, że prawdopodobnie jutro nurkowanie z fokami znowu będzie możliwe i możemy przełożyć nasz termin. Rozejrzeliśmy się dookoła: plaża, parę białych twarzy, kilku czarnych sprzedających drogi badziew i restauracje z europejską kuchnią. Nie, zdecydowanie nie damy rady czekać tutaj na jutro. Po moim histerycznym i nieoczekiwanym (choć w sumie, można się było tego spodziewać) płaczu i krzyku, że po co mi ta cała Afryka i dlaczego ja tutaj jestem, że nie warto było przez ponad pół roku odkładać każdą złotówkę, że nic sobie nie kupiłam, aby móc tu przyjechać i że w ogóle, życie mnie nienawidzi, nadszedł czas na podjęcie decyzji: CO DALEJ? Spojrzeliśmy na mapę i Marcin, bojąc się, że w każdej chwili mogę eksplodować, nieśmiało zapytał gdzie chcę pojechać. Jak to gdzie, chcę do słoni!!!

Było już stosunkowo późno a z Plettenberg Bay do Addo Elephant National Park aż 270km.
To nic, klamka zapadła, dzisiaj musi zdarzyć się coś fantastycznego więc ruszamy z nadzieją, że natura i zwięrzęta pozwolą zapomnieć nam o tym paśmie nieszczęść.




I już na szosie twarze zaczęły nam się uśmiechać. Znikają palmy i obfite, zielone drzewa. Na ich miejsce nasuwają się suche chwasty, zjedzone przez słońce krzaki i wysokie trawy. Żegnaj australijski klimacie, witaj Afryko! Powoli zaczynamy odczuwać upał i cieszymy się nim. Autostrada służy miejscowym ludziom za deptak i miejsce pieszej komunikacji. Poza własnymi nogami nie mogą liczyć na nic: nie ma tu autobusów, żadnego transportu miejskiego. Co jakiś czas pojawiają się kobiety z tajemniczymi workami i torbami na głowach, mężczyźni z drobnymi zakupami, matki z dziećmi. Spotykamy ich na takich pustkowiach, że aż rozglądamy się szukając miejsca, z którego lub do którego mogą iść. Często ich nie znajdujemy i jesteśmy pod wrażeniem, jak długie dystanse Ci ludzie pokonują w ciągu dnia. Co jakiś czas wyskakują przy drodze małe wioski, bardzo skromne i w zasadzie, takie same. W każdej z nich domy stoją w dość dużej odległości od siebie, wszystkie mają prostokąty lub okrągły kształt. Przypominają bardziej komórkę na narzędzia w ogrodzie niż mieszkanie. Są kolorowe, zbudowane z różnych blach, przypadkowych desek, niektóre murowane a dachy mają pokryte strzechą lub różnej wielkości płytami, które przygniecione są ciężkimi kamieniami aby nie odleciały na wietrze. Przy tych niewielkich aglomeracjach ludzi na ulicy jest najwięcej. Zazwyczaj stoją na poboczu próbując złapać stopa by móc dostać się do większego miasta. Obładowani torbami lub dziećmi, wyciągają w stronę kierowców 20ZAR, oferując tym samym ok. 5zł za podrzucenie. Patrząc na obładowane samochody i znacznie przekroczoną, dozwoloną ilość osób wewnątrz, strzelam, że zatrzymują się dość często i nie ciężko jest zachęcić kierowcę do wspólnej podróży.

Image

Image



Zbliżamy się do Addo. W powietrzu unosi się siwy dym, w oddali z pewnością coś się pali. Nawigacja prowadzi nas wprost w stronę pożaru. Nie wierzę! CZY MAMY AŻ TAKIEGO PECHA, ŻE PARK NARODOWY PŁONIE? Na szczęście, nie. Mijamy żarzące się pole i jak się okazuje, sucha trawa jest winowajcą całego zamieszania. Strażacy walczą już w pocie czoła z żywiołem a nam zostały dwa kilometry do bramy parku.



WJEŻDŻAMY! Wstęp do Addo Elephant National Park kosztuje ok. 460ZAR za dwie osoby. Na wejściu dostajemy super gazetkę z objaśnieniami, mapką parku i opisem zwierząt. Na ostatnich stronach znajduje się całkowity spis zwierzaków, przy którym można zaznaczać, które z nich zobaczyłeś.
Poniżej znajdziecie właśnie te, które i my widzieliśmy. Niestety, nie są to wszystkie okazy ponieważ nie każdemu udało nam się zrobić zdjęcie. Skubane, chowają się i biegają naprawdę szybko!

Image
Tych małych potworów było najwięcej! Pierwszego Pumbę spotkaliśmy już przy bramie.

Image

Image
Cieszyliśmy się jak dzieci widząc pierwsze słonie jednak wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, co czeka nas dalej :)

Image

Image

Image

Image

Image


MILIONY SŁONI!

Image

Image

Image
Ten był zdecydowanie największy. Z resztą, możecie to zauważyć kiedy spojrzycie na lusterko przy samochodzie. :) można się przestraszyć!

Image

Image

Image

Image
Piękny!

Image

Image

Image

Image

Image

Image
To był NAPRAWDĘ wielki żuk. Tak wielki, że przejeżdżając obok samochodem można go było swobodnie zauważyć.

