Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 50 posty(ów) ]  Idź do strony Poprzednia  1, 2, 3  Następna
Autor Wiadomość
#21 PostWysłany: 28 Sie 2019 10:55 

Rejestracja: 03 Paź 2018
Posty: 84
Loty: 110
Kilometry: 234 400
relacja jak zawsze świetna! uwielbiam czytać ten "planowany spontan" :D
czekam na więcej! ?
_________________
Instagram: laur_ruda
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
Wczasy w Turcji: tygodniowe all inclusive w hotelu niedaleko plaży od 1763 PLN. Wyloty z 2 miast Wczasy w Turcji: tygodniowe all inclusive w hotelu niedaleko plaży od 1763 PLN. Wyloty z 2 miast
Odkryj Deltę Mekongu: Wietnam i Kambodża w jednej podróży z Warszawy za 2900 PLN (z dużym bagażem) Odkryj Deltę Mekongu: Wietnam i Kambodża w jednej podróży z Warszawy za 2900 PLN (z dużym bagażem)
#22 PostWysłany: 01 Wrz 2019 15:51 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
@bozenak, @ruda_laur, @Ryglu - cieszę się, że czytacie. Dziękuję :)
@Ryglu, mam nadzieję, że udało się jakoś rozładować sytuację i nie skończyła się źle (tzn. i tak źle się skończyła, skoro miała wpływ na Wasz dalszy pobyt :( Właśnie jakoś tak odbieram Kenię - oprócz przepięknej twarzy, ma też w pewnym sensie i okrutne oblicze.

Kolejny poranek również zaczął się dosyć wcześnie - o godzinie 7.00 byliśmy umówieni z masajskimi przewodnikami na wycieczkę po buszu.

Image

Spacer trwał około godziny i nie był zbyt wymagający. Natomiast to, co opowiadał i pokazywał przewodnik - dla mnie niezmiernie ciekawe. Dowiedziałam się np., że morning glory, gatunek powoju, który w Azji jest częstym dodatkiem do posiłku (a ja go uwielbiam:), Masajowie wykorzystują zupełnie inaczej - liście przykłada się do czoła, aby ochłodzić się trochę podczas gorączki lub w upale (bardzo praktyczna informacja :) sprawdziliśmy - działało bardzo dobrze. A ponieważ zamierzaliśmy w kenijskim upale spędzić jeszcze dobrych parę dni, natychmiast obfotografowaliśmy roślinę z każdej możliwej strony, żeby się później nie pomylić :) Niestety, na nic się to nie przydało - więcej tego powoju nigdzie nie spotkaliśmy :)

Image

Poznaliśmy też roślinę, której liście odstraszają komary i insekty. Masajowie palą je w chacie, żeby okadzić budynek. Można się też nimi nacierać.

Image

I poznaliśmy mnóstwo innych, bardzo ciekawych, roślin, które również skrzętnie obfotografowaliśmy. W efekcie zostaliśmy z milionem zdjęć różnych liści, które byłyby bardzo przydatne, gdyby nie to, że pomieszałam notatki :/ I teraz nie ma co ryzykować, bo przygotowując doskonałą maseczkę do twarzy (pan bardzo zachwalał), mogłabym sobie zaaplikować np. trujący wywar, służący do nasączania grotu dzidy :/

Image

W końcu podeszliśmy pod jedną z wiosek, otaczających Masai Mara. Wycieczka po buszu była bezpłatna, natomiast za wejście do wioski trzeba było zapłacić 10 USD od osoby - zdecydowaliśmy się wszyscy. Pieniądze miały posłużyć całej społeczności, czasami można podchodzić sceptycznie do takich informacji, jednak, po zwiedzeniu wioski, jestem skłonna w to uwierzyć.

Image

Niekiedy można spotkać się się z opiniami, że wioski Masajów są "komercją", są "nieprawdziwe" i "turystyczne". Po pobycie w Masai Mara niezbyt się jednak można z tą opinią zgodzić. Bo jak? Że niby podchodzą turyści, Masajowie szybko biegną do fikcyjnych chatek, łapią za pierwszą lepszą krowę i ustawiają się w malowniczej pozie? Uszczęśliwieni turyści robią pięćset zdjęć, a gdy tylko wyjdą z wioski, ona natychmiast pustoszeje, bo "aktorzy" wracają...No właśnie, dokąd? Na pewno nie do swoich pięknych mieszkań, bo wokół po prostu jest tylko olbrzymia przestrzeń, sawanna, busz i inne wioski. Nie, oni mieszkają w tych właśnie wioskach, to jest właśnie prawdziwe życie. Gdy turyści kończą wizytę, wyjeżdżają z wioski ze swoimi aparatami i całym zamieszaniem, mieszkańcy wracają do swoich zajęć - wypasania bydła, gotowania, zbierania roślin...

Image

Inną sprawą jest jednak, przynajmniej według mnie, duża niezręczność, która wynika z chęci "podglądania" tego życia. Natomiast jakimś pocieszeniem dla mnie jest fakt, że po prostu niektóre wioski się na to decydują i traktują to jako możliwość zarobku. I zgodzę się z tym, że takie wioski są po prostu trochę bogatsze od innych, może bardziej kolorowe, może więcej dzieci pójdzie do szkoły...To dla mnie bardzo trudny temat i, właściwie, nie potrafię jednoznacznie powiedzieć, co od strony moralnej jest większą wartością...

Image

Image

Chaty w wiosce masajskiej budowane są przez kobiety. Szkielet budynku budują z drewna i gałązek, następnie pieczołowicie wypełniają go mieszanka błota i krowich odchodów. W jednym miejscu wioska może stać około dziesięciu lat, może trochę więcej. Powód jest prozaiczny - zazwyczaj w pobliżu wioski swoje gniazda budują termity, które niszczą budowle kobiet. Gdy nie da się już w nich mieszkać, wioska przenosi się w inne miejsce. A za nią podążają i termity. I tak w kółko.

Image

Wizyta w wiosce rozpoczęła od pokazu tradycyjnego "skaczącego tańca", który jest wykonywany podczas obrzędu wchodzenia chłopca w wiek wojownika. Prowadzący taniec śpiewa słowa, chór mężczyzn odpowiada, rywalizując równocześnie w wysokości podskoków.

Image

I owszem, wiadomo, że to jest typowy występ dla turystów, nikt z nas w wiek wojownika akurat nie wszedł (ja to nawet nigdy nie wejdę :D, natomiast zobaczenie rytuału tak dla nas odległego - obojętnie czy "prawdziwego", czy "odegranego" - było naprawdę interesującym doświadczeniem. Według mnie to taka sama sytuacja, gdy na przyjazd gości z innych kontynentów, przygotowujemy Krakowiaka w strojach ludowych. A, nie. Jednak nie taka sama :D Przy Krakowiaku żaden gość z innego kraju się nie zbłaźni, natomiast przy masajskim tańcu jest to bardzo łatwe :D

Image

Po części oficjalnej, wojownicy zaprosili turystów (na szczęście tylko mężczyzn. Uff, jeden raz mi oszczędzono wstydu :D do rywalizacji w skokach. Cóż mogę powiedzieć :D Było zabawnie, a żeńska część wycieczki doskonale się bawiła (panowie natomiast nadrabiali minami :) Masajscy wojownicy również bawili się doskonale, w dodatku utwierdzili się w przekonaniu, że białasy są naprawdę beznadziejne :D (Aha, przepraszam, bo zapomniałam dopisać - nie Marcin. Marcin skakał przepięknie i najwyż no nie, to już przesada wysoko. Pozdrawiam cię serdecznie :)

Image

Następnie zaproszono nas do wioski i podzielono na dwuosobowe grupki. Każda z grup otrzymała innego masajskiego przewodnika i mogliśmy iść zwiedzić ich chaty.

Image

Myślę, że wizyta w chacie była szczególnie wyczekiwana przez naszych przewodników :D Po pokazaniu wnętrza, następował najważniejszy moment, czyli prezentacja masajskich wyrobów biżuteryjnych. Padło na podatny grunt :D Dwa naszyjniki z kłem lwa - tzn. prawdziwy ząb to jest na pewno, co do gatunku zwierzęcia mam pewne wątpliwości - i miedziana bransoleta, w sumie 35 USD. Natomiast potraktowaliśmy to jako rodzaj wsparcia dla wioski (ech, no dobrze - po prostu chcieliśmy trochę uspokoić sumienie. Naprawdę mam problem z takim "podglądactwem"...)I chyba wszyscy członkowie "naszej" wycieczki mieli, bo gdy spotkaliśmy się ponownie na środku wioski, wszyscy mieli przynajmniej jedną, dodatkową ozdobę. Nawet kreujący się na wyjątkowo cynicznego Australiczyk, z lekkim zawstydzeniem opuszczał rękaw, żeby przykryć miedzianą bransoletkę.

Image

Masajska tradycja nakazuje, żeby kilkunastoletni chłopcy wybrali się na parę lat do buszu. Opiekuje się nimi wtedy - w zależności od liczebności grupy - jeden lub dwóch doświadczonych wojowników. Chłopcy uczą się odwagi, ćwiczą walkę, poznają wiedzę o roślinach. Gdy są już gotowi - według swoich nauczycieli - aby udowodnić swą męskość, powinni zabić lwa. Od pewnego czasu jest to zabronione. Jednak...Masai Mara, to, tak naprawdę, teren Masajów, który zagrodzono i stworzono park narodowy. Nikt nie zna go tak dobrze, jak właśnie oni. A zabicie lwa przynosi ogromne uznanie i szacunek w całej społeczności...

Image

Podobno "nasza" wioska straciła tego roku trzech młodych chłopców. Nie wrócili z buszu. Trudno powiedzieć, czy dlatego, że nie udało się im lwa spotkać (wtedy chłopak nie może wrócić do wioski), czy właśnie dlatego, że go spotkali. Jest jeszcze trzecia możliwość - młodzieńcy czasami uciekają do Tanzanii. Tam podobno żyje się lepiej...

Image

Istnieje sposób, żeby zorientować się, w którym miejscu Masai Mara znajduje się grupa przemieszczających się Masajów. Wystarczy obserwować niebo. Podobno nad szkoleniową grupą zazwyczaj pojawiają się sępy, bo dobrze wiedzą, że przy wojownikach pożywi się każde zwierzę. Po zabiciu lwa, Masajowie zabierają głowę, czasem skórę. Reszta mięsa zostaje dla innych.

Image

Gdy młody wojownik wraca ze swojej inicjacji do wioski, ma długie włosy i cały jest pomalowany henną, na znak wykonania zadania. Wszyscy się cieszą i świętują, a centralną częścią ceremonii, jest obcięcie mu włosów przez matkę. Chłopak staje się wtedy mężczyzną i może się ożenić. Żona musi pochodzić z innej wioski i trzeba za nią zapłacić. Cena - około 20 krów. Dopiero wtedy dziewczyna przeprowadza się do wioski męża.

Image

Coś, co każdy mężczyzna musi umieć - zapalanie ognia tradycyjną metodą.

Image

Miarą bogactwa i szacunku mężczyzny jest ilość dzieci (oby jak najwięcej) i bydła (jak wcześniej). Zaczynają się jednak pojawiać nowe obiekty pożądania - przez cały pobyt w wiosce Marcin wysłuchiwał wielu propozycji ("Ząb lwa za twój zegarek?", "Nie? To może coś z zebry?"). Nie uległ.

Image

Niestety, odwiedziny masajskiej wioski były naszym pożegnaniem z tym pięknym rejonem. Lorenzo niecierpliwie czekał pod wioską w aucie. Przed nami przecież jeszcze długa droga, no nie, do domu, to nie :D Długa droga...gdzieś. Bo jeszcze zupełnie nie wiedzieliśmy, co teraz będziemy robić.

CDN.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
22 ludzi lubi ten post.
 
      
#23 PostWysłany: 04 Wrz 2019 20:05 

Rejestracja: 25 Sie 2011
Posty: 8850
Loty: 990
Kilometry: 952 329
platynowy
Zaj...a relacja i obłędne zdjęcia!

Mam też w planach Kenię, a właściwie to już nie w planach, bo bilety kupione. Tylko te plany się trochę komplikują i nie wiem, co z tego wyjdzie. Ale ta relacja tylko zachęca, żeby się nie poddawać i walczyć o to, aby plany skomplikowały się odpowiednio.
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#24 PostWysłany: 09 Wrz 2019 21:51 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
@Sudoku, dziękuję, miło mi, że czytasz :) O Kenię walcz do końca! Trzymam kciuki, żeby się wszystko odpowiednio poukładało.

Image

Wprawdzie nasze wieczory podczas safari były bardzo przyjemne, ale jednak głównym tematem rozmów było : "Co zrobić, jak już ta wycieczka się skończy?". Podobny problem mieli nasi współtowarzysze z Australii - po zakończeniu safari planowali pojechać do Ugandy, ale żadne, ale to żadne biuro/agencja nie miało ani jednego biletu na autobus z Nairobi :/ I to nie tylko do Ugandy. Nam już było wszystko jedno - byle się wydostać ze stolicy, byle jeszcze coś w Kenii zobaczyć...Jednak nie było ŻADNYCH biletów :/ Wpatrywaliśmy się w mapy z maniakalnym uporem, kombinując i wymyślając : "To może spróbujemy pojechać dookoła? Tu się przesiądziemy, tam się przesiądziemy i może jakoś się uda..." Australijczycy wymiękli pierwsi (Ha! Pokazaliśmy, który naród twardszy! :D Kupili bilet na samolot. My - nie :D Postawiliśmy na "jakoś to będzie" :)

Image

I wpadliśmy na genialny pomysł. Otóż wracając z Masai Mara do Nairobi, przejeżdża się przez niewielką miejscowość, Narok. Miejscowość, jak miejscowość, jednak jej największą zaletą jest fakt, że znajduje się w niej przesiadkowy dworzec autobusowy. Skonsultowaliśmy nasz pomysł z Lorenzo - uznał, że jest jakaś nikła szansa na powodzenie. I tak skrystalizował się plan - podjedziemy na dworzec i Lorenzo spróbuje nas wcisnąć do jakiegoś autobusu do Kisumu (miejscowość nad jeziorem Wiktorii) (przecież to wstyd być w Kenii i nie zobaczyć jeziora Wiktorii :/) (poza tym, za dwa dni Wigilia i ostatnie, czego chcę, to spędzać ten dzień w zatłoczonym mieście, gdzie nawet nie będę mogła wypatrywać pierwszej gwiazdy, bo w hotelu nie ma okien, a wychodzenie po zmroku jest niebezpieczne :/ ) Oczyma duszy zaczęłam już widzieć te wszystkie bożonarodzeniowe spacery nad brzegami jeziora w otoczeniu ośnieżonych szczytów nie, to, to chyba nie hipopotamów i byłam zachwycona. Plan więc był całkiem niezły. Poważnie.

