Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 7 posty(ów) ] 
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 19 Lis 2024 09:27 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2012
Posty: 44
niebieski
-- 19 Lis 2024 08:09 --

17 października o godzinie 21:45 czasu lokalnego Premier Kuby Manuel Marrero wystąpił w telewizyjnym orędziu i skromnie pochwalił się rodakom o kolejnych osiągnięciach kubańskiego komunizmu, tym razem w sferze elektryczności. Najważniejszym elementem jego wystąpienia było przyznanie się, że kraj praktycznie nie posiada już żadnych paliw, a tym samym nie jest w stanie zapewnić normalnego funkcjonowania elektrowni. Zapowiedział dalsze ograniczanie (i tak już nieregularnych) dostaw energii elektrycznej do wszystkich podmiotów, których funkcjonowanie nie jest konieczne. Co ciekawe, kubański reżim koncertowo zawalił nawet przeprowadzenie kontrolowanej katastrofy energetycznej, bo nagle prądu zabrakło dosłownie w całym kraju. Według oficjalnych doniesień, zasłyszanych kilka dni później przez Kubańczyków w trzeszczącym radiu, sieć energetyczna doznała “poważnej awarii”, a nad jej naprawą dniem i nocą pracują lokalni specjaliści. W ten sposób Kuba pogrążyła się w całkowitej ciemności na kolejne 4 dni, chociaż większość z rejonów borykała się z mniej lub bardziej poważnymi problemami dużo dłużej.

Kiedy Premier wygłaszał swoje smutne orędzie do narodu, ja cieszyłem się jeszcze resztkami pierwszego dnia w Hawanie. Już pierwsze chwile pozwalają bowiem poczuć, że jest to miejsce wyjątkowe, choć często w sposób irracjonalny, nieefektywny, a niekiedy i zwyczajnie podły. Mówimy wszak o kraju, w którym państwo skapitulowało wobec większości swoich obowiązków – poczynając od zapewnienia wspomnianej elektryczności, poprzez wywóz śmieci na godnym życiu mieszkańców kończąc. Przez kolejne dni jeszcze wiele razy mieliśmy okazję przekonać się, jak absurdalną krainą jest Kuba. Na koniec wyjazdu nie dziwiłem się jednak parze kanadyjskich emerytów, którzy 14 lat temu postanowili zamieszkać w miejscowości Cienfuegos i od tego czasu głośno wyrażają pogląd, że jest to najpiękniejszy kraj na świecie.

Długa droga do Hawany

Zanim przejdę do historii spod znaku rumu i cygar, wypada wspomnieć skąd w ogóle pomysł na podróż na największą spośród karaibskich wysp w końcówce pory deszczowej. Najbardziej oczywistą, aczkolwiek wulgarną odpowiedź na tak postawione pytanie grzecznie pominę i przejdę do kwestii bardziej osobistych. Jak zdążyłem się już tu kiedyś pochwalić, od pewnego czasu prowadzę wzmożone mordobicie z nowotworem. Po licznych przejściach, w połowie września po raz pierwszy na tablicy wyników tej potyczki pojawiło się zero przy liczbie przerzutów, podczas kiedy ja nadal dzierżyłem solidny jeden punkt za liczbę żywych “mnie” na tej planecie. Zadowolony z osiągniętego rezultatu postanowiłem wyjechać jak najdalej, w granicach osiągalności budżetu i pozostałych dni urlopowych. Zwłaszcza z tego drugiego powodu podróż musiała się zamknąć w 2 tygodniach, bo tylko tyle wolnego pozostało mi po tegorocznym leczeniu onkologicznym.

Organizacja samodzielnego wyjazdu na Kubę nastręcza nieco trudności, ale nie są one niemożliwe do pokonania dla odpowiednio zmotywowanej i lekkomyślnej jednostki. Garść porad dotyczących przygotowania, kwestii praktycznych i samej podróży po Kubie zamieszczam w odrębnym wpisie na forum. Dość powiedzieć, że nasz wyjazd od samego początku zaplanowany był w sposób zakładający śladowe ilości luksusu. Dzięki temu nagłe problemy z elektrycznością dokuczały nam mniej, niż liczącym na komfortowy wypoczynek turystom z Varadero.

Kiedy w końcu blisko 33-godzina podróż z Warszawy do Hawany zaczęła dobiegać końca i zniżaliśmy się do lądowania na lotnisku imienia José Martíego, w oczy najpierw rzucił nam się zupełny brak oświetlenia na wyspie. Poza kilkoma światłami w bliżej nieznanych miasteczkach i większą plamą jasności w samej Hawanie, trudno było dostrzec w ciemnościach cokolwiek więcej. Chciałbym przy tym zauważyć, że w danym momencie tamtejszy system energetyczny działał “prawie” normalnie, na ile jakąkolwiek usługę publiczną na Kubie można w ogóle uznać za funkcjonującą. Tak przy okazji, napomknięty patron głównego lotniska na Kubie to dopiero ciekawa postać. Emigrant, intelektualista, kubański patriota, a w dodatku pisarz i poeta, którego twórczość zna nieświadomie każdy Polak. Trzeba wszak wiedzieć, że José Martí swój genialny umysł dzielił pomiędzy dwie, wzajemnie przeplatające się życiowe pasje: literaturę oraz planowanie zbrojnego powstania przeciwko hiszpańskiemu okupantowi. Sprawnie posługując się piórem i odnosząc na tym polu znaczne sukcesy, Martí opracował też koncepcję wyzwolenia narodu kubańskiego, odezwy i kilka innych dzieł. Te z kolei trafiły na podatny grunt i w 1895 roku zmotywowały ludzi do wzięcia losu w swoje ręce – oraz mniej metaforycznie – karabinu lub maczety. Tak rozpoczęło się wieloletnie powstanie narodowe, w którym istotną rolę odegrał właśnie José Martí. W kwietniu tego samego roku przypłynął na Kubę, aby przejąć przywództwo nad buntownikami i poprowadzić ich do zwycięstwa nad Imperium Hiszpańskim. Jak na człowieka sztuki przystało, wyobrażał sobie walkę narodowo-wyzwoleńczą jako szlachetny zryw ducha i chyba nie bardzo odnajdywał się w niuansach militarnych samego przedsięwzięcia. Kiedy doszło więc do pierwszej bitwy z Hiszpanami, wygłosił płomienne przemówienie do swoich żołnierzy, aby zagrzać ich do nadchodzącej walki. Chwilę później wspiął się na białego konia i … rzucił się do szaleńczej szarży na zastępy wroga. Scena wyglądała zapewne bardzo widowiskowo, choć szybko uwydatniły się też wady tego manewru początkującego dowódcy. Zanim jeszcze kubańscy generałowie zdążyli powiedzieć ¿Que pasa, cabrón?, José Martí leżał już na ziemi, podziurawiony hiszpańskimi kulami. W późniejszym czasie kolejni powstańcy uczynili z niego męczennika w walce o słuszną sprawę, a poeta do dziś pozostaje symbolem walki o wolność Kuby. A tak zupełnie przy okazji – na pewno nie raz zdarzyło się Wam słyszeć, a być może i śpiewać twórczość Martíego. Otóż w 1929 jeden z jego wierszy stał się inspiracją, a częściowo też tekstem, utworu Joseíto Fernándeza pod nazwą Guantanamera. Kiedy następnym razem usłyszycie ten charakterystyczny szlagier, wypijcie Cuba Libre ku pamięci kubańskiego bohatera narodowego.



Image
José Martí – uwieczniony podczas swojej pierwszej (i ostatniej) szarży na wroga.

Image
Hawana w deszczu.

Image
Dwóch świętych rewolucji – Che Guevara i Camilo Cienfuegos. Wbrew pierwszemu wrażeniu, Camilo nad głową wcale nie ma aureoli, a kowbojski kapelusz.


Image
Rynek Starego miasta w Hawanie. Deszcz przegonił z niego zarówno turystów, jak i miejscowych.

Image
Hawańska starówka może zaoferować również takie widoki.

