Wyganiasz czy zapraszasz? Azjo, zdecyduj się, bo nie wiem czy kupować bilet!
Maya Bay zamknięta dla turystów, Khao San Road przejdzie metamorfozę i zostanie uporządkowana, rząd Tajlandii rozprawia się z żebroturystami i tzw. zerodolarowymi wycieczkami. Politycy mówią o „turystyce wysokiej jakości” i wydaje się, że historia zatacza koło, a wszystkie niepożądane zjawiska mają zniknąć. Ale czy na pewno? I czy rzeczywiście region jest gotowy na to, czego pragnie? Nie sądzę.
Po 12 godzinach lotu, kilkugodzinnej przesiadce i przetrwaniu w długiej kolejce do kontroli paszportowej, w końcu jesteś na miejscu. Stoisz na środku szerokiej ulicy wyłączonej z ruchu. Z każdej strony mijają cię dzikie tłumy innych turystów. Jest całkiem ciemno, ale po oczach biją neony, stroboskopy, różnokolorowe światła. W uszach grzmi głośna muzyka, a bas z gigantycznych głośników wprawia w drżenie każdy fragment twojego ciała.
Ktoś ma zawieszony na szyi przenośny stolik, a na nim poukładane usmażone robaki, skorpiony i pająki. Photo? 10 THB. Ktoś inny natrętnie zagania do jednego z wielu półotwartych klubów gwarantując „zabawę, jakiej nie widziałeś”, ktoś cię trąca ramieniem, ktoś tańczy próbując przedrzeć się przez tłum, ktoś negocjuje cenę koszulki w słonie, większość krzyczy, obija się o siebie i jest w stanie wskazującym na solidne spożycie. Witajcie na Khao San Road – w miejscu, które nazywa się najsłynniejszą backpackerską ulicą świata.
W internecie przeczytacie o niej skrajne opinie – jedni są zachwyceni i nie wyobrażają sobie spędzać czasu w Bangkoku nigdzie indziej niż w tym kolorowo-hałaśliwym grajdołku, gdzie jakiekolwiek hamulce są niepożądane, a kolejne drinki XXL i rozrywki XXX wyznaczają rytm dnia. Inni omijają ją szerokim łukiem, ignorując imprezowe towarzystwo na rzecz „spędzania czasu tam, gdzie miejscowi” i traktując Khao San jako skazę na turystycznej mapie miasta.
Skazę, która zanim stała się neonową i plastikową, była dokładnie tym, czego teraz szukacie gdzieś indziej. Niewielką, mało znaną ulicą pełną jeszcze mniejszych biznesów i niezwykłego dusznego, specyficznego i na swój sposób pięknego azjatyckiego klimatu. Tylko że gdzieś po drodze zjawiliśmy się my, a Tajlandia – jak wiele innych krajów uznało, że trzeba nam dogodzić. I to było najgorsze co mogła zrobić.

Klient nasz pan, czyli masz to, czego oczekujesz
Khao San to tylko przykład, choć spektakularny i aż nadto wyraźny. Jednak takie ulice, znajdziecie w każdym większym mieście Azji Południowo-Wschodniej. Nazywam je małym, miejskim piekiełkiem. Zaglądam z ciekawości, porównuję w kolejnych krajach, oglądam szyldy i próbuję przetrwać w rozentuzjazmowanym tłumie imprezowiczów szukających najlepszej promocji na wiadro drinków. To nie jest miejsce, w którym chciałabym spędzić wakacje, ale z dziennikarsko-socjologicznego punktu widzenia jest dla mnie szalenie ciekawe.
Jeszcze kilkanaście lat temu Khao San faktycznie było mekką backpackerów. Ulica pękała w szwach od lokalnych biur podróży, sklepów i małych lokali gastronomicznych, w których można było załatwić właściwie wszystko. Od biletu na prom, przez trzysetną porcję pad thaia w tym tygodniu aż po poznanie ludzi, których łączą niskobudżetowe podróże. Wraz z rosnącą popularnością bary się rozrastały, szyldy stawały się jeszcze bardziej jaskrawe, menu coraz częściej było po angielsku, powstał Starbucks, McDonald’s, Burger King. Pojawiły się głośniki, a z nich popłynęła europejska i amerykańska muzyka, stoiska zalały się koszulkami za dolara, a po autentycznych tajskich doznaniach zostały jedynie wspomnienia. W zamian pojawił się tłum imprezowiczów ze wszystkich krajów świata.
Z kolei Ci, którzy szukają szeroko rozumianej „tajskości”, przenieśli się w inne miejsca. I za nimi znów pojawiają się hostele, menu po angielsku, kolejne „udogodnienia”, które w dłuższej perspektywie tworzą właśnie takie miejsca jak Khao San. Bo każdy chce zarobić na turystach, bo wielu chce im dogodzić, bo przecież widzą nas na tej nieszczęsnej „ulicy backpackerów” i myślą, że tego właśnie oczekujemy. I być może faktycznie był taki czas, kiedy turysta niby jechał zwiedzać jakiś kraj, ale w rzeczywistości liczył, że zastanie tam „cywilizację”, marki i produkty znane ze swojego kraju – kawiarnię tej samej sieci, fast food, do którego chodzisz ze znajomymi, a także ten sam alkohol, który pijecie w domu i tę samą czekoladę, która jest w twoim osiedlowym sklepie. Problem jednak polega na tym, że nawet jeśli taki czas był, to już się skończył.