Image

Ale się zepsuł. Bo gdy podjechaliśmy na dworzec w Narok i pożegnaliśmy z naszymi współtowarzyszami, pomimo starań Lorenzo - dwoił się i troił, biegał między autobusami, prosił i awanturował się na zmianę - nikt nas, niestety, nie mógł zabrać. Gorący, przedświąteczny okres spowodował, że każdy bilet był już wyprzedany daaawno temu. Nie było wyjścia - ze zwieszonymi głowami wróciliśmy do auta, a Australijczycy podśmiechiwali się z nas pod nosem ("Może i jesteście twardsi, ale na pewno nie inteligentniejsi. W końcu my przynajmniej mamy jakiekolwiek bilety" :/)

Image

W Nairobi byliśmy około 16.00. Lorenzo podwiózł nas pod hotel i wskazał miejsce, z którego odjeżdżają lokalne busy. "Spróbujcie podejść tam jutro rano" - oznajmił zmartwiony. - "Może uda się wam coś złapać". Pożegnaliśmy się serdecznie (porada praktyczna : zwyczajowo po safari daje się napiwek kierowcy/przewodnikowi. Odpowiednia kwota to 15 USD za dwie osoby - zasięgnęliśmy wcześniej porady u naszego wycieczkowego współtowarzysza) i nawet nie zdążyliśmy się zastanowić, gdzie zamierzamy przenocować, bo uzbrojony ochroniarz z hotelu Inks wciągnął nas do środka :/ :D
Po załatwieniu formalności (18 USD pokój, jak poprzednio)(no dobrze, jeszcze 400 KES za dwa piwa :D ) postanowiliśmy wyjść "na miasto" i zorientować się nieco w temacie lokalnych busów. Dworzec znaleźliśmy dosyć szybko, jednak dojście do niego było prawdziwym wyczynem. O, moi drodzy, ruch uliczny w Azji, to prawdziwa oaza spokoju w porównaniu z ulicami Nairobi (a przynajmniej w rejonie przystanku busów). To nawet nie jest to, że kierowca cię nie widzi. On po prostu nie zwraca na ciebie uwagi, nie ma cię, nie istniejesz. Gdy jakimś cudem uda ci się przedrzeć przez tłum miejscowych i wyczekasz do odpowiedniego momentu, gdy ulica jest prawie pusta, to wcale jeszcze nie koniec twoich kłopotów. Stawiasz pierwszy, nieśmiały krok na jezdni, potem, trochę ośmielony sukcesem, drugi i nagle wszystkie zaparkowane auta ruszają z piskiem...Właściwie próba przejścia przez ulicę wygląda trochę jak taniec św. Wita :/ :D

Image

Jednak chyba to jest kwestia doświadczenia, bo gdy po wielu podejściach do tego wyczynu, trochę oswoiliśmy się z lokalnym savoir-vivrem drogowym, w końcu udało się nam dotrzeć na...hmmm...dworzec? Duży plac, na którym każde możliwe miejsce zajmowały kolorowe busiki, ogromna ilość Kenijczyków, krzyczących, biegających, pchających się, auta ruszały, trąbiły, potrącały ludzi (poważnie:/ To punkt odjazdu matatu, czegoś w rodzaju zbiorowej taksówki, mieszczącej około 15 pasażerów. Matatu mają jeden minus - ruszają dopiero wtedy, jak się zapełnią. W tym miejscu ten problem nie istniał. Na podjeżdżające busy czekało mnóstwo ludzi, którzy, gdy tylko zobaczyli, że któryś podjeżdża do stanowiska, natychmiast zaczynali biec w tym kierunku, przewracając się i tratując, oby tylko być pierwszymi i zdążyć znaleźć miejsce. Podczas jednej z takich przepychanek busik uderzył kandydata na klienta, który był tak zdeterminowany, że wyskoczył kierowcy pod koła. Na szczęście uderzenie było niezbyt mocne i niegroźne - ale krzyki i pogróżki trwały z dobry kwadrans). Jakoś udało się nam dotrzeć do jednego z okienek biletowych i przeprowadzić bardzo pouczającą rozmowę

Image

(Uff, przepraszam, zdjęcie nie na temat, ale samo pisanie o tej wrzawie tak minie zmęczyło, że muszę popatrzeć na coś wyciszającego :)

Dowiedzieliśmy się, że odjeżdżają stąd matatu do Nyeri, które bardzo chcieliśmy odwiedzić. Teraz już nie jeżdżą, bo jest za późno, ale możemy przyjść jutro. Dziś bilety kosztowały 600 KES, jutro to nie wiadomo :D Ale bilety mamy kupić u niego w okienku. Natomiast gdy zapytaliśmy, o której mamy przyjść, pan machnął ręką i odrzekł - przyjdźcie, o której chcecie :D No tak, informacje perfekcyjnie zebrane, można więc było wrócić do hotelu. Padliśmy na łóżko w naszym malutkim pokoiku, ciesząc się, że odpoczniemy od tłumu, gwaru i wrzasku i wreszcie porządnie się wyśpimy.

Image

I wtedy w restauracji naszego hotelu zaczęła się całonocna, świąteczna dyskoteka....

Image

Kolejnego dnia tłok na ulicach był jakby mniejszy. Przypuszczam, że większość mieszkańców odsypiała nocne swawole :) A bilet do Nyeri kosztował tego dnia 700 KES :/ :D Za to, gdy w końcu udało się nam upchnąć w małym matatu (pisałam, że są piętnastoosobowe? Kłamałam :D Myślę, że to spokojnie stuosobowy pojazd :D) , natychmiast nas z niego wyrzucono (na szczęście nie tylko nas. Wyrzucono wszystkich:D) i kazano się nam przesiąść do większego autobusu, który właśnie podjechał. Jednak nawet to nie pomogło - podróż do Nyeri do najłatwiejszych nie należała. Jechaliśmy dopasowani jak puzzle, autobus podskakiwał na wybojach i co chwilę zatrzymywała nas policja. Dobrze, że przy kontrolach nie kazano nam wysiadać, bo jestem przekonana, że takiego wpasowania się w siebie już byśmy nie osiągnęli :/ :D Tu nie było mowy o integracji z miejscowymi, o przyjaznych rozmowach czy nawet uśmiechach...Gdybym chciała tylko otworzyć usta, to prawdopodobnie podbiłabym żuchwą oko wpasowanej we mnie pani :/ :D Ale jechaliśmy, mieliśmy bilety i tylko to się liczyło :)

Image

W końcu, po trzech godzinach, byliśmy w Nyari. Gdy zobaczyłam taką przestrzeń na ulicach, z radości chciałam pocałować ziemię :D I zostać tu nawet na cały pobyt :)

Image

Nyeri to spokojna miejscowość, leżąca w pobliżu najwyższego kenijskiego szczytu, Mount Kenya. Z tego miejsca można zorganizować trekkingi do parku narodowego Mt Kenya, jednak my nie mieliśmy aż tyle czasu. Dlaczego więc tak bardzo chcieliśmy tu przyjechać? Otóż w tym miejscu spędziła ostatnie lata życia niesamowicie ważna dla harcerstwa postać - lord Baden-Powell, twórca skautingu. W Nyeri znajduje się jego grób, a w domu, w którym mieszkał - muzeum. A my mieliśmy misję. Jeszcze w Polsce, przyjaciel harcmistrz zapytał nas dosyć nieśmiało, czy przypadkiem nie będziemy w okolicy. A harcerz (nieaktywny. Ale harcerzem zostaje się na całe życie) drugiemu harcerzowi nie odmawia:) Zapakowaliśmy więc do plecaka krzyż i lilijkę harcerską, przypiętą do czerwono-białej wstążki i obiecaliśmy, że zrobimy co w naszej mocy, aby przekazać ten podarunek do muzeum skautingu w Nyeri.

Image

Najpierw jednak trzeba było znaleźć nocleg, a nie było to łatwe zadanie. I wcale nie dlatego, że miejsc noclegowych było mało. Wręcz przeciwnie - prawie w każdej uliczce można było znaleźć przynajmniej parę hoteli i hostelików. Tylko...tylko, że tym razem chcieliśmy znaleźć trochę lepszy nocleg (a przynajmniej z większym pokojem, niż w Nairobi:D, bo właśnie tu mieliśmy spędzić święta Bożego Narodzenia.

Image

Udało się za trzecim podejściem :) Sun Hotel, w małej, cichej uliczce, czysta łazienka, ciepła woda, dwuosobowy pokój - 20 USD. A przed wejściem do hotelu, na schodku, siedział pan ochroniarz. Ze strzelbą.
W dodatku w pobliżu hotelu był kościół. I do niego skierowaliśmy pierwsze kroki w miasteczku. Chcieliśmy się dowiedzieć, czy jest szansa uczestniczyć w świątecznej mszy świętej (poza tym, naszym skrytym marzeniem było usłyszeć prawdziwy chór gospel. A gdzie można znaleźć prawdziwszy, niż w Kenii:)

Image

Pod wejściem gromadzili się wierni, przygotowywali jakiś poczęstunek, rozmawiali, śmiali się i plotkowali. A plotkowali najwyraźniej tak głośno, że pastor po sekundzie dowiedział się, że po parafii kręcą się jacyś białasi :) I wyszedł przywitać się i porozmawiać. I było to bardzo wzruszające spotkanie - wyściskał nas serdecznie, zatroskał się, że w święta jesteśmy tak daleko od domu i zaprosił na jutrzejszą mszę, żebyśmy nie byli sami. "Wasza rodzina jest daleko, to smutne. Tu, w kościele, też macie rodzinę. Spędzimy te święta razem" - naprawdę szczerze się wzruszyłam i, no dobrze, jakaś łza mi też poleciała. Pierwsze święta bez bliskich, to było trochę trudne. Swoim ciepłem i życzliwością, pastor pomógł mi się z tym uporać.

Image

A gdy na koniec złapał nas za ręce w pustym kościele i pomodlił się w intencji naszej szczęśliwej podróży i bezpiecznego powrotu do domu, to już zupełnie się rozkleiłam. Cudowne, magiczne momenty...

Image

Niedaleko kościoła znajdował się grób Baden-Powella. Za bramą, wzdłuż trawnika ułożono dwanaście białych kamieni. Na pierwszym z nich jest napis : Skaut jest godny zaufania, na następnych słowa odpowiadające kolejnym punktom prawa skautowego.

Image

Alejka prowadzi do kolejnej bramy, na której znajduje się tekst przyrzeczenia skautów (z lewej strony) i skautek (z prawej). Na terenie znajduje się też centrum informacyjne, z niewielką izbą pamięci oraz zbiorem pamiątek zostawianych przez odwiedzające to miejsce skautów. Wejście na teren kosztuje 200 KES/osoba.

Image

I w końcu...

Image

Podobno Robert Baden-Powell chciał być pochowany tak, aby mieć widok na Mount Kenya, którą szczególnie ukochał. Niestety, nam chmury nie pozwoliły jej zobaczyć, ale mam nadzieję, że on na nią często spogląda...

CDN.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
21 ludzi lubi ten post.
jerzy5 uważa post za pomocny.
 
      
#25 PostWysłany: 11 Wrz 2019 01:06 

Rejestracja: 25 Wrz 2015
Posty: 175
Loty: 164
Kilometry: 274 594
Fantastyczna relacja, marzenie mojego życia, oby się spełniło
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#26 PostWysłany: 13 Wrz 2019 22:25 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
@jerzy5, też Ci tego życzę i trzymam mocno kciuki:)

Kolejnego dnia wstaliśmy dopiero o 8.00. Nie musieliśmy się spieszyć, bo…Boże Narodzenie!!! Wigilia!!! I choć smutno było spędzać ten czas bez najbliższych, to jednak wyjazd w okresie świątecznym miał jeden, niezaprzeczalny plus :) Zostało nam (a przynajmniej mi – Marcin jest dużo lepiej ogarnięty życiowo i zorganizowany :) ) oszczędzone nerwowe sprzątnie w ostatnim momencie, bieganie od piekarnika do lodówki, sprawdzanie w Internecie, czy jakiś sklep jest jeszcze otwarty i przypominanie sobie o tysiącu niezmiernie ważnych spraw :) Pierwszy raz święta miały mi się kojarzyć z odpoczynkiem, brakiem obowiązków i ze świętowaniem, po prostu :)

Image

Jednak dosyć szybko stało się jasne, że mogę sobie o obowiązkach zapominać, a one i tak się przyplączą. Łajzy.

Image

Pomysł spędzenia Wigilii na niezobowiązujących spacerach upadł, gdy spróbowaliśmy zapłacić za noclegi. Okazało się, że skończyły się nam kenijskie szylingi (resztkę niezobowiązująco przejedliśmy i przepiliśmy wcześniejszego wieczoru), a w recepcji, pomimo cen zapisanych w USD, niestety, dolarów nie przyjmują. Spacer, na którym mieliśmy podziwiać okolice, zamienił się zatem w spacer z misją. Cel : znaleźć bank. Trochę zlekceważyliśmy powagę sytuacji – co tam, wymienimy pieniądze w piętnaście minut, przecież tu jest pełno banków, łatwizna, i powrócimy do pierwotnego planu. Proste, prawda? Otóż, moi drodzy, nie :/ :D W Kenii to tak nie działa :/ :D

Image

Godz. 9.00.
Bank nr 1

Nie spodobał się nam od samego początku – w małym pomieszczeniu tłoczyło się mnóstwo miejscowych, stojących w bliżej niezdefiniowanej kolejce. To nas jednak tak strasznie nie zraziło. Dużo gorszy był moment, w którym zauważyliśmy, że na ladach stoją termosy z kawą, z których co chwilę częstowali się kolejkowicze. To sugerowało naprawdę długie czekanie :/ :D

Bank nr 2
Kolejka dużo mniejsza, na wyświetlaczu zaprezentowane kursy wymian, całkiem korzystne. Niestety, gdy po dwudziestu minutach dotarłam do okienka, dowiedziałam się, że ten bank nie prowadzi wymian (?) :/ :D