Image
Co tam jest? Lew :) Leżał tak bardzo długo ale nie chciał podejść bliżej. Na zdjęciach z Kruger Park zobaczycie lwy bliżej. :)

Image

Image

Image

Image




I jak? Mi najbardziej przypadł do gustu guziec, pokraczny i paskudny a jednocześnie uroczy tak samo jak mops czy inny pomarszczony pies. Ale ja akurat od zawsze mam słabość do takich małych poczwar.

Image



W Addo spędziliśmy 5 godzin i nie nudziliśmy się nawet przez chwilę. Do wyboru jest parę różnych tras, które dowolnie można modyfikować i dopasować do swoich planów oraz czasu, jaki macie na przejazd. Nie spotkaliśmy na swojej drodze zbyt wielu samochodów co bardzo nas cieszy. Obowiązuje ograniczenie prędkości do 40km/h na asfalcie i 30km/h na drogach szutrowych co pozwala na zachowanie bezpieczeństwa i ostrożności względem zwierząt. Pamiętajcie o tym i się pilnujcie, za przekroczenie są duże kary pieniężne i natychmiastowa ewakuacja z parku. Z resztą, nie chodzi tu o mandaty a o zwierzęta więc nie bądźcie bezmyślni. Wysiadanie z samochodu również jest absolutnie zabronione, wszystkie zwierzęta są dzikie i biegają swobodnie po drogach i przestrzeni dookoła nich.
Co jakiś czas można zjechać na piknik i rozprostować nogi w wyznaczonych miejscach. Informacja dla dziewczyn o słabym pęcherzu: korzystajcie z każdego postoju bo nie ma ich za wiele!

Z parku wyjeżdżamy akurat kiedy zaczyna zachodzić słońce więc czekają na nas piękne widoki. Pamiętajcie, że bramy otwierają się o 7 rano i zamykają o 19:00. Należy się sztywno trzymać tych ram ponieważ za wyjechanie z Addo później również obowiązuje Was sroga kara.

Wstępujemy do sklepiku z pamiątkami przy parku. A raczej ogromnego sklepu, obok którego mieszczą się też toalety i obóz dla gości. I tutaj mój idealny obraz tego miejsca został zburzony. Na półkach leżą torebki, zakładki do książek i inne akcesoria ze skóry... antylop. W części spożywczej można za nieduże pieniądze kupić puszkę z potrawką z KUDU lub jej suszone mięso. To niewiarygodne, że ludzie najpierw oglądają z podziwem zwierzęta i robią im zdjęcia a później, zjadają te same na kolację lub noszą je pod ręką w formie breloczka. O co tu chodzi? Nie wiem skąd biorą materiały na te gadżety ale sprzedawanie ich tuż obok parku, gdzie dzikie antylopy biegają swobodnie, jest CO NAJMNIEJ nieporozumieniem. A może to tylko moje sumienie? Może turyści lubią takie atrakcje i z przyjemnością przywiozą znajomym zdjęcia a obok nich, skórę z martwego zwierzęcia? Nie dla mnie nas takie pamiątki.


Planujemy dotrzeć następnego dnia do Durbanu. Za dzisiejszy cel obieramy East London i mamy nadzieję do niego dojechać chociaż przed nami aż 270km nużącej, nocnej jazdy. Za oknem czarno. Wyjeżdżamy na słabo oświetlone drogi i mijamy pustkę, ruch drogowy po ciemku w zasadzie tu nie istnieje. Chociaż nie, mój błąd! Istnieje jednak są to tylko piesi. I stanowi to dla nas naprawdę spory problem. Mieszkańcy okolicznych wsi przechodzą przez ulicę bez żadnej sygnalizacji lub po prostu maszerują jej środkiem. Pozwolę sobie na nie nieprzyjemny a realistyczny komentarz, że naprawdę ciężko jest zauważyć czarnoskórą osobę w nocy. Trzeba być bardzo ostrożnym aby nikogo nie potrącić.

Udało się. Znajdujemy nocleg w East London za 400ZAR. Jakby egzotyki było mało, nie ma w nim ciepłej wody a wszechobecny brud budzi wątpliwości. To nasz pierwszy pokój u czarnoskórych gospodarzy. Wszystko jedno, idziemy spać!




PS. Zagadka dla spostrzegawczych. Co to?
Image

Wybaczcie mi tę wulgarną ciekawostkę jednak to naprawdę zdumiewające, jak wielkie penisy mają słonie!
Góra
 Profil Relacje PM off
7 ludzi lubi ten post.
2 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
#11 PostWysłany: 11 Maj 2016 00:00 

Rejestracja: 26 Kwi 2016
Posty: 9
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. Relacja w świetnym stylu...
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#12 PostWysłany: 11 Maj 2016 11:38 

Rejestracja: 23 Kwi 2016
Posty: 40
Dzięki, ciąg dalszy na pewno nastąpi! Czeka nas jeszcze Durban, Góry Smocze, kanion i Park Krugera :)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#13 PostWysłany: 12 Maj 2016 13:28 

Rejestracja: 26 Kwi 2016
Posty: 4
Dobrze, dobrze, właśnie najbardziej czekam na zdjęcia i relację opisową z Parku Krugera....:-)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#14 PostWysłany: 20 Maj 2016 15:45 