Pierwsze wrażenia po wylądowaniu na Kubie są, prawdę mówiąc, lekko mieszane. Nocny kurs do centrum Hawany z jednej strony zachwyca karaibskimi widokami, a z drugiej pozostawia pewne uczucie niepokoju. Na ulicach z rzadka widać o tej porze jakiekolwiek samochody, a oświetlenie uliczne dozowane jest nadzwyczaj skromnie. Bliżej centrum nie robi się wcale lepiej, bo uliczki nawet pod samym kubańskim Kapitolem składają się głównie ze wspomnień o asfalcie oraz gór śmieci. Przy tym wszystkim życie towarzyskie kwitnie, a przynajmniej jakaś jego forma w postaci miejscowych siedzących na murku i wpatrujących się w przechodniów. Unikalny klimat, trochę jak połączenie Czarnobyla z reklamą powiatowego biura podróży. Pierwszej nocy byliśmy jednak zbyt umordowani wyprawą, żeby zapuszczać się na zwiedzanie miasta. Na dodatek nasz taksówkarz, choć rodowity Kubańczyk, sam był lekko przestraszony nocną Hawaną i w gratisie uraczył nas kilkoma opowieściami o niebezpieczeństwach miasta. W kolejnych dniach przekonaliśmy się, że Kuba jest w rzeczywistości bardzo bezpiecznym krajem, ale faktycznie wolałbym unikać późnym wieczorem niektórych rejonów stolicy.

Następnego dnia jeszcze przed świtem obudził mnie charakterystyczny dźwięk lejącej się na zewnątrz wody. Z każdą chwilą deszcz padał coraz intensywniej, a sprawdzona ukradkiem prognoza pogody dawała małe szanse na jakąkolwiek poprawę. Leżąc tak w łóżku i wsłuchując się w spadające z nieba hektolitry wody zdałem sobie w końcu sprawę, że praktycznie nie widzę sufitu w naszym pokoju. Najwidoczniej spaliśmy w dawnym mieszkaniu lokalnego bogacza, bo pokój mierzył sobie spokojnie z 6 metrów wysokości. Rzekomo pomagało to kiedyś walczyć z upałem, aczkolwiek w tamtym momencie nie bardzo zauważałem tego efekty. Z każdym kolejnym metrem dało się też zauważyć opadający entuzjazm ekipy remontowej wobec malowania ścian, dlatego już sam sufit był wyłącznie nieśmiało muśnięty odrobiną białej farby. Z moich rozważań nad kubańską architekturą wyrwała mnie moja partnerka życiowa, która również zauważyła niesprzyjające warunki do zwiedzania miasta. Na tym etapie wyraziła jeszcze grzeczną wątpliwość, czy aby przyjazd w końcówce pory deszczowej na pewno był dobrym pomysłem. Kilkanaście godzin i trzy zmienione podkoszulki później miała już bardziej ugruntowaną opinię w tej materii.

Fakt, pogoda na początku naszej podróży nie bardzo nas rozpieszczała. W deszczu miasto wyglądało na prawie wymarłe, tym bardziej, że zaczęliśmy je zwiedzać mniej więcej wraz ze wschodem słońca, wypadającym w tym okresie około 7:30. W kolejnych dniach nauczyliśmy się, że jakiekolwiek życie na wyspie zaczyna się dopiero po 9:00, ale za to toczy się potem do późnych godzin nocnych. Za dnia nabraliśmy też śmiałości do zwiedzania Hawany, która okazała się – jak i cała Kuba – miejscem pełnym kontrastów. Z jednej strony widzimy kubański Kapitol, podobno nawet doskonalszy od tego w USA, a kilka metrów od niego walają się hałdy śmieci. Kilka kroków dalej znajdziemy też bramę do tutejszego Chinatown, które jest rzadkim zjawiskiem chińskiej dzielnicy bez Chińczyków, za to z kolejnymi tonami odpadów na chodnikach. Pozbawieni sensownych perspektyw, Azjaci już dawno wynieśli się z wyspy do Stanów, ale kwartał stanowi pamiątkę po ich masowej obecności w latach cukrowego prosperity. Nawet zupełny dyletant w kwestiach ekonomii mógłby przy tym łatwo zauważyć, że okres jakiegokolwiek dobrobytu na Kubie należy do przeszłości. Sklepów w naszym rozumieniu tego słowa praktycznie nie ma, a te istniejące oferują głównie olej i zatrudnienie swoim pracownikom. W wielu miejscach można spotkać natomiast przebłyski raczkującego kapitalizmu, bo miejscowi sprzedają z okien swoich mieszkań kilka losowych produktów, które cudem udało im się nabyć w sprzyjających okolicznościach. O poziomie zaufania do klienta dużo mówi natomiast fakt, że wspomniane okna znajdują się za kratami, a o przeglądaniu produktów nie ma nawet mowy. Kiedyś, już w innej części wyspy, udało nam się wejść do sklepu przypominającego odrobinę wiejski minimarket, gdzie wybór był już zdecydowanie większy. Niestety, poza rumem i piwem, absolutnie żaden z towarów nie został wyprodukowany na Kubie, co wiele mówi o stanie tamtejszego przemysłu.

Image
Przykład kubańskiego chowu klatkowego.

Image
A tu ciekawostka – dokładnie taką sama mozaikę Turcy podarowali… Warszawie. Można ją znaleźć w przejściu podziemnym przy metrze Politechnika.

Image
Brama do jedynej chińskiej dzielnicy na świecie pozbawionego Chińczyków.

Image
Skrzyżowanie pod Kapitolem. Poziom wody na ulicy dużo mówi o panującej pogodzie, jakości nawierzchni i sprawności kanalizacji.

Zakorzenionym w powszechnej wyobraźni widoczkiem z Hawany są rzędy starych, amerykańskich samochodów, błyszczących w karaibskim słońcu. O ile na początku naszego wyjazdu nie bardzo mogłem się wypowiedzieć na temat jakiegokolwiek słońca, tak faktycznie klasycznych samochodów w stolicy nie brakuje. W kwestiach motoryzacji jestem jaroszem, ale nawet ja mogłem stwierdzić, że większość aut osiągnęłaby już w Polsce dawno wiek emerytalny i to ten przewidziany dla mężczyzn. Pojazdy na Kubie to swoją drogą kolejny przejaw burzliwej historii tego kraju i zmieniającego się układu sił na świecie. Patrząc na modele i roczniki samochodów można niczym po słojach drzewa ustalić, z kim akurat w tym czasie karaibska wyspa utrzymywała dobre relacje. Nie jest przypadkiem, że po ulicach jeżdżą amerykańskie auta wyprodukowane maksymalnie do 1958 roku, potem następuje długa procesja aut radzieckich, z nieśmiertelną Ładą na czele. Po upadku Związku Radzieckiego ściągano na Kubę bliżej nieokreślony szrot nieznanego pochodzenia, a obecnie najnowsze auta to przeważnie chińskie twory, których w Europie raczej nie ujrzymy.

Powszechność antycznych wręcz samochodów nie wynika bynajmniej sentymentu Kubańczyków do minionych epok, a raczej z prozaicznej kwestii – innych aut zwyczajnie nie ma. Większość miejscowych wcale nie ugania się za 70-letnim Cadillakiem, a szczytem marzeń jest raczej wysłużona Nubira. Jeden Kubańczyk opowiedział nam kiedyś, że amerykańskie klasyki nadają się w zasadzie wyłącznie do wożenia turystów, którzy za krótką przejażdżkę potrafią zapłacić nawet kilkadziesiąt Euro. W rzeczywistości poza stolicą podobne auto Kubańczyk może kupić za równowartość (czarnorynkową, oczywiście) kilkunastu euro. Irracjonalnie niska cena wynika przede wszystkim z kosztów późniejszej eksploatacji – paliwo i tak jest na wyspie towarem luksusowym, a taka śliczna maszyna spala je w ilościach zgoła przemysłowych. Zakup nowego auta (przy czym nowe na Kubie oznacza takie z XXI wieku) jest z kolei przesadnie drogi, bo działają tutaj odwieczne prawa podaży i popytu. W trakcie rozmowy z entuzjazmem wskazał nam na przejeżdżający pojazd Volkswagen Polo-podobny, którym w Polsce nawet nie odważyłbym się zajechać na badanie technicznie. Według niego, w zależności od roku, nastroju rodu Castro i aktualnego poziomu inflacji, wysłużone Polo potrafi na wyspie kosztować nawet kilkanaście tysięcy euro. Nie muszę chyba dodawać, że jest to kwota będąca poza zasięgiem marzeń przeciętnego Kubańczyka.

