Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 11 posty(ów) ] 
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 04 Lut 2018 19:41 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Rzutem na taśmę udało mi się zebrać z publikacją kolejnej zaległej relacji - tym razem nasza podróż poślubna do Indonezji. Nie dajcie jednak się zwieść - to na pewno nie była wycieczka pod znakiem drineczków pod palmą (przynajmniej w większości nie :) ) - to była ciężka, nieustanna walka o przetrwanie! Przetrwanie i nie zostanie koncertowo wydymanym przez "przedsiębiorczych" lokalsów :)

W kwestiach praktycznych:
Czas wyjazdu: 11-30.06.2017 - co ważne, wypadał akurat Ramadan, a największe święto, czyli jego statni dzień wypadał chyba 25 albo 26 czerwca (wtedy należy spodziewać się, że wszystko jest pozamykane)
Uczestnicy: sztuk dwie, ja i świeżo nabyty mąż
Transport: Lecieliśmy do Jakarty na pokładzie Qatar Airways, skąd od razu, lokalną linią dostaliśmy się do Jogjakarty. Wracaliśmy też Qatarem, tyle że z Denpasaru. Za lot w dwie strony zapłaciliśmy około 2600zł (cena regularna, bez promocji niestety)
Trasa: Jakarta -> Jogjakarta -> Wulkan Bromo (przez Surabaya) -> Wulkan Ijen -> Lovina (Bali) -> Ubud -> Labuan Bajo (Wyspa Flores, punkt wypadowy na Komodo) -> Bali i stamtąd prom na Gili Trawangan (i wreszcie te kilka dni zasłużonego wypoczynku :) )

Zapraszam do lektury i mam nadzieję, że Wam się spodoba :)

Niedziela 11 czerwca

Naszą podróż rozpoczęliśmy w Warszawie, skąd ok. 10 rano wylecieliśmy samolotem Qatar Airways w kierunku Doha. Był to nasz pierwszy lot tą linią, wrażenia wynieśliśmy pozytywne – fajny system rozrywki pokładowej (dużo nowych i nagradzanych filmów), jedzenie może być, aczkolwiek zależy od dania - niektóre są ok, inne raczej średnie.
Lot minął nam dość szybko i zgodnie z rozkładem wylądowaliśmy w Doha. Tutaj zaskoczyła nas pustka na lotnisku – czy to kwestia ostatniej blokady nałożonej na Katar przez kraje ościenne? Sklepy też nie na naszą kieszeń, więc rozejrzeliśmy się trochę po terminalu (gdzie są ci Arabowie w białych szatach, których ciągle pokazują na filmach???) i udaliśmy się pod nasz gate. Nasz kolejny lot to 8-godzinna podróż do Jakarty. Tutaj poziom podobny jak w poprzednim odcinku, tyle że samolot większy i system rozrywki nieco nowocześniejszy. Niestety ze śniadaniem na słodko się nie popisali… No i na obu lotach samolot był bardzo pusty – nie wyglądało to jak opłacalny biznes…

Poniedziałek 12 czerwca

W Jakarcie wylądowaliśmy o czasie. Odebraliśmy nasze walizki – nie obyło się bez stresu, bo moja wyjechała jako jedna z ostatnich i już w myślach zastanawiałam się gdzie będą mieli nam ją wysłać, skoro mamy zameldowanie tylko na najbliższe 2 noce – na szczęście w końcu przyjechała! Po odbiorze walizki udaliśmy się do kantoru, zakupić rupie (kurs 14 500 za EUR, na lotnisku w Jogjy był gorszy bo 14 100) i poszliśmy szukać naszej hali odlotów, aby znowu nadać bagaż i wyruszyć do Jogjakarty. Po krótkiej chwili poszukiwań, pan ochroniarz powiedział nam, że musimy wsiąść w shuttle busa, bo nasz terminal (krajowy) jest gdzie indziej. Shuttle bus po drodze zahaczał o jeszcze jeden terminal (oprócz naszego), więc finalnie zmiana terminalu zajęła nam jakieś 20 minut. Następnie znaleźliśmy naszą halę odlotów i nadaliśmy bagaż (nikt się nie czepiał, że moja walizka jest o 3 kilo za ciężka! ? ). Po przejściu kontroli okazało się, że mamy jeszcze dużo czasu, więc wypatrzyliśmy sobie przyjemne miejsce z leżaczkami i po kilku chwilach poświęconych na jedzenie kanapek i przeglądanie przewodnika, zaliczyliśmy drzemkę (chcąc nie chcąc, bo oczy nam się same zamykały).

Image

Bardzo ciężko nam było się poderwać, kiedy nadszedł czas boardingu. Tutaj już nie obyło się bez małych przygód – na boarding passie mieliśmy napisany gate C7, na ekranie było napisane C5, a fizycznie, w każdym z tych gate’ów odbywały się odprawy innych lotów, pomimo że tablica informowała przy naszym locie „Gate open”. Ostatecznie postanowiliśmy siedzieć między tymi dwoma gate’ami i słuchać komunikatów – ta metoda okazała się skuteczna, gdyż w końcu udało nam się wsiąść do właściwego samolotu i po krótkim (ok. 45min) locie (kolejny zgon zaliczony) znaleźliśmy się w Jogjakarcie. Lecieliśmy lokalną linią Batik Air - linia jak linia, jedyne co nas zdziwiło, to że nawet na takim krótkim locie wszyscy dostają po plastikowej bułeczce do jedzenia i wodę.

Po odebraniu bagażu, zdecydowaliśmy się jechać do miasta taksówką (jak się później okazało, można też jechać miejskim autobusem TransJogja 1A). Wiedzieliśmy, że taksówka powinna kosztować ok. 50-70 tys. Rupii i ostatecznie udało nam się wynegocjować 70. Kierowca dowiózł nas do hotelu, w międzyczasie sporo staliśmy w korkach, a nasz kierowca oferował nam swoje usługi na kolejny dzień – niestety cena 450 tys. za wycieczkę do Borobudur i z powrotem niezbyt nam się spodobała, więc nie skorzystaliśmy.

W hotelu szybko się odświeżyliśmy i wyruszyliśmy do świątyni Prambanan. Dojazd jest bardzo prosty: wystarczy złapać autobus 1A z Malioboro Street i jechać do końca trasy (7 000 za dwie osoby). Sam przystanek autobusowy jest bardzo interesujący, ponieważ wchodzi się do takiej budki przez bramkę jak w metrze (uprzednio kupując bilet), a autobus podjeżdża do drzwi w tej budce, przez które wsiada się do środka – aczkolwiek kierowcy nie zawsze uda się podjechać dostatecznie blisko i czasem trzeba skakać z jednych drzwi do drugich.

Image

W autobusie oczywiście klima rozkręcona na całego, muzyka gra, a przy drzwiach stoi pan, który liczy ile osób wsiada i wysiada.

Docieramy na terminal Prambanan. Świątynia znajduje się po drugiej stronie ruchliwej ulicy, którą przyjechał autobus. W międzyczasie trochę zdążyliśmy zgłodnieć, więc po drodze kupujemy w sklepiku jakieś losowe "smakołyki" – smażone, słodkie kulki czegoś oraz kuleczki, które smakują jak obwarzanki.

Image

Bilet wstępu do świątyni kosztował nas 520 tys. – był to bilet łączony do Prambanan i Borobudur i jego ważność to 2 dni. Jak okaże się kolejnego dnia, bilet łączony dla Indonezyjczyków kosztuje 75 tys…

Prambanan to zespół hinduistycznych świątyń z IX wieku. Na terenie kompleksu znajduje się „główna” świątynia Prambanan oraz trzy mniejsze świątynie. Niestety, widać że trzęsienia ziemi niezbyt przysłużają się dobrej kondycji tego zabytku - ostatnio w 2006 roku wiele zabudowań ucierpiało i widać to, po wszechobecnych kupkach kamieni poukładanych w miejscach gdzie wcześniej znajdowały się budowle.

Sama Prambanan bardzo nam się podobała, w dodatku ponieważ dotarliśmy tam ok. 16:00, to na całym terenie nie było prawie nikogo – to bardzo miłe w porównaniu z tłumami, które widziałam na zdjęciach.

Image

Image

Image

Dwie kolejne świątynie nie zrobiły na nas wrażenia (jedna była cała w rusztowaniach, więc nawet nie podchodziliśmy bliżej), natomiast ostatnia (Sewu), była równie fajna co Prambanan i nie było przy niej już kompletnie nikogo (być może dlatego, że było ok. 17:00 i zaczęło się bardzo szybko ściemniać).

Image

Image

Image

Zanim obeszliśmy świątynię, ściemniło się już niemal całkowicie, ruszyliśmy więc do wyjścia. W międzyczasie zaczęliśmy się martwić czy nasz autobus jeszcze jeździ o tej godzinie, ale na szczęście okazało się, że jeździ, i to nawet dużo dłużej, bo jeszcze ok. 19:30 widzieliśmy go na Malioboro.
Wróciliśmy więc tym samym autobusem – ja w kurtce Szymona, bo ten kierowca okazał się jeszcze bardziej zimnolubny niż poprzedni.

Wysiedliśmy na Malioboro i przeszliśmy kawałek, rozglądając się za jedzeniem. Spodobała nam się strefa street foodu, gdzie na ziemi rozstawione są niskie stoliki, przy których siada się boso na ziemi i zajada lokalne specjały (zresztą w najbliższej okolicy nie widzieliśmy zbyt wiele alternatyw, poza KFC). Wskoczyliśmy więc do jednego z takich miejsc i zamówiliśmy Nasi Goreng oraz smażonego kurczaka. Smażony kurczak, okazał się zwykłą nogą od kurczaka z suchym ryżem, natomiast nasi goreng również zawierał nogę od kurczaka, natomiast ryż faktycznie był smażony i smacznie przyprawiony. Do tego zamówiliśmy herbaty, nie wiedząc zupełnie co oznaczają ich nazwy – jak się okazało jedna była z lodem (es), a jedna na gorąco (panas). Za całość zapłaciliśmy 76 000 (dwie osoby).

Image

Image

Tutaj, podobnie jak na Filipinach nie ma co liczyć, że podadzą Wam do obiadu coś takiego jak nóż :) Dania dziubie się widelcem, a kroi łyżką. I tak, nogę od kurczaka też je się łyżką :D

Po kolacji udaliśmy się do hotelu i czym prędzej położyliśmy się spać (chyba ok 21 ?) - niestety zmęczenie podróżą i jet lag trochę dawały nam się we znaki.


Wtorek, 13 czerwca

Budzik nastawiliśmy na 8 i pomimo 11 godzin snu czuliśmy się zmęczeni. Mimo wszystko udało nam się jakoś wstać. W hotelu mieliśmy zapewnione śniadanie – był to bufet oferujący najróżniejsze rodzaje indonezyjskich i „amerykańskich” dań (a przynajmniej tak się im wydawało). Próbowaliśmy smażonego makaronu, kleiku ryżowego, ryżu w różnych odmianach, bułeczek z czymś dziwnym bananopodobnym w środku, oraz Szymon zdecydował się na podejrzany owoc, wyglądający jak smocze jaja (miał łuski) – jak się okazało (dzięki wujku google) ten owoc to Salak – podobno bardzo zdrowy i w ogóle same ochy i achy (często biorą go ze sobą pielgrzymi, bo można go długo przechowywać), a w Europie praktycznie nieznany. W smaku był dziwny, ale chyba nawet dobry ?

Image

Po śniadaniu poszliśmy na pobliski dworzec kolejowy, w celu wymiany naszego ebiletu na pociąg do Syrabaya na bilet prawdziwy – i tutaj zaskoczenie! Podchodzi się do samoobsługowego komputerka, skanuje kod z ebiletu, klika „drukuj” i za chwilę z drukarki wyjeżdża bilet – całość zajęła może 2 minuty (nazywają to check-inem). Co jak co, ale tego to się akurat w tym kraju nie spodziewałam :)

Naszym następnym celem była świątynia Borobudur. Po wyjściu z dworca obskoczyli nas oczywiście taksówkarze i rikszarze – niestety jak powiedzieliśmy że chcemy jechać na terminal Jombor, to rikszarze zrobili wielkie oczy i powiedzieli, że oni nie jadą i musimy brać taksi – wielkie mi halo, raptem 6 km ? Na szczęście kierowca taksi też się zaraz znalazł i udało nam się wynegocjować za dojazd na terminal 40 tys rupii.

Na terminalu, jeszcze zanim zdążyliśmy wyjść z taksówki, zostaliśmy obskoczeni przez naganiaczy kierujących nas do autobusu do Borobudur – nadal nie wiem po co oni naganiają, skoro autobus jest tylko jeden (nie ma konkurujących ze sobą przewoźników). Wsiedliśmy więc do autobusu i czekaliśmy na odjazd – według Lonely Planet autobusy jeżdżą co pół godziny. Za przejazd płaci się „biletowemu” już podczas jazdy. Niestety nie mieliśmy drobnych, więc musieliśmy mu dać 100 tys za nas dwoje, a on wydał nam tylko 50 (według przewodnika bilet powinien kosztować 20 tys za osobę, czyli za nas dwoje powinno być 40). Uznaliśmy jednak, że o 10 tys, czyli jakieś 3zł na dwie osoby nie będziemy się kłócić, tym bardziej że przecież bilety mogły podrożeć…

Image

Oczywiście bezpieczeństwo level najwyższy, jedziemy sobie z otwartymi drzwiami:
Image

Autobus generalnie ewidentnie stworzony został z myślą o Indonezyjczykach, a nie wielkich białasach z Europy, bo nasze wielkie, polskie tyłki ledwo mieszczą się na podwójnym siedzeniu :lol:

Do Borobudur, podobnie jak wczoraj do Prambanan, należy jechać do samego końca trasy. Według mapy od terminalu Borobudur do świątyni miały być jakieś 2km, więc postanowiliśmy iść pieszo. Jednak już po wyjściu z autobusu przyczepił się do nas rikszarz i mimo, że wcale nie chcieliśmy skorzystać z jego usług, szedł za nami i ciągle obniżał cenę (a my nawet nic nie mówiliśmy ? ), aż w końcu doszedł do 10 tys, więc uznaliśmy że za 3zł to w sumie możemy się przejechać (oczywiście gość twierdził, że do świątyni jest bardzo daleko!). Jechało się w sumie niewiele szybciej niż byśmy szli, a bardzo daleko, okazało się bardzo niedaleko (jak później się okazało, jakieś 10 minut na piechotę).

Już zanim zdążyliśmy wejść do świątyni, zostaliśmy zaatakowani przez sprzedawców pamiątek, ale mimo wszystko nie byliśmy skłonni do zakupów (kto w ogóle kupuje pamiątki z jakiegoś miejsca zanim jeszcze do niego wejdzie??). W kasie okazaliśmy bilety, dostaliśmy welcome drink w postaci wody i ruszyliśmy zwiedzać.

Borobudur to świątynia buddyjska, powstała również ok. VIII-IX wieku (nie wiadomo dokładnie kiedy) i jest jedną z największych buddyjskich świątyń na świecie. Borobudur robi chyba trochę większe wrażenie niż Prambanan, choć obie świątynie są w trochę podobnym stylu i przywołują na myśl Angkor Wat. Świątynia ma strukturę piramidy z wieloma piętrami, którymi można chodzić dookoła, a na kilku najwyższych stoją stupy, w których w środku znajdują się pomniki Buddy. Dodatkowo z góry rozciąga się piękny widok – akurat było pochmurno, ale według mnie nawet pasowało to do krajobrazu, więc zdjęcia wyszły bardzo ładne.

Image

Czy widzieliście kiedyś coś słodszego???
Image

Image

Image

Image

Na ścianach widzimy płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia Buddy
Image

...choć nie zawsze klocki udało się ułożyć odpowiednio :)
Image

Image

Image

Po obejściu świątyni dookoła kilka razy, na różnych poziomach, zeszliśmy na dół i postanowiliśmy obejść jeszcze cały teren – dotarliśmy do wybiegu, a raczej zagrody dla słoni oraz zagrody z sarnami (co tu robią sarny??), a na końcu wspięliśmy się na wzgórze, z którego rozciąga się widok na świątynię.

Image

Tutaj, w Borobudur, w porównaniu z tym, co widziałam na zdjęciach, też było było zupełnie pusto (dotarliśmy do świątyni ok. 12:00), a przy innych aktrakcjach, poza samą świątynią, byliśmy kompletnie sami.

W końcu uznaliśmy, że obejrzeliśmy już wszystko co było do obejrzenia i udaliśmy się w stronę wyjścia. Po drodze doskoczył do nas kolejny sprzedawca pamiątek, oferujący figurki z podobizną świątyni. Uznaliśmy, że właściwie, gdyby zaoferował jakąś dobrą cenę, to możemy nawet coś takiego kupić, ale nie byliśmy super zainteresowani, więc szliśmy w swoją stronę, aż w końcu usłyszeliśmy, że idący za nami sprzedawca, krzyczy, że chce „ten” za jedną figurkę. No, 10 tys, czyli 3 złote, to właściwie możemy dać, więc zatrzymaliśmy się z zamiarem zakupu, na co gość mówi „ten dolars”… My na to „zaraz, jakie dolars”, a gość „to może 10 euro?”… :D :D O nie nie kolego, myśmy myśleli, że mówimy o 10 tysiącach rupii! Ruszyliśmy więc dalej, a koleś za nami – jak zwykle ignorowanie zadziałało świetnie, bo po kilku chwilach ignorowania gość zjechał z ok. 100 tys rupii do 30 tysięcy, i za tyle ostatecznie uznaliśmy, że możemy kupić. Dodatkowo, figurka trzymana przez nas później w ręku zadziałała jak magiczny talizman, prowadzący nas bezpiecznie przez bazar zlokalizowany za wyjściem, bo nikt więcej już nic nam nie chciał wciskać! Natomiast chętnie daliśmy sobie wcisnąć jedzenie w warungu – tym razem spróbowaliśmy Sate i Gado-Gado (pierwsze było kurczakiem w ciemnym, słodko-odtrym sosie, a drugie było wyborem najróżniejszych rzeczy w sosie orzechowym). Szymon zamówił również sok „Buah Buahan”, który okazał się blendowany w blenderze, niestety z lodem i smakował bananem. Mimo lodu zdecydował się zaryzykować – na szczęście nie zauważyliśmy potem żadnych niepokojących objawów żołądkowych, bo z lodem w Azji jednak lepiej uważać.