Rejestracja: 26 Kwi 2016
Posty: 4
No dobra penisy, penisami, szczególnie u słoni, które są duuużymi zwierzętami, a ich przyrodzenie może osiągać nawet do 1,90m...ahahahaha (atrakcja murowana...xD!!!)...to gdzie są Góry Smocze, kanion jakiś tam oraz to co najważniejsze Park Krugera, ja się pytam??? Czyżby jakiś słoń zaatakował młodą parę w "dwuznaczny sposób" i nikt nie ma siły pisać dalej? A chyba będzie najciekawiej?
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#15 PostWysłany: 27 Maj 2016 16:13 

Rejestracja: 23 Kwi 2016
Posty: 40
DZIEŃ 8


Przygotowując się do tego wpisu dotarła do mnie jedna, nadzwyczaj ważna rzecz: mam za mało zdjęć. Kolejne trzy dni spędziliśmy w drodze i w Durbanie, mieście, które porwało nas swoją egzotyką i osobliwym charakterem. To chyba z tego miejsca mam najwięcej wspomnień, najbardziej wyraźnych i barwnych. Niestety, większość z nich mogę Wam jedynie opisać, inne zobaczycie na nielicznych zdjęciach.

Czy Durban wyrwał mi aparat z rąk? Skąd! Chociaż przyznam, że większość fotografii powstało przez otwartą szybę samochodu. Najciekawsze miejsca, bazary i tłoczne chodniki wzbudzały pewien niepokój, w nas, turystach. Tym razem nie mijaliśmy tłumu białych twarzy, na ulicach byliśmy jednymi z nielicznych Europejczyków. Biedniejszy klimat miejsca sprawił, że mieliśmy obawę przed paradowaniem z dużą lustrzanką po mieście. Rzecz jasna, nie wzięła się ona z nikąd, niejedna osoba nas wcześniej przed tym przestrzegała. Kolejnym powodem, przez który nie uwieczniliśmy wszystkiego co się dało był... zawrót głowy. Zostawiałam aparat w pokoju lub samochodzie i oglądałam życie przez pryzmat własnych oczu a nie obiektywu. Byłam tak zafascynowana i rozkojarzona, że robienie zdjęć stawało się zupełnie nie po drodze, jakby stratą czasu. A i owszem, Marcin stał nade mną i krzyczał „Rób zdjęcia!Rób zdjęcia!” ale co on tam wie! Z resztą, on sam nie wziął aparatu do ręki, dla niego to również nie był główny cel tego pobytu. Zatem wybaczcie nam te szczątkowe obrazki. Być może będą dla Was ciekawe i nowe jednak zaufajcie mi, na miejscu zobaczycie znacznie więcej. Postaram się wykorzystać swoją słabą pamięć, która w tym przypadku przeszła samą siebie i doskonale zarejestrowała sytuacje, zapachy i twarze. Oby te wspomnienia zostały we mnie jak najdłużej a tymczasem, podzielę się nimi z Wami.




Z East London wyjechaliśmy jak już słońce mocno dawało się we znaki. Szybki (bo zimny) prysznic, 20min na przeczesanie całego pokoju i samochodu w poszukiwaniu mojego kremu z mocnym filtrem i już byliśmy w drodze. Nasz LUKSUSOWY APARTAMENT w świetle dziennym wyglądał jeszcze gorzej, łóżko z obiciem, które spotkacie na starych filmach porno kręconych w Las Vegas, przypadkowe ozdoby i brud. Ale! Materac był bardzo wygodny. Nie zdarzyło nam się spać w RPA na słabym materacu i bardzo nam się spodobała ta hotelowa zasada.

Tak więc wypoczęci i głodni wrażeń, cały dzień spędziliśmy w samochodzie. Zamierzaliśmy dojechać wieczorem do Durbanu i zdążyć znaleźć nocleg. Udało się!
Mogłoby się wydawać, że tyle godzin za kółkiem, wciąż przesłuchiwana ta sama płyta zakupiona w Cape Town i upał, sprawią, że ten dzień będzie wyjątkowo długi i męczący. Faktycznie, pod koniec czuliśmy się wyczerpani jednak w ogóle nie znudzeni, żaden kilometr nam się nie dłużył. Wszystko za sprawą spontanicznie zmieniającego się krajobrazu. Było coraz cieplej, witamina D w ekspresowym tempie wsiąkała w nasze skóry i dodawała optymizmu po tej szarej, polskiej zimie. Coraz częściej mijaliśmy wysuszone drzewa, krzaki złożone z cienkich patyków i kurz. W końcu kurz. Od początku tego wyjazdu marzyłam o brudnych stopach i zabrudzonych sandałach. W zasadzie, już zanim dojechaliśmy na lotnisko, miałam takie wyobrażenie. A tu co? A tu asfalt, ładne deptaki i pogoda w niczym nie lepsza od naszej wiosny. Ależ się ucieszyłam widząc te kłęby żółtego piachu unoszące się koło drogi! Jechaliśmy wprost do wyznaczonego celu z postojami na szybką toaletę i hektolitry wodnych lodów.