Image

Godz. 10.00
Bank nr 3

To był chyba największy ewenement :D Duży bank, mnóstwo ludzi i automat z numerkami. Miły pan ochroniarz powiedział, że do wymiany nie potrzebujemy numerka i wysłał nas do stanowiska. Niestety, urzędująca tam pani powiedziała, że pan ochroniarz się nie zna. Wróciliśmy więc do automatu i po chwili byliśmy dumnymi właścicielami numerka 97. Nie było tak źle, bo aktualnie na wyświetlaczu widniało 95. Jednak gdy pani skończyła obsługiwać, przełączyła na 109 :/ :D Po dłuższej chwili podeszłam do pani, sugerując, że chyba jesteśmy wcześniej. I wtedy mój poukładany świat zatrząsnął się w posadach, bo pani powiedziała, że numerki nic nie znaczą :/ :D I przełączyła na 111 :D Momentalnie podniósł się młody chłopak, który miał 109 i podbiegł do okienka :D Dobrze – pomyślałam. – Po nim na pewno przyjdzie czas na nas. Niestety nie :D Po obsłużeniu 109, pani wyłączyła wyświetlacz i zaczęła przerzucać jakieś papiery :D Chyba nigdy nie widziałam kogoś, kto tak bardzo by udawał, że robi coś niesamowicie ważnego i jest tak strasznie zajęty i tak bardzo byłoby widać, że udaje. Jacyś ludzie wchodzili i prosto od drzwi podchodzili do pani, po pięciu minutach wychodzili z załatwioną sprawą. Gdy my tylko podnosiliśmy się z miejsc, pani natychmiast wsadzała głowę w papiery i niechętnie odpowiadała - jestem zajęta... Wytrzymaliśmy jeszcze pół godziny i opuściliśmy bank, w dłoni ściskając numerek 95 :/ :D Nie chcę nadużywać określeń, ale tam naprawdę poczułam znaczenie słowa : rasizm (w stosunku do białasów, nie, że my :D

Godz. 11.00
Bank nr 4 i Bank nr 5

W sumie nie warte dłuższej wzmianki – pomimo wywieszonych kursów - nie wymieniali, dodatkowo Bank nr 4 usilnie odsyłał nas do nr 5 („Bo tam wymieniają”), a nr 5 do nr 4 (jak wcześniej :/ :D

Godz. 12.00
Uświadomiliśmy sobie nasze straszne położenie :/ :D Nie dość, że nie mamy szylingów, nie mamy też żadnej perspektywy na powrót do Mombasy, z której już za parę dni mamy lot do Polski. Do Nairobi jakoś się dostaniemy (to nic, że złożeni, jak puzzle), ale co dalej? Jedyne wyjście, to jakimś cudem kupić bilety na pociąg z Nairobi do Mombasy. I wtedy przypomnieliśmy sobie, że jest aplikacja, przez którą można przynajmniej sprawdzić, czy jakieś w ogóle są. Tak więc, do naszej świątecznej listy zakupów, doszła jeszcze karta sim – bez Internetu nie mieliśmy żadnych szans.
Karty sim (najbardziej korzystna jest safari.com – właśnie dla turystów) są w prawie każdym sklepiku. Wiem to, bo byłam w prawie każdym :/ I z każdego wychodziłam po 2 minutach, gdy pani/pan oznajmiali, że nie mogą nam jej sprzedać, bo mamy tylko paszport :/
Z paszportem można kupić kartę wyłącznie w salonie firmowym (i to już nawet nie jest porada praktyczna, tylko błaganie :D Jeśli kiedykolwiek będziecie w Kenii, zakupcie sobie pakiet internetowy NA LOTNISKU. Tam jest to podobno proste, łatwe i przyjemne. I szybkie:/ :D W Nyeri na szczęście był salon firmowy. Tylko…akurat była świąteczna wyprzedaż telefonów i kolejka ciągnęła się aż dwie ulice dalej :/ :D Co było robić – uznaliśmy, że w dwójkę nie mamy szans i postanowiliśmy się rozdzielić. Marcin miał spędzić spokojne chwile godziny w otoczeniu przyszłych właścicieli nowych aparatów telefonicznych, a ja ruszyłam w stronę banku nr 6.

Image

Godz. 13.00
Bank nr 6

Tu wszystko wyglądało dosyć sensownie. Pani z informacji wskazała mi coś w rodzaju dużego boksu, zapełnionego ludźmi. Ustawiłam się karnie w kolejce i czekałam, czekałam. Jacyś ludzie wchodzili do pomieszczenia, wychodzili zadowoleni. Wszystko wydawało się w porządku. Do momentu, w którym siedząca obok mnie klientka zapytała, czy chcę nadać pieniądze przez Western Union… I wtedy się wściekłam. Zdecydowanym krokiem podeszłam do drzwi, otworzyłam je i przez zęby zapytałam pracującego wewnątrz pana, czy mogę u niego wymienić dolary. Pan spokojnie podniósł głowę i odrzekł „Nie, to biuro Western Union, nie wymieniamy pieniędzy”…..:/ :D
Skoro rozdzielenie nie przyniosło nam szczęścia, postanowiłam wrócić do Marcina. Jego kolejka była znacznie szybsza – gdy podeszłam, stał już przy okienku. Trudno, skoro nie możemy wymienić dolarów, to chociaż sobie kartę kupimy :D Powoli, ale pomyślnie, przechodziliśmy przez proces rejestracji, już-już mieliśmy kartę w ręku, ale pani jeszcze zrobiła Marcinowi zdjęcie do dokumentów. I zdjęcie nie przeszło przez system :/ :D :D :D Zrobiła drugie, wcisnęła : wyślij i ….zawiesiła program :/ :D :D Ale trzeba przyznać, że przynajmniej trochę jej było przykro :D Zawołała WSZYSTKIE panie ze sklepu (skutecznie zamrażając cały ruch kolejkowy w salonie), dyskutowały, radziły i wymyśliły – mamy przyjść za dwie godziny, spróbować jeszcze raz. I nie stać w kolejce, tylko się od razu wepchnąć (ciekawe jak?) do niej.
Skoro zyskaliśmy dwie godziny wolnego czasu, postanowiliśmy się oddać naszemu nowemu hobby – w końcu wszystkich banków w Nyeri jeszcze nie zwiedziliśmy :D

Image

Godz. 14.00
Bank nr 7

Na pierwszy rzut oka nie różnił się od pozostałych – tłok, automat z numerkami, wyświetlacz z kursem walut. Dla pewności zapytałam PIĘCIU osób, czy można tu wymienić dolary (pani z informacji, pan z okienka, pan ochroniarz, dwóch klientów :D – pięć razy odpowiedź twierdząca. Wygenerowaliśmy sobie nowy numerek – E2 (?), ale raczej nie miało to znaczenia, bo na wyświetlaczu pojawiały się kolejne oznaczenia, zupełnie bez ładu i składu. I czekaliśmy, czekaliśmy. W końcu (a jednak cud :D pan z okienka przywołał nas po prostu ruchem ręki :D Najpierw chcieliśmy wymienić 100 USD, potem dodaliśmy jeszcze 100, a na sam koniec prawie wszystkie dolary, jakie mieliśmy :D Uznaliśmy, że drugi raz już tych banków nie przeżyjemy :/ :D Pan wymienił bezproblemowo (wprawdzie po innym kursie, niż na wyświetlaczu. Gdy zapytaliśmy o to, odpowiedział niezrażony – a, nie ma się co przejmować tablicą. Ona się jeszcze nie zaktualizowała :/ :D
Potem biegiem do salonu firmowego, jakoś udało się nam wepchnąć bez kolejki (znowu cud), jakoś udało się sfinalizować kupno karty, system się „odwiesił”, zdjęcie Marcina przeszło :) 1000 KES za pakiet internetowy + 50 KES za kartę sim. I tak oto, o godzinie 15.30 udało się nam załatwić wszystkie ważne sprawy :)

Image

I wiecie co, podobno, jaka Wigilia, taki cały rok…Ja się już nawet przestałam dziwić, że mam życie, jakie mam :/ :D

CDN.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
18 ludzi lubi ten post.
 
      
#27 PostWysłany: 16 Wrz 2019 20:43 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Mieliśmy już szylingi kenijskie, mieliśmy Internet, została nam tylko jedna sprawa do załatwienia przed mszą świętą. Chcieliśmy dotrzeć do muzeum Baden-Powella, które mieści się na terenie dużego, eleganckiego hotelu, jakieś dwadzieścia minut drogi od grobu. Niestety, żadnych drogowskazów nie było, więc pozostało nam wspierać się nosem Marcina (i trochę mapami z sieci :)

Najpierw znaleźliśmy coś idealnie dla siebie :D

Image

Niestety, ze względu na kurczący się czas, nie mogliśmy spędzić nawet chwili w tym przybytku (a szkoda. Przypuszczam, że nie przypadkowo los postawił nam na drodze taki klub. Raczej na pewno chciał nam dać coś do zrozumienia :D

Image

Potem dotarliśmy do asfaltowej drogi, przy której trzeba było „gdzieś” skręcić do odpowiedniego hotelu. I już naprawdę nie będę Was zanudzać historią naszych wszystkich „skrętów” (można by je było podciągnąć pod kategorię : niezobowiązujące wigilijne spacery. Można by, gdybyś cały czas nie biegli :/ :D , ale muszę Wam opowiedzieć o największym zaskoczeniu, jakie mnie podczas tego poszukiwania spotkało. Gdy w końcu udało nam się kogoś spotkać – a był to akurat pracownik któregoś z położonych przy drodze hoteli, w dodatku ubrany w służbowy uniform – i zapytaliśmy, jak możemy dojść do muzeum, wysłuchał nas uważnie i wskazał drogę …na cmentarz. I może nie byłoby w tym nic dziwnego – nie każdy musi się interesować Baden-Powellem – gdyby nie fakt, że był to akurat pracownik dokładnie tego hotelu, w którym znajdowało się muzeum :/ :D I wtedy trochę do nas dotarło, skąd się najprawdopodobniej biorą nasze wszystkie problemy. Otóż, najprawdopodobniej, chodzi o słabą znajomość angielskiego i własną interpretację pytania. Pytasz o coś, twój rozmówca wyłapuje jedno-dwa słowa i odpowiada ci tak, jak mu się one kojarzą. Np. widocznie w bankach słowo „money” kojarzy się z Western Union i stąd przytakiwanie przy pytaniu o wymianę pieniędzy. Byłam z tej teorii bardzo dumna, trochę jednak przeczył jej fakt, że zapytanemu panu, słowo „Baden-Powell”, skojarzyło się z odległym cmentarzem, a nie z własnym miejscem pracy :/ :D To raczej stanowi podwaliny do drugiej teorii – jesteśmy po prostu tak wkurzający, że każdy woli odsyłać nas jak najdalej od miejsca, w którym jest, żebyśmy się wyłącznie odczepili :/ :D

Image

Hotel, przy którym znajduje się muzeum, jest zbudowany w stylu brytyjskim. Po przejściu hotelowej bramy, człowiek jakby znajduje się w innym świecie – cisza, rozległy park, równo przystrzyżona trawa, osłaniające przed słońcem namioty. Przypuszczam, że nocleg w nim do najtańszych nie należy. Akurat gdy przyszliśmy, trwały przygotowania do kolacji wigilijnej – kelnerzy na drewnianych stołach układali białe obrusy i elegancką zastawę. Niestety, po tym szaleńczym biegu, byliśmy zmuszeni zaburzyć im trochę ten ład i czystość :D (piwo, woda, sok – 540 KES) (ale uczciwie przyznam, że siadając, przesunęłam nieco obrus. Szkoda byłoby go zabrudzić :)

Image

Muzeum znajduje się w położonym na terenie parku bungalowie. Wejście kosztuje 5 USD od osoby (skauci w umundurowaniu mają 50% zniżki).

Image

Samo muzeum - dawne mieszkanie Baden-Powella - nie jest wielkie. Składa się z salonu, sypialni i łazienki. Po muzeum oprowadza zarządca, który przekazuje wiele ciekawych informacji.

Image

Na ścianach umieszczono mnóstwo fotografii i pamiątek, znajduje się tam też wiele chust skautowych, mundurów, odznak i naszywek - przekazywanych przez odwiedzających muzeum skautów z całego świata.

Image

Niesamowitą przyjemność zrobiło nam odnajdywanie polskich akcentów.

Image

Dla mnie, jako harcerki, była to bardzo ważna i wzruszająca wizyta.

Image

I mogę się pochwalić, że od 24 grudnia 2018 roku, w muzeum wisi krzyż i lilijka harcerzy z Polski. Druhu Marku, dziękuję Ci za tę prośbę. Gdyby nie Ty, pewnie byśmy nie dotarli aż do Nyeri, a tak, zapewniłeś mi mnóstwo wzruszeń i uruchomiłeś wspomnienia.

Image

Do muzeum przywieźliśmy również koszulkę z wizerunkiem Jerzego Brauna - twórcy popularnej, harcerskiej pieśni "Płonie ognisko i szumią knieje". W muzeum moglibyśmy spędzić dużo więcej czasu - niestety, czas gonił masakrycznie i, jeśli chcieliśmy zdążyć na mszę, musieliśmy biec z powrotem.

Image

Do kościoła spóźniliśmy się tylko pół godziny :) Mieliśmy nadzieję, że uda nam się jakoś cichaczem dołączyć do mszy, ale spróbujcie być niewidzialni, gdy jesteście jedynymi białasami w okolicy :/ :D Wszystkie głowy obróciły się w naszym kierunku, a pastor przywitał nas z ambony. To by było na tyle, jak chodzi o konspirację :/ :D

Image

I najprawdziwszy chór gospel! Spełnienie marzeń! Mieszkańcy Afryki mają muzykę wrodzoną - nikt nie zaśpiewa, jak oni. Z takim luzem, improwizacją, radością...Wierciłam się na krześle, nie mogąc doczekać do pierwszej pieśni. Jednak, gdy tylko zabrzmiały początkowe dźwięki, dotarła do mnie straszna prawda :/ To był chór, który miał Ambicje :/ :D Niestety - miał ambicje śpiewać, jak Europejczycy :/ Czyli - równiutkie, czyściutkie soprany, nikt nie dośpiewuje, wszystko jak spod linijki :/ I naprawdę - chórzyści bardzo się starali. Czasem, gdy któryś z nich nie mógł wytrzymać i zaczął się wczuwać, dośpiewywać i gospelowo tańczyć, natychmiast dostawał kuksańca w plecy od kolegi i się uspokajał :/ Szczególnie polubiłam jednego pana, któremu trudno było wytrzymać w takim europejskim ładzie i co chwilę jego gospelowa dusza dawała o sobie znać. Niestety, myślę, że nie był lubiany przez kolegów-chórzystów, bo psuł im efekt. Musieli dwa razy przerywać jedną pieśń i zaczynać od nowa, nim pan opanował się na tyle, żeby bez ruchu, równiutko i czyściutko zaśpiewać swoją kwestię :)
Msza trwała prawie dwie godziny i naprawdę, tak, jak powiedział pastor, poczuliśmy się, jak w rodzinie. Po zakończeniu wszyscy się szczerze ściskaliśmy i składaliśmy sobie życzenia, a pastor czekał na wiernych przed kościołem, żeby z każdym porozmawiać. Niesamowite doświadczenie...

Po mszy nadszedł czas na kolację wigilijną.