Ze starymi autami wiąże się jeszcze jedna ciekawa kwestia – jak już wspomniałem, dostępność części zamiennych do amerykańskich klasyków jest znikoma nawet w bardziej rozwiniętych krajach, a co dopiero na objętej blokadą Kubie. Jakim cudem te auta nadal sprawnie jeżdżą po ulicach Hawany, która w końcu musi mierzyć się z tropikalnym klimatem? Otóż odpowiedź znowu jest całkiem prosta – zawartość Cadillaca w Cadillacu wynosi zazwyczaj kilkanaście procent. Zdarzyło nam się przemieszczać któregoś dnia Jeepem, który według dokumentów (zgubionych, co wywołało pewne trudności, ale o tym potem) został wyprodukowany w roku 1948. Tyle teorii, bo nasz kierowca z uśmiechem pokazał nam na kierownicę z Volkswagena, silnik od Łady, koreańską skrzynię biegów oraz chińskie lusterka. Z oryginalnego pojazdu zostało tylko podwozie i jeszcze jakaś część, której ze swoim hiszpańskim nie byłem w stanie zidentyfikować. W kwestii motoryzacji na wyspie znajdziemy również polskie motywy. Na ulicach Kuby nadal możemy spotkać swojskie Fiaty 126P, które miejscowi przezywają “Polaquito”. Widnieje na nich nawet napis “Polski Fiat”, który rozwiewa wszelkie wątpliwości co do kraju powstania tego cudu inżynierii.

Nas jakoś nie pociągały turystyczne przejażdżki amerykańskimi klasykami, więc deszczową Hawanę zwiedzaliśmy przy pomocy najbardziej ekologicznego środka lokomocji. W ten sposób jeszcze lepiej mogliśmy zauważyć, że najciekawsze zabytki miasta od kompletnych ruin najczęściej dzieli co najwyżej kilka kroków. Kuba pełna jest zresztą takich sprzeczności, bo z jednej strony w knajpie na rynku Starego Miasta można wypić sobie smaczne miejscowe piwko, ale za to w tym samym lokalu babcia klozetowa pilnuje toalety bez wody, spłuczki, mydła i papieru. Muszę też przyznać, że niesprzyjająca pogoda miała swoje plusy, bo na ulicach praktycznie nie było ludzi. Bardzo doceniliśmy ten fakt, kiedy powróciliśmy do Hawany na koniec naszej podróży i na miejscu nie zastaliśmy już nawet jednej chmurki. Miasto zmieniło się nie do poznania, a wszechobecny rozgardiasz zaczął nas trochę przytłaczać. Pod Kapitolem zobaczyliśmy nawet klasyczną patologię masowej turystyki, czyli piętrowy autobus do wożenia po mieście wyjątkowo leniwych gringos. Spacer po turystycznych częściach Hawany stawał się przy tym nie do wytrzymania z uwagi na rzesze naganiaczy i innych drobnych naciągaczy, choć i tak Kubańczycy zaczepiali nas w dość kulturalny sposób.

Image
Perła motoryzacji pod karaibskim niebem.

Image
Antyki pod Kapitolem czekają na gringos.

Image
To auto również wygląda dziwnie znajomo.

Image
Słońce, Kapitol i amerykański klasyk motoryzacji. Pocztówka z Hawany.

Image
Muzeum Rewolucji.

Image
Ten samochód jest prawdopodobnie starszy od mojej babci.

Image
Na początku wyjazdu słońce schowało się za chmurami na kilkadziesiąt godzin.

Image
Monument ku czci José Martíego na placu Rewolucji.

Image
Znany pijak, laureat Nobla i wielki fan Kuby – Ernest Hemingway w swoim ulubionym barze.

Image
A tu daiquiri, specjalność La Floridity, gdzie Hemingway zwykł przesiadywać.

Image
Ścisłe centrum Hawany, część – prawie – turystyczna.

Image

Image

Image

Już w drugiej części wyjazdu, kiedy słońce rozgrzało ulice Hawany, a jej przedsiębiorczy mieszkańcy ruszyli łowić turystów, my zdecydowaliśmy się zmienić odrobinę otoczenie. Zmęczeni tłumem, przeszliśmy się w kierunku Vedado, mniej turystycznej, a bardziej willowej i zamożnej dzielnicy Hawany. Warto zauważyć, że kubańskie pojęcie zamożności trochę różni się od tego środkowoeuropejskiego – oznaczało to mniej więcej, że niektóre chodniki nadal trzymały jakiś poziom, kilka budynków było całkiem ładnie wyremontowanych, a śmieci zalegały wyłącznie na pojedynczych ulicach. Prowadzi do niej słynny Malecon, którym najczęściej wożeni są turyści w amerykańskich klasykach. Na skraju Vedado mieści się hotel Nacional, uczestnik wszystkich najważniejszych wydarzeń Kuby ostatnich prawie stu lat. W trakcie zamachu stanu zorganizowanego przez Batistę w 1933 schronili się w nim zwolennicy poprzedniego reżimu, wobec czego w ramach negocjacji pokojowych budynek został ostrzelany z artylerii. Kilkanaście lat później, w 1946 roku, amerykańscy mafiosi zorganizowali sobie w nim konferencję i wyjazd integracyjny w jednym, a do kotleta śpiewał im Frank Sinatra. Podczas kryzysu kubańskiego w 1962 roku na dachu Hotelu Nacional zainstalowano działa przeciwlotnicze, które miały bronić Kubę przez inwazją amerykańską. Jeszcze później Fidel Castro spotykał się w nim z przywódcami i dziennikarzami z całego świata, a w trakcie swojego pobytu na Kubie nocowali w nim Jimmy Carter, Walt Disney, John Wayne i Marlon Brando. Dziś jest też symbolem anarchizmu wyspy, bo zainstalowane w nim windy nadal obsługiwane są przez profesjonalnych “windziarzy”, zrzeszonych nawet w związku zawodowym.

Niedaleko Hotelu Nacional mieści się też amerykańska ambasada, pod którą stoją prawdopodobnie najlepsze samochody w całym kraju. Kubańczycy zadbali dla niej o odpowiednie otoczenie, dlatego z jej okien widać Plac Antyimperializmu, dogodne miejsce do wszystkich protestów antyamerykańskich. Fotografowanie placu, a w szczególności pobliskiego urzędu nie jest mile widziane, za co dostaliśmy reprymendę od jakiegoś miejscowego stróża porządku. Miło było jednak odejść od turystycznej części Hawany, bo chociaż trochę mogliśmy odpocząć od panującego tam zgiełku i polowania na turystów. Mimo wszystkich swoich atrakcji i udogodnień, to kubańska stolica wydała nam się najbardziej męczącą częścią wyspy. Jeśli więc kiedyś uda nam się powrócić na Kubę, a mam taką gorącą nadzieję, to akurat kolejną wizytę w mieście odpuścimy sobie bez żalu. Za to kolejny przystanek na naszej trasie, Viñales, to już zupełnie inna historia.

Image
Uniwersytet w Hawanie, Alma Mater samego Fidela Castro.

Image
Vedado, czysta i bogata dzielnica willowa. Chodniki są tu równe, a śmieci walają się wyłącznie w okolicach śmietników.

Image
Odeszliśmy tak daleko od centrum Hawany, że nawet znaleźliśmy biurowce.

Image
Piękny przykład planowania przestrzennego – Plac Antyimperializmu, na końcu którego znajduje się Ambasada USA.