Image

Image

Największą atrakcją były mijane przez nas wioski. Liczne, mniejsze lub odrobinę większe miejscowości, które zarażały nas optymizmem i uśmiechem. Wszystkie były biedne, życie toczyło się dookoła głównej drogi, poza nią mieszkańcy nie mogli liczyć na żadne większe atrakcje. Niskie domki, płaskie dachy przygniecione czymkolwiek, żeby tylko nie odleciały. Gdzieniegdzie strzecha i mnóstwo kolorów. Przy większych aglomeracjach rzucały się w oczy wyższe (choć dalej niewysokie) budynki, służące prawdopodnie za jakieś miejskie placówki, na pewno nie były to bloki mieszkalne. Asfalt przecinał skupiska handlowe, duże i głośne bazary, ciągnące się na kilometr. I tutaj było prawdziwe życie! Puszyste kobiety w kolorowych sukienkach i z kokardami na głowach. Niektóre bose, inne w kiepskim obuwiu ale prawie każda wystrojona w grube, barwne materiały. Zakupy nosiły tuż nad czołem, na swojej szyi były w stanie utrzymać duże skrzynki, worki z warzywami a nawet torby o nieregularnym kształcie. Spróbujcie kiedyś załadować zakupy z Lidla na głowę i przespacerować tak cały dystans do domu – te kobiety zasługują na gromkie brawa!
Na przydrożnych stoiskach można było kupić banany, maniok, szczoteczki do zębów, majtki bez gumki, wszystko. Ogromny ruch i harmider sprawiał, że te niezbyt wyrafinowane towary nabierały wartości prawidzej torebki Channel, którą ktoś właśnie wystawił na allegro za jedyne 10zł! Każdy swobodnie przebiegał przez ulicę, nie zważając na samochody, na pełnym luzie. Przez to przejazd przez taką wieś zajmował trochę więcej czasu ponieważ staliśmy w niewielkich korkach. Ale czy nam to przeszkadzało? Jasne, że nie, mieliśmy więcej czasu na wpatrywanie się w tę niecodzienną dla nas codzienność. No tak, a czemu tutaj nie robiliśmy zdjęć? Tak bardzo się zagapiłam i przyglądałam temu wszystkiemu, że zapomniałam o aparacie. Kolejny dylemat, jaki mnie spotkał to problem niejednego antropologa. Czy to fajne wyciągać aparat i robić zdjęcia ludziom niczym zwierzętom w ZOO? Każdy z nas widuje turystów, którym to nie przeszkadza i bez najmniejszej wątpliwości wyciągają swojego Cannona a potem pstrykają na lewo i prawo. Moja blond głowa wystająca przez szybę zwracała wzrok innych kierowców i pieszych. No i jak to, miałam tak po prostu wycelować obiektyw w czyjąś stronę i CYK, TU CIE MAM ? Nie mam zadatków na reportera, który uwiecznia każdą napotkaną sytuację czy przedmiot. Chyba za bardzo szanuję prywatność obcych ludzi, nie czuje się swobodnie w naruszaniu jej. Na pewno jest to jakaś nauka na przyszłość, że może jednak warto pokusić się czasem o zdjęcie i nie przejmować niczym. No nic, tym razem się nie udało.

Image
10 osób w jednym samochodzie? Czemu nie!

Image
Co prawda nie jest to Alma ale ten sklep również ma wielu klientów... :)

Image
Widok, jaki spotkacie mijając co drugi samochód. Brak środków sprawia, że jednym samochodem przemieszcza się jednocześnie trzy razy więcej osób niż powinno.



Później było już trochę gorzej. Temperatura przyjemnie spadała i nastał mrok. Po ciemku mało widać i też mało się dzieje zatem obserwowanie drogi zaczynało się robić nużące. Co chwilę mijaliśmy, ledwo widoczną, czarnoskórą osobę maszerującą wzdłuż drogi. Czasem były to całe grupy, rodziny, naprawdę spore zbiorowiska zmierzające do swojego, pewnie bardzo oddalonego, domu. Kolejny raz mogliśmy przekonać się o tym, że ostrożność na takich ulicach to zasada numer jeden, uważajcie aby nikogo nie potrącić.

Do Durbanu dojechaliśmy późnym wieczorem. Traf chciał, że wjechaliśmy od nieciekawej strony... a może ciekawej, tylko niebezpiecznej? Pamiętam pierwsze słowa, jakie Marcin z siebie wydusił: „Nie podoba mi się to miejsce!”. Przewróciłam tylko oczami i zaczęłam go przekonywać, że to pewnie przez tak późną porę i że może tylko ta jedna dzielnica sprawia wrażenie nieprzyjemnej. Zatem co nas tak zaniepokoiło? Ulice były puste, po okolicy kręcili się głównie młodzi, czarni mężczyźni. Może pijani a może po prostu głośni i agresywni. Witryny świeciły się tylko w pojedynczych sklepach, wyglądających na skup rzeczy kradzionych albo szeroko pojęte graciarnie. Jak zwykle, w najmniej odpowiednim momencie stwierdziłam, że koniecznie muszę do toalety. Koniecznieeee! Zaczęły się poszukiwania przyzwoitej stacji benzynowej. Przyzwoitej nie znaleźliśmy ale za to udało nam się trafić na taką, w której jest toaleta. Ah, toaleta. I w tym miejscu okazało się, że przestronne i czyste WC na stacjach są już 200km za nami. W środku, poza okropnym zapachem i bałaganem, spotkałam czarną kobietę w średnim wieku z dość dużą nadwagą. Jak widać, nadprogramowe kilogramy zupełnie jej nie przeszkadzały bo była ubrana w skąpe wdzianko a na twarzy widniał uśmiech od ucha do ucha. Szybko się zaprzyjaźniłyśmy kiedy się okazało, że papieru toaletowego nie ma a ja przezornie zabrałam z samochodu chusteczki higieniczne. W ten właśnie sposób, Durban został dla mnie pozytywnie odczarowany!