Image

Mieszkanie już posprzątane, więc można zacząć gotować :D

Image

Niestety, tradycji związanej z trzynastoma daniami, nie udało się nam odtworzyć (i mieliśmy twardą dyskusję, czy colę można uznać za danie :D

Po kolacji nadszedł czas na "świętowanie". Cały czas trochę nieswojo czułam się chodząc "po nocy", ale pan z naszego hotelu zaproponował, że będzie nas ochraniał podczas przejścia na drugą stronę ulicy, gdzie znajdował się bar, przepięknie ustrojony świątecznymi ozdobami. Pan też powiedział, że jak już do baru wejdziemy, to będzie dobrze, bo to bar bezpieczny :D Inna sprawa, że pan powiedział nam również, że jest Masajem (to trochę śmieszne, a trochę smutne. Każdy, kto widział Masaja na własne oczy, nigdy już go nie pomyli z przedstawicielem innego plemienia. Pan Masajem zdecydowanie nie był. Przez grzeczność nie zaprzeczyliśmy. Poza tym, rozumieliśmy, dlaczego tak powiedział. Mit Masaja, jako najlepszego wojownika-ochroniarza, funkcjonuje także wśród mieszkańców Kenii). Gdy przechodziliśmy 4 metry do baru, pan bacznie obserwował otoczenie i, co naprawdę wzruszające, robił to samo, gdy z baru wracaliśmy. Czekał na nas. Za ochronę daliśmy mu 1500 KES. Nie, nie za ochronę. Były święta, a pan razem z żoną po prostu mieszkali w aucie postawionym przy naszym hotelu....

A w barze było, no, jak to w barze :) Ponieważ okazało się, że w tym lokalu nie wolno palić, po zamówieniu piwa skierowano nas do popielniczki, która stała przy toalecie. Nie zdążyłam nawet wypalić połowy papierosa, gdy podszedł do mnie bardzo dobrze zbudowany pan i wyrwał mi szklankę i papierosa z ręki i gdzieś poszedł.Trochę mnie to stropiło (trochę? W myślach się modliłam, żeby nasz pan ochroniarz naprawdę był Masajem i żeby natychmiast tu wpadł :D Ale wtedy pan wrócił i krzyknął : "Za mną!" I tak sobie szliśmy przez pełną salę - z przodu pan niosący moje rzeczy (w tym dymiącego papierosa), a wszyscy z szacunkiem rozstępowali się przed nim. W końcu dotarliśmy do dużego stolika, pan postawił z hukiem moje piwo na środku (no tak, teraz to już na pewno nas zabije) i krzyknął : "O nie! Tak nie będzie! To jest mój lokal i będziecie sobie palić tam, gdzie ja powiem, a nie w jakiejś dziurze przy łazience!" :D A potem jeszcze kazał nam gasić papierosy na podłodze :/ :D A później było bardzo miło, bo dosiadł się do nas z kolegą (niestety, sprawdzał, czy petujemy tam, gdzie zarządził :D Na szczęście podłoga była z betonu :D i były długie, ciekawe, nocne rozmowy :)
To była rzeczywiście wyjątkowa Wigilia (przepraszam, ceny jednostkowej nie pamiętam :/ W każdym razie my - 1000 KES, pan przynajmniej drugie tyle, ale pewnie miał zniżkę :D

CDN.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
15 ludzi lubi ten post.
 
      
#28 PostWysłany: 20 Wrz 2019 20:44 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Podczas wigilijnej nerwówki, uświadomiliśmy sobie, że mamy jeszcze jeden problem. Znajdujemy się około 650 km od Mombasy, miejsca, z którego za parę dni mamy lot powrotny do Polski. Niby nie tak bardzo daleko, ale biorąc pod uwagę pewne, ekhm, problemy komunikacyjne, które do tej pory nas spotkały (całkowity brak biletów na prawie wszystkie dostępne nam środki transportu), trochę powiało grozą :)
Wpadliśmy jednak na genialny pomysł – skoro brak biletów wynikał z faktu, że całe wybrzeże jechało na święta do stolicy, to, z pewnością po świętach wszyscy będą wracać i znowu będzie tłok i problem. Ale skoro już Kenijczyk pchał się przez pół kraju, żeby spędzić święta z rodziną, to raczej nie będzie chciał wracać do domu na drugi dzień, a już na pewno nie przyjdzie mu do głowy, żeby wracać w pierwszy dzień świąt. Postanowiliśmy zatem wykorzystać puentę tych błyskotliwych rozważań i wyruszyć z Nyeri już 25 grudnia, łudząc się, że zapewni to nam ogromne ilości pustych miejsc w środkach transportu (a przynajmniej jakiekolwiek bilety :D

Image

Plan był więc taki – z Nyeri do Nairobi pojedziemy matatu, tak, jak przyjechaliśmy (licząc, że tym razem uda nam się w pojeździe chociaż trochę bardziej rozprostować kolana :D, a z Nairobi do Mombasy…no cóż, za żadne skarby nie chcieliśmy jednak odpuścić pociągu (poza tym, mieliśmy niezbyt dobre wspomnienia z pokonywania tej drogi nocnym autobusem :D Marcin od rana grzebał więc w aplikacji, wzdychał i kręcił głową i próbował zarezerwować bilety kolejowe :D Niestety, aplikacja raz go wyrzucała, raz nie puszczała dalej albo pokazywała, że biletów brak :/ Wszystko wskazywało na to, że teraz cała stolica jedzie spędzić ferie świąteczne nad oceanem :/ Jednak – mówiłam już, że Marcin jest wyjątkowo upartym człowiekiem, prawda? :D – nagle stał się cud. Udało mu się zarezerwować dwa bilety do Mombasy na kolejny dzień. Na tym jednak zapas cudów się wyczerpał, bo, mimo kolejnego wzdychania i odprawiania sobie tylko znanych czarów, nie udało mu się za nie zapłacić :/ :D Dotarło do nas, że mamy tylko jedno wyjście – musimy dziś dostać się do Nairobi, pojechać na dworzec kolejowy i osobiście zapłacić za bilety, nim nam je „odrezerwują”, inaczej…utkniemy w stolicy, w hotelu o czerwonych ścianach, być może już na zawsze :/ :D

Image

Ta reklama na kiosku trochę mnie przeraziła...

Na dworcu matatu w Nyeri zaczęliśmy powoli wierzyć, że nasz plan ma szansę na powodzenie. Żadnego tłoku, prawie żadnych ludzi (ha! Jednak wszyscy świętują z rodzinami! Oby tak dalej!:D , a na odjazd naszego pojazdu musieliśmy czekać ponad godzinę – tyle czasu trwało zapełnienie miejsc (bilet – 250 KES od osoby). Droga zajęła około 2,5 godziny, a policja, tym razem, nie była nami zupełnie zainteresowana.
W Nairobi pierwsze kroki skierowaliśmy na dworzec kolejowy. W stolicy znajdują się dworce – stary i nowy, zbudowany stosunkowo niedawno przez Chińczyków. Pociągi do Mombasy odjeżdżają z nowego dworca, niestety, nasze matatu zatrzymywało się w pobliżu, jakby inaczej :/ , starego. No cóż, zawsze to jakiś dworzec :D Liczyliśmy, że może uda się na nim zapłacić za bilety albo może będzie jakiś pociąg, którym dojedziemy na ten odpowiedni…Jednak w miarę zbliżania się do głównego budynku, mieliśmy na to coraz mniejszą nadzieję :/ :D Widać było, że to raczej nieco opustoszałe miejsce – jedyne wejście w którym widać było jakikolwiek ruch, prowadziło do dworcowej restauracji :)

Image

No cóż, skoro już los postawił ją na naszej drodze, grzechem byłoby nie skorzystać :D ryż z mięsem, warzywa z mięsem, dwie cole – 540 KES. Całkiem smaczne :) Jedzenie jedzeniem, ale los wiedział co robi :) W restauracji bowiem poznaliśmy jej managera – Omara. I tu muszę Wam zdradzić pewną tajemnicę (dodatkowo to informacja baaardzo praktyczna :) Istnieje w Kenii magiczne zdanie, słowo-klucz, które otwiera każde drzwi. Zdanie, które tworzy przyjaciół i studzi awantury. Brzmi ono : Czy masz dzieci? :D Poważnie, wpadliśmy na nie zupełnie przypadkiem, korzystaliśmy z niego w różnych, niekiedy abstrakcyjnych sytuacjach i zawsze działało. Na twarzy rozmówcy za każdym razem pojawiał się uśmiech i ze „zwykłego przechodnia” zamieniał się w „to nie problem, zaraz ci pomogę – przyjaciela” :) Magia :) Kenijczycy uwielbiają rozmawiać o dzieciach – pokazują zdjęcia, opowiadają o szkole i jest to niezmiernie przyjemne :)

Image

Tak więc, zapoznaliśmy sobie Omara „na dzieci” właśnie. Okazał się doskonałym rozmówcą i skarbnicą wiedzy. I tak dowiedzieliśmy się, że faktycznie, ze starego dworca jeżdżą pociągi na nowy, ale tylko dwa dziennie – o 6.10 i chyba o 17.45. Omar załatwił nam też taksówkę na nowy dworzec – bardzo miły kierowca, 17 USD, kilkadziesiąt minut drogi. Sam dworzec, no cóż, zdecydowanie odbiega od „starego”. Żeby dojść do budynku z kasami, trzeba przejść przez kontrolę bezpieczeństwa, zupełnie jak na lotnisku. Na szczęście „Czy masz dzieci?” umożliwiło nam przeniesienie butelek z resztkami wody :D
Gdy podchodziliśmy do kas, lekko trzęsły się nam nogi – nie mieliśmy pojęcia, czy nasza rezerwacja nadal istnieje. Mieliśmy nadzieję, że tak. Jeśli nie, to, no cóż, to znaleźlibyśmy się w dosyć trudnej sytuacji…Niestety, miła pani w pierwszym okienku dosyć szybko rozwiała nasze nadzieje – rezerwacja przez aplikację od dawna nie istniała. W przypadku braku natychmiastowej zapłaty, dezaktualizuje się po 10 minutach :/ Koleżanka pani w drugim okienku również to potwierdziła, koleżanka z trzeciego smutno pokiwała głową nad naszą niedolą, za to pani z czwartego okienka okazała się kobietą czynu:) Zaproponowała, żebyśmy spróbowali podejść do drugiej sali, bo może-akurat ktoś zwrócił bilety. Wiadomo, nikła to szansa, ale jedyna, jaką mieliśmy (i do tej pory się zastanawiam, dlaczego wtedy zamiast kupić bilety nie obstawiłam totolotka :D Podeszliśmy, zapytaliśmy i po pięciu minutach odeszliśmy od okienka z dwoma biletami na następny dzień :) (1000 KES sztuka). A gdy wracaliśmy przez pierwszą salę i powiedzieliśmy paniom, że się udało, wszystkie zaczęły się głośno cieszyć i klaskać :) Naprawdę przemiłe to były panie :)

Image

Pod dworcem zarezerwowaliśmy nocleg, w leżącym około 3 km od dworca hostelu Jambo (2200 KES) i niechcący zdziwiliśmy większość pracowników dworca („Jak to idziecie na piechotę? Nie macie kierowcy? To przecież AŻ trzy kilometry”) Faktycznie – tu nikt na piechotę nie chodził. Na dworcowym parkingu roiło się od samochodów różnych marek, a gdy auta przejeżdżały obok nas, pasażerowie ze zdziwieniem odwracali głowy za białasami-dziwolągami.

Image

Szczęśliwi właściciele biletów :) w dodatku łamiący zakaz palenia na ulicach Nairobi - ale przynajmniej nie musieliśmy obawiać się pieszych :D Wystarczyło, że chowaliśmy papierosa od strony ulicy, żeby żaden kierowca nie zauważył.
Asfaltowa, nowoczesna droga zaczęła się zmieniać.

Image

Później jeszcze bardziej.

Image

I nagle w takim otoczeniu ukazał się widok, jakiego się zupełnie nie spodziewaliśmy :/ :D

Image

Nowoczesne osiedle, otoczone betonowym murem, do którego podchodziło się piaszczystą, pylącą drogą. Trochę nas to zaskoczyło. Odebraliśmy klucze w stróżówce, pani ochroniarz zaprowadziła nas do mieszkania i tu spotkało nas zaskoczenie kolejne. Osiedle było raczej nowe, mieszkania w nim na pewno drogie, natomiast, hmm, jakby to ująć? To nie jest tak, że nie podobało mi się w Kenii, że neguję pewne zachowania miejscowych. Trudno się tu wypowiadać - nie znamy kultury kraju, prawdziwych problemów Kenijczyków, ich sytuacji. Po prostu w tym kraju często spotykały nas sytuacje, które były dziwne, których do końca nie rozumieliśmy. Wyposażenie mieszkania było drogie, ktoś zainwestował, pewnie po to, żeby zarabiać, ale samo mieszkanie było mocno zaniedbane. I nie mam tu na myśli jakiegoś nie startego kurzu, albo czegoś w tym rodzaju. Mówię o grzybie na bardzo eleganckich płytkach w łazience, ustawionych na balkonie ogromnych worach ze śmieciami, które już prawie żyły i z których ciekło coś dziwnego, pleśni w nowoczesnej lodówce...Mówię o rzeczach, które, jeśli się nie zmienią, całkiem niedługo doprowadzą do tego, że drogie mieszkanie stanie się prawie bezwartościowe. Napisaliśmy do pani dwa maile z pytaniem, jak możemy zapłacić. Na żadnego nie odpisała. Natomiast wychodząc z łazienki w nocy, na kanapie w salonie zobaczyłam nagle dwóch dobrze zbudowanych Kenijczyków i dwie panie. Przyszli po pieniądze. W nocy. A drzwi otworzyli własnym kluczem tak cicho, że nie usłyszałam tego przez szum wody...

Widok z okna na osiedle :

Image

Był nawet basen, w którym kąpały się piszczące z radości dzieci. Okna z drugiej strony wychodziły nad murem okalającym osiedle. Za murem była sawanna, w oddali ktoś pasł krowy, a w pobliżu okien leżały sterty wyrzucanych przez owe okna śmieci. Dziwne. Ciężkie.

Image

CDN.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
13 ludzi lubi ten post.
 