Image
Ciekawostka – pomnik ku czci poległych marynarzy USS Maine. Przez lata znajdował się nad nim amerykański orzeł, czuwający nad Hawaną. Po rewolucji orzeł musiał znaleźć sobie inne gniazdo.

Image
Hotel Nacional, aktywny uczestnik całej współczesnej historii Kuby.

Image
Hawana w budowie. Choć prawdę mówiąc, to dźwig wygląda raczej na porzucony.

Image
Główny deptak Hawany.

Viñales - tytoń, konie i absolutna ciemność

Na początku naszej podróży po Kubie podjęliśmy próbę skorzystania z miejscowego transportu zbiorowego. Na wyspie działa jeden przewoźnik autobusowy o nazwie Viazul, który łączy ze sobą większe lub bardziej turystyczne miejscowości. Logika samego transportu pozostaje przy tym – nieodmiennie – kubańska. Zgodnie z informacją zamieszczoną na bilecie, należy się pojawić na dworcu 1,5 godziny przed odjazdem celem bliżej nieokreślonej odprawy. Jeśli nie będziemy przestrzegali tej zasady, nasz bilet może zostać odsprzedany komuś innemu, chociaż już za niego zapłaciliśmy. Co prawda, pojawia się tylko pytanie komu, skoro nadal ceny przejazdów międzymiastowych przekraczają możliwości finansowe Kubańczyków, a turystów jest jak na lekarstwo. Przy okazji pierwszej podróży nie chcieliśmy zbytnio ryzykować, więc zamówiliśmy przejazd taksówką na 5 rano, czyli sam środek nocy według lokalnych standardów. Miasto o tej porze robi przygnębiające wrażenie, potęgowane dodatkowo przez strugi deszczu i zupełną ciemność. Na ulicach pełno było za to ludzi, którzy najwidoczniej właśnie noc upodobali sobie dla swojej zawodowej aktywności, jakakolwiek by ona nie była. Tym bardziej cieszyliśmy się, że powoli opuszczamy stolicę i ruszamy zobaczyć nieco odmienne krajobrazy Kuby.

Na dworcu cała poważnie nazwana odprawa potrwała niecałe pół minuty, po czym wskazano nam miejsce do oczekiwania na autobus. Super, sprawnie poszło, teraz zostaje nam tylko czekać 1,5 godziny na kubańskim dworcu. Mniej więcej 2 godziny później, kiedy słońce zaczęło na nowo ogrzewać ruiny Hawany, zaczęliśmy też nieśmiało dopytywać się pracowników dworca o dalsze losy naszej podróży. Ujawnił się w tym momencie ciekawy fenomen, który później jeszcze kilkukrotnie zaobserwowałem na Kubie. Mianowicie: kiedy Kubańczycy rozmawiają z turystami, zwłaszcza spoza krajów latynoamerykańskich, próbują mówić językiem zbliżonym do klasycznego hiszpańskiego. Natomiast kiedy miejscowi chcą przekazać Ci coś, co jedynie w drobnym stopniu ociera się o prawdę lub jest wyjątkowo dla nich niewygodne, to przechodzą na wypowiadany z prędkością światła kubański slang. W efekcie zrozumiałem, że autobus ma dzisiaj gorszy dzień, nie jeździ, ale może pojedzie, a tak w ogóle to siedź pan i czekaj. Kolejną godzinę grzecznie zastosowałem się do wydanych dyspozycji, ale narastające zniecierpliwienie ze strony mojej towarzyszki skłoniło mnie do nawiązania kolejnego kontaktu. Tym razem poszło dużo lepiej, przynajmniej w kwestiach językowych. Okazało się, że autobus faktycznie już jest na dworcu, cały i zdrowy, ale nie jedzie, bo po prostu nie ma paliwa. Zadowolony ze swoich zdolności lingwistycznych powróciłem do mojej partnerki, która z jakiegoś powodu nie podzielała mojego entuzjazmu. Na szczęście zaledwie kolejną godzinę później autobus ruszył i prawie bez dalszych opóźnień dowiózł nas do Viñales

Na miejscu przywitał nas nasz nowy gospodarz oraz chyba najpiękniejsze widoki na całej Kubie. Krajobrazy szybko przegrały jednak walkę o pełną uwagę z 75-letnim Juanem, który podczas krótkiej drogi do jego domu zdążył opowiedzieć nam znaczną część swojego życia, historii kraju i kilkukrotnie podkreślić, że komunizm nie działa. Ostatnie dwa wątki były zresztą ze sobą ściśle związane, bo to właśnie od niego dowiedzieliśmy się o zapaści krajowego systemu energetycznego i wspomnianym na wstępie orędziu Premiera. Po dotarciu do domu przedstawił nam swoją żonę Marię oraz pokazał nasz pokój. Pochwalił się przy tym, że lokal posiada ciepłą wodę, klimatyzację, Internet i w ogóle to chętnie zaoferowałby nam zimne piwko, ale nic z powyższych nie działa, bo cały kraj nie ma prądu. W tym momencie jeszcze nie przejęliśmy się tym przesadnie, bo nadal byliśmy zachwyceni rajskimi krajobrazami, ale z każdą kolejną rozmową docierała do nas powaga problemu. Otóż z wypowiedzi Juana wyłaniał się obraz kraju w zasadzie upadłego, który ze swoich funkcji realnie realizował już wyłącznie ściąganie podatków i niektóre biurokratyczne ceremonie. Aby nie pobierać dodatkowej energii elektrycznej, już wcześniej zostały do odwołania zamknięte wszystkie szkoły, transport publiczny prawie nie istnieje, drogi nie są remontowane, inflacja bije rekordy, a przemysł jest w zapaści. Na poprawę nastrojów i dla pełnej uczciwości Juan dodał, że przynajmniej obecnie mają dostęp do wody pitnej, bo i tej ostatnio brakowało.

Zapaść systemu energetycznego tylko pogłębia wszystkie pozostałe problemy Kuby, których i tak było pod dostatkiem. Już wcześniej na przykład brakowało jedzenia, a teraz bez lodówek i sprzętów kuchennych sytuacja staje się jeszcze gorsza. Przez kilka kolejnych dni Juan z Marią gotowali wszystkie posiłki i kawę na przydomowym ognisku, podczas gdy płyta indukcyjna zbierała kurz w kuchni. Na moje naiwne pytanie, czy w takiej sytuacji nie lepiej byłoby się przerzucić na butle gazowe, tylko grzecznie pokiwali głową i powiedzieli, że pewnie tak, ale gazu to już w ogóle nie ma na Kubie od bardzo dawna. Podobnie wydurniłem się jeszcze innego wieczoru, kiedy wspólnie oświetlaliśmy sobie korytarz latarkami z telefonów, a ja spytałem się ich o świeczki. Odpowiedź była niezmiennie ta sama: nie ma, kiedyś były, ale już dawno nikt takich rzeczy nigdzie nie widział. W tym wszystkim Kubańczycy radzili sobie jak tylko mogli – część oswajała techniki z czasów kamienia łupanego, a zamożniejsi ratowali swoje biznesy generatorami prądu. Zdobycie takiego urządzenia to wcale nie jest prosta sprawa, bo bez rodziny w Stanach jest to zadanie prawie niewykonalne, a na dodatek wypada jakoś go zalać wiecznie niedostępnym paliwem. Dźwiękiem Kuby nie były więc dla mnie rytmy Buena Vista Social Club, a raczej monotonne buczenie generatorów.

Image
Panorama Viñales, kubańskiego raju.

Image

Image
Piękny hotel z widokiem na panoramę Viñales. Ceny są tu nieporównywalnie wyższe, niż w domach prywatnych, a i tak brak prądu dotyka wszystkich (prawie) po równo.


Image
Choć w Viñales uprawia się nawet ryż, to i tak taniej jest go importować z Chin.