Zaczęło się mozolne poszukiwanie noclegu. Korzystajcie z Airbnb! Znaleźliśmy tam parę świetnych ofert. Tylko jak zarezerwować mieszkanie o tej porze, na za 15minut? Tutaj pojawiły się schody ale na nasze szczęście, właściciel wymarzonego pokoju odpisał w ostatniej chwili. Ale fart, mogło być mniej kolorowo. Nasze zakwaterowanie okazało się być małym domkiem gościnnym na tyłach posesji. Ale za to jakim domkiem! Byłam wniebowzięta. żółte ściany, soczyste kolory czerwieni i pomarańczy, ogromne łóżko i pościel we wzór zebry. Na pierwszy rzut oka widać, że za wystój odpowiedzialny był artysta. Przed drewnianymi schodkami na tarasie znajdował się niewielki, oświetlony basen. Jak się później dowiedzieliśmy, właściciel był reżyserem teatralnym z Europy, który zakochał się w Afrykance, założył z nią tutaj rodzinę i mieszkają na przedmieściach wraz z nieco przestraszoną ale łagodną, czarną opiekunką dla dzieci. Filmowy scenariusz i filmowa sceneria, którą udało nam się nacieszyć przez kolejne dwa dni.
Góra
 Profil Relacje PM off
Czarmander lubi ten post.
 
      
#16 PostWysłany: 30 Maj 2016 16:00 

Rejestracja: 23 Kwi 2016
Posty: 40
DZIEŃ 9


No to co, plaża! Długo wyczekiwany, upragniony wypoczynek przy szumie wody. Wyspaliśmy się za wszystkie czasy w naszym pięknym łożu małżeńskim, zjedliśmy śniadanie, wysmarowaliśmy każdy zakamarek naszych ciał kremem do opalania i ruszyliśmy przed siebie.

Miasto w świetle dziennym nie było już tak niepokojące. Ulice żyły pełnią życia, skwar odbijał się od asfaltu. W przewodnikach wyczytacie, że architektura Durbanu jest jedyna w swoim rodzaju, bardzo zróżnicowana i ciekawa dla oka. Moim zdaniem, jest po prostu ciężka i nieco przestarzała. Poszarzałe budynki z niezgrabnym wykończeniem, dużo betonu i przytłaczające, wyrastające po środku olbrzymy z małymi oknami. Mijaliśmy stare fabryki, nie byliśmy nawet pewni, czy dalej funkcjonują a może stoją odłogiem. Poza tętniącymi energią bazarami, Durban ma nieco depresyjny klimat. Na pewno nie można mu odmówić oryginalności i charakteru. Pytanie tylko, czy właśnie taki charakter chcielibyśmy poznawać?

Image

Image


Image
Sześciopasmowe drogi, totalny nonsens. Niekończące się krążenie, żeby tylko zawrócić albo po prostu gdzieś dotrzeć. Przygotujcie się na puste, baaaardzo szeroookie drogi :)


Plaża w Durbanie nie zachwyca. Na pewno nie tak jak na zdjęciach, które możecie samodzielnie wygooglować. Z pewnością ma swój charakter ale już od dawna nie jest to miejsce turystyczne, spełniające standardy wygodnickich turystów z Europy. Przespacerowaliśmy się wzdłuż oceanu, pytając po drodze o lekcje surfingu. Chyba dopadło nas jakieś fatum bo i tutaj surfowanie okazało się być niemożliwe ze względu na ogromną ilość meduz przy brzegu. Naprawdę? Jak można mieć takiego pecha? No, jak widać można.
Rozłożyliśmy koce w miejscu, które uznaliśmy za najczystsze i najwygodniejsze. Dookoła nas biegały czarne dzieci, młodzież zajadała chipsy i kąpała się w wodzie. Z czasem przybywało kolejnych plażowiczów, ku naszemu zdziwieniu, tylko czarnych. Zauważyliśmy też sporą ilość hindusów wylegujących się na brzegu. Durban to jedno z największych skupisk hinduskiej społeczności na świecie, wiedzieliście o tym? Kiedyś sprowadzono ich tutaj w ramach uprawy trzciny cukrowej i do tej pory zamieszkują to miasto. Obserwowaliśmy całe to zamieszanie aż w końcu polegliśmy na gorącym piasku. Powietrze było ciężkie i wibrowało od słońca, dopadł nas szablonowy, afrykański upał. Opalaliśmy się tak naprawdę długo, co jakiś czas wchodziliśmy do wody aby się nieco orzeźwić. Fale były wysokie i porywiste, ocean w Durbanie na pewno nie jest nudny. Parę razy przespacerowałam się sama wzdłuż brzegu i zauważyłam, że zwracam na siebie dużą uwagę młodych chłopców. Nie mówię tu o jurnych, nastoletnich gościach a o dzieciach. Przeczytałam kiedyś w jednym z reportaży, że Europejczyk nie jest świadom swojego koloru skóry zanim przyjedzie do Afryki. Dopiero na tym końcu świata wzbudza zainteresowanie i mniejsza lub większą „sensację”.

