Changi, Dubaj, Doha? Zapomnij! O Trat Airport pewnie nie słyszałeś, a bije je na głowę i skrada serce jak mało które
Bez zjeżdżalni, lodowisk setek sklepów czy tysiąca nagród. Nie ma marmurów, złota, a nawet ani jednego wystawionego ferrari. A i tak wszystkie znane lotniska mogą się przy nim schować. Bo oto lądujesz na Trat Airport, a twoje serce bije jak w trakcie pierwszej randki. Z tą różnicą, że to jest randka z Tajlandią.
Gdy z okna niewielkiego turbośmigłowego ATR 72 widzę zbliżające się lotnisko, przed oczami mam sceny ze wszystkich filmów i seriali o przemytnikach narkotyków. Dookoła rozciągają się plantacje kauczuku i ananasów. Pas startowy sprawia wrażenie, jakby wyrósł pośrodku niczego, jakby nikt nie wiedział o jego istnieniu, choć jest w świetnym stanie.
Z samolotu wysiadam po kilku schodkach i muszę mocno się pilnować, żeby nie trzymać szczęki przyklejonej do asfaltu. Wszędzie dookoła widzę bujną roślinność, na tle której biało-niebieski samolot i sam pas startowy komponują się jak coś abstrakcyjnego. Innych pasażerów można liczyć na palcach dwóch rąk.
To tylko potęguje wrażenie, jakbyśmy mieli za chwilę wpaść z wizytą do jednej z hacjend Pablo Escobara, choć w rzeczywistości nie zgadza się cel podróży, ani fakt, że trzeba było kupić bilet ani nawet kontynent. Zawartość bagażu też nie – jakby ktoś chciał dopytać.
Bez taśmy bagażowej, bez wyboru kierunku
Trat Airport funkcjonuje od pięciu lat i obsługuję tylko jedną linię lotniczą – Bangkok Airways, która jest też właścicielem i zarządcą portu. Jeden jest także kierunek. Trzy (a od listopada cztery) razy dziennie można tu dolecieć z Bangkoku. Dodatkowo lot trwał zaledwie 40 minut, a i tak zdążyłam dostać posiłek i napoje.
I choć niewielka prowincja Trat, która sąsiaduje z Kambodżą rzadko jest celem samym w sobie, to jako punkt startowy do wypraw na Koh Chang – trzecią największą wyspę Tajlandii – nadaje się idealnie. Tym bardziej, że Bangkok Airways jako jedna z nielicznych regionalnych linii lata z lotniska Bangkok-Suvarnabhumi, które obsługuje właściwie wszystkie międzynarodowe połączenia, a nie Don Muang, który obsługuje prawie wyłącznie krajówki. A więc bez zmieniania lotniska, łatwo i wygodnie przesiądziemy się na taki lot od razu po przylocie z Europy.
Nie ma tu typowej taśmy bagażowej, a walizki i plecaki są przekazywane pasażerom bezpośrednio przez kierowcę wózka, który przywiózł je prosto z samolotu. Pracownik po prostu „wyrzuca” je do hali przylotów, a ty bez szukania odpowiedniego stanowiska zabierasz co twoje.
Nie ma żadnych autobusów czy rękawów, ale choć odległość z pasa startowego do terminala jest naprawdę niewielka, wszystkich podróżnych podwozi się przedłużoną, kilkunastoosobową wersją meleksa.

Czy ja na pewno jestem na lotnisku?
Po przylocie niemal każdy robi zdjęcia. A to pięknego widoku z samolotem na pierwszym planie, a to krzaczków przyciętych w kształt uroczych, różnej wielkości słoników. Nawet Tajowie lubią tu „pstryknąć” sobie całą serię selfie, bo nikt nikogo nie pogania, nie woła ani nie kieruje w odpowiednie miejsce. Droga i tak jest tylko jedna, a czas sprawia wrażenie, jakby zatrzymał się w miejscu.
Nie ma tu klasycznych taksówek, nikt nie nagabuje wykrzykując coś o najlepszej cenie, choć w rzeczywistości dwukrotnie przewyższa tę przyzwoitą, bo niemal każdy ma już dawno dogadany transport. Najczęściej turyści albo korzystają z opcji proponowanych przez hotel, sami znajdują prywatnych kierowców w internecie lub wynajmują samochód. Większość i tak chce tylko dotrzeć na prom, który kursuje między Trat a wyspą, a za kilka lub kilkanaście dni wrócić tą samą drogą na lotnisko.