Przy całym tym szaleństwie, Juan do wszystkiego podchodził z niesamowitym humorem i pogodą ducha, bo – jak twierdził – w kraju jest tak źle, że Kubańczykom poza śmiechem nic więcej nie zostało. Przyznał jednak, że sytuacja źle wpływa na turystykę, najważniejsze źródło dochodów mieszkańców wyspy. W jego wypadku kilku turystów też odwołało rezerwacje, jak tylko dowiedzieli się, że w domu nie ma generatora prądu. Trzeba być przy tym świadomym, że w całej biedzie Kuby turyści i tak stoją na niewyobrażalnie uprzywilejowanej pozycji. Ich usługi i tak muszą mniej lub bardziej funkcjonować, a z pieniędzmi nieosiągalnymi dla miejscowych mogą sobie pozwolić na całkiem wygodne wakacje. Niemniej wielu z bardziej wybrednych podróżnych omija wyspę w swoich wakacyjnych planach. Nawet wcześniejsze nieregularne dostawy prądu były już wystarczającym powodem, aby znaleźć inną, bardziej komfortową destynację, a co dopiero w sytuacji zupełnego braku elektryczności. Jak przecież w takich warunkach napić się chłodnego piwka, wziąć ciepły prysznic, naładować telefon czy nakręcić rolkę na Insta?

Jakby na osłodę tego ponurego obrazu kubańskiego państwa, pogoda nagle zaczęła się poprawiać i po jakimś czasie nawet wyjrzało słońce. W takich warunkach żal było siedzieć w domu, a poza tym bez prądu i tak nie miało to większego sensu. Ruszyliśmy więc na zwiedzanie okolicy i szybko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że region wpisu na światową listę dziedzictwa UNESCO nie wygrał w chipsach (bo i chipsów na Kubie nie ma). Samo Viñales to mała miejscowość, w samym środku pasa upraw tytoniu i kubańskich gór. Do powyższych elementów dodajcie sobie jeszcze wszechobecną zieleń, ciszę, charakterystyczną czerwoną ziemię, klimat kubańskiej wsi i w ten sposób możecie sobie wyobrazić klimat tego małego, karaibskiego raj. Rejon jest też swego rodzaju małą Szwajcarią wyspy, bo lokalna ekonomia w miarę mocno (jak na tutejsze standardy) opiera się na dwóch dochodowych gałęziach – produkcji tytoniu oraz turystyce. Jedno napędza przy okazji drugie, bo podróżni przyjeżdżają do Viñales nacieszyć oczy widokiem plantacji tytoniu, a miejscowi mogą im sprzedać cygara spod lady bez dzielenia się zyskiem z komunistycznym fiskusem. Na pobliskich polach rośnie chyba połowa atlasu botanicznego, poczynając od ryżu, manioku, ananasów, dziesiątek ziół, bananów i Bóg wie czego jeszcze, a w górskich lasach dobywany jest miód z dzikich uli i jakaś kolejna dziwna odmiana gujawy, która dodawana jest do lokalnego rumu. Względny dobrobyt widać choćby po tym, że tutejsze sklepy pozbawione są krat w oknach, co wskazuje na nieco większe zaufanie do miejscowej klienteli.

Złote lata turystyki minęły jednak kilka lat temu wraz z nadejściem Covidu, który zamknął miejscowych w domach i zatrzymał ruch lotniczy. Od tego czasu wszystkie niepowodzenia kraju niezmiennie są składane na karb pandemii, co niekiedy wydaje się mocno naciąganym wyjaśnieniem. Dodatkowo prywatnych gospodarzy dobiło wycofanie się portalu Booking.com z Kuby, bo część turystów nie jest gotowa do poszukiwania noclegu innymi kanałami. To też ciekawa historia, bo wszystko zaczęło się – zdaniem Juana – od ankiety rozesłanej przez Booking do właścicieli mieszkań z kilkoma pytaniami o ich stosunek do reżimu komunistycznego. Dla Kubańczyków nie było dobrego wyjścia z tej sytuacji, bo oferty osób deklarujących przychylność obecnej władzy były automatycznie usuwane z Bookingu, a z kolei przeciwnicy rządu musieli się w ten sposób ujawnić. Ostatecznie decydenci w Hawanie stwierdzili, że nie będzie im kapitalistyczna strona z domkami robić polityki na Kubie i zabronili dalszego funkcjonowania portalu na wyspie. Wyjście iście Salomonowe, bo w ten sposób Booking nie wtrąca się już w sprawy Kuby, a Kubańczycy utracili źródło utrzymania.

Nasi gospodarze cieszyli się więc z naszej obecności i co chwila podsuwali nam kolejne atrakcje w okolicy. Było to robione przy tym na tyle nienachalnie, że ani u nich, ani później u żadnego innego gospodarza nie czuliśmy się jak chodzące bankomaty. Juan chętnie oprowadził nas po całej okolicy, a nawet wspiął się na niewielki punkt widokowy, co było dużym wyczynem jak na jego 75 lat. Chwilę później odwiedziliśmy wszystkich jego sąsiadów, którzy wydawali mu się wystarczająco ciekawi, aby pokazać ich gościom z dalekiej Polski. Na jakimś etapie wstąpiliśmy też do jego 80-letnia znajomej, która choć ślepa na jedno oko, dziarsko zwijała na stole cygara, popalając sobie przy okazji swój gotowy do spożycia produkt. Staruszka trzymała się zaskakująco dobrze, jeśli weźmiemy pod uwagę, że od 70 lat codziennie pali cygara i prawie całe stulecie przeżyła w kraju pozbawionym w zasadzie opieki zdrowotnej. Na szczęście współczesna cywilizacja pozwala na przeżycie też jednostkom ulepionym z nieco delikatniejszej gliny, czego sam jestem najlepszym przykładem.

Image
Suszarnia tytoniu po sezonie.

Image
Na pierwszym planie – palma królewska, roślinny symbol Kuby.

Image
Stan dróg pozostawia nieco do życzenia.

Image
Kawiarnia pod czerwonym Che. Lokalny koloryt.

Image
Schody przy podziemnej rzece. Jakiś Voldemort na pewno zostawił tu swoje pamiątki.


Image
Jeśli chodzi o stan dróg na Kubie, to ogólnie można znaleźć pewne niedociągnięcia.


Obowiązkowym punktem zwiedzania Viñales jest wycieczka konna po plantacjach tytoniu i okolicznych atrakcjach. Przed jej rozpoczęciem miałem pewne wątpliwości, bo jeźdźcem jestem jedynie odrobinę lepszym niż fizykiem jądrowym, ale kubańskie wierzchowce były przyzwyczajone do nieporadnych gringos. Za sukces uznałem już wspięcie się na mojego Morro, choć akurat na nim ten wyczyn nie zrobił większego wrażenia. Od pierwszych chwil wiedział, kto w naszym małym stadzie jest koniem alfa i bezlitośnie to wykorzystywał. Czasami nawet zdarzało mu się brać pod uwagę jakieś moje sugestie, ale nasz duet najlepiej funkcjonował, kiedy ja skupiałem się na trzymaniu się w siodle, a on zajmował się całą resztą. Koniec końców stanęło na tym, że jak Morro miał ochotę zjeść jakiś krzaczek to wspaniałomyślnie mu na to pozwalałem, a jak miał ochotę iść dalej, to słuchał wtedy mojego polecenia.