Image

Image

Image


Warto też wspomnieć, że na parkingach przy plaży nie spotkacie wspomnianych wcześniej panów w oszukanych kamizelkach. Tutaj nikt nie udaje stróża i nie wymaga zapłaty za swoją obecność. Zauważycie natomiast życzliwe osoby, zarówno mężczyzn jak i kobiety, którzy z uśmiechem pełnią swoją funkcję i FAKTYCZNIE mają oko na auta. Co więcej, nie są oficjalnymi pracownikami, otwarcie mówią o tym, że to tylko sposób na dorobienie i będą wdzięczni za jakikolwiek datek. I faktycznie, są wdzięczni.

Jeśli wybieracie się na plażę w Durbanie trzymając w ręku filtr niższy niż 50 to już możecie puknąć się w czoło i zawrócić do hotelu. Ochoczo wysmarowaliśmy ciała balsamem z SPF 30 i parę godzin później nie mogliśmy nawet usiąść. Ba, ja nie mogłam nawet założyć bielizny a co dopiero spodni! Postanowiliśmy udać się na duży bazar, kupić jakieś przewiewne ciuchy, które nie będą drażnić poparzonej skóry. A wierzcie mi, moja była spalona okrutnie. Jeszcze długo po powrocie do Warszawy byłam obolała i wysuszona. Mam nauczkę! Zatem apeluję do wszystkich: SŁOŃCE W DURBANIE TO NIE ŻARTY, uważajcie i nie bądźcie nierozsądni.

Jak się niestety okazało, Victoria Street Market już dogorywał i wszyscy zawijali swoje zabawki. Nici z szybkich zakupów. Postanowiliśmy wrócić tam jutro a tymczasem udaliśmy się na poszukiwanie wege obiadu. Zjedzenie w jakiejkolwiek restauracji było kłopotliwe ze względu na porę: tutaj większość knajp zamyka się przed 18:00 a nawet przed 16:00. Może ze względu na bezpieczeństwa? Durban po zmroku zmienia swój żywiołowy charakter na mroczny i budzący niepokój. Jeździliśmy w kółko po centrum miasta aż w końcu udało nam się natrafić na małą, hinduską knajpę, która pracowała na pełnych obrotach do późnych godzin wieczornych. Wnętrze lokalu było skromne ale bardzo przyjemne. Jasne ściany, zielone krzesła, duża gablota ze słodyczami i mała umywalka po środku niczego, służąca do opłukania rąk przed jedzeniem. Sprzedawca podarował nas ogromnym uśmiechem. Za jego plecami wisiały liczne plakaty z wizerunkiem Sai Baby, które jasno wskazywały na to, że restauracja musi być w pełni wegetariańska. I była! Porozmawialiśmy z nim chwilę po czym wybraliśmy jakieś smakołyki z szerokiej oferty. Mężczyzna był dla nas przemiły, ogromnie się cieszył, że tutaj trafiliśmy. Chętnie nas częstował, dawał próbować i podpowiadał. Jedzenie było pyszne. Mało eleganckie, rzucone na ryż pikantne sosy robiły swoją robotę. Pożegnaliśmy się ciepło i z pełnymi brzuchami podskoczyliśmy jeszcze do supermarketu aby zakupić jakieś owoce na śniadanie.

Chłód spożywczych lodówek działał kojąco na naszą opaleniznę jednak ja czułam, że aż marznę. Zbyt chłodne powietrze przywracało mnie o zawrót głowy, czułam się bardzo słabo. Półki sklepowe zaczęły kołysać się przed oczami i czułam, że czym prędzej muszę się położyć. Dorwałam krem SOS po opalaniu i wróciliśmy do naszego uroczego mieszkania. Z żalem spojrzałam na śliczny basen, do którego nie miałabym siły wejść i ległam na łóżku. Przez kolejną godzinę Marcin okładał mnie ręcznikami schłodzonymi lodowatą wodą, smarował kremami a ja tylko syczałam i umierałam z bólu. Najbardziej ucierpiała środkowa część moich pleców i zewnętrzna strona ud. Mam nadzieję, że to pierwszy ale też ostatni raz, kiedy tak mocno poparzyłam się słońcem.

Od jutra już nosiliśmy ze sobą aparat. W kolejnych postach będzie więcej zdjęć :)
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
#17 PostWysłany: 21 Cze 2016 14:33 

Rejestracja: 23 Kwi 2016
Posty: 40
O rety, trochę nas tu nie było!

Zawirowania dnia codziennego i nawał obowiązków (a przy tym lenistwo i roztargnienie) spowodowały, że zaniedbałam swoją powinność do wpisów. A jak wiadomo, to co odkładane przychodzi jeszcze trudniej. Przyznam szczerze, że Durban to miejsce, w którym zaprzestałam robić swoje notatki "terenowe" i wszystko o czym niżej napiszę, będzie dużym egzaminem dla mojej pamięci.
Rada nr. 1: jeśli planujecie pisać relację, zawsze noście ze sobą swój pamiętnik i spisujcie wszystko, jak leci!


DZIEŃ 10.

Na czym to ja skończyłam? Ach tak, poparzenia słoneczne. Obudziłam się okropnie obolała, założenie bielizny graniczyło z cudem a każdy materiał na ciele powodował katusze. Zimny prysznic, orzeźwiające śniadanie i w drogę. Pożegnaliśmy się z naszą przemiłą rodziną, spojrzeliśmy ostatni raz na świetny domek i basen, z którego nie było nam dane skorzystać. Czarnoskóra niania w długiej, kwiecistej sukience, z małą pociechą na rękach, pomachała nam nieśmiało i obdarowała nas szczerym uśmiechem.