Gado-gado:
Image

Sate (jakiś dziwne, bo generalnie sate powinno być w sosie orzechowym)
Image

Image

Do Jogjakarty wróciliśmy tym samym autobusem, którym tu przyjechaliśmy, a zanim do niego wsiedliśmy, odwiedziliśmy jeszcze kompletnie obleśny kibel na dworcu (kucany, spuszczanie wody polega na wlewaniu kubeczkiem wody z wiadra do kibla, ogólnie syf kiła i mogiła). W autobusie tym razem postanowiliśmy dać bileterowi równo 40 tys. za dwa bilety. Coś tam próbował stękać, ale udaliśmy że nie wiemy o co chodzi i się odczepił.

Kiedy wysiedliśmy z autobusu na terminalu Jombor, zaczepił nas turysta, który również jechał naszym autobusem. Okazało się, że jest z Belgii i też potrzebuje dostać się w okolice dworca kolejowego, więc postanowiliśmy razem zrzucić się na transport. Początkowo zaczęliśmy negocjować taksówkę, ale facet nie chciał zgodzić się na mniej niż 50 tys., więc w międzyczasie nasz nowy znajomy odpalił Ubera i okazało się, że Uber jest za 21 tys. W związku z tym porzuciliśmy negocjacje z taksówkarzem i zamówiliśmy Ubera. Mieliśmy drobny problem ze znalezieniem się z kierowcą, ale w końcu nam się to udało i dotarliśmy do stacji.

Z nowopoznanym kolegą rozstaliśmy się na Malioboro, gdzie my postanowiliśmy poszukać jakiejś agencji turystycznej, w której moglibyśmy załatwić sobie transport z Surabaya do Bromo. Niestety okazało się, że po pierwsze nie tak łatwo tam jakąkolwiek agencję znaleźć, a po drugie nikt chyba nie rozumiał naszej koncepcji rezerwowania w Jogjakarcie transportu startującego z Surabaya. W związku z tym porzuciliśmy temat i poszliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Wylądowaliśmy w znanej nam już z poprzedniego dnia strefie street foodu – tym razem wybraliśmy warung, który miał menu przetłumaczone na angielski. Zamówiliśmy ryż z jackfruitem i kurczakiem, nasi goreng i ryż z mlekiem kokosowym (myśleliśmy że to będzie słodkie, ale okazało się zwykłym ryżem z posmakiem kokosa).

Tym razem nie dostałam nawet widelca... Jak ja mam zjeść nogę od kurczaka przy użyciu łyżki??
Image

Już zaczęliśmy konsumpcję, kiedy na tablicy z menu dostrzegliśmy, że jest taka opcja jak… gołąb! Ja uznałam, że to bardzo zabawne, ale Szymon potraktował to zupełnie serio i zamówił tego gołębia (FUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUJ!!!). Danie okazało się smażonym, czy tam pieczonym w całości ptakiem, który według Szymona smakował jak połączenie kaczki i kurczaka. „Niestety” nie odważyłam się spróbować…

Image

Image

Image

Po tej fantastycznej uczcie, udaliśmy się do hotelu i poszliśmy czym prędzej spać, wiedząc, że czeka nas wczesna pobudka. Niestety całą noc na zmianę hałasowały nam jakieś dziwne alarmy, trąbiące pociągi itp…
Góra
 Profil Relacje PM off
7 ludzi lubi ten post.
2 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
Wczasy na Rodos: tydzień w hotelu z wyżywieniem za 1840 PLN (wylot z Krakowa) Wczasy na Rodos: tydzień w hotelu z wyżywieniem za 1840 PLN (wylot z Krakowa)
Zbiór tanich lotów Ryanair od 118 PLN! Tylko świetne kierunki: Włochy, Chorwacja i Grecja z polskich miast Zbiór tanich lotów Ryanair od 118 PLN! Tylko świetne kierunki: Włochy, Chorwacja i Grecja z polskich miast
#2 PostWysłany: 04 Lut 2018 22:37 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Środa, 14 czerwca

Dziś niestety wstaliśmy przed 6, aby o 6 odebrać z recepcji nasze śniadanie na wynos (jedno indonezyjskie i jedno amerykańskie, oba średnio jadalne :D) i ruszyć na stację kolejową. Nasz plan zakładał, że z Jogjakarty pojedziemy pociągiem do Surabaya, aby stamtąd dalej szukać transportu do Cemoro Lawang, czyli pod wulkan Bromo. Uznaliśmy, że tak będzie nam wygodniej, niż tłuc się jakimś busikiem bezpośrednio z Jogjy (tym bardziej, że wiele osób, chociażby tu na forum nie polecało tej opcji). Na peron wchodzi się po okazaniu biletu, a nasz pociąg już czekał. Mieliśmy miejsca w klasie „Eksekutif” – czyli najwyższej – trzeba przyznać, że pomimo iż nie był to jakiś luksus, to w wagonie było dużo miejsca na nogi, była klima, a fotele rozkładały się niemal do całkowitego leżenia (wagon był bezprzedziałowy). Po usadowieniu się w pociągu, zaczął nas zagadywać pan z miejsca obok, bardzo zainteresowany tym skąd jesteśmy, co już widzieliśmy, jakie są nasze plany itp. Zrobił sobie też z nami zdjęcie i obiecał przesłać Szymonowi na maila. Jak tylko pociąg ruszył, ułożyliśmy się do drzemki i przespaliśmy prawie całą drogę.

Image

Image

Obudziliśmy się około godzinę przed planowanym przyjazdem i zaczęliśmy ogarniać jak dalej dostać się do Cemoro Lawang. Próbował nam również w tym pomóc nasz nowopoznany indonezyjski znajomy oraz kolejny siedzący koło niego gość. Na szczęście okazało się, że za nami siedzi dwójka Holendrów, którzy też chcą się dostać do Cemoro Lawang i ustaliliśmy, że możemy spróbować wziąć wspólną taksówkę – na 4 osoby koszt powinien wyjść całkiem akceptowalny.

Złapanie taksówki jak zwykle okazało się niezwykle łatwe, ponieważ tuż po wyjściu z peronu rzucił się na nas tłum naganiaczy. Niestety nie bardzo chcieli negocjować stawki, więc ostatecznie zgodziliśmy się na taksówkę za 600 tys. wytargowane z 650. Zapakowaliśmy się wszyscy do samochodu i ruszyliśmy w drogę.

O podróżowaniu i drogach na Jawie, to można by chyba napisać książkę… Już od pierwszego kilometra staliśmy w korkach i o ile w dużym mieście, jakim jest Surabaya, można to jeszcze zrozumieć, to fakt, że korek ciągnął się dalej do autostrady i na autostradzie i praktycznie przez całą drogę, jest już co najmniej dziwny… Dodatkowo, na tej wyspie chyba nie występuje coś takiego jak droga między miastami. Taka najzwyklejsza w świecie pusta droga – jakiś las za oknem, może pole. Tutaj non-stop jest miasto. Jedno miasto płynnie zmienia się w kolejne i jeszcze kolejne, a w każdym mieście oczywiście światła, korek, skutery, ciężarówki, goście wiozący kilogramy badziewia na swoich małych skuterach i ogólnie burdel na kółkach, a w środku tego wszystkiego my, w naszej taksówce, z prędkością ok. 40 na godzinę… Oczywiście, jak przystało na Azję, styl jazdy również jest dość… specyficzny (pomijając już to, że ruch jest lewostronny). Nasz kierowca jechał praktycznie slalomem, wyprzedzając wszystko co się dało – raz z prawej, raz z lewej, raz poboczem, raz trąbiąc i rozpędzając grupki skuterów, czasem jadąc przeciwległym pasem i spychając jadących po nim kierowców na pobocze. Co ważne, kierowcy zawsze mają kamienne twarze, ze stoickim spokojem przyjmując to co się dzieje, zero nerwów, wściekłości, jakichkolwiek emocji.

Nasza droga, ok. 120 km, zajęła nam…. 4 godziny. Tak, transport na Jawie to prawdziwy koszmar… Co ciekawe, pomimo szaleńczego stylu jazdy, kiedy zjechaliśmy już na wąską, górską drogę, która była nieco gorszej jakości, nasz kierowca zaczął strasznie dbać o swój samochód i przed każdą najmniejszą dziurą, zwalniał niemal do zera, po czym pokonywał ją najdelikatniej jak tylko można.

W Cemoro Lawang wylądowaliśmy ostatecznie jakoś przed 16. Po drodze jeszcze uiściliśmy kolejną dziwną opłatę, za wjazd na teren Cemoro Lawang (WTF??) – 10 000. Dostaliśmy nawet stosowne bilety. Niestety opłaty nie dało się nijak uniknąć, ponieważ wnosiło się ją przy szlabanie, zagradzającym dalszą drogę. Podjechaliśmy wraz z naszymi holenderskimi znajomymi pod Cafe Lava hotel, gdzie oni mieli zarezerwowany pokój, a my postanowiliśmy zapytać czy znajdzie się również coś dla nas. Niestety okazało się, że mieli tylko pokoje typu superior za 600 tys., na co Szymon stwierdził, że to w cholerę drogo i nie będziemy tyle płacili, po czym poszedł na zewnątrz poszukać czegoś innego. Wrócił chwilę później, z informacją, że tuż obok jest coś „nawet spoko” za 200 tys. Już miałam powiedzieć, że skoro jego zdaniem spoko, to niech będzie, wszak wydawało mi się, że wyznajemy podobne standardy, ale po namowie Szymona postanowiłam jednak jeszcze obejrzeć ten pokój. Po obejrzeniu jedyne stwierdzenie, które przyszło mi do głowy to „to chyba żart”. „Home Stay” składał się z 3 pokoi wielkości łóżka + jakieś pół metra szerokości wolnej podłogi obok. Łazienka współdzielona. Niestety Szymon zaczął coś jęczeć że 600 tys to za drogo, a mnie bolała głowa i nie chciałam już szukać nic więcej, więc mając na uwadze, że i tak wstaniemy o 3 w nocy, machnęłam ręką i stwierdziłam, że możemy wziąć ten pokój za 200… Chyba miałam jakieś zaćmienie umysłowe, a Szymon miał zaćmienie wzrokowe, oglądając ten pokój.

Załączam zdjęcie luksusowej kwatery all-inclusive, w której przyszło nam spędzić noc podczas podróży poślubnej:
Image

Pierwsze problemy zaczęły się już w momencie, kiedy wprowadziliśmy walizki do środka, i okazało się, że w związku z tym nie bardzo jest gdzie stanąć w pokoju, nie mówiąc już o rozłożeniu i otwarciu walizek. No ale dobra, wszystko jedno, trzeba się ubrać i czym prędzej iść eksplorować teren. W planach mieliśmy podjęcie próby wejścia na wulkan jeszcze tego samego wieczora, najpierw jednak musieliśmy kupić w sklepie coś do zjedzenia, a potem znaleźć opisywaną w wielu relacjach „tajemną”, nielegalną ścieżkę przez dziurę w płocie, pozwalającą ominąć opłatę za wejście na wulkan (220 tys.). Sklep znaleźliśmy dość szybko i jak zwykle kupiliśmy losowo wybrane plastikowe bułeczki. Niestety tym razem źle trafiliśmy, ponieważ bułeczki okazały się śmierdzieć durianem i być okropne w smaku. Porzuciliśmy więc pomysł jedzenia ich i ruszyliśmy w poszukiwaniu „tajemnej” ścieżki.

Nie było to szczególnie łatwe na podstawie opisu z internetu, ale w końcu nam się udało i byliśmy zdziwieni, że tak naprawdę to jest wielka przerwa w ogrodzeniu tuż za hotelem Cemara Indah, którą właściwie widać już z daleka, w dodatku obok stało jakiś dwóch lokalsów ze skuterami, a my nic sobie z nich nie robiąc, przeszliśmy przez dziurę i zaczęliśmy schodzić w dół piaszczystą i dość stromą ścieżką przez krzaki.

Po krótkim, dość stromym zejściu znaleźliśmy się na samym dole. Przed nami rozciągała się wulkaniczna pustynia, a w pewnym oddaleniu widać było wulkan Batok i zaraz obok dymiący Bromo. U stóp wulkanów znajduje się świątynia.

Image

Image

Ruszyliśmy przez pustynię w stronę Bromo, zastanawiając się jednocześnie, w którym miejscu znajduje się punkt widokowy, który będziemy atakować jutro przed wschodem słońca. Niestety, dość szybko zaczęło się ściemniać i stwierdziliśmy, że zapewne nie damy rady już wejść na wulkan. Podeszliśmy jednak pod samą ścieżkę wiodącą na krater. W międzyczasie, pomimo iż był to środek pustyni, na której nie było nikogo oprócz nas, dostaliśmy już 2 propozycje przejażdżki konnej i jedną podwózki motorem. Skąd ci goście się tam biorą?? W środku niczego! Po drodze do wulkanu napotkaliśmy również inną parę turystów, którzy pomogli nam zlokalizować na mapie punkt widokowy.

Widok na wejście na krater:
Image

Wróciliśmy na górę i postanowiliśmy rozejrzeć się trochę za ścieżką na punkt widokowy. Niestety było już zupełnie ciemno i jedyne co udało nam się ustalić, to że przy rozwidleniu dróg w centrum wioski, nad tą w prawo znajduje się napis, którego nie rozumiemy, ale jest tam słowo „point”, co sugeruje, że jest to droga na punkt widokowy. Zgadzało się to też z mapą, więc w tą właśnie stronę postanowiliśmy udać się z rana. Zanim poszliśmy spać, zajrzeliśmy jeszcze do Cafe Lava i Cemara Indah aby popytać o możliwość transportu do Ijen. Okazało się, że mają w ofercie wycieczki – z Bromo na Ijen, wejście na krater z przewodnikiem, oglądanie Blue Fire, a następnie transport do portu, skąd odpływają promy na Bali. Uznaliśmy, że chyba możemy skusić się na taką opcję, bo będzie to dużo wygodniejsze niż transport publiczny na własną rękę (min. 3 autobusy do samego Ijen + mafia turystyczna w Probolinggo w gratisie), a tego przewodnika jakoś przeżyjemy… Zakupiliśmy więc za 500 tys. wycieczkę w Lava Cafe (w pakiecie transport i zakwaterowanie) i poszliśmy zjeść kolację. Spotkaliśmy też naszych znajomych z Holandii, więc postanowiliśmy zjeść razem. Tutaj ceny już bardziej dla białych, menu też. Na początku zamówiliśmy po porcji Nasi Campur (ryż + wybór różnych rzeczy, czyli mini szaszłyki z kurczaka w sosie orzechowym, kawałek wołowiny i jajko a’la sadzone plus chips o smaku krewetkowym) – było dobre, ale mało, więc w ramach deseru zamówiliśmy jeszcze naleśniki – ja z bananem, a Szymon z czekoladą. Naleśniki o dziwo były dobre, tylko ciasto trochę za słone jak na wersję na słodko. Po zjedzeniu dokonaliśmy jeszcze szybkiej rezerwacji noclegu w Lovinie i poszliśmy spać, decydując, że jutro pobudka o 3:30.
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
#3 PostWysłany: 05 Lut 2018 18:43 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Czwartek, 15 czerwca

Niestety, zanim położyliśmy się spać, wyszło na jaw kilka ukrytych wad naszego noclegu, m.in. brak normalnej pościeli (zamiast tego coś jakby welurowego?? Myślałam że to narzuta, ale okazało się, że to chyba prześcieradło), śmierdzące koce (a zimno jak w psiarni, niestety w dwóch kurtkach bez koca nie szło w ogóle zasnąć, a nie spodziewaliśmy się takich warunków, więc śpiwora też nie mieliśmy), obleśny kucany kibel z tradycyjną indonezyjską spłuczką, czyli wiaderkiem, którym nabiera się wodę ze zbiornika, równie obleśny prysznic (właściwie kran wystajacy ze ściany tuż obok obleśnego kibla) oraz fakt, że woda jest dostępna, jak właściciel nam ją odkręci, a niestety po tym jak Szymon powiedział, że nie potrzebujemy hot shower, to gość wodę całkiem zakręcił i nie było jak umyć zębów – całe szczęście Szymon znalazł gdzie się tą wodę odkręca… W związku z powyższymi kwestiami, pomimo że położyliśmy się ok. 21, zaśnięcie nie było łatwe i ostatecznie, kiedy o 3:30 zadzwoniły nasze budziki nie byliśmy zbyt wyspani…

Mimo wszystko zwlekliśmy się z łóżka i po 15 minutach wyszliśmy w ciemność, prosto na punkt widokowy, aby oglądać wschód słońca nad wulkanem Bromo. Nie chcieliśmy iść na główny punkt, na który jadą wszystkie wycieczki, ale mieliśmy informacje znalezione w internecie, że nieco poniżej głównego punktu jest kilka miejsc, gdzie można wschód oglądać w spokoju, bez tłumów ludzi i w takie mniej więcej miejsce celowaliśmy. Droga była w miarę łatwa – właściwie nie było gdzie się zgubić, bo cały czas szło się asfaltową drogą lub ścieżką. Po ok. 50 minutach dotarliśmy do miejsca, które jak później uznaliśmy musiało być tym słynnym punktem widokowym (droga do niego naprawdę nie była trudna, jedynym problemem mogło być to, że momentami droga jest dość mocno stroma, ale dla nas to żaden problem ? ). Punkt widokowy to jakby betonowy placyk z dwoma daszkami(?). Początkowo rozważaliśmy wspięcie się na taki daszek, żeby być nieco powyżej wszystkich, jednak za daszkiem w ciemności dostrzegliśmy wydeptaną „ścieżkę” a raczej strome podejście wśród krzaków i kamieni – myśląc, że może jest to droga na właściwy punkt widokowy, wspinamy się dalej. Tu robi się już trudno, z racji wilgoci jest dość ślisko, czasem trzeba sobie pomóc rękami, ale dajemy radę wspiąć się kilka metrów wyżej, gdzie znajdujemy kolejne wydeptane miejsce z bardzo dobrym widokiem na wulkan i siedzącymi tam tylko trzema chińskimi turystami. Decydujemy się tu zostać. Siadamy sobie na ziemi i czekamy…

Według prognozy pogody wschód słońca miał być ok. 5:40. Ok. 5:15 zaczęło się już nieźle rozjaśniać i światło zaczęło padać na wulkan. Niestety pogoda średnio nam sprzyjała, bo między nami a wulkanem cały czas przewalały się chmury, które raz po raz przesłaniały nam cały widok, by chwilę później się usunąć i tak w kółko. Dodatkowo, wschodzące słońce też częściowo było zasłonięte chmurami.