      
#29 PostWysłany: 23 Wrz 2019 23:28 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Wstaliśmy przed 6.00 – natłok informacji zebranych na dworcu („trzeba być godzinę przed odjazdem pociągu”, „koniecznie bądźcie dwie godziny wcześniej”) trochę nas przeraził. W rezultacie postanowiliśmy pojawić się na stacji tak prędko, jak tylko damy radę (jednak jeszcze wcześniejszej pobudki, to już nasza psychika by chyba nie zniosła :)

Image

Przynajmniej oszczędziliśmy trochę czasu na porannym myciu – nie było sensu :D Ponowne przedzieranie się przez pylącą drogę i tak spowodowałoby, że wszystko poszłoby na marne :D Wprawdzie była opcja podwiezienia na stację – właścicielka mocno się reklamowała (koszt 15 USD) w jedynym mailu, jaki do nas napisała (prawdopodobnie na tę usługę też już nie było biletów, bo gdy staraliśmy się umówić na konkretną godzinę, to wcale nie odpisała :D W mailu zapytała również o nasze preferencje, co do śniadania. Taki miły akcent :) Jednak to także nie miało znaczenia, bo i tak w domu były tylko dwie spleśniałe kromki chleba. I pomidor. Zgniły :/ :D

Image

Na dworcu byliśmy o 7.00, spoceni i opyleni (spyleni? :/ :D Najpierw trzeba było przejść przez wielostopniową kontrolę – kolejka, bagaże na taśmę, podróżni na baczność pod ścianę :/ , kontrola osobista, kontrola z psami, bardzo drobiazgowa…I już można było wejść …do budynku dworca :/ :D

Image

Żeby dostać się na peron, należało poddać się kolejnej kontroli i ponownie położyć bagaże do prześwietlenia. Eee, teraz to tylko czysta formalność – byliśmy już tak dokładnie przeszukani, że nie było się czego obawiać. A jednak…Plecak Marcina wzbudził popłoch wśród pracowników ochrony :/ I zaczęło się mozolne zastanawianie, co też może mieć w nim takiego, że spowodował zatrzymanie taśmy. Panowie z ochrony byli pewni, że jest to coś bardzo-bardzo niedozwolonego w pociągu, natomiast nie wiedzieli, co. I nie wiedzieli w którym miejscu plecaka. My tym bardziej :/ W końcu wszyscy (naprawdę wszyscy :/ na pomoc zbiegł się chyba każdy pracownik dworca, powodując całkowite zatrzymanie kolejki pasażerów) (nie muszę dodawać, jak bardzo nas każdy pokochał :/ :D ) zarządzili wybebeszanie plecaków – najpierw podręcznego, potem głównego – na podłogę. I znalazł się winowajca (oczywiście na samym dnie, zaplątał się pod zagubioną skarpetką :/) – mały, składany scyzoryk, który zawsze nam towarzyszy w podróży. I dowiedzieliśmy się od zdenerwowanych panów, że nie wolno z bronią wsiadać do pociągu i że musimy się cofnąć do biura ochrony i zostawić nożyk w depozycie. Gdy udało się nam pozbierać nasze klamoty z podłogi (przy okazji uświadomiliśmy sobie, że przedmiotem, który ochrona widziała w monitorze, była po prostu…latarka. A scyzoryk się zwyczajnie napatoczył :/ ), ruszyliśmy w stronę biura (teraz już wszyscy zabijali nas wzrokiem :/ :D

Image

W biurze urzędował groźny pan z bronią, pani i ogromna skrzynia :/ Pan przejął scyzoryk, skomplementował go bardzo mocno i oznajmił, że mogę go sobie odebrać, jak wrócę do Nairobi. Ale my nie wracamy do Nairobi – odparłam stropiona. Na to pan otworzył wielką skrzynię – była wypełniona maczetami (sic!), nożami i drewnianymi pałkami, które wszędzie były sprzedawane, jako najlepsza pamiątka dla turystów :/ - i dodał : O, to są właśnie rzeczy z depozytu. Gdy zapytałam, co się dzieje z rzeczami, po które nikt się nie zgłosi, pan wytłumaczył, że po pewnym czasie są niszczone. I wtedy nasza rozmowa osiągnęła już szczyty absurdu (przypomnę – duży, umundurowany pan z bronią :/ ), bo nim zdążyłam się zastanowić, usłyszałam, jak z moich ust wydobywa się (naprawdę, samoistnie. Nie mogłabym przecież świadomie powiedzieć czegoś takiego :D ) : to strasznie głupie, bo to przecież dobre noże :/ I wtedy pan dostał ataku śmiechu i okazało się, że jest pasjonatem noży. Zaczął po kolei wyciągać co atrakcyjniejsze sztuki ze skrzyni i nam pokazywać i dawać do potrzymania i zrobiło się tak miło i rodzinnie :/ :D (aż dziw, że nie proponował, żebyśmy sobie robili zdjęcia z tymi wszystkimi maczetami). My natomiast (w przerwach między nożami) zaczęliśmy wyciągać z plecaka konserwy i chleb i tłumaczyć panu, że to nasze zapasy i bez tego malutkiego scyzoryczka będą bezużyteczne, bo używamy go do robienia jedzenia. Pan dalej był jednak nieugięty i wyciągał kolejne noże :/ W końcu stwierdziłam, że może nam już pomóc tylko jedno – znienacka zapytałam pana, czy ma dzieci :D Pan rozejrzał się na wszystkie strony, otworzył moją torebkę, wcisnął scyzoryk na samo dno i opowiedział nam o dwóch synkach (ciekawe, czy odziedziczą po nim nożową pasję :D Daliśmy mu prezenty dla dzieci i pożegnaliśmy się jak starzy przyjaciele :) A jak wyszliśmy z biura, to dopiero wtedy zauważyliśmy, że stanowisko kontroli stoi na środku dużej hali, więc zamiast ustawić się karnie w kolejce, obeszliśmy je po prostu bokiem :/ :D

Image

Na peron wbiegliśmy prawie w ostatnim momencie. Pociąg wyruszył punktualnie o 8.20 i faktycznie, wszystkie miejsca były zajęte.

Image

Z Nairobi do Mombasy jedzie się około 6 godzin. Widoki za oknem – przepiękne.

Image

Image

W Mombasie byliśmy po 14.00. Dworzec znajduje się w pewnej odległości od centrum, jednak nie jest to żaden problem - na parkingu na podróżnych czekają matatu, które dowożą do miasta. Cena też nie jest problemowa, zwłaszcza, że panowie mają dosyć kreatywne podejście do targowania (Ja : "Ile kosztuje przejazd do centrum?" Pan : "300 KES" Ja : "Oj, drogo". Pan : "Dobra, no to 200" :D )

Image

Upatrzyliśmy sobie wcześniej na booking.com hostel w Mombasie - pokój kosztował 25 USD. Jednak gdy do niego dotarliśmy, pani powiedziała, że mamy zapłacić 30 (wiem, te 5 USD to naprawdę niewielka różnica, ale to był chyba moment, kiedy przelała się czara...czy jakoś tak :/ :D W każdym razie, w zazwyczaj spokojnego Marcina wstąpiła dusza, no nie wiem, kogo. Jakiegoś idealnego użytkownika fly4free :D I pokazał pani ofertę na booking. Pani spokojnie stwierdziła, że i owszem, to ich oferta, ale teraz są święta i pokój jest droższy. I wtedy Marcin się wściekł i zarezerwował nocleg przez booking. A pani spokojnie stwierdziła, żeby wycofał rezerwację, to wtedy da nam pokój. Za 30. Więc w odpowiedzi spokojnie wyszliśmy z hotelu. A potem stanęliśmy na środku ulicy i dotarło do nas, że to był jedyny hotel w okolicy...:/ :D

Image

I okazało się, że booking kłamie :) Bo jak się trochę zgubiliśmy w plątaninie uliczek, to znaleźliśmy inny hotel (ale trochę się nie dziwię, że nie było go w zasobach booking.com. Nie wydaje mi się, żeby komuś udało się zrobić choć jedno dobre miłe zdjęcie do promocji :D Pokój kosztował 18 USD i nawet się nie zastanawialiśmy, tylko od razu wzięliśmy klucze. Nie możemy się przecież ciągle z wszystkimi kłócić :) Zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy zwiedzać miasto.

Image

Wizytówka Mombasy :

Image

Na szczęście Brama Kłów była niedaleko naszego, khmm...hostelu :D

Image

Bo zaraz potem mogliśmy się zająć naszą wizytówką :/ :D Z nerwów :D

Image

220 KES sztuka. Ale mają śliczne etykietki :)

Image

Pozwiedzaliśmy okolice, zjedliśmy pyszną rybę ze straganu na ulicy (+ frytki - 350 KES).

Image

Była naprawdę smaczna.

Image

"Zewnętrze" naszego hostelu. I wnętrze (trzeba dodać, że zdjęcie jest robione natychmiast po wejściu do pokoju, nie po "przemieszkaniu" go przez nas :D Ale postanowiliśmy się nie przejmować. Wszystko szło przecież zgodnie z planem - dojechaliśmy do Mombasy, w dodatku ze scyzorykiem, udało się! Cóż znaczą drobiazgi w postaci braku wody, dziur w moskitierze i w podłodze.

Image

Wieczór spędziliśmy jednak na dachu budynku, na świeżym powietrzu :D

CDN.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
18 ludzi lubi ten post.
 
      
#30 PostWysłany: 29 Wrz 2019 14:17 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Mombasa leży na wyspie, która od północy jest połączona ze stałym lądem mostem. Od południa natomiast można się dostać do niej wyłącznie promem. Wyliczyliśmy, że podczas naszego pobytu zdążymy jeszcze pojechać zarówno na północ (Watamu), jak i na południe (Diani). Ponieważ do Watamu było dalej, postanowiliśmy zacząć właśnie od niego (biorąc pod uwagę problemy z biletami dokądkolwiek, zazwyczaj dosyć luźno traktowana zasada „być blisko lotniska parę dni przed odlotem” zamieniła się w imperatyw :)

Image

Na szczęście nasz hostel raczej nie zachęcał do spędzania w nim miłych godzin przedpołudniowych, czy wylegiwania się w łóżku :D Wstaliśmy bardzo wcześnie i z plecakami zeszliśmy na śniadanie. Śniadanie też nie zachęcało, zatem dosyć szybko wyruszyliśmy na poszukiwanie transportu do Watamu.

Image

Wybierając miejsce noclegowe w Mombasie, bardzo sprytnie zawęziliśmy sobie obszar poszukiwań do rejonu w okolicach dworca autobusowego. Chcieliśmy uniknąć wczesnej pobudki (taaak, to nam się udało :D), nerwowych przejazdów przez miasto i poszukiwań. I faktycznie – z naszego hostelu na dworzec szło się jakieś 5 minut. Niestety – nie na ten, co trzeba :/ :D Dowiedzieliśmy się o tym po ponad półgodzinnych rozmowach, a muszę przyznać, że były to rozmowy bardzo efektowne :D Kenijczycy (a przynajmniej kierowcy matatu, ich pomocnicy, inni podróżni oraz przechodnie :/ :D ) bardzo chętnie pomagają, tylko wolą pomagać tak bardziej…hmmm…grupowo :D Tak więc, rozwiązywanie problemu w ich wykonaniu zajmuje jednak trochę czasu. Najpierw podchodzi się do wybranego pana i pyta. Pan wysłuchuje, zastanawia się, marszczy brwi i woła kolejnego. Kolejny pan musi dokładnie poznać istotę sprawy, więc trzeba mu wszystko opowiedzieć po raz drugi. Trzeciemu i czwartemu panu również – ci, którzy już sprawę znają, pomrukują podczas opowiadania potwierdzająco. Jak przychodzi piąty i szósty pan, to na chodniku robi się już spora grupka, do której nie trzeba wołać kolejnych panów na konsultacje, bo sami przychodzą :D Każdemu jednak trzeba opowiedzieć sprawę od początku, a ci, którzy stoją bardziej na zewnątrz okręgu, mogą trochę słabiej słyszeć, więc dodatkowo trzeba powtarzać po parę razy, donośnym głosem :/ :D Jak już przychodzi cała ulica, wszyscy kierowcy, przechodnie i każdy, kto miał szczęście znaleźć się w tym miejscu, zaczyna się naradzanie. W naradzaniu białas nie uczestniczy, bo nic nie rozumie :/ :D W końcu przekazuje się białasowi werdykt – w naszym przypadku wyglądało to tak, że setki zaangażowanych w sprawę Kenijczyków, wsadziło nas do tuk-tuka z obietnicą, że odwiezie nas na odpowiedni dworzec i pomachało na pożegnanie. No. I niech mi ktoś nie mówi, że podróżuje gdzieś samodzielnie, bez żadnej pomocy. Bez żadnej pomocy, to można sobie usiąść na kamieniu i siedzieć tak przez dwa tygodnie :)

Image

Wydelegowany przez grupę pan wskazał nam na odpowiednim dworcu odpowiednie matatu (tuk-tuk na dworzec : 200 KES) i odjechał zdać relację komitetowi wsparcia. Bilet do Watamu – 350 KES/osoba. I nawet nie trzeba było długo czekać na odjazd – autobus zapełnił się już po niecałej godzinie. Mieliśmy naprawdę duże szczęście, że nasz hostel nie był jakiś wyjątkowo miły. Bo wiecie, jak to wtedy jest – a to jeszcze jakaś kawka, a to kąpiel, a to miłe śniadanko – same niepotrzebne pochłaniacze czasu. A tak, to wstając o 7.00, już o 11.00 mogliśmy rozpocząć naszą podróż do położonego około 80 km od Mombasy Watamu :)

Image

Matatu nie jest zbyt szybkim pojazdem. Często się zatrzymuje, jedni podróżni wsiadają, inni wysiadają, ktoś wrzuca towar, który ma być dostarczony parę kilometrów dalej, np. szafę.

Image

Natomiast, jeśli ktoś ma więcej czasu (i nie ma problemów z przekraczaniem strefy intymnej - takie tam, łokieć w żołądku, cudzy pośladek na kolanie, ot, drobnostki :D ) , to jazda matatu jest naprawdę bardzo przyjemna, bo można obserwować życie za oknem.

Image

A naprawdę jest na co patrzeć. Jechaliśmy z nosami przyklejonymi do szyb (trochę na to też miał wpływ tłok w pojeździe :D ) i byliśmy zachwyceni.

Image

Widoki zaczęły się zmieniać, zaczęło się robić mniej "miastowo", a bardziej afrykańsko.

Image

To była Afryka, którą sobie wyobrażałam, o której czytałam. Nie - przepełnione miasta z ich gwarem i tłokiem. Choć dziwnie podziwiało się taką przestrzeń, równocześnie walcząc o możliwość przesunięcia ścierpniętej stopy trochę bardziej na lewo w matatu :/ :D

Image

Mijaliśmy małe, przydrożne sklepiki.

Image

Małe wioski, w których kobiety grupowały się przy, pewnie jedynym w okolicy, ujęciu wody.

Image

Podglądaliśmy codzienne życie.

Image

W każdym z tych miejsc chcieliśmy wysiąść, chcieliśmy skończyć z podglądactwem i zacząć wreszcie doświadczać.

Image

Ale, jak to mówią, uważaj na to, czego sobie życzysz, bo może się spełnić, bo po około trzech godzinach godzinach pan zatrzymał pojazd i kazał nam wysiadać :/ :D Miejsce nie wyglądało na Watamu, wyglądało po prostu na...no, na przypadkowe miejsce przy drodze. Dopytując pana, dowiedzieliśmy się, że faktycznie - do Watamu odbija się z głównej drogi, którą on jedzie dalej i odbijać nie zamierza. A te cztery kilometry, jakie nam zostały, to możemy sobie wziąć tuk-tuka. Albo przejść na piechotę. Przy czym pan śmiał się z nas trochę szyderczo (wg mnie. Według Marcina wcale nie szyderczo, tylko życzliwie, więc dobrze, nie będę się upierać - zatem śmiał się z nas życzliwie cały autobus).