A powrót jest chyba jeszcze przyjemniejszy. Z parkingu kilka schodków i cztery kroki dzielą mnie od stanowiska odprawy bagażowej. Odbieram bilety i kolejne pięć kroków wystarczy, bym znalazła się przy kontroli bagażowej.
Nie mam zwyczaju stresować się na lotniskach, ale tutaj cały proces jest po prostu przyjemny. Powolny. Funkcjonariusz żartuje z ilości elektroniki – powerbank, telefon i czytnik ebooków przykuwa jego uwagę. „Ale wiesz, że będziesz lecieć niewiele ponad pół godziny?” – dopytuje.
Jeśli odwrócę się od bramki, zobaczę palmy rosnące przed wejściem na lotnisko. Jeśli ominę wzrokiem pracownika przed sobą, bez trudu dostrzegę też palmy, które ozdabiają i chłodzą teren po drugiej stronie – już bliżej pasa startowego. W powietrzu aż czuć wakacje, choć do sezonu daleko, a pora deszczowa parę razy dała się nam we znaki.

Przed samym odlotem większość pasażerów po prostu odpoczywa. Atmosfera jest kompletnie nieformalna, swobodna – jak w trakcie udanego spotkania ze znajomymi. Poczekalnia w zależności od pory dnia i pogody albo wypełnia się słońcem albo pozwala zrelaksować się w cieniu.
Na każdego bez wyjątku czeka darmowa kawa i herbata, kanapki, ciasta, słodycze i inne przekąski, a nawet woda, którą można zabrać ze sobą do samolotu. Jest nielimitowane wi-fi, do którego hasło dostaniemy po zeskanowaniu karty pokładowej, są gniazdka, wygodne, choć drewniane ławki i oczywiście łazienki. Nie ma za to ani jednego sklepu. Nie ma też kolejek, nie da się przeczekać w terminalu nocy ani skorzystać z fast tracka.
Na stoliczku z udrapowanym białym (i mocno błyszczącym) obrusem z dumą ustawiono statuetki rankingu Skytrax. Wszystkie jednak dotyczą linii lotniczej, nie lotniska, choć parę razy w różnych konkursach było doceniane za poszanowanie środowiska.

Z ustami pełnymi krówek z mleka kokosowego wpatruje się w tropikalne otoczenie. Nie trzeba się specjalnie pilnować, nie można pomylić lotu, bramki, zapomnieć w strefie bezcłowej czy zgubić. Wszyscy czekamy na ten sam samolot. W sumie to będzie kilkanaście osób. Ktoś czyta książkę, ktoś inny uciął sobie drzemkę. Jest cicho i spokojnie.
Nie mam poczucia, że siedzę w budynku skoro wiatr przyjemnie schładza temperaturę, a żadna szyba nie oddziela mnie od widoku na pas startowy. Ciszę przecina jedynie dźwięk pracujących wiatraków, a cała „hala” odlotów przywodzi na myśl raczej przyjemne, niewielkie hotelowe lobby.
Żadnych komunikatów, a poza jednym ekranem, który przypomina o liście zakazanych przedmiotów, wszystkie sprawy przylotowo-odlotowe załatwia się na tablicy z wpinanymi literkami niczym w starych, klimatycznych barach mlecznych.

Niepowtarzalna atmosfera, przepiękne widoki i świetna obsługa – trzy stwierdzenia, o które biłoby się pewnie niejedno lotnisko na świecie. To niewielkie tajskie lotnisko ma wszystkie z nich. I nagle rankingi, gwiazdki i nagrody tracą na znaczeniu. Trat Airport się zapamiętuje, niepostrzeżenie odkłada na specjalnej półce w sercu i wspomina z uśmiechem. Nie przez luksus, nie przez atrakcje, które oferuje ani dzięki salonikowi z basenem i szerokim wyborem drinków (patrz: Changi).
Choć lądowałam w wielu oszałamiających i imponujących portach, które nagrodami mogłyby wyłożyć co drugą ścianę, na których bogactwo aż ocieka ze ścian, a połowę rzeczy tylko ostrożnie się ogląda, żeby czasem nie zepsuć, to nie one są moimi ulubionymi.
Owszem, kocham długie przesiadki i lubię poszwędać się po tych gigantycznych centrach lotniczo-handlowych, gdzie gubienie się jest równie powszechne co oddychanie. Ale jednocześnie zawsze ciągnie mnie do zupełnie innych lotnisk. Tych niewielkich, z klasą wkomponowanych w otoczenie, które gdyby nie pas startowy pewnie mogłyby robić nawet za luksusową poczekalnię PKS.
Na liście „do odhaczenia” wciąż mam Skukuza Airport tuż obok rezerwatu przyrody Sabi w RPA, a w pamięci i sercu od dawna chowam lotnisko Canaima w Wenezueli, gdzie bilety były laminowane i wielokrotnego użytku, a tablicę przylotów i odlotów zastępuje wpatrywanie się w niebo, czyli system „jak przyleci, to będzie”.
Na tą samo szczególne miejsce w sercu wskoczyło teraz także Trat Airport. Niewielkie. Warte odwiedzenia. A przede wszystkim aż nadto urzekające.