Image

Image

Ostatecznie, kiedy słońce wschodzi coraz wyżej, widok robi się coraz bardziej interesujący, jednak jesteśmy odrobinę zawiedzeni, bo chyba dość daleko mu do tego, co widzieliśmy na zdjęciach w internecie – zapewne jest to kwestia pogody… Postanawiamy jeszcze zejść niżej, na ten właściwy punkt widokowy z daszkami – stamtąd widać także stronę, po której znajduje się słońce i liczymy na to, że może tam widok jest ciekawszy. Na dole wbrew temu, co widzieliśmy wcześniej w internecie, wcale nie ma tłumu turystów – jest trochę ludzi, ale zupełnie spokojnie można tam znaleźć dla siebie miejsce z dobrym widokiem, czy zrobić zdjęcie bez tłumu głów w kadrze. Robimy jeszcze kilka zdjęć, po czym decydujemy się zejść na dół i wejść już na sam wulkan Bromo.

Image

Image

Image

Image

W tym celu zamierzamy wykorzystać zbadaną wczoraj nielegalną drogę przez krzaki. Schodzimy z punktu widokowego i wślizgujemy się w dziurę w płocie. Po zejściu na dół zaczęliśmy iść przez wulkaniczną pustynię w stronę wulkanu, jednak po chwili dostrzegamy jadący w naszą stronę czerwony samochód. Tuż przed nami samochód zatrzymuje się i wyskakuje z niego trzech „rangersów”. Jeden z nich informuje nas, że ta droga jest nielegalna i mamy okazać bilet, a jeśli nie mamy biletu, to mamy wracać tą drogą na górę. Biletu oczywiście nie mamy, ale blefujemy, że zostawiliśmy go w pokoju. Niestety nie działa – Szymon jest wściekły, ale nie możemy nic zrobić - wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Wspinając się na górę spotykamy dwójkę turystów zmierzających na dół. Szymon ostrzega ich przed tym, co nas spotkało, jednak oni postanawiają zaryzykować. My wracamy na górę. Jesteśmy wściekli i stwierdzamy, że chyba już nie zdążymy wejść na wulkan legalną drogą, bo o 9:30 musimy być gotowi na wycieczkę na Ijen. Jednak stwierdzamy również, że właściwie to mamy ich gdzieś i teraz to już kompletnie nie mamy ochoty i za nic płacić i jeszcze dawać im satysfakcji. W międzyczasie spomiędzy krzaków obserwujemy mijanych wcześniej turystów – wygląda na to, że idą sobie i nikt ich nie zatrzymuje. Żeby ich cholera, już nawet dotarli do głównej „drogi” przez pustkowie, tej legalnej. Ale jednak! Widzimy, że podchodzi do nich jeden z „rangersów”, chwilę rozmawiają i… para zamiast zawrócić, zmienia lekko kurs w stronę parkingu dla wszystkich jeepów. Może tam też można kupić jakiś bilet? Tylko szkoda, że nam nikt tego nie powiedział… A niech ich wszystkich cholera weźmie! Idziemy na górę! Za nic nie będziemy płacić, niech nas pocałują wiadomo w co!

Tu oczywiście można by dyskutować na temat etycznej strony naszego podejścia do tematu – w końcu chcieliśmy być nieuczciwi i byliśmy wściekli bo nas przyłapano, choć to przecież my postępowaliśmy wbrew zasadom. No cóż, ja mogłabym z kolei wszcząć dyskusję na temat etycznej strony nakładania w całym kraju nieuczciwych opłat na zagranicznych turystów (wielokrotnie większych niż dla Indonezyjczyków i nie raz wnoszonych „za nic” – vide opłata za wjazd do Cemoro Lawang) – z tego też powodu nieszczególnie odczuwam wyrzuty sumienia z powodu naszego postępowania, tym bardziej że przez 3 tygodnie zapłaciliśmy jak za zboże za mnóstwo innych rzeczy, więc zapewne i tak Indonezja wyszła na nas na plus.
Uczulam tylko, że ta słynna droga przez dziurę w płocie (o czym zresztą sami dowiedzieliśmy się z tego forum), może już nie działać ;)

Siadamy wściekli pod Lava Cafe. Wygląda na to, że w środku trwa śniadanie. Po chwili siedzenia w złości, postanawiamy wejść i chociaż skorzystać z naszej sytuacji, jedząc porządne śniadanie, przed dalszą, długą drogą. Śniadanie kosztuje 40 tys od osoby i jest to bufet składający się ze smażonego ryżu, smażonego makaronu, tostów, owoców oraz różnych dodatków. Postanawiamy porządnie się najeść, żeby jak najdłużej wytrzymać bez jedzenia plastikowych bułeczek i innych świństw ze sklepu, których mamy już całkiem dosyć. Na śniadaniu spotykamy też naszych znajomych Holendrów – zdziwiliśmy się, że są o tej porze w wiosce, a nie na wulkanie, na co oni powiedzieli nam, że ponieważ ich jeep z rana nie przyjechał, to pojechali na punkt widokowy i wulkan skuterami (jazda skuterem przez wulkaniczną pustynię to podobno spoko sprawa) i już zdążyli wrócić.

W międzyczasie robimy też kilka foteczek uroczego kurortu jakim jest Cemoro Lawang:
Image

Image

A tutaj mała niespodzianka w “ogródku” przed naszą kwaterą:
Image

O 9:30 spakowani i gotowi meldujemy się pod Cafe Lava, aby jechać na naszą wycieczkę pod Ijen. Wsiadamy do busika, który po drodze zabiera jeszcze dwie Niemki i ruszamy w drogę. Wiemy, że mamy mieć przesiadkę w Probolinggo, jednak wbrew naszym wyobrażeniom, nie ma to miejsca na dworcu/terminalu a przy agencji turystycznej. W agencji pan wyjaśnia nam szczegółowo, bazgrząc po tablicy, jak wyglądać będzie dalsza część naszej wycieczki i przy okazji zdradza nam „tajemną wiedzę”, że gdybyśmy bookowali wycieczkę bezpośrednio w agencji, a nie przez hotel, to byłoby taniej. No dzięki stary, co Ty nie powiesz, to może załóżcie sobie biuro w Cemoro Lawang?

Po ok. pół godziny oczekiwania przyjeżdża nasz drugi autobus. Siedzi w nim już sporo innych turystów. Wsiadamy do środka i ruszamy w drogę do Sempol – naszej bazy wypadowej pod Ijen. Autobus którym jedziemy nie jest najwyższym standardem. Siedzenie jest okropnie niewygodne i po kilku godzinach nie wiem już na której części tyłka siedzieć, żeby jakoś przetrwać. W trakcie drogi kierowca zatrzymuje się przy restauracji, abyśmy zjedli sobie lunch. Oczywiście ceny są dla białych. Nie decydujemy się na tą wątpliwą atrakcję i w ramach buntu siedzimy pod restauracją i zjadamy przywiezione z Polski biszkopty :lol: Po przerwie ruszamy w dalszą drogę.

Do Sempol docieramy ok. 17 (przypominam, że wyruszyliśmy o 9:30). Przez całą drogę modlę się, żeby nasze zakwaterowanie było jakieś znośne (miał być standard room z ciepłą wodą i prywatną łazienką, oczywiście nie spodziewaliśmy się niczego, co ma na myśli Europejczyk słysząc taką nazwę). Podjeżdżamy pod chyba jedyny hotel w Sempol – za to bardzo duży jak na tutejsze standardy, w którym chyba akurat trwa jakieś zgrupowanie muzułmanów. Dostajemy klucze do pokoju – niestety, to zakwaterowanie wydaje się tylko minimalnie lepsze niż to z zeszłej nocy, przy czym o ile łóżko jest mniej obleśne i koc nie śmierdzi, to łazienka jest iście tragiczna – nici z naszych nadziei na prysznic – nikt z nas nie decyduje się na skorzystanie z tego „prysznica”. Co gorsza, kibel nie jest kucany, ale zwykły, co jak dla mnie jest jeszcze mniej higieniczne – jakoś na te kucane się już uodporniłam, uważam nawet że są lepsze niż tradycyjne, bo nie trzeba niczego dotykać.

Czym prędzej wychodzimy z pokoju i idziemy eksplorować otoczenie. Okazuje się, że w hotelu jest nawet basen i jacuzzi, w którym już moczą się francuzi z naszej wycieczki – osobiście nawet stopy bym nie wsadziła do tego jacuzzi, wszyscy wiemy co może czekać na człowieka w niezbyt higienicznym zbiorniku wody… Wychodzimy z hotelu i idziemy przejść się przez jedyną ulicę w wiosce. Wygląda na to, że wiele się tutaj nie dzieje – rząd identycznych domków (jest to chyba charakterystyczne dla tej okolicy, bo wszystkie mijane wcześniej wioski wyglądały tak samo), wszędzie pusto. Dostrzegamy kilka warungów, z czego jeden, najbliższy hotelowi ma nawet angielskie menu (jeśli można mówić o menu w sytuacji, gdy mamy w nim jakieś 5 pozycji ? ).

Wracamy na chwilę do hotelu – okazuje się, że za 60 tys od osoby można tu zamówić bufetową kolację, jednak my decydujemy się na wizytę w warungu, niech będzie chociaż trochę bardziej autentycznie. Zamawiamy smażony ryż i smażony makaron oraz herbaty. W gratisie dostajemy smażone w głębokim tłuszczu kawałki tofu.

Image

Przy okazji odkrywam, że na talerzu są identyczne wzorki jak na misce, którą ma moja mama w domu w Warszawie – ot taki domowy akcent :)
Image

W międzyczasie podglądam, jak nasza gospodyni bierze z lady „zupkę chińską” i w ten oto sposób zaczyna powstawać Szymona porcja makaronu. Oczywiście broń boże nie mówimy tu o robieniu gotowej zupki – pani doprawia ją po swojemu i ostatecznie smakuje tylko trochę jak zupka z proszku :D Mój ryż wydaje się nieco mniej „instant”. Zjadamy nasze dania i stwierdzamy, że nadal jesteśmy głodni. Zamawiamy po drugiej porcji – Szymon zamawia chicken rice soup a ja ryż jakiśtam (nie pamiętam nazwy, była dziwna :D). Te dania wydają się już lepsze – a moje okazuje się ryżem z jajkiem sadzonym, tofu, warzywami oraz sosem orzechowym – całkiem ok.

Image

Po zjedzeniu idziemy do hotelu i korzystając z tego, że istnieje taka możliwość, zamawiamy po dużym Bintangu. Niedługo potem kładziemy się spać – zbiórka na jutrzejszą wycieczkę jest o 1 w nocy.
Góra
 Profil Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
2 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
#4 PostWysłany: 05 Lut 2018 22:23 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Piątek, 16 czerwca

O dziwo, całkiem sprawnie udało nam się zasnąć, nawet pomimo dobiegającego z pobliskiego meczetu nieustannego wycia – chyba z okazji Ramadanu. Kiedy dzwoni budzik, wstajemy, zgarniamy nasz dobytek i pakujemy się do busa. W międzyczasie odbieramy prowiant – zawiera po dwie plastikowe bułeczki i jajko na osobę. Jedzenie jajka na twardo, w busie, o 1 w nocy i bez żadnych dodatków (żeby chociaż sól!) okazuje się niezbyt zachęcające :)

Ok 2:00 docieramy do Pos Paltuding, gdzie parkujemy i dostajemy przewodnika. Rozpoczynamy nasze wejście.

Image

W kompletnych ciemnościach (rozświetlanych czołówkami), jednak nie bez towarzystwa, bo na drodze jest całe mnóstwo turystów, wspinamy się stromą ścieżką na górę. Podobnie jak na Bromo, nie ma tu nic trudnego, oprócz faktu, że droga jest dosyć stroma. Natomiast, oczywiście nie przeszkadza to przedsiębiorczym Indonezyjczykom w próbach zgarnięcia dodatkowego zarobku – gdyby ktoś myślał, że w środku nocy na zboczu wulkanu nie dobiegnie go wszędobylskie wołanie „taxi, taxi”, to był w błędzie :D A tak wygląda rzeczona „taxi”:

Image

Choć muszę przyznać, że chyba nie widziałam, aby ktoś z takiego transportu korzystał.

Dość szybko nasza grupa się gdzieś rozpierzcha, więc wyprzedzamy wszystkich i po ok. 1,5 godziny docieramy do miejsca, gdzie znajduje się zejście do krateru. Już z góry widzimy słynny blue fire (płonący, siarkowy gaz, wydobywający się ze szczelin). Droga w dół do krateru wiedzie stromą i skalistą ścieżką (momentami jest to bardziej skakanie po kamieniach). Na szczęście nie ma opcji żeby się tu zgubić, bo cała ścieżka pokryta jest turystami. Bliżej krateru zaczynamy mijać „górników”, którzy wydobywają tutaj siarkę, po czym wynoszą ją koszami niesionymi na własnych plecach na górę krateru i… No właśnie – co robią z tym dalej nie udało nam się ustalić. Kiedy schodzi się z krateru w dół wulkanu, górnicy nagle znikają i właściwie nie wiadomo gdzie noszą tą siarkę, ani czy np. ktoś ją od nich odbiera. Jako, że już z trochę poznaliśmy Azję, zastanawiamy się czy nie jest to kolejne zmyślne oszustwo mające naciągnąć lub przyciągnąć turystów.

Image

Kosze, w których górnicy noszą siarkę, sprawdzaliśmy – cholernie ciężkie:
Image

Na samym dole krateru siarkowy dym zaczyna się robić śmierdzący i duszący. Zakładamy maski, które dostaliśmy w pakiecie z naszą wycieczką. Po drodze w dół poślizgam się na piasku i upadam na tyłek, czując krótki, przeszywający ból w kolanie. Z obawą wstaję i idę dalej – na szczęście wygląda na to, że nic się nie stało, choć kolano trochę się odzywa w dalszej części zejścia. Lepiej naprawdę uważać.

Na samym dole obserwujemy blue fire i robimy zdjęcia. Można się tutaj poczuć trochę kosmicznie, zupełnie nierealistycznie, jak w innym świecie. Tylko ten tłum turystów trochę przeszkadza, chociaż wszyscy są w maskach, co też sprawia, że zaczynają przypominać stwory z innej rzeczywistości.

Image

Przypominam, że to podróż poślubna, a więc słit focia na fejsika musi być:
Image

Po jakimś czasie na dole pojawia się nasz przewodnik (a przynajmniej tak nam się wydaje, bo weź tu odróżnij tych Azjatów w ciemności). Czekamy chwilę na naszą grupę, po czym decydujemy się wracać na górę, aby znaleźć punkt widokowy i obejrzeć wschód słońca. Na punkt widokowy wychodzimy na górę krateru, po czym idziemy wzdłuż krawędzi, wąską ścieżką, aż do miejsca gdzie po jednej stronie mamy widok w dół i na wschodzące słońce, a po drugiej możemy zajrzeć do krateru, gdzie spomiędzy chmur i siarkowych wyziewów wyłania się od czasu do czasu siarkowe jeziorko. Zanim dotarliśmy do punktu obserwacyjnego, słońce zdążyło już trochę wzejść, mimo to jednak jeszcze przez dobre kilkadziesiąt minut możemy podziwiać piękne widoki i ciekawy efekt cienia, który my sami rzucamy na siarkową chmurę unoszącą się ponad kraterem (ciekawe jest to, że każdy widzi tylko swój własny cień).

Image

Image

Pośrodku cień fotografa :)
Image

W końcu decydujemy się schodzić na dół. Zaglądamy jeszcze raz, z góry do krateru, gdzie w ciemności oglądaliśmy blue fire. Trzeba przyznać, że za dnia wszystko wygląda zupełnie inaczej. Bez większych przygód docieramy na dół do naszego autobusu. Dziwimy się tylko że droga którą przyszliśmy była taka długa i taka stroma – choć chyba bardziej męczące jednak jest schodzenie niż wchodzenie.

Tam w dole oglądaliśmy blue fire:
Image

Image

Górnik:
Image

I jego narzędzie pracy:
Image

W dole krateru za dnia:
Image

Ok. 8:00 cała nasza grupa pakuje się do autokaru i wyruszamy w drogę do Banyunwagi, gdzie mamy w planie złapać prom na Bali. Droga na szczęście okazuje się krótka i ok. 9:30 dojeżdżamy do portu. Nauczeni doświadczeniem i historiami z internetu, z nikim po drodze nie rozmawiamy, tylko idziemy prosto do kasy i prosimy o bilety. Musimy jeszcze tylko wypełnić jakąś ankietę, gdzie podajemy nasze nazwiska i numery paszportów i już po chwili z biletem w ręku (6 500 rupii) wychodzimy do portu. I tutaj zonk – jest kilka stanowisk przy których stoją statki, za to nigdzie żadnych drogowskazów, czy jakiejś informacji skąd odpływa jaki prom - gdzie tu teraz iść? Jakiś facet pokazuje nam drogę. Rzeczywiście, u góry napisane jest, że to droga dla pasażerów statku. Podążamy za znakiem, przechodzimy przez poczekalnię i wychodzimy na kładkę prowadzącą do jednego z promów. Kiedy pytamy kolejne osoby czy to prom na Bali, oni pokazują nam w kierunku zupełnie innego statku (niestety nie wiemy co mówią, bo nikt nie mówi po angielsku). No dobrze, w takim razie idziemy w kierunku, który nam wskazują. Po drodze pytamy kolejne osoby o prom na Bali – ich odpowiedzi są mniej więcej zbieżne, jeśli chodzi o wskazany kierunek, więc w końcu docieramy do właściwego statku (swoją drogą skąd lokalsi wiedzą gdzie mają iść skoro nie ma tam żadnych znaków, numerów peronów ani nic?). Wchodzimy na prom. Po jakiś 15 minutach prom rusza – żegnaj Jawo! Przetrwaliśmy! Przetrwaliśmy najtrudniejszą część wycieczki! Z radością spoglądamy w stronę rajskiego Bali – ciekawe co nas tam czeka?