W przerwach od podziwiania pięknych widoków zdarzały się typowo turystyczne postoje na plantacji tytoniu, gdzie miejscowi sprzedawali przyjezdnym cygara. Po raz kolejny było to jednak zorganizowane w sposób zupełnie nienachalny, a poza tym serwowali też najlepszą Canchancharę na całej wyspie (przepis na ten kubański drink możecie znaleźć tutaj). Miejscowi bardzo szybko odpuszczali sobie próby sprzedaży czegokolwiek i chętnie rozmawiali o wszystkim, na co tylko pozwalał nasz kulawy hiszpański. Jak wszyscy Kubańczycy, byli w tych kontaktach niesamowicie bezpośredni. Myślę, że już po 5 minutach na wyspie przeciętnemu Finowi prawdopodobnie eksplodowałby mózg z powodu braku jakiejkolwiek przestrzeni osobistej. Posileni drinkiem i kilkoma buchami cygara, ruszyliśmy na dalszy objazd po okolicy. W połowie października rolnicy dopiero zabierali się do sadzenia krzewów tytoniu, co było widokiem równie ciekawym, jak i lekko przygnębiającym. Większość prac wykonywana była ręcznie, a jedynie niektórzy posiadali przynajmniej wóz z zaprzężonym do niego wołem. Któregoś razu zapytałem więc delikatnie Juana, jak wygląda na Kubie sytuacja z traktorami. Mój gospodarz lekko się pobudził i powiedział, że traktorów na wyspie są tysiące i żebym sobie nie myślał, że kraj jest jakiś zacofany. Po chwili mojej konsternacji roześmiał się głośno i stwierdził, że z tych niezliczonych maszyn i tak nikt nie korzysta, bo przecież nie ma dróg ani paliwa.

Najlepszym elementem każdego dnia były właśnie wieczory, kiedy w zupełnych ciemnościach i z ciepłym piwem w ręku siadaliśmy sobie na werandzie z naszymi gospodarzami. Czasami dołączali do nas sąsiedzi, po czym wspólnie gapiliśmy się w gwiazdy i gadaliśmy o wszystkim i o niczym. W ogóle siedzenie na werandzie to sport narodowy Kubańczyków, w którym nie mają sobie równych. Mieszkańcy miast trochę na tym cierpią, więc wygodne fotele najczęściej zamieniają na okienne wykusze albo wysokie murki chodnika. Podczas jednego z takich wieczorów Juan zaczął wykładać mi tajniki kubańskiej ekonomii, niemożliwej do pojęcia bez uprzedniego nasączenia ucznia wspomnianym piwem. Od słowa do słowa zapytał mnie jak tam w Polsce przedstawiają się średnie zarobki. Walcząc z hiszpańskimi liczebnikami i kalkulując przy tym kurs wymiany odpowiedziałem, że przeciętny Polaco zarabia tak w przybliżeniu z 1 500 dolarów, pomijając subtelne kwestie płac brutto i netto. Strasznie rozbawiło to Juana, który stwierdził, że mając oficjalnie taką pensję, mógłby kupić cały Kapitol z Raulem Castro w środku, a jeszcze dostałby resztę. W ramach wyjaśnienia trzeba dodać, że średnie zarobki na Kubie wynoszą jakieś 4 000 pesos, a lepiej sytuowane osoby, na przykład lekarze, mogą wyciągnąć nawet do 6 000. W przybliżeniu odpowiada to 13 lub 20 dolarom miesięcznie, oczywiście po kursie czarnorynkowym. Dla porównania – obiad w restauracji, w których widuje się też bogatszych Kubańczyków – kosztuje tak od 4 do 20 dolarów. Jak w takim razie ludzie w ogóle żyją na wyspie? Ano, najkrócej rzecz ujmując: biednie. Struktura klasowa tutejszego społeczeństwa jest zupełnie groteskowa, jak wiele innych rzeczy w kraju. Na samym szczycie (tu akurat zero zdziwienia) stoją ludzie władzy i z nią związani. Trochę niżej wszyscy ci, którzy posiadają luksus w postaci regularnie wypłacanej pensji, jak wojskowi i policja. Ostatnią z uprzywilejowanych grup są pracownicy sektora turystycznego, bo ich dzienne zarobki często przekraczają wspomniane powyżej średnie miesięczne wynagrodzenie. Wszyscy pozostali to biedota, która ledwo wiąże koniec z końcem. Oczywiście, na tak skonstruowanej drabinie społecznej można nieco awansować, jeśli ma się rodzinę za granicą, która nie oszczędza przy tym na paczkach wysyłanych do ojczyzny. Większość ekonomistów zgodzi się zapewne, że oparcie gospodarki kraju wyłącznie na turystach i przelewach od emigrantów to rozwiązanie – w najlepszym wypadku – niezbyt rozsądne.

Z powyższych powodów nie mieliśmy specjalnie węża w kieszeni, kiedy przychodziło do korzystania z lokalnych atrakcji turystycznych. Nawet z naszymi zarobkami byliśmy przez Kubańczyków postrzegani jak rekiny finansjery i w zasadzie nawet nie było to dalekie od prawdy. Standardowo wszystkie ceny dla turystów były od 5 do 10 razy wyższe, niż dla Kubańczyków, może poza niektórymi knajpami i domowymi sklepikami. Co lekko przerażające, wydatki nadal nawet nie zbliżały się do tych, do których już przyzwyczailiśmy się w Polsce. Kilkugodzinny przejazd po wszystkich oddalonych od Viñales atrakcjach z kuzynem Juana nadal kosztował nas mniej, niż kilkunastominutowy kurs Uberem z lotniska do naszego mieszkania w ojczyźnie. Zresztą, wspomniany Felipe szybko przebranżowił się kierowcy na lokalnego przewodnika, jak tylko udało nam się zsynchronizować jego dialekt z naszym kulawym hiszpańskim. Wspólnie przejechaliśmy się po kilku miejscowych jaskiniach i wszystkich możliwych punktach widokowych. W jednej z opuszczonych grot mogliśmy też się zapoznać bliżej z osobliwym kubańskim poczuciem humoru. Oświetlając sobie drogę przez opuszczony tunel nagle kątem oka zauważyliśmy zwiniętego w kłębek węża. Resztką sił woli powstrzymaliśmy się od poważnego zabrudzenia spodni i chyłkiem wycofaliśmy się z jaskini. Jaka była radość miejscowych na nasz widok! Okazuje się, że nic nie cieszy ich tak, jak wystraszeni gringos, uciekający z jaskini na widok namalowanego na kamieniu gada. W jakiś sposób również skorzystaliśmy na całej sytuacji, bo miejscowi dali nam wykład na temat kubańskiej fauny, cierpliwie tłumacząc, że na wyspie nie występują żadne jadowite węże.

Z rozbawionym wspomnianą anegdotą Felipe pojechaliśmy też w kierunku przedziwnego murala przedstawiającego prehistoryczne dzieje Kuby (namalowanego na polecenie samego Fidela Castro, jakby inaczej). Jakoś od słowa do słowa opowiedział nam przy okazji o chorobie onkologicznej jego siostry i jak pewnie podejrzewacie, nie była to historia z happy endem. Niestety, kubańska medycyna obecnie odpuściła sobie poszukiwanie leku na raka, bo w szpitalach brakuje nawet strzykawek i opatrunków. Mając w pamięci świeże wspomnienia chemioterapii i związanych z nią niedogodności, trudno było mi nawet wyobrazić sobie podobne przeżycie w kraju pozbawionym prądu, wody i żywności. Nawiasem mówiąc, najwięcej żebraków na Kubie nie prosiło nas wcale o pieniądze (choć i tacy się zdarzali), ale o paracetamol. Leków, jak i wszystkiego innego, również na wyspie brakuje.

Image
Rolnictwo jest umiarkowanie zmechanizowane, głównie z uwagi na brak maszyn, paliwa, nawozów i w sumie to wszystkiego innego.


Image
Podwójny przejaw bogactwa w knajpie – raz, że jest akwarium, a dwa, że przez chwilę ma nawet prąd z generatora. Nie wiem tylko, czy rybka docenia te luksusy.


Image

Image
Najlepszy środek lokomocji w Viñales.


Image
Tytoń i cygara, złoto doliny Viñales.

Image
Wschody słońca na Kubie są wręcz nierzeczywiście czerwone.

Image
Kojarzycie ten mit o młodych Kubankach, skręcających cygara na swoich udach? Cóż, w rzeczywistości cygara skręca się na stole.


Image

Image
Morro i Borracho, nasze dwa dzielnie wierzchowce.

Image

Image
Kolejna ciekawostka – w większości okien na Kubie nie uświadczycie szkła. Częściowo za sprawą klimatu, a częściowo, bo szkła na wyspie również brakuje.


Image
Wiejski domek A.D. 2024.