Czym prędzej ruszyliśmy w kierunku Victoria Street Market aby zakupić jakiś przewiewny ciuch i pamiątki dla rodziny Marcina.
Bazar stanowiła ogromna hala z piętrem i niewielkimi sklepami. Głównymi sprzedawcami byli tutaj hindusi.
Trafiliśmy do małego butiku, w którym leżały sterty szmat wątpliwej jakości. Przy kasie stała drobna hinduska po 50tce, uśmiechnięta od ucha do ucha, w kolorowym stroju, zadbana i piękna na swój nieszablonowy sposób. Za jej plecami wisiały plakaty i kalendarze z wizerunkiem Sai Baby. Przejrzałam parę wieszaków i już chciałam wychodzić, kiedy między nami a kobietą nawiązał się dialog. Wypytywała o to, skąd jesteśmy, czy Marcin to mój mąż i dlaczego nie!? Postanowiłam jeszcze raz przyjrzeć się ciuchom i z grzeczności coś wybrać. W międzyczasie przysłuchiwałam się rozmowie, jaką prowadził z nią Marcin. A było czego słuchać! Tematy zeszły na te bardziej poważne i społeczne. Otrzymaliśmy solidną dawkę informacji na temat kolonializmu i konflikcie rasowym, jaki do dzisiaj panuje w Durbanie. Okazuje się, że hindusi sprowadzeni tu kiedyś na plantacje trzciny cukrowej, do teraz są tu niemile widziani. Czarni traktują ich jak intruzów, którzy niszczą miejscową kulturę. Kolejny problem zaistniał w kwestii edukacji: czarni nie chcą się uczyć ponieważ większość szkół jest płatna i wciąż się buntują. Oczywiście, istnieją centra edukacyjne, które nie pobierają opłat jednak jest ich niewiele i są trudniej dostępne dla przeciętnego mieszkańca przedmieść. Nasza nowa koleżanka wspomniała też, że musi sprzedać swój dotychczasowy dom aby kupić inny, w dzielnicy białych. Bo są dzielnice hinduskie, czarne i białe. Ponoć czarni zaczęli budować dookoła hinduskich osiedli swoje brzydkie, zbite z czegokolwiek "szopy", przez co wartość każdego hinduskiego domu w takiej okolicy maleje z tygodnia na tydzień. A że biali z hindusami żyją w zgodzie, to nasza urocza sprzedawczyni postanowiła przenieść się do wilii w miejscu wolnym od czarnych. Owe wille znajdują się raczej na obrzeżach Durbanu, każda jest ogrodzona płotem udekorowanym siatką pod wysokim napięciem. Klimat tych ulic jest zupełnie inny, niż ten, który spotkacie w centrum miasta czy w okolicach wybrzeża. Bardzo europejski i "bogaty". Na koniec dostaliśmy jeszcze parę wskazówek na temat bezpieczeństwa i środków ostrożności, jakie musimy zachować po godzinie 17:00. Wybrałam luźną, za dużą o parę rozmiarów koszulę i założyłam na gołe ciało. Zapłaciliśmy i usłyszeliśmy na pożegnanie, że następnym razem mamy wrócić jako małżeństwo!

Image

Kolejny ciekawy dialog nawiązałam przy toalecie. Łazienek pilnował młody, czarnoskóry chłopak. Marcin wrzucił mu monetę i wszedł do środka, ja poczekałam na zewnątrz. Bardzo się zdziwiłam, kiedy owy koleś podszedł do mnie i wręczył mi resztę, mówiąc, że mój chłopak zapłacił za dużo. Niedługo później odezwał się ponownie, pytając o to, skąd jestem. Na słowo "Poland", zrobił zdziwioną minę i zapytał, gdzie to jest. Dopiero "Europe" zabrzmiało znajomo i wyszczerzył się rozpoczynając falę pytań. A jak daleko ta Polska, a ile się leci z Polski do Durbanu, a czy mógłby kiedyś do nas przyjechać. Standardowa reakcja młodego Afrykańczyka, każdy chce wylądować w Europie i rozłożyć w niej skrzydła. Pełen nadziei kontynuował pogawędkę, pewnie nie pierwszą odkąd tu pracuje.

Następny był kiczowaty sklep z płytami CD. Głośna muzyka już na wejściu, stare albumy boysbandów, Rickiego Martina i Dolly Parton. Najwięcej było jednak pozycji muzyki afrykańskiej, lokalnych artystów, czarnego jazzu i bluesa. Ale raj! Wybraliśmy dwie pozycje, młode hinduskie dziewczyny puściły nam kilka utworów abyśmy mogli przesłuchać płyty przed zakupem. Zapomnijcie o słuchawkach jak w Empiku, tutaj artyści testowani są przez wszystkich klientów, kawałki lecą z głównych głośników. Tak głośno, że nie słychać własnych myśli. No to już mamy czego słuchać w samochodzie ;)