Początkowo na Bali chcieliśmy jechać od razu do Ubud, ale jednak uznaliśmy, że w pierwszej kolejności udamy się do Loviny, gdyż jest to jedyne miejsce gdzie można oglądać delfiny, a bardzo chcieliśmy to zrobić. W związku z tym, wyposażeni w niezbędną wiedzę dotyczącą dotarcia z Gilimanuk do Loviny, wychodzimy z promu i ponownie nie rozmawiając z nikim i nie odpowiadając na żadne nagabywania, udajemy się na terminal autobusowy. Tu oczywiście też obskakuje nas stado naganiaczy pytających dokąd idziemy, ale uparcie milcząc, zmierzamy w kierunku miejsca gdzie stoją autobusy. Na szczęście „perony” opisane są kierunkami, w których jadą busy, więc kierujemy się do napisu Singaraja (miejscowość kawałek na wschód za Loviną).

Przy pierwszym busie nikogo nie ma, ale zauważamy, że po drugiej stronie terminala też jest tor oznaczony napisem Singaraja (nadal nie wiemy czy te tory się czymś różnią i dlaczego są dwa), więc kierujemy się do stojącego tam autobusu. Od autobusu oczywiście już biegnie do nas naganiacz i proponuje że zrobi nam „private bus”, „only us” i „directly to Lovina” za 150 tys (czy coś w tym stylu, nie wiem nawet czy to miało być od osoby, bo słysząc tą cenę roześmialiśmy się tylko – według Lonely Planet bus do Loviny miał kosztować 38 tys.). Powiedzieliśmy, że absolutnie nie ma mowy i chcemy public bus i że płacimy 40 tysięcy od głowy. Panowie niechętnie się zgodzili, zapraszając nas do środka, po czym sobie gdzieś poszli, a my zaczęliśmy się zastanawiać gdzie leży kolejny haczyk – może teraz będziemy czekać godzinę aż bus się zapełni (w środku nie było nikogo)? Zaczęliśmy niepewnie rozglądać się dookoła, z innego busa w kierunku Singaraja zaczął już do nas machać kolejny naganiacz, zastanawialiśmy się czy nie pójść do niego, ale w tym momencie wrócił nasz kierowca i naganiacz, prowadząc jeszcze jedną turystkę z Francji, od której usiłowali wyłudzić 100 tys. Na szczęście powiedzieliśmy jej że my płacimy po 40 tysięcy i że ma nie płacić im nic więcej, więc ostatecznie taką też cenę z nimi ustaliła. Należy jeszcze wspomnieć, że nasz bus wyglądał tak, że w Polsce to chyba już tylko na złom, albo do wożenia ziemniaków by się nadawał, w dodatku miejsca było w nim tyle, jakby był dla dzieci – ledwo się w nim mieściliśmy, zarówno na wysokość, jak i szerokość oraz pod względem miejsca na nogi. No ale nic – grunt że jest. Wbrew naszym obawom, zaraz po tym jak do środka zapakowała się francuska turystka, autobus ruszył. Wcześniej jeszcze naganiacz chciał nas zmusić do zapłacenia kasy, ale powiedzieliśmy że nie ma mowy, zapłacimy kierowcy już jak będziemy jechać. Autobus ruszył, a my nadal zastanawialiśmy się gdzie jest kolejny haczyk (zresztą byliśmy bardzo zdenerwowani i źli tą całą sytuacją z busem, dlaczego do cholery nie można normalnie pójść na dworzec autobusowy i wsiąść w autobus jadący w wybranym kierunku, tyllko trzeba się użerać po drodze z setką naciągaczy??). Początkowo autobus jechał bardzo wolno, więc myśleliśmy, że może będzie tak jechał złośliwie, żeby zmusić nas do zamienienia go na private bus i zapłacenia więcej kasy, ale jednak nie – po wyjeździe z miasta wyraźnie przyspieszył i nawet pojawiła się pierwsza lokalna pasażerka. Odetchnęliśmy z ulgą i zaczęliśmy śledzić na mapie drogę, aby wiedzieć, kiedy mamy się zatrzymać.

Image

Image

Po drodze, jeszcze blisko Gilimanuk, mijaliśmy lasy przy drodze, z których wyskakiwały małpy, przebiegały stadami po drodze, oraz siedziały z boku, przyglądając się obojętnie jadącym samochodom. No, to jest Bali! To jest egzotyka! Podoba nam się!

Po ok. 2 godzinach docieramy do Loviny i zatrzymujemy nasz autobus. Wysiadamy i konsekwentnie ignorując naganiaczy, udajemy się w kierunku, gdzie według naszej mapy powinien znajdować się nasz nocleg (Pandawa Village). Po drodze musieliśmy jednak zapytać kilku osób o drogę, bo mapa trochę źle ją pokazywała (korzystaliśmy z Maps.me) – ale grunt że ostatecznie dotarliśmy. I cóż to było za miejsce! Raj na ziemi dosłownie, po ostatnich dwóch noclegach to jakby ktoś nagle wysłał nas żywcem do nieba! Miejsce składało się z ok. 5 bungalowów, stojących w zadbanym ogródku, z widokiem na pole ryżowe – dookoła cisza i spokój, po ogrodzie biega kura z kurczakami, a przy recepcji basenik i leżaczki, a nawet mały kot i pies. Wita nas ekstremalnie uprzejmy personel, dostajemy w ramach welcome drinka sok oraz mokre ręczniki (no niebo, jak słowo daję!). W dodatku, w okolicy hotelu na polu ryżowym widzimy wielką (chyba z pół metra) jaszczurkę (czy może to już waran?)! Niestety szybko ucieka i nie ma żadnych szans na zrobienie jej zdjęcia. Meldujemy się i od razu pytają nas czy chcemy kupić wycieczkę na delfiny za 100 tys. na następny dzień – start o 6 rano. Ponieważ wyczytaliśmy, że cena tej wycieczki jest stała i wynosi właśnie 100 tysięcy, decydujemy się na zakup. 6 rano też już nas nie przeraża, bo czym jest 6 rano przy pobudkach o 3 i 1 w nocy?

I’m in heaven!
Image

Image

Image

Tymczasem prowadzą nas do naszego domku. Wchodzimy do środka i jesteśmy już chyba naprawdę w samym środku raju! Domek jest przestronny, ma wielkie okna, duże łóżko z czysta pościelą na środku i przecudną łazienkę w stylu balijskim – częściowo otwartą, wielką i przestronną, a sam brodzik prysznica ma ze 2 na 2 metry! To chyba sen!

Image

W całej tej radości szybko bierzemy prysznic, wskakujemy w kostiumy kąpielowe i udajemy się na plażę z zamiarem skorzystania przez chwilę ze słońca i wody. Po drodze zamierzamy załatwić sobie transport w postaci wynajętego kierowcy, który zawiezie nas następnego dnia do Ubud, zaliczając po drodze kilka atrakcji. Po drodze pytamy też o możliwość transportu w recepcji. Sam przejaz do Ubud ma kosztować 500 tys, z atrakcjami pewnie więcej – umawiamy się, że dziewczyna z recepcji zadzwoni później do kierowcy i spyta, a my zamierzamy jeszcze sprawdzić ceny na mieście. Nie musieliśmy iść długo, zanim nie podszedł do nas pierwszy naganiacz – chwilę później wylądowaliśmy w agencji turystycznej i zaczęliśmy negocjować nasz pakiet. Z początkowej ceny 1 200 000 rupii (zawierającej lokalnego przewodnika na wodospadzie Sekumpul, który oczywiście jest bardzo ale to bardzo potrzebny), zeszliśmy do 600 tys, chyba dzięki temu że powiedzieliśmy że pójdziemy jeszcze się zastanowić i w razie czego wrócimy (ta cena już bez przewodnika i bardzo dobrze). Uznaliśmy, że taką cenę możemy przyjąć, zapłaciliśmy za wycieczkę i poszliśmy na plażę.

Tutaj rozpoczął się długo wyczekiwany chillout – poleżeliśmy na słońcu, popływaliśmy w morzu (nic interesującego pod wodą nie ma), przespacerowaliśmy się po plaży, a na koniec, o zachodzie słońca wylądowaliśmy w restauracji dla białasów na plaży, gdzie zjedliśmy kolacje i wypiliśmy długo wyczekiwane Bintangi – ceny wprawdzie też dla białych, ale i porcje większe niż w warungach, więc ostatecznie nawet się to opłacało (zresztą umówmy się – w Indonezji nawet jak coś jest drogie, to kosztuje przeważnie tyle, ile podobna rzecz w Polsce, więc czasem można się szarpnąć :) ). Po kolacji wróciliśmy do domu i zalegliśmy w łóżku.

Image


Sobota, 17 czerwca

Wstajemy o 5:30. Mieli nas obudzić o 5:45, ale do 6 nikt się nie zjawia. Niestety o 6 również nikt się nie zjawia, mimo że to o tej godzinie miał po nas przyjść nasz kapitan. Szymon decyduje, że nie możemy dłużej czekać – trzeba iść na plażę poszukać innej łódki i trzeba zrobić to szybko, zanim wszystkie odpłyną.

Tak też robimy – na szczęście jeszcze zanim wychodzimy na główną drogę, zaczepia nas dziewczyna proponując delfiny i chwilę później pakujemy się już do łódki (swoją drogą to śmieszne – ta dziewczyna wyglądała jakby wyszła sobie z domu w jakiejś swojej sprawie i po prostu napotkawszy turystów postanowiła tak zupełnie od czapy zapytać czy nie chcą płynąć na delfiny :D). Wyszło nam nawet na dobre, bo jesteśmy w tej łódce sami, a standard jest bardzo przyzwoity, w dodatku łódka ma dość cichy i szybki silnik (po doświadczeniu z 3-godzinnym rejsem na Filipinach, po którym prawie ogłuchliśmy, naprawdę doceniamy takie drobiazgi).

Po około pół godziny doganiamy inne łódki. Nie należy mieć złudzeń, obserwowanie delfinów nie wygląda niestety tak, że jest morze, my i stado delfinów – proporcje są raczej odwrotne – stado łódek i trochę delfinów. Niemniej jednak, podobało nam się to! Delfiny pojawiają się nagle i skaczą sobie w wodzie, a wszystkie łódki jak szalone rzucają się w pościg za nimi. Dużo zależy tu od szczęścia – nam udało się raz być w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie i mieliśmy szczęście podziwiać delfiny skaczące tuż za burtą naszej łódki. Po pewnym czasie delfinów robi się jakby mniej i nasz kapitan sugeruje powrót. Zgadzamy się na to i odpływamy w stronę Loviny.

Image

Image

Żeby sobie wyobrazić jak to wygląda, zmultiplikujcie sobie tą łódkę ze zdjęcia w wyobraźni jakieś 100 razy :D
Image

Po powrocie do hotelu czeka nas jeszcze atrakcja w postaci śniadania – nie ma tu niestety bufetu, śniadanie należy wybrać z menu. Ja wybieram pancake’a z bananem, a Szymon crepes. Do tego oczywiście świeże owoce i sok. Pychotka (chociaż mogło być więcej, jesteśmy głodni!)! Po śniadaniu zbieramy nasze rzeczy i o 9:30 przychodzi nasz kierowca, który zabiera nas w drogę do Ubud.

Nasz pierwszy przystanek to wodospad Sekumpul. Atrakcji tej nie ma w przewodniku Lonely Planet i według relacji z internetu miał być mało znany, liczyliśmy więc na to, że nie będzie zbyt skomercjalizowany. Niestety trochę jednak był. Po drodze wysłuchujemy historii w wykonaniu naszego kierowcy o tym, jak kilku rosyjskich turystów poszło na Sekumpul bez przewodnika i miało tam wypadek, ponieważ jest tam strasznie ślisko, stromo i w ogóle potwornie niebezpiecznie i w związku z tym oczywiście jest to nasz wybór, ale zdecydowanie nie warto iść bez przewodnika. Nauczeni doświadczeniem m.in. z Ijen (gdzie wartość przewodnika była ujemna) oraz innymi, wnioskujemy z tej krótkiej historyjki, że przewodnik jest do tej wycieczki absolutnie zbędny. Kiedy dojeżdżamy na miejsce, przewodnik jest już przy naszym samochodzie (chyba jakiś znajomy naszego kierowcy), my jednak szybko dziękujemy i idziemy dalej. Kilka metrów od samochodu mijamy kolejną grupę „przewodników” nawołującą do skorzystania z ich usług, oraz budkę, która wygląda jak kasa, do której na początku chcemy skręcić, jednak ostatecznie decydujemy się zastosować sprawdzoną taktykę polegającą na udawaniu, że tej budki nie widzimy – jeśli płatność tam jest naprawdę obowiązkowa, to i tak nas dorwą. Ta „kasa” okazała się tylko miejscem mającym naciągać na „przewodników”. Prawdziwa kasa jest kilkaset metrów dalej w dół, gdzie płaci się 5000 rp od osoby. Chyba jesteśmy kiepskim obiektem do naciągania, bo zdecydowana większość grup schodzących do wodospadu w tym samym czasie co my, przewodnika miała. Do samego wodospadu schodzi się po stromych schodach a następnie wzdłuż rzeczki, którą potem trzeba przejść, wchodząc do wody (dobrze, że kierowca ostrzegł nas, żebyśmy wzięli japonki, bo okazały się bardzo przydatne). W pobliżu wodospadu unoszą się w powietrzu drobne kropelki wody, dając podobny efekt do spryskiwaczy instalowanych w ogródkach restauracji w Europie jak robi się bardzo gorąco – czyli mgiełkę wilgoci.

Czy nie wygląda Wam to znajomo? :>
Image

Image

Image

Stajemy pod wodospadem i robimy zdjęcia, po czym na zmianę wchodzimy bliżej wodospadu (i wracamy cali mokrzy, pomimo, że woda nie sięgała nam dalej niż do kolan – im bliżej samego wodospadu, tym bardziej mgiełka zamienia się w solidną mżawkę). Ogólnie zabawa pod wodospadem jest przednia, a w dodatku samo przebywanie tam jest przyjemną odmianą po oblepiającym upale, panującym tego dnia.

Image

Image

Wracając od wodospadu w stronę parkingu, można zobaczyć jeszcze drugi wodospad (cena to kolejne 5000 rp od osoby), który jednak nie jest aż tak spektakularny, natomiast z pewnością łatwiej się w nim wykąpać. W okolicy są bardzo ładne motyle, i krajobraz raczej przypominający dżunglę.

Image

Image

Image

Jedziemy dalej do świątyni Pura Ulun Danu Batur. Po drodze kierowca próbuje nas namówić na wizytę na plantacji kawy – twierdzi, że koło świątyni Batur w miejscowości Kintamani, Holendrzy założyli plantację i robią najlepszą Kopi Luwak, gdyż jest robiona w górach i jego zdaniem jest smaczniejsza od tej z wybrzeża. Pewnie prowadzą to jacyś jego znajomi i on zgarnie od nas prowizję – ale mimo wszystko zastanawiamy się czy z tej opcji nie skorzystać – mielibyśmy w końcu już jedną atrakcję z checklisty Ubud odhaczoną zanim byśmy jeszcze do Ubud dojechali, a pewnie i tak jest to atrakcja typowo turystyczna, czy tu, czy gdzieś indziej.

Najpierw docieramy jednak do świątyni Batur, zajeżdżamy na parking pod świątynią. Jeszcze w drodze nasz kierowca ostrzegł nas, żebyśmy nie dawali się nabrać babom sprzedającym sarongi pod świątynią, bo można je wypożyczyć. Na parkingu mówi nam, że musimy wejść do środka budynku i tam można wypożyczyć sarong. Olewamy więc wszystkich naciągaczy na parkingu i kierujemy się prosto do budynku, który robi za jakiś „przedsionek do świątyni” (ta znajduje się po drugiej stronie ulicy). Przy wejściu kupujemy bilet (35 tys., który jak wiele miejsc w Indonezji zawiera w cenie welcome drinka, zazwyczaj do wyboru woda, kawa, herbata – co to w ogóle za jakiś dziwny zwyczaj?). Już przy kasie babka pyta się nas czy potrzebujemy Sarongu, mówimy że tak, więc prowadzi nas do środka, do jakiegoś stoiska z sarongami, które jednak wygląda raczej na stoisko sprzedażowe, a sprzedawczyni krzyczy sobie 200 tys. Stanowczo odmawiamy i żądamy wypożyczenia. Idziemy więc wypożyczyć, i tutaj również krzyczą sobie jakąś żenującą cenę (według przewodnika miało być 3000), którą po ostrym targowaniu się, uwzględniającym opcję ostateczną, czyli „nigdzie nie idę, zabierajta ten sarong i pocałujta mnie w…, zbijamy do 20 tysięcy za 2 sarongi. Ostro już wkurzeni idziemy do świątyni. Myślę, że trochę przyjemniej by nam się ją zwiedzało w milszych nastrojach – nadal nie rozumiem dlaczego Azjaci nie pojęli jeszcze, że turystów należy zadowalać, a nie wkurwiać, bo zadowolony białas zostawi więcej pieniędzy i jeszcze wyjedzie szczęśliwy…

Świątynia sama w sobie jest dość spora, a ponieważ to pierwsza świątynia, którą oglądamy na Bali, to jest całkiem interesująca, choć nie jakoś super.

Image

Zupełnie niechcący dokonałam dekonstrukcji kawałka świątyni :o
Image

Image

Image

Zwiedzanie nie trwa długo, więc kiedy wracamy do samochodu, nasz kierowca ucina sobie drzemkę. Zanim zdążyliśmy wsiąść, zostaliśmy oczywiście zaatakowani przez kolejne stado sprzedawców wszystkiego, wyjątkowo nachalnie podstawiających pod nos swoje towary (Szymon: „może jeszcze do plecaka mi to włożysz?!” :D ).