Image
Cayo Jutias, czyli dzika, karaibska plaża.

Image

Przechodząc do nieco przyjemniejszych akcentów, podczas pobytu w Viñales wybraliśmy się też na pierwszą z naszych kubańskich plaż, Cayo Jutias. W teorii znajduje się całkiem niedaleko, bo zaledwie 55 km drogi od miasteczka, ale w lokalnych warunkach oznaczało to dwie godziny jazdy po wertepach wysłużonym kilkudziesięcioletnim Chevroletem. Przez ten czas pogoda zmieniała się od skrajności w skrajność, ostatecznie przyjmując formę palącego karaibskiego słońca pod prawie bezchmurnym niebem. Podczas całego pobytu na Kubie warunki atmosferyczne okazywały się co i rusz zupełnie nieprzewidywalne, więc nawet gdybyśmy jakimś cudem mieli Internet, to sprawdzanie prognozy pogody i tak mijałoby się z celem. Sama plaża okazała się przy tym prawie dzika, bo poza nami, małą grupką Niemców i kilkunastoma piknikującymi Kubańczykami, nie było na niej nikogo. Jak wytłumaczyli nam ten fenomen później miejscowi, 30 stopni to nie jest jeszcze pogoda na plażę i wszyscy czekają na cieplejsze dni. Po kilku godzinach otworzył się lokal będący skrzyżowaniem szałasu z barem, ale wyposażony całkiem uczciwe we wszelkiego rodzaju napoje. Z jedzeniem było natomiast trochę gorzej, bo z powodu braku prądu kucharz serwował wyłącznie gotowaną langustę. Tu pojawił się pewien problem – z jednej strony chętnie spróbowałbym tego skorupiaka, a z drugiej gorąco przestrzegał nas przed tym Juan. Podobno w okresie huraganów do wybrzeży Kuby dociera jakiś podgatunek langusty, który jest trudny do odróżnienia od lokalnego przedstawiciela morskiej fauny. Mięso tego “dzikiego” skorupiaka potrafi zawierać toksyny, które przy niewłaściwej obróbce mogą skończyć się mniej lub poważnym zatruciem pokarmowym. Z żalem postanowiliśmy zaufać w tej kwestii naszemu gospodarzowi i zamówiliśmy wyłącznie niesamowicie przesoloną fasolkę z ryżem, będącą normalnie dodatkiem do langusty. W późniejszych dniach i tak nie uniknęliśmy problemów żołądkowych, ale w ten sposób przynajmniej udało nam się z godnością wytrzymać kolejne dwie godziny drogi powrotnej do Viñales.


Kolejnego poranka w promieniach nierealnie czerwonego wschodu słońca przyszło nam pożegnać się z Juanem i Marią. Zawsze będziemy ich wspominać, bo pomimo absolutnego braku elektryczności i wszystkiego co z nią związane, mieliśmy mnóstwo atrakcji i wydarzeń przez kilka ostatnich dni. Trudno mi też wyobrazić sobie Viñales, kiedy pewnego dnia zawitał już do niego cywilizacja z asfaltowymi drogami, samochodami i wycieczkami all inclusive. Mam jednak wrażenie, że – niestety lub nie – nie nastąpi to zbyt szybko. Po wspólnym zdjęciu i długich uściskach z naszymi gospodarzami, zapakowaliśmy się w końcu do taxi colectivo i ruszyliśmy w kierunku Zatoki Świń.


Część druga w kolejnym poście poniżej.

-- 19 Lis 2024 08:27 --

Część druga relacji.

Ponad 60 lat temu Playa Larga zapisała się na kartach historii, chociaż w nieco nieprzewidywalny sposób. To w tych okolicach w 1961 roku miała miejsce decydująca bitwa wojsk Fidela Castro z atakującymi wyspę opozycjonistami kubańskimi, finansowanymi przez Stany Zjednoczone. Pomimo szerokiego zaangażowania amerykańskiego lotnictwa i CIA, inwazja w Zatoce Świń zakończyła się dla nich spektakularnym niepowodzeniem. Fidel umocnił swoją władzę i przez kolejne dekady cieszył się sławą pogromcy kapitalistycznego supermocarstwa. Prawdę mówiąc, w samej Playa Larga poza kilkoma muralami niewiele wskazywało na wydarzenia z tamtych dni. Muzeum poświęcone zwycięskiej obronie znajduje się w położonej ponad 30 kilometrów Playa Giron, gdzie również toczyły się zacięte walki. Z braku innej oferty kulturalnej, skupiliśmy się tu przede wszystkim na dalszym ogrzewaniu kości w morzu.

Playa Larga - pomiędzy dengą a langustą


Taksówkarze na całym świecie charakteryzują się wyjątkowym stanem umysłu, ale na Kubie cały biznes jest dodatkowo zorganizowany w myśl logiki komunistycznej. Oficjalnie tylko zarejestrowane taksówki mają prawo wozić turystów po wyspie, a władze wyjątkowo pilnują przestrzegania akurat tego obowiązku. Dziwnym zbiegiem okoliczności proces rejestracji udaje się przejść wyłącznie podmiotom stricte rządowym albo ściśle powiązanym z reżimem. W ten sposób agencja taksówkarska stanowi na Kubie prawdopodobnie jedną z najlepiej prosperujących spółek Skarbu Państwa. Nic zresztą dziwnego, bo gringos płacą w zagranicznej walucie, a jest to biznes zbyt dochodowy, aby pozostawić go drobnym przedsiębiorcom. Turyście najczęściej korzystają więc z tak zwanych taxi colectivo, które zbierają wszystkich zainteresowanych przejazdem na danej trasie i dowożą ich praktycznie pod drzwi kolejnego gospodarza. Cały system jest bardzo atrakcyjny dla turystów, bo przejazdy i tak oferowane są po akceptowalnych cenach, a przy okazji nie trzeba się martwić o dostępność paliwa dla autobusu. Blisko 400-kilometrowa podróż w kilkuosobowej taksówce kosztuje około 30-35 euro od głowy, z czego lwią część wynagrodzenia pobiera państwo, kolejną zjada koszt paliwa, następnie prowizja gospodarza zamawiającego kurs, prowizja agencji i na końcu wypłata dla samego kierowcy. Ceny potrafią się przy tym sporo wahać, w zależności od liczby pośredników pomiędzy klientem a właścicielem pojazdu.

Do Playa Larga przyjechaliśmy z planem spędzenia chociaż jednego dnia nad brzegiem plaży, a jeśli czas pozwoli, to również spróbować snorkellingu lub nurkowania. Po dotarciu na miejsce i wymianie wszystkich uprzejmości z naszą nową gospodynią, ruszyliśmy na rozpoznanie terenu. Jak się okazało, w Playa Larga znajdują się dwie plaże – Playa Caletón oraz właśnie Playa Larga. Choć miasteczko nazwano od tej drugiej, to znajduje się ona mocno na uboczu i w dodatku wygląda znacznie mniej imponująco. Jakby tego było mało, na dróżce do niej pełno było wściekłych komarów, więc zanim weszliśmy do wody, to od ugryzień już swędziało mnie całe ciało. Wbrew pozorom to nie taka drobnostka, bo komary na Kubie potrafią przenosić dengę albo inne nieprzyjemne dolegliwości, dlatego na co dzień obficie spryskiwaliśmy się mocnym repelentem. Szybko zapomnieliśmy o komarach, bo woda w Zatoce Świń spełniła wszystkie nasze oczekiwania. Pomimo ponad 30 stopni na zewnątrz, morze ewidentnie było… dużo cieplejsze. Wiodło to do tak absurdalnej sytuacji, że po każdym wyjściu z wody na wspomniany upał praktycznie trzęśliśmy się z zimna.