Teraz już tylko pamiątki. Albo AŻ. Nie wiem, dziewczyny, czy Wasi faceci też się tak miotają w sklepach i nie wiedzą, o co im chodzi? Kupowanie upominków z Marcinem to proces niezwykle zawiły i skomplikowany. Pojawia się wiele problemów badawczych i pytań, niemal egzystencjalnych. No bo, co dla kogo? I czy moja siostra by to chciała? Na ile uda mi się to wytargować? Czy to na pewno jest ładne? Nie będzie tańszych? A przede wszystkim, MOŻE KUPIMY GDZIE INDZIEJ, MOŻE BĘDĄ LEPSZE? I tym właśnie sposobem, prosty zakup drobiazgów dla bliskich odkładany jest na ostatnią chwilę.
Postawiony pod ścianą, zdecydował się na zakup paru rzeczy. Powtórzę jeszcze raz: targujcie się tak długo, jak się da! Do skutku! Nam udało się zejść z ceny o jakieś 80%, wystarczy być upartym i nie dawać się robić w konia. ;)


Energię doładowaliśmy u naszego kolegi z wege knajpy. Tym razem poczęstował nas jeszcze innymi smakołykami, na deser dostałam smażony cukier trzcinowy! Słodki i tłusty, w sam raz dla mnie... ;)

Cień i wilgoć znaleźliśmy w durbańskim ogrodzie botanicznym. Zielone serce pośród szarego, gorącego asfaltu. W parku czekały na nas ciekawe ptaki i piękne kwiaty. Zdecydowanie odwiedźcie to miejsce w upalny dzień!

Image

Image

Image
Kto zgadnie, co to?

Image
Kawa!

Image

Image


Aż w końcu, udaliśmy się na małą przejażdżkę, już ostatnią, po centrum miasta kończąc na plaży.

Image

Image

Image

Image
Trochę jak nasza błoga cebulandia... ;)

Image
No patrzcie jak Ona niesie!

Image

Image

Image

Image


Pożegnanie z oceanem nie należało do najprzyjemniejszych. To, co spotkaliśmy na plaży, bardzo nas zbiło z tropu i na chwilę pozbawiło dobrego humoru. Otóż organizowane były zawody surferskie dla dzieci. Nie tylko surferskie, były też różne atrakcje dla najmłodszych i młodzieży, biegi na czas, piłka plażowa, gry i zabawy. Mnóstwo rozszalałych dzieciaków, z każdej strony śmiech i dopingowanie. W czym tkwił problem? Wszystkie te dzieci były białe, co do jednego. Jedyne czarnoskóre osoby, jakie się pojawiły to kilku nastolatków nieśmiało przechodzących obok. Chyba nawet nie wiedzieli, czy mogą tam być więc szybko się zmyli. Smutna sprawa, w teorii plaża nie dzieli się już na czarną i białą, jednak w praktyce owszem. Dotarło do nas, że w Durbanie jest dużo białych tylko poprzedniego dnia trafiliśmy przypadkiem na plażę czarnych, stąd nasz zachwyt i pozytywne zaskoczenie. Dlaczego do tej pory czarne i białe dzieci nie mogą bawić się razem? W Europie myślimy, że świat poszedł do przodu jednak nawet w nowoczesnych, afrykańskich miastach podział rasowy bije po oczach albo bardziej dosłownie, daje nieświadomym turystom po pysku.


Wyjeżdżając z miasta załapaliśmy się na stadion ;)

Image


A później już tylko długa droga do Harrismith. Dojechaliśmy do ośrodka, w którym planowaliśmy nocleg, na długo po zmroku. Właściciel nie chciał nas wpuścić bo jak się okazało, po 21:00 brama się zamyka i chroni przed złodziejami. Ubłagany i przeproszony, uległ i pozwolił nam zostać. Dostaliśmy przestronną sypialnię z dużym łóżkiem w letniskowym domku. Warunki były bardzo przyjemne tylko te spalone skóry, leżeć się nie dało. Boże, ileż ja się nagadałam i ponarzekałam zanim poszłam spać!

ps. Liczę na feedback w komentarzach. ;)
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
2 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
#18 PostWysłany: 10 Lip 2016 22:28 
Site Admin
Awatar użytkownika

Rejestracja: 13 Sty 2011
Posty: 7799
Czekam na więcej :)
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#19 PostWysłany: 10 Lip 2016 23:14 

Rejestracja: 24 Paź 2012
Posty: 1318
srebrny
A propos Addo: setki (!) słoni schodzą się mniej więcej ok 11 w okolice Hapoor Dam. Można taam zaparkować samochód przy sadzawce, wyłączyć silnik i przez długi czas patrzeć jak kolejne słonie rodziny korzystają z błotnej kąpieli. Widok niesamowity!

Z tymi fokami w okolicach Kapsztadu to pewnie zależy od sezonu. My pod koniec stycznia zarezerwowaliśmy dwa nurki, jeden, z fokami a drugi z rekinami z wyprzedzeniem dnia albo dwóch. Polecam Pisces Divers, http://www.piscesdivers.co.za/dives/sev ... al-package
_________________
Yukon - tworzy sie
Azerbejdżan - zakończona

Laponia | Komory | Bahrajn | Senegal | Santiago de Chile | Guca | Ladakh | Palestyna | Athos | Ziemia Ognista | Syberia zimą

Instagram: @podruuznik
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#20 PostWysłany: 11 Lip 2016 10:22 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 31 Maj 2010
Posty: 482
niebieski
@pbak Na pewno tak jest. My byliśmy tuż przed Wielkanocą więc w czasie ich długiego tygodnia. Dodatkowo odbywał się wtedy maraton co też miało znaczenie.

@Washington Niedługo będzie dalsza część! :)
Góra
 Profil Relacje PM off
Misiorkowa uważa post za pomocny.
 
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 41 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2, 3  Następna

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group