Zanim weszliśmy do samochodu, ustaliliśmy że jednak mamy już dość tego cholernego naciągactwa i boimy się, że ta plantacja kawy to jakieś kolejne oszustwo, więc mówimy kierowcy, że chcemy jednak jechać bezpośrednio do Ubud.

Na miejsce docieramy ok. 16. Meldujemy się w hotelu (Jati Cottage, bardzo polecamy) z ekstremalnie miłym i uprzejmym personelem i idziemy do naszego pokoju. Może nie jest to ten standard co w Lovinie, ale jest całkiem blisko – mamy wielkie drzwi/okno na całą ścianę, wychodzące na hotelowy basen, duże łóżko, dużo miejsca i czystość. W ramach odpoczynku po trudach podróży, siadamy na chwilę na leżakach nad basenem i rozmyślamy nad zaplanowaniem kolejnego dnia (oczywiście przy Bintangu z minibaru, który kosztuje tyle ile płaciliśmy wcześniej w warungach).

Image

Wieczorem wychodzimy na miasto. Trzeba przyznać, że Ubud ma bardzo specyficzny klimat – jest mega turystyczne, ale przez to też ma w sobie coś interesującego – myślę że można to miejsce polubić lub nie, zależy jakie kto ma oczekiwania i preferencje. Jedno jest pewne – nie można się tutaj nudzić. Za każdym rogiem pojawiają się nowe restrauracje, warungi, salony masażu i spa, joga, sklepiki z designerskimi ubraniami i biżuterią i tak dalej i tak dalej… Nie wiadomo w którą stronę się patrzeć! Oczywiście na ulicy tłum, ze znaczną przewagą białych twarzy, ale ma to też taką zaletę, że miejscowi tutaj już chyba nauczyli się co lubią turyści, a czego nie i są dużo mniej upierdliwi niż w innych, odwiedzanych przez nas wcześniej miejscach.

My tymczasem postanawiamy coś zjeść na głównej ulicy. Tym razem celujemy w restaurację z indonezyjskim jedzeniem ale w standardzie dla turystów – jest ich tu całe mnóstwo. Po znalezieniu interesującego miejsca zamawiamy – ja Nasi Goreng, a Szymon wołowinę. Dania są większe niż w warungach i bardzo dobre, a na deser zamawiamy smoothies z różnych owoców – również bardzo dobre. Dodatkową przyjemnością jest bardzo czysta łazienka – aż chce się siadać! Po udanym posiłku wracamy do hotelu, kupując po drodze jeszcze po Bintangu.

Image

Fancy!
Image
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#5 PostWysłany: 05 Lut 2018 23:39 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Niedziela, 18 czerwca

Śniadanie zamówiliśmy na 9. Wybraliśmy spośród całego mnóstwa różnych potraw jajecznych, które były do wyboru – skusiła nas również zawartość w tych daniach kiełbaski, za którą już trochę zaczęliśmy tęsknić.

Po śniadaniu zebraliśmy się i Szymon poszedł poszukać wypożyczalni skuterów – to miał być nasz środek transportu na najbliższe 3 dni. Wypożyczalnia znalazła się dość szybko i po niewielkiej negocjacji stanęło na cenie 150 tys za 3 dni. Zanim wyruszyliśmy, Szymon poszedł jeszcze trochę pojeździć sam, aby oswoić się ze skuterem i ruchem ulicznym. Kiedy przyszedł czas wyruszenia już we właściwą drogę i usiadłam na tym skuterze, odezwały się we mnie wszystkie strachy, siedzące w głowie od czasu potrójnego wypadku na Filipinach (tak, wywróciliśmy się 3 razy jednego dnia, na kolanie do dziś mam bliznę 8-) ). Zanim wyjechaliśmy dobrze z naszej ulicy już chciało mi się płakać, tym bardziej że ulica kończyła się stromą górką i koniecznością skrętu w prawo (ruch lewostronny!). Ustaliliśmy, że będzie lepiej, jeśli Szymon pojeździ jeszcze chwilę na tym skuterze sam, więc wróciłam się do hotelu i usiadłam nad basenem, usiłując jakoś przetrawić swój strach. Po kilkunastu/kilkudziesięciu minutach wrócił Szymon i z duszą na ramieniu wsiadłam na skuter. Ruszyliśmy.

Diabelska maszyna marki Honda:
Image

Przez pierwsze kilka kilometrów jechałam nawet nie postawiwszy nóg na podpórkach, bo wolałam być w gotowości, w razie gdybyśmy mieli się wywalać. W dodatku cały czas obserwowałam trasę i co chwilą krzyczałam do Szymona „uwaga pies”, „uwaga człowiek”, „uwaga dziura w drodze”, „zwolnij, zakręt” itp. Ostatecznie osiągnęliśmy pewną symbiozę i stałam się drugimi oczami – zawsze co dwie pary to nie jedna :)

Naszym pierwszym celem były tarasy ryżowe w Tegallalang – niezbyt daleko, bo pewnie z 15 km od Ubud. Udało nam się tam dotrzeć – nie bez stresu, ale ostatecznie bez żadnych problemów. Kiedy zaparkowaliśmy skuter, odetchnęliśmy z ulgą – pierwszy odcinek pokonany – może więc dalej nie będzie tak źle! Płacimy 2000 za parking i schodzimy w dół na tarasy. Już widać, że to mocno turystyczne miejsce. Czy ktoś w ogóle faktycznie tu uprawia ten ryż, czy może wszystko jest jakąś szopką pod turystów? Po tarasach kręcą się tłumy ludzi. Można sobie zrobić zdjęcie z „rolnikiem” (ciężko stwierdzić, czy oni w ogóle faktycznie tam pracują, czy może tylko zajmują się pozowaniem do zdjęć z turystami). Spacerując po tarasach, kilka razy natykamy się na budki zbierające „dotacje” – szkoda tylko że „dotacja” jest obowiązkowa i bez niej nie przejdziesz dalej, co więcej, jak wrzucisz kasę do kubka to bezczelny koleś jeszcze sprawdza ile się włożyło i jak za mało to domaga się więcej (min 10 000, przy czym, kiedy z racji braku drobnych daliśmy mu 100 tys, o każde 10 tys reszty powyżej 50 tys. trzeba było oddzielnie się upominać).

Image

Niestety była to raczej mało widowiskowa faza wzrostu ryżu:
Image

Image

Image

Kręcimy się po okolicy, jednak w końcu stwierdzamy, że nie ma co iść dalej, bo nic ciekawego już tam nie ma, więc wracamy do parkingu. Znowu stres, wsiadamy na skuter i jedziemy dalej – kolejny cel to dwie świątynie – Pura Gunung Kawi i Pura Tirta Empul. Zapamiętując drogę z mapy, zbliżamy się do celu, a na koniec prowadzą nas znaki drogowe na Gunung Kawi. Parkujemy skuter, kupujemy bilet (15 tys) i wypożyczamy sarongi (darmo!). Ta świątynia wydaje się być stara i bardzo autentyczna – wygląda jakby większość jej elementów była oryginalna, a przynajmniej faktycznie bardzo stara. W dodatku jest tam naprawdę mało turystów, za to są lokalni, którzy przyszli się modlić. Dodatkową atrakcją jest fakt, że toczą się właśnie jakieś prace – nie wiem czy to remont, czy coś dobudowują, ale możemy obserwować facetów, którzy w betonie wykuwają misterne ornamenty – wygląda to na mocno precyzyjną robotę!

Image

Image

Image

Image

Image

Przed wyjściem ze świątyni siadamy na chwilę, aby spojrzeć na mapę i orientujemy się, że owszem, jesteśmy w świątyni Gunung Kawi, ale Gunung Kawi Sebatu, a nie tej właściwej, która jest kilka kilometrów dalej. Stwierdzamy, że właściwie to też spoko i korzystając z małej ilości turystów postanawiamy zajrzeć na stoiska z sarongami, gdyż już od jakiegoś czasu moim marzeniem jest zakup jednego. W pierwszym stoisku wybieram bardzo ładny, różowy sarong w złocone wzory. Pani początkowo chce za niego 170 tysięcy, jednak targujemy się i staje na 100 tysiącach. Myślę, że i tak 30 zł za coś takiego to nienajgorsza cena. Pewnie dało by radę wycisnąć mniej, gdybyśmy użyli argumentu z odchodzeniem do innego stoiska, ale uznaliśmy że już właściwie nie jest to taka zła cena. Przy parkingu dostrzegamy jeszcze rządek sklepików spożywczych i warungów. Stwierdzamy, że zdążyliśmy zgłodnieć i zamawiamy w jednym z warungów Sato Ayam i Bakso Ayam, czyli zupy: jedna to rosołek z kawałkami kurczaka, orzeszkami ziemnymi i zielonym makaronem, a druga to nieco inny w smaku, słodko-ostry (uwaga na pływające papryczki!) rosołek z drobiowymi klopsikami – klopsiki są miękkie i mają bardzo charakterystyczną, lekko gumową teksturę – podejrzewam, że oprócz mięsa mogą zawierać tapiokę. Tak czy inaczej oba dania są naprawdę bardzo smaczne – dużo lepsze niż większość dań, jedzonych przez nas dotychczas w innych warungach.

Image

Image

Po posileniu się, wsiadamy na skuter i zbieramy się w drogę do kolejnych dwóch świątyń, które były naszym zasadniczym celem: Gunung Kawi i Tirta Empul. W pierwszej kolejności docieramy do Tirta Empul – jest tu bardzo dużo ludzi, jednak nie tylko turystów – są także lokalsi, którzy przybyli tutaj, aby wykąpać się w świętych źródłach. My kąpieli nie mamy w planach, więc tylko oglądamy kolejki do obmycia się w świętej wodzie i ludzi dokonujących tego rytuału. Sama świątynia zawiera kilka takich źródełek/sadzawek, a poza tym podobna jest do innych świątyń. Obchodzimy wszystko dookoła – jak to w Indonezji bywa na wyjściu jest bazar, którego przejście zajmuje drugie tyle co obejście całej świątyni.

Image

Image

Image

Zaraz niedaleko znajduje się druga ze świątyń – Gunung Kawi. Tutaj główną atrakcją są elementy wykute w skale (jakby ołtarze?). Przewodnik Lonely Planet straszy nas jakimiś ciężkimi schodami, że jest 217 stopni i trzeba się przygotować na ciężkie chodzenie – yyy co? No parę schodów jest, ale to chyba nie jest jakiś duży problem dla przeciętnego człowieka, żeby kilka razy po schodach wejść i zejść. Sama świątynia jest ładnie położona po dwóch stronach strumienia. Wygląda na to, że toczą się tutaj też jakieś prace budowlane/konserwacyjne. Wracając do góry po tych sławetnych schodach, kupujemy sobie kokosa i orzeźwiamy się nim w drodze na górę.

Image

Image

Oczywiście wszechobecne ofiary:
Image

Nie rozpisuję się tutaj za dużo o tych świątyniach, ale myślę, że każdy zainteresowany ma wszystkie informacje typu co to za świątynia, kiedy powstała itp. w swoim przewodniku. Akurat w przypadku świątyń bardziej polegam na przekazie wizualnym - zresztą sama, kiedy je oglądam, jestem dużo bardziej zainteresowana kolorami, ciekawymi detalami, tym jak to wszystko wygląda i jakie sprawia wrażenie, niż tym z którego pochodzi wieku itp.

Jest już dość późno, a my w planach mamy jeszcze wizytę w plantacji kawy, aby spróbować Kopi Luwak. Chwilę się zastanawiamy, czy powinniśmy tam jechać z racji godziny, ale plantacja jest dokładnie po drodze, więc decydujemy się jechać. Znaleźliśmy tą plantację na Tripadvisorze – nazywa się Pulina Bali. Wstęp i degustacja kaw i herbat jest za darmo, jedynie za degustację kopi luwak należy dopłacić 50 000, na co oczywiście się decydujemy. Jeszcze zanim siadamy do degustacji, pani oprowadza nas po terenie, pokazując narzędzia do wyrobu kawy i opowiadając w jaki sposób ją robią. W klatce hasają sobie też luwaki (nie wygląda to źle, klatka jest dosyć spora i zwierzaki mają tam miejsce żeby sobie pobiegać - piszę o tym, bo wiele osób porusza problem złego traktowania luwaków na takich plantacjach - nie znam się, ale tutaj nie wyglądało to bardzo źle). Do degustacji dostajemy dwie różne herbaty (cytrynowa i imbirowa), kakao oraz różne kawy (pure Bali, waniliowa, czekoladowa, imbirowa, z żeń-szeniem). Mimo, że nie pijam kawy, bo nie lubię, zdecydowałam się spróbować wszystkiego. Większość z napojów domyślnie zawierała cukier i to w dużej ilości (wyjątkiem była kawa balijska i kakao), jednak w przypadku kaw sprawiało to, że napój stawał się w miarę pijalny. Kawa waniliowa i czekoladowa z mlekiem nawet całkiem mi smakowała. Kopi luwak też była bez cukru i trzeba przyznać, że faktycznie jej smak jest inny, łagodniejszy niż takiej klasycznej kawy – mimo to, jest to wciąż kawa, więc chyba fanką nie zostanę :)

Image

Image

Zestaw degustacyjny:
Image

Może warto jeszcze dodać, że według mnie nie jest to raczej atrakcja dla pasjonatów kawy - myślę, że wręcz mogli by dopatrzeć się tu pewnej profanacji, bo tak naprawdę to wszystko są kawy rozpuszczalne (chyba poza kopi luwak, tą można nawet kupić w ziarnach), które w dodatku są pakowane już razem z mlekiem w proszku i cukrem, także raczej jakiś wrażeń smakowych w związku z samą kawą nie ma co się spodziewać. Myślę, że bardziej można traktować to jako ciekawostkę, no i możliwość spróbowania tej legendarnej kopi luwak :)

Po zakończeniu degustacji, idziemy do sklepiku. Oczywiście zaopatrujemy się kopi luwak dla rodziców, dokupujemy też herbatę jaśminową liściastą (duże liście!) oraz kawę czekoladową w wersji bez cukru (większość kaw i herbat sprzedawana jest w formie proszku już zmieszanego z cukrem, ale jak na nasze standardy to jednak tego cukru jest tam trochę za dużo. Pani na kasie pytała się czy na pewno chcemy kupić kawę bez cukru :D). Oprócz kaw i herbat, sklep oferuje tez różne przyprawy, ekstrakt z wanilii i przybory toaletowe (głównie mydełka i olejki), jednak tych rzeczy nie kupujemy.

Image

Kiedy wychodzimy z plantacji, robi się już szaro. Zanim docieramy do Ubud, ściemnia się całkowicie. W hotelu szybko się odświeżamy i ruszamy na miasto, aby coś zjeść. W wybranej przez nas restauracji Nomad trafia nam się stolik z siedzeniem na ziemi, na miękkich poduszkach. Zamawiamy sałatkę z papai (owoce, sałata, różne inne dodatki, wszystko słodko-ostre w orientalnym sosie, bardzo ciekawy smak), balijskie curry oraz Nasi Goreng. Wszystko oczywiście jest bardzo dobre - tutejsze restauracje oferują bardzo pożądaną odmianę od codziennego wsuwania nasi goreng i mie goreng :D

Image

W ramach spódnicy występuje zakupiony dziś sarong:
Image
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
#6 PostWysłany: 06 Lut 2018 02:09 

Rejestracja: 26 Maj 2013
Posty: 113
Z tymi cywetami (luwakami) to jest tak, że warunki na plantacjach mają różne. Zazwyczaj gorsze niż to co widzieliście. Na Javie nawet dużo gorsze, co widziałem osobiście. "Wasze" cywety naprawdę nie maja źle, jak widać. Barbarzyńskie traktowanie zwierzaków jest jednym z powodów dla których unika się określonych wytwórców. Smakosze kaw z plantacji unikają jednak z jeszcze innego powodu. Mianowicie na wolności cyweta wybiera sobie określony rodzaj ziaren kawy (mówiąc w uproszczeniu), na plantacjach dostaje to co najtańsze i słabiutkiej jakości. To realnie przekłada się na smak kawy z plantacji, co wyczuwa się nawet nie będąc smakoszem (mój przypadek). Jeśli kiedyś jeszcze zawitacie do Indonezji, warto przetestować kopi luwak od zbieraczy z zachodniej Sumatry. Duuuużo droższa (mniej "materiału" i trudniej dostępny), ale zdecydowanie lepsza.
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#7 PostWysłany: 06 Lut 2018 03:06 

Rejestracja: 25 Lut 2012
Posty: 247
Loty: 23
Kilometry: 72 725
niebieski
Fajna relacja. Myślałem tylko, że zobaczę Was na zdjęciach w świątyni ubranych w sarongi.
Zagadka dla mnie jest, że jako młodzi małżonkowie nie nosicie obrączek :shock:
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#8 PostWysłany: 06 Lut 2018 10:38 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
otakesan napisał(a):
Z tymi cywetami (luwakami) to jest tak, że warunki na plantacjach mają różne. Zazwyczaj gorsze niż to co widzieliście. Na Javie nawet dużo gorsze, co widziałem osobiście. "Wasze" cywety naprawdę nie maja źle, jak widać. Barbarzyńskie traktowanie zwierzaków jest jednym z powodów dla których unika się określonych wytwórców. Smakosze kaw z plantacji unikają jednak z jeszcze innego powodu. Mianowicie na wolności cyweta wybiera sobie określony rodzaj ziaren kawy (mówiąc w uproszczeniu), na plantacjach dostaje to co najtańsze i słabiutkiej jakości. To realnie przekłada się na smak kawy z plantacji, co wyczuwa się nawet nie będąc smakoszem (mój przypadek). Jeśli kiedyś jeszcze zawitacie do Indonezji, warto przetestować kopi luwak od zbieraczy z zachodniej Sumatry. Duuuużo droższa (mniej "materiału" i trudniej dostępny), ale zdecydowanie lepsza.