Image

Na odcinku drogi między główną i Watamu znajdowało się jeszcze jedno miejsce, które bardzo chcieliśmy odwiedzić. Wprawdzie trochę inaczej zaplanowaliśmy zwiedzanie (najpierw prysznic w nowym, zakładam, że pięknym, miejscu noclegowym w Watamu, posiłek, zostawienie plecaków i ruszenie po przygodę), ale, cóż, nauczyliśmy się już, że trzeba po prostu brać, co życie przynosi :) Zatem z całym tym brudem, głodem i kilogramami na plecach, które, nie wiem, jakim cudem stawały się coraz cięższe, ruszyliśmy do Gede.

Image

Gede to ruiny "zaginionego miasta", reklamowane w przewodniku jako jeden z najciekawszych zabytków wybrzeża, dalej nie do końca poznany. Miasto było ukryte w dżungli i otoczone grubym murem obronnym. Żeby do niego dojść, wystarczy skręcić w lewo, w niewielkiej odległości od głównej drogi. Potem nie sposób już się zgubić - do wejścia prowadzi jedyna dróżka prowadząca przez niewielką wioskę i busz, jakieś pół kilometra. Bilet wstępu - 500 KES, a dodatkowo pan w kasie zaproponował, że, na czas zwiedzania, możemy zostawić u niego bagaże (o, dzięki ci! Dzięki! W tym upale, to prawie jak uratowanie życia).

Image

I zaczęliśmy zwiedzanie. Ruiny to dosyć duży teren, po którym można poruszać się samodzielnie lub z przewodnikiem. Wybraliśmy pierwszą opcję - lubimy szwędać się bez ładu i składu i na ogół więcej czasu spędzamy przy miejscach, które wydają się atrakcyjne nam, nie przewodnikowi - więc ten wybór był raczej oczywisty.

Image

Gede powstało w XIII wieku i mieszkało w nim około 2,5 tysiąca osób. Mieszkańcy mieli tam wszystko - meczety, pałac, murowane domy z bieżącą wodą i spłukiwanymi toaletami (Dżungla! XIII wiek!!!). Archeolodzy znaleźli w tym miejscu przedmioty pochodzące z różnych stron świata - chińską porcelanę i monety, żelazne lampy z Indii i weneckie korale oraz ozdoby. Gede, to miasto-zagadka.

Image

Zostało przez mieszkańców opuszczone w XVI wieku. Dlaczego? Na to nie ma jednoznacznej odpowiedzi, istnieją tylko liczne teorie. Jedni mówią, że powodem była ewakuacja podczas militarnej wyprawy, inni - że zaraza albo inwazja kanibali.

Image

Ruiny ukryte w dżungli zostały odkryte w XX wieku, a ogromną zagadką jest fakt, że tak duże i, podobno, świetnie prosperujące miasto, nie zostało wymienione w żadnych znanych dokumentach historycznych. Tak, jakby nigdy nie istniało.

Image

Tymczasem ogromny teren na którym znajdują się ruiny świadczy, że istniało i było doskonale rozwinięte.

Image

Jak dla mnie - to jedno z najciekawszych miejsc, jakie odwiedziłam. Chodzi mi nie tylko o wielkość, czy wartość zabytków. Coś, co naprawdę czuć w Gede, to niesamowity klimat.

Image

Największe zgrupowanie pozostałości po budynkach, znajduje się w samym centrum ośrodka - tam teren jest oczyszczony z porastającej wokół dżungli. Nad ruinami górują tylko ogromne drzewa - budzące lekki niepokój dziwne kształty.

Image

Nie znam się na architekturze, nie potrafię zachwycać się fragmentami XIII-wiecznej kanalizacji, ale...Atmosfera, jak tam panuje, jest po prostu niesamowita. Człowiek czuje dotyk przeszłości, słyszy szepty mieszkających tam ludzi...Magia.

Image

A wokół drzewa - niezwykłe, zadziwiające. Natomiast gdy odejdzie się trochę od głównego placu, znajdowanie fragmentów miejskich murów, nie jest już takie oczywiste. Dżungla pochłania, pokrywa sobą wszystko. Wchodzisz w małą dróżkę, widzisz samą zieleń, nagle, spod zielonych tworów, błyszczy coś do ciebie na ceglasto. I czujesz się jak Indiana Jones, zauważając, że to fragment jakiegoś obwarowania, całkowicie zarośnięty. A ty właśnie to odkryłeś :) Nagle odwracasz się za siebie i nie widzisz drogi, którą tu przyszedłeś. Wokół tylko zieleń...

Image

Po odejściu od centrum naprawdę można się zgubić, ale ma to swój ogromny urok (choć, z pewnością, jest lekko nieodpowiedzialne :) Dżungla wciąga - chcesz przejść jeszcze parę metrów dalej, jeszcze tylko pod tamto drzewo, jeszcze za tamten zakręt...Ale takie wędrówki są bardzo edukacyjne i rozwijające, bo cały czas myślisz o przyrodzie (coś w stylu : "pamiętasz może, jak wygląda najbardziej jadowity wąż w Kenii?" i "Ciekawe, jakie drapieżniki mogą występować w dżungli" :/ :D

Image

Piękne miejsce. Dla mnie klimat, jak w Angkor. A może...może nawet bardziej...

Image

Image

Dodatkowym plusem jest fakt, że naprawdę nie ma w Gede za dużo zwiedzających. Podczas zwiedzania centrum ośrodka spotkaliśmy pojedyncze osoby, podczas wejścia głębiej w dżunglę - nikogo. A, nie, skłamałam. W dżungli spotkaliśmy takiego jegomościa :

Image

Cała buzia napchana jedzeniem, a na zadowolonego i tak nie wygląda :)

Image

Przy końcu kompleksu znajduje się coś w rodzaju parku węży. Trudno mi powiedzieć, czy za wejście do niego trzeba zapłacić dodatkowo. Nie było się kogo zapytać, bo nikogo w pobliżu nie było. Z jednej strony to dobrze (przynajmniej nie musieliśmy się obawiać, że ktoś będzie chciał nam jakieś gady wrzucać w ramiona), a z drugiej...No cóż, gdy weszliśmy, okazało się, że to zbiór NAJBARDZIEJ jadowitych węży, a terraria nie wyglądały na wyjątkowo szczelne :/

Image

Zwierzęta były lekko podenerwowane. Ta kobra ciągle rozkładała płaszcz.

Image

Jeżeli ktoś z Was będzie chciał odwiedzić Gede, to weźcie sobie do serca taką oto poradę praktyczną : nie bierzcie żadnego tuk-tuka od drogi na Watamu. Przejdźcie ten odcinek na piechotę. To tylko pół kilometra, a sam spacer jest ogromną atrakcją. Piaszczysta droga prowadzi przez busz, przechodzi się koło najprawdziwszych domostw i przez malutkie, klimatyczne miasteczko. Powiem nawet więcej : jeśli nie chcecie odwiedzić Gede (choć nie wiem dlaczego ktoś mógłby nie chcieć :), to po prostu tylko przejdźcie od drogi do kasy i wróćcie. Warto :)

Image

A w miasteczku usiądźcie na schodkach małego sklepiku, z ciepłą colą w dłoni i obserwujcie życie. Panią w sklepie, która akurat świadczy usługę fryzjerską sąsiadce i nakłada jej wałki za ladą obstawioną sprzedawanymi na sztuki cukierkami w słoju...Chłopca, który bawi się rowerową oponą i śmieje się tak szczęśliwie, jakby na świecie nie istniało nic ważniejszego...Przesuńcie się na schodkach, żeby zrobić miejsce dla trzech dziewczynek w za krótkich sukienkach, które koniecznie chcą dotknąć Waszych włosów...I przestańcie patrzeć na zegarek. Pozwólcie Kenii podnieść z twarzy kolejną zasłonę. Bo to jest odpowiednie do tego miejsce.

Image

CDN.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
24 ludzi lubi ten post.
 
      
#31 PostWysłany: 03 Paź 2019 20:02 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Niezbyt mieliśmy ochotę rozstawać się z tym małym miasteczkiem o nieznanej nazwie. Mieliśmy wrażenie, że właśnie tu jest „prawdziwa”, a przynajmniej „prawdziwsza” Kenia. Ponieważ jednak planowaliśmy dotrzeć dalej, powoli doczłapaliśmy do drogi na Watamu. Momentalnie uderzył w nas gwar ulicy i czas przyspieszył. Wszystko zaczęło dziać się bardzo szybko. Kierowcy skuterowych taksówek bodo-bodo, tuk-tuków, uliczni sprzedawcy owoców – „do mnie!”, „tutaj!”, „kup!” – po wewnętrznym wyciszeniu ciężko było natychmiast przestawić się na krzykliwość drogi. Wybawieniem okazał się kierowca matatu, który po prostu zatrzymał przy nas pojazd i zaproponował podwózkę do Watamu (50 KES/osoba). Szybko dojechaliśmy na miejsce, a gdy wysiadaliśmy z pojazdu, równie szybko podbiegł pan, proponując przepiękny i wyjątkowy nocleg. I w tempie ekspresowym wepchnął nas do tuk-tuka, którym mieliśmy do owego noclegowego cudu podjechać

Image.

I, mimo, że musieliśmy zapłacić 30 USD (zamiast gwarantowanych przez pana 20 – ze względu na to, że zostawaliśmy tylko na jedną noc) i dodatkowo 100 KES za tuk-tuka (choć jechał dosłownie minutę :D – było warto. Odrębne, jednopokojowe mieszkanka z czymś w rodzaju tarasu, który można było przysłonić cieniutką kotarą. Dodatkowo hotel znajdował się dosłownie 3 minuty od plaży.

Image

A plaża w Watamu jest piękna. Może nie jest to plaża z folderów biur podróży, zniewalająca błękitem, stoliczkami z trzcinowymi parasolami i drinkami z palemką. Owszem, są na niej turyści, ale chyba tylko jacyś niezorientowani (przecież każdy dobrze wie, że prawdziwy turysta wybiera plażę Diani – po drugiej stronie Mombasy). Plaża w Watamu jest jakaś taka…prawdziwa?

Image

Image

W dodatku bardzo zróżnicowana. Pójdziesz w prawo, masz piasek, jakieś bary, kąpielisko. Pójdziesz w lewo – a widok zupełnie się zmienia. Wulkaniczne, dosyć ostre skały, wśród których można zaleźć malutkie zatoczki.

Image

Image

Przepiękne miejsce. I bardzo żałuję, że napięty plan, tfu…problemy z poruszaniem się po kraju, nie pozwoliły nam zostać tam dłużej, niż na jedną noc.

Image

Image

Natomiast samo Watamu to niewielka, dosyć turystyczna miejscowość. Ale to akurat nie jest jej wada, powiedziałabym, że wręcz przeciwnie :) Dzięki temu, posiada wszystkie udogodnienia, o których utrudzony turysta może marzyć. Są i malutkie, klimatyczne restauracyjki (i wyciskane soki! 100 KES!), są stoiska z naprawdę ładnymi i niedrogimi pamiątkami (i piękną biżuterią, torebkami, ubraniami - panowie, uważajcie, gdzie zabieracie damy swojego serca na wakacje :) i jest absolutny hit tego miejsca, w którym można spotkać dosłownie każdego turystę odpoczywającego w Watamu. Doskonale zaopatrzony, samoobsługowy sklep monopolowy (piwo – 170 KES, papierosy – 190, buteleczki miejscowego alkoholu, wprawdzie nie wiem, co to było, ale tacie smakowało :D – 170 KES. I dodatkowo panie pakują zakupiony towar w gazety, więc w przypadku obfitych zakupów nie ma strasznego wstydu na ulicy :D

Image

Kolejnego poranka musieliśmy wstać dosyć wcześnie. Trzeba było wziąć pod uwagę, że cały dzień zajmie nam przemieszczanie się do kolejnego miejsca. Tym razem zamierzaliśmy dotrzeć do Diani, miejscowości ze znaną wśród turystów plażą. Niestety, Diani leży po przeciwnej stronie Mombasy, więc liczyliśmy się z długą i skomplikowaną podróżą.

Image

I się nie zawiedliśmy :D Najpierw tuk-tuk pod przystanek matatu (100 KES), później matatu do Gede (100 KES/osoba).

Image

W Gede natomiast udało nam się złapać kolejne matatu do Mombasy. Ekspresowe – jak z dumą tłumaczył nam kierowca (to miało również tłumaczyć trochę wyższą cenę przejazdu – 400 KES od osoby). Owszem, faktycznie było ekspresowe (droga „do” Mombasy zajęła godzinę mniej niż „z”), a dodatkowo bardzo wygodne. Mieliśmy wyjątkowo dużo miejsca dla siebie – żadnych wgniecionych w żołądek cudzych łokci ani tym podobnych :D – właściwie wyglądało to tak, jakby wokół nas rozciągała się jakaś niewidzialna bariera ochronna (niewidzialna dla nas, dla Kenijczyków była wyjątkowo mocno widoczna, wręcz krzyczała wielkimi literami : Uwaga! Białas! Nie siadać koło niego!) Początkowo czuliśmy się dosyć wyobcowani i przykro było nam patrzeć na zgniecionych w innych częściach matatu podróżnych. Później, gdy pewna pani z dzieckiem wolała po prostu usiąść NA zajmującym siedzenie młodym chłopaku (a on się nie zbuntował, tylko tak jakby …hmm…rozpłaszczył pod nią :/ :D) , niż na wolnych miejscach obok nas, trochę zaczęło nas to rozśmieszać. Do tej pory nie wiem, co było powodem – naprawdę, wyjątkowo byliśmy porządnie umyci, w ciepłej wodzie, więc to chyba nie to :D

Image

Na dworcu matatu w Mombasie wzięliśmy tuk-tuka na przystań promową (200 KES).

Image

Promy przepływają na drugi brzeg bardzo często. Jakoś chyba co 15 minut. Za przejazd promem w samochodzie, trzeba zapłacić, jeśli korzystamy z promu na piechotę - jest za darmo.

Image

Jak wygląda procedura korzystania z promu w samochodzie, niezbyt mogę się wypowiadać. Natomiast mogę szczegółowo (i ...hm...dogłębnie :D ) przedstawić procedurę dla pieszych :/ :D Otóż najpierw pasażerowie czekają przed metalowymi barierkami ("czekają" to nie jest odpowiednie słowo. Oni są zgniatani, dociskani, naciskani i prasowani przez żądny przeprawy tłum). Poważnie. Nigdy jeszcze nie stałam w takim tłoku, żeby nie móc nawet ruszyć ręką...Natomiast zaskakujące jest to, że bardzo płynnie w tym natłoku przemieszczają się handlarze drobnych słodyczy - jakimś cudem potrafili dostrzec półcentymetrową lukę pomiędzy pasażerami i w przeciągu paru minut, połowa czekających żuła gumy i przegryzała orzeszki.