Kraje idą po rozum do głowy, a turyści się zmieniają
Czas mija, turyści się zmieniają, a nasza świadomość jest coraz większa. Dziś większość z nas szuka „autentycznych doznań”. Chcemy rozmawiać z mieszkańcami, jeść nawet w bardzo obskurnych knajpach, byle serwowały fenomenalne jedzenie, nie ma problemu z dogadywaniem się bez żadnego wspólnego języka i ostatnią rzeczą, jakiej poszukujemy jest kawa ze Starbucksa czy Złote Łuki w zasięgu 300 metrów.
Ale jednocześnie Tajlandia i inne kraje w regionie wydają się budzić z letargu. Rząd opamiętał się niemal w ostatnim momencie i bez sentymentów zamknął słynną plażę Maya Bay. A gdy okazało się, że nie wpływa to na liczbę turystów w kraju, zdecydował się na kolejne drastyczne kroki. Podjął walkę z turystami, którzy nie mają wystarczających środków na utrzymanie się w trakcie podróży i żebrzą na ulicach. Zabrał się też za tzw. wycieczki zerodolarowe, w których agencje obracają ogromnymi sumami, ale wszystkie transakcje odbywają się poza krajem. Także Khao San ma przejść metamorfozę. Już wiadomo, że z ulicy zniknie część sprzedawców, zostaną wyznaczone godziny handlu i stałe miejsca dla konkretnych stoisk. Zaplanowano remont chodników, zniknie też część krzykliwych reklam.
Jednocześnie politycy dyskutują o tym, że Tajlandia powinna postawić na „turystów wysokiej jakości”, którzy nie tyle mają pieniądze na luksusowe hotele, co potrafią uszanować naturę, zwyczaje, kulturę i ludzi danego kraju. Wygląda więc na to, że niby wszyscy wiedzą, w którą stronę powinny iść decyzje, inwestycje i cała branża turystyczna. A jednocześnie Tajlandia, Wietnam, Kambodża czy Filipiny stoją na rozdrożu. Chcą, ale się boją. Wiedzą, że muszą, ale nie są pewne. Liczą na wpływy do budżetu, mają opór przed ograniczeniem liczby turystów, a z drugiej strony dostrzegają, że ich nadmiar oznacza dewastację, problemy logistyczne, niszczejącą infrastrukturę i problemy dla zwykłych mieszkańców.

Czas na decyzję!
Nie ma więc lekko i choć rozwiązania są na wyciągnięcie ręki, to wciąż dla wielu wydają się zbyt drastyczne. Trzeba byłoby wówczas przecież przyznać, że kiedy władze Tajlandii szły turystom na rękę w każdy możliwy sposób, wpuszczali hurtowe liczby łodzi, autobusów, pozwalali na obniżanie cen – po prostu popełnili błąd. A błędów nie lubi żaden polityk ani żaden rząd.
Dlatego hordy pijanych Anglików, Holendrów, Amerykanów, Australijczyków czy Niemców, to w Tajlandii i innych tanich krajach Azji Południowo-Wschodniej dalej codzienny widok. Khao San i inne tego typu miejsca istnieją i będą istnieć jeszcze przez długie lata. I bardzo dobrze – kto chce znajdzie tam wszystko, czego pragnie. Ale przynajmniej jest nadzieja, że gdzieś obok będziemy mogli zaszyć się w cichym i spokojnym miejscu, zajadając się pad thaiem tak obłędnym, że jeszcze przez lata będzie się śnił po nocach. Koło którego nie powstanie ani znany fast food, ani znana kawiarnia ani nic, co ma być „typowym udogodnieniem dla europejczyka”. Dopóki tak jest, biorę kolejny bilet do Azji w ciemno.
Wierzę jednak, że kiedyś zarówno Tajlandia jak i inne kraje faktycznie zdecydują się postawić na turystykę wysokiej jakości. Na szczęście mają z kogo czerpać wzorce, bo coraz więcej miejsc wybiera jakość. A nie na Big Maca na każdym rogu..
Nie ma jeszcze komentarzy, może coś napiszesz?