Tak właśnie słyszałam, że kopi luwak od dzikich luwaków jest lepsza, ale jakoś nie bardzo mieliśmy możliwość dotrzeć do takiej podczas naszej wycieczki, albo może nie znaleźliśmy żadnego polecanego źródła... Zresztą pewnie też aż tak bardzo nam nie zależało, bo jednak nie jesteśmy znawcami kawy i trochę bym się bała, że zapłacę dużo kasy, a nawet nie poczuję różnicy względem tej tańszej kopi luwak :)

julk1 napisał(a):
Fajna relacja. Myślałem tylko, że zobaczę Was na zdjęciach w świątyni ubranych w sarongi.
Zagadka dla mnie jest, że jako młodzi małżonkowie nie nosicie obrączek :shock:

Raczej woleliśmy nie łazić po wulkanach i nie rozbijać się skuterem w świeżo nabytych obrączkach :) Swoją drogą, gdzieś Ty się tego dopatrzył :o
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#9 PostWysłany: 06 Lut 2018 23:28 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Poniedziałek, 19 czerwca

Dziś czeka nas drugi dzień objeżdżania wyspy skuterem. Czujemy się już na nim trochę pewniej, więc po śniadaniu, bez większej zwłoki pakujemy się na skuter i ruszamy w kierunku wiosek Mas i Sukawati, mających według przewodnika słynąć z rękodzieła – drewna, srebra i obrazów. Przejeżdżając przez Mas nie widzimy jednak po drodze niczego szczególnie interesującego, więc nie zatrzymujemy się tam. Mas płynnie przechodzi w Sukawati. Tutaj dostrzegamy już coś w stylu centrum, otoczonego niemal ze wszystkich stron bazarem. Parkujemy skuter i ruszamy do budynku, w którym jak nam się wydaje, znajduje się poszukiwany przez nas bazar. Jest to ewidentnie bazar dla lokalsów, żadnych turystów tu nie widać, natomiast przedmioty na sprzedaż również wskazują na to, że targetem są raczej Indonezyjczycy: mamy tutaj tradycyjne ubrania, sarongi, kapelusze z rattanu, koszyczki na ofiary, ryż, sprzęt gospodarstwa domowego, owoce, warzywa, ryby, mięso itp. Decydujemy się na zakup kilku sztuk ciekawie wyglądających lokalnych słodyczy oraz ananasa.

Image

Tofu i tempeh:
Image

Bazar od środka (znajdź Wally’ego :D)
Image

Przechodzimy na drugą stronę głównej drogi. Tutaj już wygląda na to, że mamy do czynienia z bazarem dla turystów. Jest on całkiem spory i oferuje najróżniejsze rękodzieła – głównie obrazy i wyroby z drewna. Rozglądamy się za czymś interesującym. Na samym końcu bazaru, natrafiamy na halę z najróżniejszymi wyrobami z drewna. Tutaj, po oględzinach tego, co jest w ofercie, decydujemy się kupić średniej wielkości drewnianą maskę ze słoniem (tak, wiem że to jest jedno z ich bóstw, ale nie znam jego nazwy, więc roboczo uznajmy, że jest to słoń) – wytargowaliśmy z 250 tys na 200, ale wygląda to na naprawdę misterną robotę rzeźbiarską, dużo detali i ornamentów. Dodatkowo wpadamy na pomysł zakupu wielkiej ręki buddy, która w domu będzie mogła robić za paterę na owoce – tutaj cena startowa sprawia, że nawet nie chce nam się targować (45 tys.), ale dla formalności ustalamy cenę na poziomie 40 tys i rączka wraca z nami. W drodze do skutera zaopatrujemy się jeszcze w małe pamiątki dla bliskich – mini figurkę buddy oraz mini straszną maskę (35 tys. za każdą z rzeczy).

Image

Image

Zadowoleni z zakupów, ruszamy w kierunku kolejnego celu, a jest nim Bali Bird Park. Trafiamy tam dość szybko i łatwo, chociaż mamy dziwną przygodę – po drodze, w trakcie jazdy zaczepia nas koleś i pyta dokąd jedziemy. Mówimy, że do Bird Parku, na co on mówi, że tak, to trzeba tędy jechać, a potem w lewo, wyprzedza nas i zaczyna nas jakby prowadzić (szkoda tylko, że sami wiedzieliśmy jak tam dotrzeć). Koleś wjeżdża razem z nami do Parku. Postanawiamy zacząć go ignorować, bo wygląda mi to na jakiś kolejny scam, w którym gość będzie chciał od nas kasę za bycie naszym przewodnikiem. Mimo to lezie za nami do kasy. O dziwo, po zakupie biletu (385 tys.), kiedy wchodzimy do środka, jednak nagle się odczepia – doszliśmy do wniosku, że może chodziło mu o to, że chce udawać, że nas nagonił do przyjazdu tutaj i chce wyciągnąć prowizję od parku – ale to już nie nasz biznes…

Sam park już na wejściu robi na nas wrażenie – pod nogami biegają białe pawie, zaraz obok pałęta się śmieszny żuraw z „pomponem” na głowie – wszystko oczywiście biega luzem, a tuż za wejściem, jest stanowisko, gdzie na żerdziach siedzą sobie papugi, a kiedy się podejdzie, personel sadza ci je na rękach i można sobie zrobić z nimi zdjęcie – super sprawa! Oczywiście robimy sobie fotki z papugami. Zdjęcie własnym aparatem jest za darmo, natomiast pracownik parku robi też zdjęcie swoim aparatem i dostajemy kwitek z numerem zdjęcia, które można potem przy wyjściu kupić (nie decydujemy się na to).

Image

Image

Image

W parku znajdują się najróżniejsze okazy ptaków z całego świata. Po drodze jest też kilka kolejnych stanowisk, na których można dostać ptaka na ramię i zrobić sobie z nim zdjęcie. Dla nas chyba największą atrakcją była hala z ptakami z Papui, do której wchodzi się przez drzwi, a w środku wszystkie ptaki chodzą i latają sobie luzem. Mamy więc niebieską kurę z pióropuszem na głowie, która dziobie mnie w palec u nogi, bo myśli, że mój paznokieć to coś do jedzenia, mamy kolorowe papugi, kolorowe bażanty, pawie, żurawia z pomponem na głowie itp. Są też małe schodki, a na górze znajduje się stanowisko, gdzie można wziąć do ręki miskę z żarciem dla papug i tym samym przywabić wszystkie, żeby nas obsiadły. Tak też robimy, i po chwili jesteśmy cali w ptakach – łącznie z głową, gdyż każdemu z nas na głowie siada papuga. Super zabawa!

Image

Image

Image

Rajski ptaszek:
Image

A ten kolega był trochę ciężki :D
Image

W parku znajdują się też klatki z rajskimi ptakami, ale te akurat okazy są nieco mniej imponujące niż to, co można znaleźć w zdjęciach google. Wydają natomiast z siebie bardzo ciekawe dźwięki.
Oprócz ptaków, w parku jest też stanowisko z waranem z Komodo – niestety akurat schował się w swojej jaskini i widać mu było tylko ogon.
Po kilku dobrych godzinach zabawy w parku, w końcu postanawiamy wychodzić. Przed nami jeszcze kawałek drogi do świątyni Tanah Lot, a robi się już trochę późno, tym bardziej, że nasz plan zakładał, że tego wieczora dotrzemy do Ubud trochę wcześniej niż wczoraj.

Może jeszcze kilka słów na temat tego typu atrakcji, po przed chwilą widziałam, że ktoś w podobnej relacji krytykował odwiedzanie tego typu miejsc. Nie dotarły do mnie żadne informacje, żeby w tym akurat parku coś złego działo się ptakom – gdyby takie info do nas dotarło, na pewno byśmy tam nie jechali (jeśli ktoś coś wie, to też piszcie, może ktoś się wybiera i mu się taka informacja przyda). Ptaki, które oglądaliśmy nie sprawiały wrażenia zaniedbanych ani smutnych/chorych, a pracownicy, którzy byli przy niektórych stanowiskach też wydawali się lubić zwierzęta i traktować je w dobry sposób – choćby to, że nie sadzali nikomu tych ptaków na rękach, tylko starali się je zachęcić, żeby same przyszły, nic na siłę. Oczywiście wiadomo, że one są oswojone, i też ja nie mówię, że się znam na opiece nad ptakami, ale po prostu nie odniosłam wrażenia, że zwierzaki są tutaj źle traktowane. Nie uważam, żeby każda atrakcja ze zwierzętami była automatycznie złem. W Polsce też chodzę do ZOO i wierzę, że zwierzęta, które się tam znajdują są dobrze traktowane i otoczone odpowiednią opieką, bo pracują tam ludzie, którzy kochają zwierzęta i się na tym znają. Przecież niektórzy ludzie mają w domu np. papugi – przecież jeśli odpowiednio się o nie dba, to nie dzieje im się krzywda.

W każdym razie wracam do meritum, czyli jedziemy do Tanah Lot. Do świątyni docieramy po dłuższej chwili jazdy – o dziwo, tutaj też udało nam się dojechać bez większych problemów. Tanah Lot to świątynia zlokalizowana na nadmorskim klifie, a raczej na kawałku skały od tego klifu oderwanym. Lokalizacja jest faktycznie ciekawa, jednak już na parkingu uderza nas ogromna ilość turystów – głównie azjatyckich (to dziwne, bo w żadnym innym miejscu w Indonezji jeszcze tylu ich nie widzieliśmy). Cały parking autokarów, busików i samochodów, cały klif przed wejściem do świątyni kompletnie zatłoczony… W dodatku okazuje się, że właściwie to płacimy 60 tys. za wejście, ale do samej świątyni (zarówno głównej jak i małych, pobocznych) wejść nie można. Taka to „opłata za wstęp”…

Image

Image

W ramach pewnego substytutu dostępna jest atrakcja polegająca na tym, że przechodzi się przez morze, w wodzie mniej więcej do połowy uda, do jaskini zlokalizowanej w skale, na której stoi świątynia. W jaskini znajduje się święte źródło, z którego można skorzystać, obmywając w nim twarz, po czym po wrzuceniu drobnego datku do koszyczka, pan przykleja nam ryż na czoło i wkłada zielsko za ucho, i tak przyozdobionym można udać się w górę schodami wiodącymi wzdłuż boku skały. Dokąd – nie wiadomo, bo po kilku stopniach stoi barierka zabraniająca dalszego wstępu. Ale przynajmniej można zrobić sobie zdjęcie :lol:

Image

Panowie pomogą nawet przejść, bo jednak fale są solidne i można łatwo zostać przewróconym
Image

Pomimo pięknego położenia, uznajemy że ta świątynia jest raczej męcząca przez wszechobecne tłumy turystów, a właściwie nie ma co za bardzo w niej oglądać, skoro nigdzie nie można wejść. Zaglądamy jeszcze do jednej z bocznych świątynek i uznajemy, że czas spadać, gdyż wzywa nas kolacja w Ubud.

Image

W drodze do Ubud tylko raz skręcamy w złą stronę, ale nawraca nas para Indonezyjczyków na skuterze, którzy krzyczą na skrzyżowaniu, że Ubud to w drugą stronę, więc zatrzymujemy się, sprawdzamy na mapie i faktycznie – trzeba było jechać w drugą stronę, więc zawracamy i dalej już docieramy bez problemu. Kiedy lądujemy w Ubud jest już ciemno.

Czym prędzej odświeżamy się i idziemy na miasto. Poprzedniego wieczora wypatrzyliśmy po drodze kilka fajnie wyglądających restauracji, więc kierujemy się prosto do jednej z nich. Na start zamawiamy sałatkę z chrupiącą kaczką, natomiast w ramach dania głównego, ja biorę wołowinę Rendang, a Szymon rybę. Na koniec udajemy się jeszcze do wypatrzonej przeze mnie wcześniej kafejki z produktami kokosowymi i zamawiamy na deser: coconut ice cream float (czyli kulka lodów kokosowych pływająca w smoothie z mango) oraz coś, czego nazwy nie pamiętam, ale składało się z ryżowych żelek, jackfruita, mleka kokosowego i czegoś jeszcze i też było dobre. Usatysfakcjonowani udajemy się na spoczynek.

Image

Image


Wtorek, 20 czerwca

Na dzisiaj zaplanowaliśmy większość aktywności w pobliżu Ubud, ponieważ po pierwsze musimy do 18 oddać skuter, a po drugie, musimy wreszcie odwiedzić Monkey Forest, pójść na masaż i obejrzeć pokaz tańca balijskiego. Dzień zaczęliśmy od wycieczki w poszukiwaniu agencji turystycznej, w której moglibyśmy kupić bilet na shuttle bus na lotnisko. Chcieliśmy początkowo jechać busem o 10:30, jednak pani w agencji objaśniła nam, że ten bus zanim dojedzie na lotnisko, jedzie jeszcze przez Sanur i Kutę, więc dojazd na lotnisko może mu zająć nawet 3 godziny i w związku z tym powinniśmy wziąć ten o 9, aby na lotnisku być o 12. Tak też zrobiliśmy – autobus ma odebrać nas jutro z naszego hotelu.

Zadowoleni z siebie, wsiadamy na skuter i jedziemy do centrum kupić i wysłać pocztówki. Nie jest to raczej zbyt popularny zwyczaj w tym regionie, ale na szczęście na mapce Ubud, którą dostaliśmy w hotelu, mamy zaznaczoną pocztę, a całkiem niedaleko niej znajdujemy księgarnię, w której kupujemy pocztówki po 4 000 za sztukę. Idziemy na pocztę, kupujemy znaczki za 10 tys. sztuka i wypisujemy kartki. Koło nas swoje kartki wypisuje para starszych (chyba) Australijczyków, co pani komentuje „Jak dobrze, że jeszcze istnieje ktoś oprócz nas, kto wysyła pocztówki!” na co ja mówię, że chyba ten zwyczaj nie jest tutaj zbyt popularny, a pani z oburzeniem „ten zwyczaj nie jest już w ogóle nigdzie popularny! Teraz wszyscy mają facebooka i siedzą <with their face on the book>” – no tak coś w tym jest… Tylko starsi ludzie i Polacy tacy zacofani :)

Jeśli za chwilę o tym nie zapomnę, to postaram się załączyć do posta mapkę z lokalizacją poczty, bo z tego co kojarzę, ludzie często szukają, a nie jest to popularny przybytek w okolicy :)

Po wysłaniu pocztówek, udajemy się do świątyni Pura Taman Ayun. Sprawdzamy drogę na mapie i w nawigacji, jak to robiliśmy do tej pory i jedziemy, zahaczając po drodze jeszcze o stację benzynową. Niestety, jakimś dziwnym trafem, dziś nawigowanie w terenie ewidentnie nam nie szło i ciągle albo musieliśmy się zatrzymywać, żeby sprawdzić drogę, albo jechaliśmy gdzieś nie tam gdzie trzeba i musieliśmy zawracać. Na szczęście w końcu, po czasie dużo dłuższym niż być powinien, docieramy do celu. Parkujemy skuter i wchodzimy do świątyni (wjazd 20 tysięcy). Tutaj niestety spotyka nas po raz kolejny ten sam zawód – płacisz za wstęp do świątyni, tylko że do samej świątyni i tak wejść nie można… W związku z tym obchodzimy sobie świątynię naokoło. Jest całkiem ładna, w dodatku w ciekawym otoczeniu, bo okala ją mały park i rzeczka. Niemniej jednak nie ma tu wiele do oglądania – trochę szkoda było jechać tutaj tyle czasu tylko po to, no ale cóż poradzić…

Image

Image

Image

Wsiadamy na skuter i wracamy do Ubud. Tym razem docieramy prosto, szybko i bez żadnego problemu – chyba w tą stronę jest łatwiej.

W Ubud do odwiedzenia mamy jeszcze Monkey Forest, czyli tropikalny las w środku miasta, w którym żyją makaki. Już kiedy parkujemy skuter przed wejściem, widzimy szalejące i skaczące po wszystkim małpy, skrupulatnie więc chowamy do plecaków wszystko co mogłyby nam zabrać (poza aparatem) i wchodzimy do środka. Nawet, gdyby pominąć małpy, które są oczywiście główną atrakcją, Monkey Forest sam w sobie jest bardzo malowniczym miejscem – mamy tutaj wielkie drzewa, ze zwieszającymi się z nich lianami, strumień, dużo zieleni – jest po prostu bardzo ładnie. Małpy nie robią na nas już aż takiego wrażenia, bo jest to podobne doświadczenie do Gibraltaru – małpy biegają sobie wolno pod nogami, można się im przyglądać, robić zdjęcia, albo próbować je nakarmić – koło nas jeden gość karmi małpy jajkami (co to w ogóle za dziwny pomysł? :D) – nie wszystkie ogarniają jak się z tym sprzętem obchodzić, w efekcie, część jajek się rozbija, a małpy spijają zawartość z ziemi. Niektóre jednak wpadają na pomysł i robią sobie dziurkę w skorupce, wysysając zawartość. Obchodzimy cały las dookoła i stwierdzamy że czas wracać do miasta, aby coś przekąsić i realizować dalsze atrakcje.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Odstawiamy czasowo skuter pod hotel i idziemy w stronę centrum – tym razem mamy chęć przekąsić coś w warungu, więc kiedy znajdujemy wystarczająco mało turystyczna jadłodajnię, zatrzymujemy się tam. Co prawda miejsce to oferuje również kuchnię chińską i tajską (niby), ale mają dania lokalne. Zamiawiam danie, którego nazwy nie pamiętam (ale coś balijskiego), a Szymon Mie Goreng. Moje dane okazuje się być kurczakiem w sosie, zawieniętym w liście bananowca i zgrillowanym – bardzo to dobre i zupełnie niespodziewane jak na taki prosty warung. Do tego zamawiamy soki – z mango i z papai.

Image

Naszym kolejnym punktem do odhaczenia w dniu dzisiejszym był zakup biletów na taniec balijski. W internecie znaleźliśmy stronę, na której jest rozpisane gdzie, w jaki dzień i które tańce można obejrzeć. Wybraliśmy Legong Dance, odbywający się w światyni polecanej przez Lonely Planet. Miejsce znajduje się przy głównej ulicy Ubud, ale jednak trochę na uboczu. Bilety sprzedawane są w kasie po 75 tysięcy. Zaopatrzeni w bilety wracamy po skuter i jedziemy oddać go do wypożyczalni. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę w bocznej uliczce, żeby zrobić sobie kilka sweet foci ze skuterem – w końcu przetrwaliśmy na nim 3 dni i ani razu się nie wywaliliśmy! Ba! Nie mieliśmy nawet żadnej niebezpiecznej sytuacji!