Image

Z "poczekalni" widać przypływający z drugiego brzegu prom. I to chyba nie jest najlepszy pomysł, bo widok może lekko zniechęcić :/ :D Przypływający schodzą z promu, dopiero wtedy otwierane są metalowe barierki "poczekalni" i zaczyna się tratowanie, szaleńczy bieg (żartowałam. Biec się nie da :D zaczyna się szaleńcze człapanie w tłumie w stronę promu :D Ale trzeba przyznać, że zarządzający barierkami mają znakomite wyczucie - wbrew pozorom, wszyscy pasażerowie się na promie mieszczą.

Image

Nie wiem, dlaczego i po co to miejsce na promie było "nieprzekraczalne". Nie było tam żadnego znaku, barierki, ani niczego w tym rodzaju. Tłum dotarł po prostu do miejsca i się zatrzymał - reszta wsiadających zatrzymywała się na plecach stojących z przodu pasażerów.

Image

Sama podróż trwa bardzo krótko, może jakieś 10 minut. Jednak człowiek nie może powstrzymać myśli w rodzaju : "Panie, spraw, żeby ten prom nie zaczął tonąć". Nie wyobrażam sobie skali tragedii, gdyby jednak, tfu tfu, taka ilość osób, bagażu, towarów i pojazdów znalazła się naraz w wodzie...

Image

I wyczekany drugi brzeg. Myślę, że wszyscy turyści odwiedzający Kenię, powinni zacząć od przeprawy promem. To trudna, ale świetna szkoła. Później z pewnością każdy spojrzy innym okiem na jazdę matatu ("Jaki tłok? Przecież, o, tu, mam jeszcze aż 2 centymetry na stopę. Luksus" :D

CDN.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
17 ludzi lubi ten post.
 
      
#32 PostWysłany: 07 Paź 2019 10:01 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Naszą podróż po Kenii chcieliśmy skończyć z prawdziwym turystycznym przytupem. Zarezerwowaliśmy więc przez booking.com pięknie wyglądający domek, w ośrodku niedaleko Diani. Niezbyt chcieliśmy mieszkać w centrum Diani, obawialiśmy się tłumów wycieczek i „turystycznego” klimatu. Niestety, ta decyzja spowodowała, że nasza całodzienna podróż stała się jeszcze dłuższa :/ Po wyjściu z promu, czekała nas jeszcze godzinna podróż matatu do miejscowości o niezapamiętywalnej nazwie. Bilet kosztował 300 KES, ale umiejscowienie naszego noclegu miało też pewne zalety – wszyscy podróżni wysiedli w Diani, więc ostatnie chwile podróży spędziliśmy w luksusie (i na rozmasowywaniu ścierpniętych mięśni po 50 minutach w strasznym ścisku :)

Image

Gdy kierowca wskazał nam nasz przystanek, byliśmy zachwyceni. Znaleźliśmy się w najprawdziwszym z prawdziwych miejsc – żadnych turystów, duży, miejscowy targ, biegające dzieci, kobiety z tobołkami. „To była genialna decyzja” – powtarzaliśmy podekscytowani. To miejsce dawało szansę, że będziemy mogli jeszcze trochę podejrzeć prawdziwe życie tubylców, a równocześnie skorzystamy z uroków plaży Diani. „To była genialna decyzja” – powtarzaliśmy, próbując dodać sobie otuchy, gdy kolejny kierowca tuk-tuka tłumaczył, że nie zawiezie nas do ośrodka, bo pierwsze słyszy i nie wie, gdzie on jest :/ :D W końcu jednak znaleźliśmy odpowiedniego pana – nie, on też nie wiedział, gdzie ośrodek się znajduje, natomiast miał kolegę, który wie :D Pojechaliśmy zatem tuk-tukiem „ze wsparciem” skutera :D (słowa pana). Dzięki temu podwózka kosztowała trochę drożej – 200 KES dla naszego kierowcy, 100 dla pana na skuterze, który jechał przed nami, wskazując drogę :D Natomiast sama droga była cudowna. Jechaliśmy przez busz, przez małe wioseczki, malutkie dróżki, pojazd podskakiwał i trząsł się na kamieniach. Prawie wypadaliśmy z tuk-tuka, próbując zobaczyć jak najwięcej.

Image

W końcu dojechaliśmy. Bahati Diani House to ośrodek założony przez Kenijczyka, Josepha i jego partnerkę, Niemkę. Ogromną zaletą tego miejsca, przynajmniej według mnie, jest jego doskonałe położenie – leży z dala od turystycznego szlaku, wtopiony w busz i domostwa miejscowych. W dodatku znajduje się na obrzeżach najprawdziwszej wioski plemienia Diani.

Image

I nasz domek, zbudowany techniką plemienia Diani, z którego pochodzi Joseph:

Image

Image

I cudowna łazienka! Natychmiast się w niej zakochaliśmy!

Image

Na terenie ośrodka znajduje się też prowadzony przez właścicieli mały bar – Joseph codziennie gotuje posiłki na ognisku – i nawet niewielki basen. Śliczne miejsce. Dwie noce - 90 USD. Natomiast gdy usiedliśmy w malutkim barze, natychmiast przedłużyliśmy pobyt o kolejną, ostatnią już noc w Kenii (nie wiem czemu, ale jakoś bez żalu zrezygnowaliśmy z zaplanowanego na ten czas noclegu w Mombasie :D
Plaża Diani znajduje się około półtora kilometra od ośrodka. Dla chętnych Joseph organizuje transport. Nie skorzystaliśmy - chcieliśmy iść na piechotę, żeby chłonąć klimat.

Image

A droga wygląda właśnie tak, więc sami rozumiecie...Idzie się niezwykle przyjemnie, dopiero na samym jej końcu człowiek zaczyna mijać bardziej turystyczne zabudowania i w myślach gratuluje sobie „Tak, to był genialny wybór” :) Natomiast Diani…no cóż Wam mogę powiedzieć? Asfaltowa ulica, wzdłuż której wznoszą się betonowe hotele i ośrodki, otoczone wysokimi murami, mur przy murze. Bram, przystrojonych w stylu, jaki najbardziej lubią turyści, z różnymi konfiguracjami słów „Blue” lub „Ocean”, najczęściej strzegą ochroniarze. A w środku – małe miasteczka. Wszystko, czego potrzebuje człowiek na wakacjach – bary, leżaki, baseny, sklepiki z tradycyjnymi wyrobami. Każdy ośrodek ma prywatne zejście do plaży, z którego mogą korzystać tylko jego mieszkańcy – zazwyczaj z kolorową bransoletką „all inclusive”. Natomiast Diani widziane z ulicy, nie wygląda po prostu atrakcyjnie – pusto, betonowo i gorąco.

Image

Sama plaża prywatna nie jest, jednak dojście do niej – już tak. Na szczęście Joseph zaopatrzył nas w wiedzę tajemną i wskazał, gdzie dokładnie znajduje się najbliższe publiczne zejście nad ocean. Taki przejść jest parę, jednak są rozrzucone na przestrzeni kilku kilometrów, a poszukiwania w skwarze, i – co tu dużo mówić – w nieciekawym otoczeniu hotelowych murów – nie są zbyt atrakcyjne. Wprawdzie odkryliśmy później alternatywny sposób dostania się nad ocean (wystarczy zapytać pana przy bramie, czy w ośrodku jest restauracja, bo chcielibyśmy skorzystać), ale komfortowo się z tym nie czuliśmy. Może i potrafię kłamać, jak zawodowiec, ale tylko wtedy, gdy robię to dla dobra innych. Gdy kłamię we własnym interesie, zaczynają się budzić wyrzuty sumienia :D

Image

Plaża jest piękna. Ma wszystko, co powinna mieć folderowa plaża – przestrzeń, ładny, drobniutki piasek, mnóstwo lazurowego koloru. I, wbrew pozorom, wcale nie była zatłoczona. Ale akurat na to prawdopodobnie miała wpływ pora naszego spaceru :D Doświadczeni turyści przyglądali się naszym próbom spacerowania w ogromnym upale, leżąc na leżakach ocienionych parasolami z hotelowych tarasów. Mam wrażenie, że po ich twarzach błąkały się też ironiczne uśmieszki – „Co za frajerzy! Nie dość, że gorąco, to jeszcze akurat jest odpływ” :/ :D To prawda – woda znajdowała się daleko przy horyzoncie, przy plaży zostawiając jedynie płytką, ciepłą warstewkę mokrego piachu, glonów i jakichś żyjątek (a to akurat było dla nas bardzo atrakcyjne :D.

Image

Zarabiający na plaży „Masaj”. Przed wyjazdem naczytałam się o uciążliwości związanej z ogromnymi ilościami „beach boysów”, zaczepiających i próbujących sprzedać wszystko, co się da – ozdoby, naczynia, wycieczki…Zupełnie tego nie odczułam – podczas całego wyjazdu zaczepiono nas może trzy razy i zawsze wystarczył uśmiech i „nie, dziękuję” (raz przez ściśnięte zęby, bo pan miał wyjątkowo ładne bransoletki :) ale bałam się, że przy niskim poziomie asertywności, później nie dam sobie rady i skończę z wykupieniem całego towaru :D Choć jak teraz o tym myślę, to możliwe, że powodem mógł być nasz niezbyt reprezentacyjny wygląd :D

Image

Wieczór spędziliśmy w naszym domku – przy przygotowanej przez Josepha rybie (przepyszna) i napojach (nie wnikajcie..:D Oprócz tego przyjmowaliśmy licznych gości.

Image

Zawsze się trochę niepewnie czuję w jego obecności - nie wiem do końca, czy są jadowite, czy nie. Kolejnego dnia zapytaliśmy jednego z panów o to, czy te stworzenia gryzą. Po zaprzeczeniu, wydaliśmy głośne "uff" z ulgi, a pan dokończył - "Nie gryzą. Przecinają" :/ :D I pokazał nam dużą bliznę, która powstała, gdy spał na zewnątrz, a wij podszedł cichaczem i go "przeciął" :/

Image

Był jeszcze gekon, ale to akurat jest smutna historia. Nie wiem, dlaczego, ale jakoś nie po drodze nam z gekonami :/ topią się w naszej obecności w dziwnych płynach, na Sri Lance w piwie, w Kenii - w toalecie (wiem, straszne :/ próbowaliśmy mu pomóc podtykając papier toaletowy, ale...no ale się nie udało :/ Przez resztę wieczoru zmagaliśmy się więc z wyrzutami sumienia i z klapą od toalety ("Na pewno zamknąłeś? Bo drugi raz tego nie wytrzymam...")

Image

Droga do naszego ośrodka.

CDN.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
15 ludzi lubi ten post.
 
      
#33 PostWysłany: 07 Paź 2019 13:03 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 17 Maj 2018
Posty: 189
Loty: 51
Kilometry: 82 228
Czytam chyba od godziny i pochłonąłem tą relacje na jednym wdechu, super się czyta! I świetne zdjęcia.
_________________
Instagram: https://www.instagram.com/lousylucky/?hl=pl

Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#34 PostWysłany: 09 Paź 2019 23:52 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
@lousylucky, dziękuję za takie miłe słowa :) Cieszę się, że czytasz :)

Digo jest jednym z dziewięciu plemion, które wchodzą w skład grupy Mijikenda. Członkowie tej grupy są zbliżeni do siebie kulturowo i językowo i uważają, że pochodzą z kraju (obecny teren Somalii), którego istnienie nie zostało jednak historycznie udowodnione. Dawniej żyli w wioskach w lasach Kenii. Lasy te, zwane kaya, obecnie są uważane za święte miejsca oraz siedzibę przodków. Tereny te owiane są tajemnicą i magią, do dziś czarownicy i szamani dokonują tam rytuałów mistycznych, związanych z rozwiązywaniem problemów plemion. Brzmi ciekawie, prawda? I zgadnijcie, gdzie znajduje się jeden-jedyny święty gaj, do którego mogą wejść turyści? Bingo! W okolicach Diani :)

Image

Jest to efekt ekoprojektu, który zyskał poparcie starszyzny Digo. Z jednej strony chroni święty las, a z drugiej – dostarcza wymiernych, finansowych korzyści, które są przeznaczane na pomoc ubogim plemionom, rozbudowę wspólnej infrastruktury itp.
Dzień wcześniej uzgodniliśmy więc z Josephem, że zorganizuje nam transport do świętego gaju. Wprawdzie myśleliśmy raczej o tuk-tuku, ale, no cóż, „nie oczekuj, to się nie zawiedziesz” :D Jechało się…interesująco :D

Image

Bilet wstępu – 1500 KES od osoby. Z biletami przeszliśmy do chaty, w której pan przewodnik bardzo interesująco opowiedział o zwyczajach Mijikenda (nie mam złudzeń, opowiedział wyłącznie o tym, na co zgodziła się starszyzna, czyli o najmniej skrywanych tajemnicach, ale samo obcowanie z TAKĄ kulturą było niesamowite) oraz o regułach zachowania w świętym gaju. Cisza, szacunek, spokój i chodzenie po jego śladach – to podstawowe zasady. Ze względu na szacunek właśnie, przed wejściem do kaya należy ubrać kanigę – skrywający kolana, czarny kawałek materiału.

Image

Magię miejsca, wierzcie lub nie, czuło się przez skórę. Stary, niesamowity las, pulsujący mistyczną energią. Człowiek automatycznie, zupełnie nie upominany przez przewodnika, zaczynał mówić szeptem. To są takie momenty, o których bardzo trudno pisać. Bardziej przeżywa się je do wewnątrz…W lesie byliśmy zupełnie sami – przewodnik, kierowca i my. Jednak miało się wrażenie, że zza drzew obserwują nas czyjeś czujne oczy.

Image

Image

Drzewo dające energię.

Przewodnik, pochodzący z plemienia Digo, był naprawdę znakomity. Niestety, w jego obecności człowiek uświadamiał sobie, jakim, tak naprawdę, jest tępakiem i ignorantem :/

Image

Proszę bardzo – potraficie wskazać trującego (śmiertelnie) grzyba, który po roztarciu z olejem kokosowym i wcierany w ciało, leczy? No właśnie :/ A plemiona Mijikenda potrafią. Wiedza o świecie przyrody rzeczywiście imponowała. Zaskakiwały też dowody, jak mocno cywilizacja korzysta z natury, o niej samej zapominając. Pan roztarł liść jakiejś rośliny, tłumacząc, że kobiety nacierają tym ciało – dla higieny i dla urody. Zapach, jaki się roztoczył, do złudzenia przypominał zapach produktów Nivea. Przepraszam – zapach produktów przypomina do złudzenia roślinę…

Image

A ten krzew musiałam sobie obfotografować dokładnie. Liście trzeba potrzeć i wdychać, pomagają na katar i przeziębienie. A ogonki się zjada – leczą gardło – a pachną jak Vick.