Kiedy już pozbyliśmy się skutera, ruszamy dalej w miasto, tym razem w poszukiwaniu salonu masażu. Nie bardzo wiemy, jakie powinniśmy obrać kryterium wyboru, więc kierujemy się intuicją i wyglądem zewnętrznym – o ile cokolwiek widać z ulicy. W końcu wybieramy salon – cena masażu balijskiego to 80 tys. rupii. Wchodzimy po niewielkiego pomieszczenia na tyłach – dwa łóżka do masażu, palą się kadzidełka, gra relaksująca muzyka – może nie jest to poziom czystości i luksusu rodem ze zdjęć reklamujących spa w Polsce, ale trzeba pamiętać, że jesteśmy w kraju, którym stosunek do czystości jest zupełnie inny niż u nas. Dostajemy po parze jednorazowych majteczek i po chwili jesteśmy już gotowi do rozpoczęcia masażu. Sam masaż jest przyjemny, nie bardzo bolesny, panie używają olejku do masażu i wykonują bardziej ruchy nacierające, czasem ugniatające, a czasem znowu wciskają palec w jakieś punkty na ciele. Śmiesznym punktem masażu jest strzelanie kostkami w palcach u nóg i rąk i wyciąganie tych stawów. Masaż trwa godzinę – na koniec jesteśmy cali w olejku, ale czujemy się przyjemnie zrelaksowani, a na do widzenia dostajemy jeszcze herbatę imbirową. Jak dla mnie ten masaż mógłby być trochę mocniejszy, żeby bardziej rozgniatać napięte mięśnie (a tych po przygodach na wulkanach i napięciu związanych z jazdą skuterem mam mnóstwo), ale każdy woli co innego ;)

Po masażu nadchodzi czas, aby udać się na balijski taniec. Idziemy do świątyni, w której wcześniej zakupiliśmy bilety, siadamy w drugim rzędzie pod sceną (pierwszy niestety już zajęty, a szkoda, bo w każdym kolejnym rzędzie trzeba się wychylać, żeby zobaczyć coś zza rzędów głów z przodu). Przy wejściu dostaliśmy program występu, z którego wynika, że zobaczymy dziś kilka różnych tradycyjnych tańców, każdy opowiadający inną historię/mający inne znaczenie. Gasną światła i zaczyna się występ. Rozpoczyna się od części muzycznej – w większości są to goście grający na tradycyjnych instrumentach – gamelanach, które składają się z metalowych płytek, w które uderza się młoteczkami albo pałeczką owiniętą materiałem (zależnie od dźwięku jaki ma być uzyskany). W orkiestrze są też bębniarze, coś w stylu gongu i sądząc po dźwiękach flet (niestety nie widzę go). No i cóż – trzeba uczciwie przyznać, że jest to zupełnie kocia muzyka… Bardzo hałaśliwa i wydaje się nie mieć żadnego porządku – jeszcze długo po wyjściu z przedstawienia, będzie nam dudniła w uszach. Sam taniec też nie jest do końca tańcem – powiedziałabym, że to bardziej jakiś performance, teatr, czy coś podobnego. Główną rolę grają tutaj gesty wykonywane rękami, w szczególności ułożenie dłoni, oraz wyraz twarzy: tancerki w teatralny sposób pokazują różne emocje na swoich twarzach, „strzelają” oczami na różne strony (co potęgowane jest przez teatralny makijaż). Dla mnie również bardzo ciekawe są stroje – tradycyjne, kolorowe, zdobione na bogato złotymi elementami oraz nakrycia głowy – również złote i na bogato. Ogólnie rzecz biorąc to było ciekawe przedstawienie – można obejrzeć element interesującej kultury, coś, co jest zupełnie inne od naszego pojmowania tego tematu. Dodatkowo mieliśmy możliwość obejrzenia różnych tańców: był taniec obrazujący składanie ofiar bogom, taniec dla rozrywki króla, taniec wojownika, taniec kochanków (co ciekawe – faceta też grała kobieta, jednak pomijając strój – widać było nawet po ruchach, że ma to być mężczyzna), taniec demona oraz na koniec taniec potwora (Barong) – gdzie dwóch tancerzy tworzyło jednego „smoka”.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Po przedstawieniu udajemy się jeszcze na kolację – na szczęście pomimo późnej pory (ok. 21), w miejscu wypatrzonym przez nas wcześniej (The Legend cafe) nadal jest tłum ludzi. Niestety w trakcie kolacji, zaczyna padać deszcz, więc przenosimy się do stolika pod dachem. Zanim kończymy posiłek, deszcz leje już na całego i wcale nie wygląda jakby chciał przestać – to ma być pora sucha? Zjadamy jeszcze pyszny deser w postaci zielonych naleśników nadzianych startym kokosem i polanych syropem, z kulką lodów waniliowych (omg, jakie to pyszne).

Image

Deszcz nadal leje, więc przywdziewam plastikową pelerynkę, którą dostaliśmy dwa dni wcześniej w hotelu (co za zrządzenie losu że nie wyjęłam jej z torebki!), chowam pod nią torebkę i aparat i lecimy do hotelu. Zanim docieramy na miejsce, Szymon wygląda już tak, jakby ktoś przez ostatnie 15 minut wylewał na niego wiadro za wiadrem – trzeba przyznać, że tutejsze deszcze mają rozmach…

Załączniki:
mapa.png
mapa.png [ 67.11 KiB | Obejrzany 7951 razy ]
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
mmaratonczyk uważa post za pomocny.
 
      
#10 PostWysłany: 12 Lut 2018 22:34 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Środa, 21 czerwca

W dniu dzisiejszym nie czeka nas nadmiar atrakcji – nasze zadanie polega na dostaniu się na lotnisko w Denpasarze, przelot do Labuan Bajo i zameldowanie się w hotelu, oraz znalezienie wycieczki na kolejne dni.

O 9 rano podjeżdża po nas shuttle bus na lotnisko, który zamówiliśmy dzień wcześniej. Jako, że w tym kraju nic nie może być zbyt proste, przez następną godzinę krążymy w tym busie po Ubud, bo kierowca odbiera kolejnych gości – niestety w większości przypadków ma problem z odnalezieniem odpowiednich hoteli i tracimy mnóstwo czasu na krążenie, oraz czekając aż kierowca znajdzie swoich pasażerów. Zaczynamy poważnie wątpić, czy pomimo 3 godzin które przeznaczyliśmy na dojazd, zdążymy na lotnisko o czasie. Na szczęście w końcu autobus się zapełnia i wyjeżdżamy z Ubud – tu już na szczęście idzie dość sprawnie, bo nie ma zbyt wielkich korków. O dziwo, na lotnisko docieramy nawet przed założoną przez nas godziną 12 (chyba dlatego, że kierowca trochę zmienił trasę i zamiast jechać na lotnisko na końcu, pojechał na nie najpierw, a dopiero potem do Kuty). Mimo to jesteśmy zupełnie zaskoczeni, kiedy kierowca nagle zatrzymuje się w połowie autostrady prowadzącej na lotnisko i oznajmia, że tu jest lotnisko i mamy wysiadać. Bierzemy więc nasze bagaże i przez kolejne 15-20 minut zasuwamy z nimi po autostradzie, kierując się (na szczęście istniejącymi) drogowskazami na terminal domestic. Tuż przy terminalu oczywiście obskakują nas naganiacze na taxi – czy nie widzicie do jasnej cholery, że ja na ten terminal WCHODZĘ a nie WYCHODZĘ??? Gdzie masz mnie zawieźć tą taksówką, pod check in bagażu??
Nadanie bagażu też nie jest takie proste, pomimo że w kolejce przed nami są może ze 4 osoby, trwa to nieskończenie długo i w każdym okienku po kolei psuje się system, pani musi przesiadać się do innego okienka, logować się na nowo itd., itd., a czas leci… Doprawdy, nie wiem jak zamierzają przez najbliższe 2 godziny obsłużyć ten tłum ludzi w kolejce za nami… Ponieważ jesteśmy w Indonezji, okazuje się że według tablicy nasz lot jest o 14:00, a nie o 14:10 jak mamy na potwierdzeniu rezerwacji. Tak czy inaczej mamy jeszcze dużo czasu, więc idziemy na bintanga do lotniskowej knajpki. Decydujemy się też zjeść po rosołku z meatballsami (bakso ayam i soto ayam bakso - różnica w tych dwóch zupach polegała na tym, że w jednej były tylko meatballsy, a w drugiej oprócz tego były też kawałki kurczaka). Kiedy docieramy pod nasz gate, okazuje się że oczywiście mamy jakieś opóźnienie. W dodatku dokładnie 5 minut przed naszym lotem, odprawiają z dokładnie tej samej bramki, lot lecący dokładnie w to samo miejsce, tylko że innych linii – bardzo mądre posunięcie, naprawdę…

W końcu ładujemy się do samolotu z ok. półgodzinnym opóźnieniem i startujemy w kierunku Labuan Bajo. W samolocie, mimo że to tylko godzinny lot, jak przystało na tutejsze standardy, dostajemy po plastikowej bułeczce i kubeczku wody. W Labuan Bajo lądujemy bez problemów – choć samolot leci podejrzanie blisko gór. Oczywiście wydawanie bagaży tez trwa nieskończenie długo, goście którzy to przerzucają mają wręcz niesamowite tempo, ale w końcu przyjeżdżają nasze walizki i możemy w końcu stąd wyjść.

Na tą noc zarezerwowaliśmy sobie hotel tuż obok lotniska. Mimo to, zaproponowali nam shuttle busa, więc na wyjściu miał na nas czekać gość z karteczką. Oczywiście nikt nie czekał, więc oganiając się od wyjątkowo upierdliwych taksówkarzy, idziemy sobie do hotelu na piechotę – było naprawdę blisko. Hotel niestety nie ma jakiegoś powalającego standardu, ale jest raczej dość czysty i ma czystą pościel - czego chcieć więcej? ? Szybko zostawiamy nasze rzeczy i idziemy na miasto, szukać wycieczki na najbliższe dwa dni. W Labuan Bajo wszystkie agencje oferujące wycieczki statkami (oraz organizujące nurkowanie) zlokalizowane są przy jednej, głównej ulicy. W międzyczasie wymieniamy jeszcze kasę w jedynym kantorze - kurs kiepski, w dodatku koleś nie bardzo chce negocjować – przy wymianie 1000 euro proponuje nam podwyżkę kursu o kwotę pozwalającą na całe 30 tys rupii oszczędności na 1000 euro (czyli jakieś 9 zł…). Jeśli macie możliwość, to polecam jednak wymieniać kasę na innej wyspie :)

Jeśli chodzi o wycieczkę – najpierw wchodzimy do biura Peramy – najbardziej znanej firmy, z której usług korzystało wiele osób, których relacje w internecie czytaliśmy, więc wiedzieliśmy mniej więcej, jakiego standardu tutaj można się spodziewać. Niestety, tu okazuje się, że na wycieczkę dwudniową nie mają jeszcze żadnych chętnych, więc gdybyśmy chcieli płynąć sami, musimy zapłacić 4 miliony za cały statek. No nie, to jednak jest „trochę za drogo”. Idziemy więc dalej, tym razem szukając agencji, które wywieszają ogłoszenia, że poszukują ludzi na jutro – to znaczy, że mają już jakieś zgłoszenia i nie będziemy musieli płacić sami za cały statek. W końcu wchodzimy do jednej z agencji z takim właśnie ogłoszeniem. Chcemy zorientować się zarówno w ofercie wycieczek jednodniowych jak i dwudniowych – jednak szybko, wysłuchując programu, stwierdzamy, że wycieczka dwudniowa ma więcej sensu, tym bardziej że Rinca jest oddalona o 2 godziny, a Komodo o 4 godziny rejsu od Labuan Bajo. W tej agencji podoba nam się program wycieczki dwudniowej – oferuje wszystkie największe atrakcje – oprócz Rinki i Komodo są to Pink Beach, Manta Point, Flying Foxes (wielkie nietoperze odlatujące o zachodzie słońca), Kanawa Island, wyspa Padar. Cena to 800 tys. od osoby za dwudniową wycieczkę. Zastanawiamy się czy iść jeszcze gdzieś dalej, poznać inne programy i ceny, jednak właściwie ten program naprawdę do nas przemawia, więc po krótkim przemyśleniu tematu decydujemy się od razu na zakup. Cena – ok 240 zł za dwudniową wycieczkę, na której mamy zapewnione jedzenie i wożą nas statkiem, też wydaje nam się sensowna. Trochę obawiamy się jaki będzie standard tej łódki i ogólnie wycieczki, ale niestety nie ma za bardzo możliwości zorientowania się w tym temacie przed wyruszeniem - wszyscy mają tylko zdjęcia łódek z zewnątrz, wiemy że będzie bez kabin (czyli spanie na pokładzie) i to właściwie tyle. Trudno – no risk no fun!

Dodam, że miejsce, gdzie kupiliśmy wycieczkę nazywa się Komodo Leisure jest tuż obok restauracji Artomoro i Green Hill Hotel, aczkolwiek odnieśliśmy wrażenie, że te wszystkie budki tylko sprzedają bilety na rejsy organizowane przez poszczególne statki i tak naprawdę miejsce gdzie się kupuje nie ma wiele wspólnego z tym, na jaką łódkę się trafi ;)

Zadowoleni idziemy do supermarketu kupić jakieś jedzenie i bintangi na jutro, po czym wchodzimy do Warungu Mama na kolację. Zamawiamy wołowinę Rendang ze smażonym ryżem (rzekomo specjalnośc lokalu :D ) – oczywiście wołowiny jest tam tyle co kot napłakał, w dodatku jest raczej „dobrze wysmażona”, ale nie można powiedzieć, żeby było to jakieś bardzo niedobre.

Czwartek, 22 czerwca

Umówiliśmy się, że dziś odbiorą nas z hotelu o 7:30 rano, więc wstajemy przed 6, pakujemy do plecaków dobytek na najbliższe 2 dni i idziemy na śniadanie – tu tradycyjnie czeka na nas w bufecie Nasi Goreng, Mie Goreng, jajka, jakaś dziwna „zupka” oraz tosty + kawa i herbata. W dodatku nasz kierowca już czeka. Zjadamy śniadanie i jedziemy do naszej agencji turystycznej. Tutaj dostajemy do wypożyczenia sprzęt do snorklowania i udajemy się do portu, gdzie czeka łódka. Do łódki mielimy iść piechotą, jednak przejście kilkuset metrów z naszymi walizkami najwyraźniej przekracza możliwości Indonezyjczyków, więc biorą po walizce na skuter i wiozą jedna po drugiej do portu.

Ładujemy się na łódkę, czekamy jeszcze trochę aż wszyscy dotrą – łącznie jest nas tu 11 osób – i wypływamy w rejs! Ahoj! Okazuje się, że oprócz nas na pokładzie znajduje się także druga para Polaków – to chyba pierwsi Polacy, których spotykamy od początku tej wycieczki.

Płyniemy sobie wśród takich oto widoków:
Image

Łódka wygląda całkiem w porządku – jest dość czysta, mamy do dyspozycji stolik oraz materace, które załoga rozkłada nam na pokładzie. Przez cały czas mamy też do dyspozycji kawę, herbatę i wodę. Po ok. 2 godzinach rejsu docieramy do pierwszego przystanku – wyspy Rinca. Tutejszą atrakcją są warany z Komodo – podobno łatwiej je zobaczyć tutaj niż na samym Komodo. Wysiadamy z łódki i w towarzystwie 3 rangersów idziemy kawałek przez wyspę do biura, gdzie można zakupić bilety. Tutaj ukazuje nam się indonezyjska papierologia w pełnej krasie – nie można po prostu wejść i kupić jednego biletu – na każdą rzecz jest oddzielny bilet – łącznie więc każdy z nas dostaje jakieś 5 różnych biletów, z czego część jest płatna od osoby, a część od grupy i dzielona na wszystkich – łącznie wychodzi nas to 244 tys. rupii od osoby. Ponieważ opłaciliśmy już wstęp do parku narodowego, kiedy będziemy na Komodo, nie musimy uiszczać tej opłaty – tam przyjdzie nam jedynie zapłacić za rangersów.

Image

Image

Uzbrojeni w 3 rangersów z kijami, ruszamy trasą zwaną „medium trek”. Jeszcze zanim wyszliśmy ze strefy, gdzie mieszczą się kwatery strażników, napotykamy trzy wielkie warany rozwalone na ziemi, otoczone grupką turystów z innej grupy, namiętnie pstrykających im zdjęcia. Radośnie przyłączamy się do tego rozentuzjazmowanego tłumu. Warany są wielkie, wyglądają na leniwe i nadal nie wiem jakim cudem mogą rozwinąć te 20 km/h kiedy biegną – na tych krótkich nóżkach?

Image

Image

Image

Kiedy wszyscy są już usatysfakcjonowani ilością zrobionych zdjęć, ruszamy dalej naszą trasą. Po drodze mijamy różne inne zwierzęta, które mieszkają na wyspie i częściej lub rzadziej padają ofiarami waranów. Przewodnik chętnie odpowiada na nasze różne mniej lub bardziej głupie pytania. Opowiada nam, że warany łapią swoją ofiarę, zatruwają ją jadem i czekają aż umrze, a potem po jakiś dwóch tygodniach wracają, aby ją zjeść – przy czym do takiego jednego jelenia przychodzi jakieś 10 waranów i robią sobie imprezę – wygląda na to, że niezły diabeł z tego warana, a kto by pomyślał patrząc na taką słodką mordkę… Niestety na dalszej drodze nie spotykamy już żadnych waranów. Wchodzimy za to na wzgórze górujące nad wyspą i oglądamy widok z góry – ogólnie cały ten archipelag – czyli ta część morza z mniejszymi i większymi wysepkami jest bardzo ładna i malownicza – woda jest błękitna, plaże bielutkie, wyspy też jakieś takie ładne.

Image

Po obejściu naszej trasy wracamy na łódkę i płyniemy w kierunku kolejnego celu – wyspy Komodo, gdzie także mamy oglądać warany. Po drodze na Komodo, na naszej łódce serwowany jest lunch. Jest to model znany nam już z Filipin – goście, którzy kierują tą łódką, jednocześnie są też naszymi kucharzami i przez całą wycieczkę robią nam jedzenie. Wbrew temu, czego można by się spodziewać po żarciu na łódce, gotowanym przez jej załogę – lunch wygląda bardzo zachęcająco: mamy ryż, mie goreng, smażone kawałki ryby (bez ości! Nic tylko jeść!), smażone tofu w słodkim sosie i „zupkę” z gotowaną kapustą i warzywami. Na deser są banany. Ilość jedzenia jest zupełnie wystarczająca jak na 11 osób.

Image

Posileni tym wspaniałym posiłkiem, wysiadamy na Komodo, gotowi na kolejne spotkanie z waranami. Płacimy za rangersów i po raz kolejny ruszamy na „medium trek”. Zaraz za stanowiskiem strażników widzimy małego waranka. Potem mijamy kilka czarnych świń, które zazwyczaj padają ofiarami waranów. Docieramy do miejsca, które najwyraźniej ma to do siebie, że warany często tu bywają. Nasz przewodnik znika w krzakach, szukając jaszczurów, jednak po chwili wraca, stwierdzając że żadnego w okolicy nie ma. Coś nam niejasno tłumaczy, że może właściwie nie ma po co dalej iść i że może koło kwatery rangersów będzie jeszcze jakiś waran. No dobra, to wracamy jakąś krótszą drogą. Po drodze zatrzymujemy się, a przewodnik pokazuje coś w krzakach – wszyscy przyglądamy się o co chodzi – czy to jakiś waran? Otóż nie! To WIELKI JAK DŁOŃ, NAJOBRZYDLIWSZY NA ŚWIECIE WSTRĘTNY PAJĄK!!! Trzymam się od niego z daleka! Zbliżam się tylko trochę po to, żeby zrobić zdjęcie jemu i dłoni Szymona, tak aby widać było jak jest wielki i ohydny.

Image

Image

Kiedy już prawie jesteśmy w punkcie początkowym naszej trasy, natrafiamy na dziwnego warana, który leży i się nie rusza. Przewodnik twierdzi, że on żyje, tylko jest bardzo stary, jednak my trochę powątpiewamy. Później śmiejemy się z Polakami, że pewnie położyli tam tego warana specjalnie i tak leży od 10 lat, jako awaryjny waran dla turystów, w razie gdyby żaden inny, żywy, się tam nie pojawił.

On na pewno żyje!
Image

Wracamy na łódkę. Naszym kolejnym celem na dziś jest Pink Beach, czyli różowa plaża, też znajdująca się na Komodo. Tam oprócz podziwiania plaży będziemy też snorklować. W ogóle to trochę dziwne, ale nasza załoga z łódki nic nam nie mówi na temat tego gdzie właśnie jesteśmy, albo dokąd płyniemy – musimy sami się domyślać, lub pamiętać z tego, co powiedziano nam przed wypłynięciem. W każdym razie docieramy w końcu na Pink Beach – niestety nie jest zbyt różowa – ale podobno robi się taka okresowo – zależnie od koralowców.

Włazimy do wody i rozpoczynamy eksplorację podwodnego świata. A jest tu co eksplorować, oj jest! Wokół nas pływają całe ławice kolorowych rybek, są ich najróżniejsze gatunki, kolory, rozmiary. Aż nagle słychać: ŻÓŁW!!! Znajomi Polacy dostrzegli pod wodą żółwia morskiego, więc rzucamy się w jego kierunku. Faktycznie – jest tam i jest przepiękny, spokojnie sobie płynąc wśród otaczających go ryb. Robię mu zdjęcia oraz filmuję go. No trzeba przyznać, że przy tych snorklach to Filipiny mogą się schować! Tu jest dosłownie cały tłum najróżniejszych ryb i jeszcze ten żółw! Wychodzimy jednak z wody, bo słońce powoli chowa się za inne wyspy i robi się trochę zimno.

Image

Image

Image

Image

Teraz już spodziewamy się, że będziemy płynęli do miejsca, gdzie zacumujemy na noc. Faktycznie, po chwili cumujemy przy brzegu innej wyspy, a do naszej łódki natychmiast podpływa pan na kajaku, sprzedający zimne Bintangi oraz inny pan, sprzedający magnesy – no tak, jest popyt to jest i podaż!

Powoli się ściemnia i wtedy ktoś z naszej wycieczki przypomina sobie, że mieliśmy jeszcze obserwować „flying foxes” (czyli wielkie jak małpa nietoperze) odlatujące o zachodzie słońca. I faktycznie – za jakiś czas widać duże grupy czarnych cieni wylatujących z wyspy – ale jest już dość ciemno, więc nie jest to nic szczególnie spektakularnego. Słońce zachodzi, a my dostajemy kolację – tym razem nawet trafił nam się smażony kurczak! A oprócz tego oczywiście ryż, tempe (fermentowane ziarna soi), smażone bakłażany i zupka z gotowanymi warzywami. Po kolacji zaczynają się luźne rozmowy z pozostałymi uczestnikami wycieczki, nadchodzi także Bintang time, czyli wyciągamy browary. Okazuje się, że jesteśmy prawdopodobnie najnudniejszymi uczestnikami wycieczki – przyjechaliśmy tu na jedynie 3 tygodnie, w dodatku z walizkami, nie odbywamy żadnych wielomiesięcznych backpackerskich podróży i w ogóle jesteśmy starzy i po ślubie (to oczywiście moja wolna interpretacja historii innych uczestników :lol: ).

Pomimo wczesnej pory, kładziemy się spać – w międzyczasie załoga porozkładała nam na górnym i dolnym pokładzie materace, koce i poduszki. Wybieramy miejsce na górze i usiłujemy zapaść w sen. Nie jest to niestety łatwe, ponieważ okazuje się, że koło nas cumuje inna łódka, w której pracuje jakiś generator, a hałas jest taki, że naprawdę ciężko zasnąć… W końcu wściekły Szymon krzyczy do nich żeby wyłączyli generator – chyba nawet to do nich trafiło, bo wyłączają, aczkolwiek wtedy wyłącza im się prąd na całej łódce, co wskazuje na to, że pewnie długo taki stan się nie utrzyma. Udaje nam się trochę przysnąć, aż tu nagle, w środku niczego, na morzu, zaczyna… wyć meczet!!! A żeby Was wszystkich jasna cholera, czy naprawdę nawet w środku niczego musicie psuć ludziom ciszę i spokój tym okropnym wyciem?? Wyciągam z plecaka zatyczki do uszu, które zabrałam z samolotu Qatar Airways, którym przylecieliśmy do Jakarty. To jakoś pomaga mi przetrwać.
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
micnur uważa post za pomocny.
 
      
#11 PostWysłany: 16 Lut 2018 16:30 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Piątek, 23 czerwca

Rano budzi nas wschodzące słońce (i meczet). Jakoś ok. 6 słychać dźwięk zapuszczanego silnika, a chwilę potem okazuje się, że podczas gdy przysnęłam, wszyscy zeszli już na dół, a śniadanie właśnie wjeżdża na stół. W ramach śniadania dostaliśmy tosty, ciasteczka, smażone banany oraz dżem – nic szczególnego, ale można coś wybrać.

Dzisiejszy dzień zaczynamy od porannego cardio, czyli wizyty na wyspie Padar, która jest częścią Parku Narodowego Komodo. Podobno żyją na niej warany, ale nie ma tam nawet rangersów, więc chyba za wiele tych waranów tam nie ma, albo nie wychodzą zbyt często ze swoich kryjówek. Atrakcją wyspy jest trekking – można wspiąć się na jedno ze wzgórz tworzących wyspę i podziwiać piękny widok z góry – a jest co, bo okolica jest bardzo malownicza: górzysta wyspa, lazurowe morze, inne, podobne wyspy na horyzoncie… Oczywiście nic za darmo: pomimo wczesnej pory, słonce grzeje już na całego, a na wyspie nie rośnie nic, co mogłoby osłonić od słońca, więc już po jakiś 10 minutach wspinaczki jesteśmy cali kompletnie mokrzy. No nie jest to poranna bułka z masłem trzeba przyznać ? Ale mimo wszystko warto, zresztą przynajmniej poranną dawkę ruchu mamy już zaliczoną!

Image

Image

Image

Po godzinnym trekkingu wracamy na łódkę i płyniemy dalej. Nie wiemy, jaki ma być następny punkt programu, ale po jakimś czasie dopływamy do miejsca, gdzie po morzu kręci się kilka łódek i zaczynamy krążyć. Na początku zastanawiamy się o co chodzi, ale po chwili domyślamy się, że dopłynęliśmy na Manta Point i teraz krążymy w poszukiwaniu mant. Zajęło to chyba z pół godziny, aż w pewnym momencie facet z naszej załogi krzyczy: „Manty! Skaczcie, teraz!!”. Wszyscy w popłochu zaczęliśmy zakładać na siebie płetwy, biegać w kółko, szukać swoich masek i raz po raz ktoś wyskakiwał przez burtę prosto do wody (kto by tam miał czas na jakieś wystawianie drabiny?). W końcu wyskoczyłam i ja, jako jedna z ostatnich – i dobrze wyszło, bo podczas gdy inni odpłynęli, ja wyskoczyłam niemalże prosto na mantę, tzn. ja byłam przy powierzchni, a manta na dnie, kilka metrów niżej, ale dokładnie pode mną. Narobiłam jej mnóstwo zdjęć, po czym postanowiłam płynąć dalej, za grupą, bo wyglądało na to, że wszyscy za czymś płyną, więc musi być tam więcej mant. I faktycznie – po chwili pojawiła się jedna, tym razem jednak nie pływała przy dnie, a na tyle blisko powierzchni, że płynąc za nią, miałam ją na wysokości oczu. Goniłam ją dzielnie, jednak momentami, kiedy zmieniała kierunek, trochę się bałam, że zaraz popłynie prosto na mnie i mnie owinie i tyle ze mnie zostanie :lol:

Image

Image

Image

W końcu wszyscy nasyciliśmy się pogonią za mantami, więc wróciliśmy na łódkę. W drodze do kolejnego celu zjedliśmy lunch (podobny jak poprzedniego dnia). Wygląda na to, że jedynym celem, który nam już pozostał jest wyspa Kanawa. I rzeczywiście, dopływamy w końcu na rajską wysepkę, z piękną, białą, piaszczystą plażą – niestety wysiadamy do wody, więc aparat zostaje na łódce (a w międzyczasie odkryłam, że wodoszczelna obudowa na iPhone'a zaczyna przepuszczać wodę, więc nie mamy zbyt wiele zdjęć z tej wysepki). Snorklujemy trochę przy brzegu, ale nie jest to jakieś super interesujące w porównaniu z tym, co widzieliśmy wczoraj – trochę rybek, trochę rozgwiazd… Wychodzimy więc na plażę i spacerujemy nią kawałek. Na wyspie wygląda jakby znajdował się jakiś resort, a na pewno przy plaży jest bar, oferujący różne napitki i krzesła oraz leżaki. Właściwie ta wyspa nie jest jakoś super interesująca, w dodatku zaczynam się czuć trochę źle, więc wracamy do łódki.

Chyba jedyne sensowne zdjęcie tej wyspy :) Pomarańczowe punkciki to azjatyccy turyści i ich ulubiony sposób zażywania kąpieli - w kapokach, jeszcze najlepiej jak są do czegoś przytroczeni jakąś liną :D
Image

Co ważne – teoretycznie wstęp na wyspę jest płatny – 100 tys. od łódki, więc zrobiliśmy zrzutę, ale nie pojawił się nikt, kto miał by zbierać tą kasę od nas, więc po odbiciu od brzegu, rozdzieliliśmy kasę z powrotem – ot taka drobna oszczędność ?
No i faktycznie była to ostatnia atrakcja – ok. 16 dotarliśmy z powrotem do Labuan Bajo. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi i poszliśmy z walizkami szukać naszego hotelu o szumnej nazwie Green Hill Boutique Hotel – na tą noc zarezerwowaliśmy inny hotel niż poprzednio, bo woleliśmy coś bliżej miasta. Według bookingu i maps.me, nasz hotel miał być trochę na uboczu, przy głównej drodze. Niestety, nic takiego nie znaleźliśmy – jedynie jakiś budynek bez szyldu, który mógłby się nadawać, ale później okazało się, że to nie to, tylko jakiś prywatny apartament. Zaczęliśmy więc pytać o drogę napotkanych ludzi – kierowali nas w jedną stronę, jednak po chwili okazało się, że kierują nas wcale nie tam gdzie chcemy, czyli GREEN Hill Hotel, tylko do SPRING Hill Hotel. Zadzwoniliśmy więc do hotelu, ale oczywiście nikt nic nie rozumiał, więc udało nam się tylko ustalić, że hotel znajduje się przy głównej drodze, tej ze wszystkimi Dive Shopami i że ma wywieszony znak. Łaziliśmy już z tymi walizami ponad godzinę, a ja w międzyczasie dostałam gorączki i zaczęłam się czuć źle na całego… Postanowiliśmy więc, że się rozdzielimy i Szymon poszedł szukać, a ja zostałam z walizkami. Zajęło to duuuuużo czasu, ale w końcu udało się! Szymon znalazł to miejsce i wrócił po mnie. Okazało się, że idioci nawet nie umieją zaznaczyć swojej lokalizacji na bookingu, bo hotel znajduje się w samym centrum Labuan Bajo, naprzeciwko Warungu Mama, a zupełnie w innym miejscu niż był zaznaczony w serwisie… No ale trudno, grunt, że w końcu udało się to znaleźć… Standard niestety nienajwyższy, w dodatku po pokoju latają różne owady, no ale trudno, to tylko jedna noc… Wzięliśmy długo wyczekiwany prysznic i poszliśmy coś zjeść – wybraliśmy polecaną zarówno przez Trip Advisora, jak i Lonely Planet restaurację Tree Top – niestety jak dla mnie beznadzieja – drogo, a wołowina twarda jak podeszwa, jeszcze gorsza niż w Warungu Mama, gdzie jest przynajmniej dużo tańsza… W dodatku porcje małe - nie polecam.

Widok na największą metropolię wyspy Flores - Labuan Bajo :)
Image


Sobota, 24 czerwca

Dziś mamy trochę czasu do zabicia, bo nasz lot jest dopiero ok. 15:30. Na spokojnie wstajemy, jemy śniadanie, pakujemy się i wymeldowujemy z hotelu. Zostawiamy walizki w recepcji i resztę czasu postanawiamy spędzić w hotelowej restauracji – najpierw przy sokach (próbujemy soku z Sirsaka, czyli po angielsku Soursop – wychodzi na to, że po polsku to jest takie coś: https://pl.wikipedia.org/wiki/Flaszowie ... ociernisty , pijemy też sok pomarańczowy z kawałkami młodego kokosa – obie rzeczy pyszne, ale sirsak zaskakująco dobry), a potem stwierdzamy, że zjemy też lunch, więc zamawiamy coś do jedzenia.

Image

Kiedy nadchodzi czas, zamawiamy za pośrednictwem hotelu taksówkę za 50 tysięcy i jedziemy na lotnisko. Tutaj jeszcze tylko trochę oczekiwania na samolot i w końcu wylatujemy z powrotem do Denpasaru.

W Denpasarze zaskakująco szybko przyjeżdża nasz bagaż, bierzemy więc go i wychodzimy na zewnątrz, z zamiarem poszukania taksówki do Padangbai – miejsca, z którego odpływają speedboaty na Gili. Cena oficjalnej taksówki to 400 tysięcy, ale my nie zamierzamy z niej korzystać – omijamy kilku pierwszych taksówkarzy i zaczynamy negocjacje z kolejnymi. Pierwszy, z którym rozpoczęliśmy rozmowę nie chce zejść poniżej 350 – olewamy. W końcu napatacza się kolejny – Szymon prowadzi z nim długie negocjacje, aż w końcu udaje się ustalić cenę na 270 tysięcy – całkiem nieźle! Wsiadamy więc i nasz pan wiezie nas do celu, po drodze opowiadając trochę o miejscach, które mijamy.

Do Padangbai docieramy już po zmroku – zarezerwowaliśmy hotel trochę na uboczu, ale o lepszym standardzie i z basenem. Meldujemy się. Okazuje się ze właścicielem jest śmieszny gość, który ma mnóstwo małych jamników biegających po posesji, chyba lubi oglądać telewizję i zachęca nas do wzięcia udziału w karaoke dziś wieczorem. Nie decydujemy się jednak na to, za to zjadamy kolację w postaci nieśmiertelnego Mie Goreng i decydujemy się, że pójdziemy na spacer do „miasta”, żeby się trochę rozejrzeć. Po drodze zgarnia nas shuttle bus z naszego hotelu, więc korzystamy z podwózki. Gość mówi, że jeśli zechcemy, żeby po nas wrócił, to możemy po niego zadzwonić.

W samym Padangbai za wiele ciekawych rzeczy nie ma – kilka hoteli i knajp, więc skoro już tu przyjechaliśmy, to postanawiamy wejść do jednej z nich na soczki, a oprócz tego Szymon zamawia naleśnika z masłem orzechowym. W sumie trafiliśmy nawet w całkiem klimatyczne miejsce – ciekawe wnętrze i rockowa muzyka, soczki też smaczne – stwierdzamy, że może jeśli będziemy mieli trochę czasu do zabicia, to zatrzymamy się tutaj pomiędzy powrotem z Gili, a drogą na lotnisko. Wracamy do hotelu. W międzyczasie za pośrednictwem hotelu kupiliśmy bilety na speedboat na Gili Trawangan – kosztowały nas 200 tys w jedną stronę, ale kupiliśmy od razu bilet powrotny (jest to open ticket, czyli można wrócić dowolnego dnia, tylko trzeba to zgłosić dzień wcześniej), ponieważ wiemy, że gdybyśmy chcieli kupić bilet już na Gili, będzie to nas kosztować drożej.
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
mmaratonczyk uważa post za pomocny.
 
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 11 posty(ów) ] 

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 3 gości


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group