Image

Tu zaczynała się wioska. Na jej teren nie wolno było wejść w obuwiu. Z sandałami w ręku przekroczyliśmy więc bramy wioski i doszliśmy, jak tylko najbliżej się dało, do najświętszego miejsca. Dalej nie można było wejść, nie można również było robić zdjęć – starszyzna Digo też ma swoje granice cierpliwości w odsłanianiu magii :) Samo miejsce epatowało mistycyzmem. Kurczę, no wiem, grafomania do potęgi, ale jak opisać idealną ciszę? Jak opisać uczucie ciepła i spokoju dochodzące z lasu? I to, że nagle zaczynają ci stawać włosy na rękach? Nie potrafię…
Przewodnik poprosił, żeby każdy z nas pomodlił się do swojego boga. Więc siedząc z bosymi stopami na liściach, zagłębiliśmy się w myślach. Przypuszczalnie każdy z naszej czwórki rozmawiał z innym bogiem. Nie miało to znaczenia, liczyła się rozmowa i uczucie bliskości. Kurczę, wydaje mi się, że właśnie dla takich momentów podróżuję…

Image

Gdy przewodnik zdjął kanigę przy wyjściu z lasu, zmienił się w zupełnie innego człowieka – żartował tubalnym głosem, śmiał się do rozpuku i stał się po prostu taki...zwyczajny. Tak, jakby w gaju zostawił cząstkę samego siebie. Tę duchową cząstkę…

Image

My natomiast, podczas powrotu nie mogliśmy wydusić z siebie słowa. Chyba do tej pory do końca nie rozumiem, co wydarzyło się w świętym gaju. Pobyt tam wpłynął również na gadatliwość naszego kierowcy, bardzo miłego chłopaka :) Za podwózkę mieliśmy zapłacić 500 KES, jednak posiadaliśmy tylko banknot 1000 KES i gdy podaliśmy go panu, zapadła taka niezręczna cisza :D Wymiękliśmy pierwsi. Powiedzieliśmy : dziękuję :D

Image

Po powrocie do ośrodka, wybraliśmy się na spacer po okolicznych wioskach.

Image

Image

Po przejściu za płotek naszego ośrodka, człowiek lądował w samym środku wioski Digo. Dorośli byli bardziej przyzwyczajeni do obecności turystów - nie przerywali swoich zajęć, niektórzy proponowali zakup, a przynajmniej obejrzenie wykonanych przez siebie produktów. Natomiast dzieci...O, dzieci to zupełnie inna sprawa :) Wesołe, ciekawskie, śmiejące się w głos maluchy towarzyszyły nam na każdym kroku.

Image

Image

Wchodziły w interakcję, bawiły się i zaczepiały nas radośnie.

Image

Zabudowa Digo. Nie są już to ufortyfikowane osady, ukryte głęboko w lesie. Teraz Digo bardziej koncentrują się na rzemiośle i rybołówstwie.

Image

Przeszliśmy naprawdę wiele kilometrów. Jedna wioska zmieniała się w inną. Czasami trzeba było przedzierać się przez zarośla, czasami uciekać przed podejrzanymi odgłosami dochodzącymi z krzaków :D

Image

Zawsze to samo :/ :D Najpierw : "To na pewno lampart! Wiejemy!", a później zażenowane : "Ale to naprawdę brzmiało, jak lampart. Albo lew" :/ :D

Image

Dzieci idące po wodę.

Image

Takie miejsca skłaniają człowieka do bardzo głębokiej refleksji. I takich wewnętrznych przemyśleń. Zaczyna się od, kurczę, przepraszam, ale to naprawdę szczere, zaczyna się od, niestety, żalu. I litości. A potem uderza cię myśl : Jesteś pewna, że naprawdę jesteś szczęśliwsza?......

Image

Image

Cudowne momenty. Rozmowy, bez jednego wspólnie znanego słowa. Zabawy, bez wspólnej znajomości zasad. Radość i szaleństwo w najczystszej postaci :)
A największą atrakcją (oprócz baniek), było pozowanie do zdjęć i oglądanie efektów. I ataki nieskrępowanego niczym śmiechu, na widok własnej miny na wyświetlaczu.

Image

Wybraliśmy się na spacer, aby poobserwować "prawdziwe życie". Tymczasem, "prawdziwe życie" obserwowało nas :) Tak wyglądał nasz powrót ze spaceru. Czułam się jak matka-kaczka :D

Image

Podróże zmieniają człowieka. Podróż po Afryce kompletnie rozwala ci system i buduje od nowa...

Image

Image

Wstyd nam było odciąć się od tego pulsującego żywiołu bramką ośrodka. Wstyd i jakoś tęskno i żal, że jesteśmy tylko "must soon go" (czy, jak to mówią miejscowi - muzungu.....)

Image

CDN.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
14 ludzi lubi ten post.
 
      
#35 PostWysłany: 10 Paź 2019 23:49 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Ostatni, pełny dzień w Kenii, spędziliśmy zupełnie bez planu. To znaczy, plan był – chcieliśmy porządnie odpocząć na plaży. Po raz kolejny zachwyciliśmy się naszą dróżką prowadzącą do Diani.

Image

Poważnie, ta droga była tak niesamowita, że idąc nią, człowiek czuł się, jakby zaraz miało stać się coś niesamowitego, jakby szedł, na spotkanie przygody.

Image

Droga – kwintesencja Afryki.

Image

Niestety, plan skurczył się do dosyć szybkiego przejścia po piasku i dogorywania w plażowej restauracji przy coli (100 KES). Upał – nie, to złe słowo – żar, skutecznie uniemożliwił jakiekolwiek spacery. Natomiast ocean oglądany z perspektywy kawiarnianego parasola, wyglądał wyjątkowo pięknie.

Image

Image

Każdy szukał cienia, gdzie tylko się dało :)

Image

Naprawdę nie mam pojęcia, jak to jest możliwe.

I teraz powiedzcie sami, przecież to zupełnie nie jest moja wina, że w takiej sytuacji postanowiliśmy zejść z plaży i iść po prostu na zakupy :D Początkowo nawet chcieliśmy przejść się na piechotę, ale wyjątkowy krajobraz (z lewej beton, z prawej beton, pod nogami – beton, a z nieba - ukrop :/) skutecznie nas zniechęcił do tak desperackiego kroku. Czytałam, że dosyć niebezpieczne jest chodzenie na piechotę wzdłuż ulicy w Diani. Potwierdzam. Grozi usmażeniem :/

Image

Miły pan na skuterze (podróże rozwijają. Teraz już zupełnie nie miałam oporów, co do jazdy we trójkę :D podwiózł nas wzdłuż piekielnej drogi (przynajmniej owiewał nas wiatr) do centrum handlowego. A tam, nie uwierzycie, kli-ma-ty-za-cja. Prawdziwa! Chyba nie muszę dodawać, że spędziliśmy tam wyjątkowo dużo czasu :D

Image

Przed centrum znajdowała się tez cała alejka stoisk z pamiątkami. Niestety, Diani znaczy : turysta. A turysta znaczy : drogo. Natomiast trzeba powiedzieć, że panowie ze stoisk byli wyjątkowo otwarci i rozmowy szły nam bardzo dobrze. Najpierw pan sprzedawca mówił absurdalnie wysoką cenę, na to odpowiadaliśmy kontratakiem, podając cenę absurdalnie niską. I tak to szło – dużo śmiechu, luzu, wygłupów. W końcu zazwyczaj spotykaliśmy się w połowie drogi i dochodziliśmy do porozumienia :) A na sam koniec, ponieważ wszyscy byliśmy zadowoleni, poszliśmy ze sprzedawcami do ich lokalnej restauracyjki na obiad :)

Image

Powrót przez plażę „dla miejscowych”. Może nie tak folderowa, jak turystyczna, ale za to pełna życia.
Jeśli chodzi o wieczór, no cóż, to była nasza ostatnia noc w Kenii, więc sami sobie dopowiedzcie, jak go spędziliśmy (wolałabym napisać, że spędziliśmy ją wyjątkowo zdrowo, np. popijając koktajle z zielonych warzyw, ale, no cóż, nie mogę :D

Image

Poranek był trudny :/ :D Trzeba było się spakować i opuścić to śliczne miejsce. Za całość pobytu zapłaciliśmy 12 400 KES. 3 noclegi, parę kolacji i napojów. No nie do końca właściwie :/ dużo napojów :D Trochę mi głupio wyszczególniać, bo załamałam się w momencie, gdy zerknęłam w notatki :D O. Ale o tym mogę powiedzieć – w rachunku znalazły się m.in. 4 (! :D) cole :D

Image

Powrót do Mombasy poszedł nam wyjątkowo gładko. Najpierw tuk-tuk na przystanek (500 KES), potem matatu pod prom (150 KES/osoba), prom na piechotę (za darmo) i tuk-tuk do Fortu Jesus (150 KES). I już :D

Image

Image

Fort strzegł wejścia do starego portu w Mombasie i był siedzibą garnizonu wojskowego. Chcieliśmy go obejrzeć, choć niestety to był dzień, w którym musieliśmy poruszać się z plecakami. Ciężar + upał skutecznie zniechęcały. Na szczęście okazało się, że pracownicy fortu dbają o turystów i założyli przy wejściu małą przechowalnię bagażu. Nie miałam więc już żadnego argumentu, żeby przemówić fortolubnemu Marcinowi do rozsądku :/ :D

Image

Image

Bilet – 1500 KES. O samym forcie nie mogę Wam za wiele powiedzieć – szłam za Marcinem i byłam zajęta głównie lamentowaniem i marudzeniem z powodu upału. Ożywiło mnie jedynie to :

Image

Szkielet wieloryba. Bardzo okazały.
Natomiast gdy z fortu wyszliśmy, okazało się, że byłam głupia i powinnam zacząć bardziej doceniać forty, bo tam jednak było strasznie fajnie. Zrozumiałam to dogłębnie, gdy dotarło, że teraz będę musiała iść i w upale, i z plecakiem :/ :D

Image

Image

Przeszliśmy ulicami Starego Miasta. Ja bardziej pełzłam właściwie.

Image

Jednak nasz samolot odlatywał późnym wieczorem, trzeba było więc jakoś zagospodarować sobie parę godzin w Mombasie, trochę odpocząć, coś zjeść, wypić. I znaleźliśmy miejsce, które spełniało wszystkie te warunki! Bardzo wam polecam, bardzo :D Supermarket z przechowalnią bagażu :D Wreszcie mogłam się uwolnić od przyklejonego do moich pleców potwora :D

Image

Była klimatyzacja, było jedzenie. Taki zestaw – 780 KES. Posileni, bezczelnie zostawiliśmy plecaki w sklepie i poszliśmy dowiedzieć się o cenę tuk-tuka na lotnisko.

Image

Późne popołudnie spędziliśmy w restauracji, przygotowującej się do imprezy sylwestrowej. Nad głowami latały nam złote łańcuchy i baloniki, popijaliśmy piwo i rozmawialiśmy o szampanie, który z pewnością zostanie podany o północy w samolocie. Odkryliśmy też, że Kenijczycy są doskonale przygotowani na przyjmowanie takich niewydarzonych turystek, jak ja. Otóż w damskiej toalecie mieścił się sklep z sukienkami (:/) – oczywiście oprócz toalety :D Sprzedająca w nim pani bardzo delikatnie zwróciła mi uwagę, że przecież nie muszę spędzać sylwestrowej imprezy w obszarpanym i brudnym podkoszulku, skoro mogę u niej kupić, o, na przykład taką kreację z cekinów. Tak, tę wiszącą nad umywalką :D
Tuk-tuk na lotnisko kosztował 1000 KES i przyszedł czas na pożegnanie z Kenią.

Image

Ten kraj pokazał nam różne twarze – od pięknych i wzruszających, do dziwnych, trudnych, czasem okrutnych. Ale nie myślcie sobie, że to dlatego, że wybraliśmy się tam samodzielnie, zamiast z którąś z agencji turystycznych i że włóczyliśmy się po niedozwolonych miejscach. Wbrew pozorom, turystom agencyjnym Kenia też potrafi pokazać swoje okrutne oblicze. Wracająca naszym samolotem z wczasów w Diani kobieta, z bólem odrywała bluzkę od pleców. A jestem pewna, że raczej nie wychodziła nigdzie po zmroku, wręcz przeciwnie - prawie całą powierzchnię ciała miała pokrytą bąblami i kraterami po oparzeniu słonecznym.

Image

Dziękuję wszystkim za polubienia i komentarze i za to, że towarzyszycie mi w ponownym przeżywaniu podróży :) Pozdrawiam :)

P.S. A szampana w samolocie się nie napiłam :/ I to wcale nie dlatego, że natychmiast po wejściu na pokład zasnęłam. Po prostu linie lotnicze postanowiły zignorować Sylwestra :)
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
22 ludzi lubi ten post.
 
      
#36 PostWysłany: 11 Paź 2019 20:27 

Rejestracja: 18 Gru 2015
Posty: 102
Loty: 103
Kilometry: 244 869
Jak zwykle świetna relacja, szkoda , że już koniec. 8-)
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#37 PostWysłany: 11 Paź 2019 22:37 

Rejestracja: 20 Sty 2015
Posty: 254
Loty: 151
Kilometry: 378 445
niebieski
Kolejny raz nie zawiodlas :)
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#38 PostWysłany: 11 Paź 2019 22:45 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 15 Wrz 2015
Posty: 1186
złoty
Jeszcze przed północą to mogę... Cisza wyborcza tuż, tuż....
To piwo TUSKER takie wymowne...
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#39 PostWysłany: 12 Paź 2019 04:24 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 14 Sie 2019
Posty: 504
złoty
Relacja boska!
Oczywiscie zaglosowalam!!!
_________________
~~~ Do or do not. There is no try. ~~~
Gadam od rzeczy na Jutubie
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#40 PostWysłany: 13 Paź 2019 14:36 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Jeszcze krótkie podsumowanie finansowe.

Jedzenie : ok. 384,74 zł na osobę.

Transport : ok. 306,38 zł na osobę.

Noclegi : ok. 523,43 zł na osobę.

Atrakcje : ok. 1740,04 zł na osobę - w tym safari ok. 1451,45 zł (czyli właściwie też i jedzenie, i noclegi)

Całość : ok. 2954,59 zł/osoba + 50 USD wiza

Image

Pozdrawiam :)

@bozenak, @TIT, @2catstrooper - dziękuję pięknie :* @tarman - ;) :D
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
15 ludzi lubi ten post.
5 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 50 posty(ów) ]  Idź do strony Poprzednia  1, 2, 3  Następna

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 3 gości


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group