Czy to z powodu gotującej się wody, czy też złego doboru miejsca, przywieziona z Polski maska do snorkellingu nie za bardzo się zdała. Próby podejmowaliśmy też na położonym bliżej domu i w zasadzie znacznie ładniejszym Caletón, ale szybko odpuściliśmy je na rzecz grzania się w wodzie i podziwiania zachodu słońca z ciepłym piwem w ręku. Samo miasteczko było w tym czasie praktycznie puste, więc mogliśmy cieszyć się całą plaża tylko dla nas, no i trochę też dla głośnej grupy starszych Niemców. Na kolację wybraliśmy się do sąsiadki naszej gospodyni, która zaoferowała nam świeżą langustę po karaibsku. Tym razem nie potrafiliśmy się oprzeć i po raz pierwszy jedliśmy tego pysznego skorupiaka, przy akompaniamencie generatorów prądu i odległej muzyki.

Sielanka nie trwała długo. Pierwsze symptomy problemu zacząłem odczuwać raptem kilka minut po powrocie do mieszkania. Początkowo wziąłem je za zwykłe zmęczenie i efekt kilku godzin nieudolnego pływania w ciepłej wodzie. Na jakimś etapie moja partnerka prześwietliła mnie termowizją w oczach i z stwierdziła, że ewidentnie mam gorączkę. Do tego zaczęły się też inne mniej przyjemne objawy, których opisu sobie tutaj oszczędzę. Jakby nie patrzył, jest to trochę kłopot – opieka medyczna w kraju nie istnieje, a na dodatek sporą część leków pozostawiliśmy jeszcze Juanowi i Marii. Biorąc pod uwagę moją historię medyczną, wahaliśmy się przez dłuższą chwilę pomiędzy wpadnięciem w panikę a natychmiastowym powrotem do Hawany. Jak na ironię, akurat wtedy na nowo pojawił się nam Internet w zakupionej jeszcze na lotnisku kubańskiej karcie SIM, więc mieliśmy okazję przestudiować wszystkie możliwe objawy dengi, zatrucia langustą, a w przypływie kreatywności również skoliozy. Wymęczony lekturą oraz postawiony nieco na nogi znalezionym gdzieś ibupromem, postanowiłem przespać się z tym tematem.

Nad ranem nie było wiele lepiej, więc o dalszym korzystaniu z uroków Zatoki Świń mogłem póki co zapomnieć. Patrząc jednak obiektywnie, nie było na tyle źle, abym nie mógł kontynuować podróży zgodnie z wcześniej założonym planem. Co prawda, moja partnerka co parę minut pytała się mnie o ewentualny ból za gałkami ocznymi, próbując w ten sposób zdiagnozować u mnie dengę, ale uparcie nie chciałem w tej materii współpracować. Z braku lepszej alternatywy, pożegnaliśmy się z podgrzewaną wodą w Playa Larga i ruszyliśmy w dalszą drogę do Cienfuegos.

Image
Zachody słońca w Zatoce Świń są piekne, ale infrastruktura już trochę mniej.


Image
Taki lokalny Starbucks.

Image
Cristal to jedna z dwóch marek kubańskiego piwa. Ogólnie nie powala smakiem, ale w niektórych okolicznościach przyrody potrafi być bardzo przyjemne.


Image
Poza turystyką Playa Larga żyje też z rybołówstwa.

Image
Auto może i ma z 70 lat, ale za to jest garażowane.

Image
Playa Caleton za dnia. Trzeba przyznać, że kubańskie plaże mają swój urok.


Image
Tak, plaża to zdecydowanie najładniejsza część tej miejscowości.


Image
Jedną z tańszych opcji żywieniowych na Kubie są lokalne pizze. Kosztują od 150 do 300 pesos (0,5 – 1 USD) i smakują zazwyczaj adekwatnie.


Image
Langusta po karaibsku. Dodatki może nie są zbyt bogate, ale smakuje doskonale. Kwestią sporną jest to, czy przypadkiem nie powoduje zatruć pokarmowych.


Cienfuegos - kontakt z cywilizacją

Po dwugodzinnej drzemce w taksówce i kolejnym ibupromie powoli zaczęły mi wracać siły życiowe. Dodatkowo mając w perspektywie odwiedziny w kubańskiej placówce ochrony zdrowia, wolałem jakoś rozchodzić wszelkie dolegliwości. Po dotarciu do Cienfuegos czekały nas bowiem liczne atrakcje, na czele z dawno zapomnianą… elektrycznością. Jak się okazało, elektrowni udało się właśnie tego dnia przywrócić dostawy prądu do połowy miasta. Zdążyliśmy się już widocznie odzwyczaić od tego udogodnienia, bo autentycznie światło na ulicach, prąd w gniazdku i ciepła woda w kranie były dla nas niejakim zaskoczeniem. Do tego wszystkiego Cienfuegos okazało się aglomeracją z prawdziwego zdarzenia – z w miarę prostymi chodnikami, otwartymi knajpami, a nawet sklepami z elektroniką. Kiedy jednak spróbowaliśmy wejść do jednego z nich, zostaliśmy grzecznie wyproszeni z jakimś bliżej niezrozumiałym komunikatem w kubańskim slangu. Umówmy się, że i tak przecież nie kupiłbym sobie na pamiątkę tutejszego telewizora, więc szybko pogodziliśmy się z tym faktem i poszliśmy dalej.

Długi spacer był jak najbardziej wskazany, bo największą atrakcją Cienfuegos jest jego kolonialna architektura. Dobrze, niektórym obiektom na pewno pomógłby przynajmniej lekki remont, ale w porównaniu z ruinami Hawany, to i tak dopiero co wyszły spod kielni jakiegoś kubańskiego wirtuoza budowlanki. W centrum miasta było też dużo czyściej niż w stolicy i według wszelkich naszych spostrzeżeń, bardzo bezpiecznie. Te wrażenia potwierdziła też napotkana na jakimś etapie para kanadyjskich emerytów, mieszkających od kilkunastu lat właśnie w Cienfuegos. Bądźmy szczerzy – jeśli dwójka wyglądających jak bankomat grubych gringos nie boi się chodzić w środku nocy po mieście, to raczej pospolita przestępczość nie jest tutaj wielkim problemem.

Wraz z nagłym powrotem elektryczności i XXI wieku, wieczorne Cienfuegos próbowało nadrobić stracony czas. Z knajp, samochodów albo przenośnych głośników rozlegały się latynoskie rytmy, a niektóre lokale uruchomiły nawet fikuśnie światełka. Tego dnia byłem jeszcze daleki od optymalnej formy, dlatego też wybrałem ostatni już ibuprom zamiast szklanki (wreszcie) schłodzonego piwa. Wspomniani już Kanadyjczycy opowiedzieli nam też, że w mieście zawsze sporo się dzieje. Na kolejny dzień zaplanowany był koncert – według nich – najlepszego rockowego zespołu na Kubie. Nie jest to szczególnie popularny gatunek muzyki w tym kraju, więc istniała spora szansa, że jest to również jedyna kapela grająca ciężkie brzmienia. Grupa nie jest przesadnie znana, ale jeśli z jakiegoś powodu macie akurat ochotę usłyszeć próbkę kubańskiego rocka, to możecie zerknąć na kanał zespołu Bouqet na YT.



Podczas mojego pobytu na Kubie miałem też gorącą nadzieję na zobaczenie jakiegoś meczu miejscowego zespołu piłki kopanej. Pierwsze próby podjąłem jeszcze w Viñales, przy czym tamtejszy stadion miejski był raczej miejscem spotkań młodzieży pozbawionej w tym czasie zajęć szkolnych. Nadzieja ponownie rozbudziła się we mnie w Cienfuegos, które według dostępnych danychtriumfowało w zeszłorocznej edycji ligi kubańskiej, a mi udało się nawet zlokalizować na mapie miejscowy stadion. Nigdzie jednak nie udało mi się znaleźć jakiejkolwiek informacji o nadchodzących spotkaniach, co z kolei skłoniło mnie do zgłębienia tematu kubańskiego footballu.

Co ciekawe, w październiku 2024 tegoroczna edycja ligi nadal formalnie trwała. Problem w tym, że pierwsze i ostatnie spotkanie w jej ramach rozegrano jeszcze w … lutym, a o kolejnych meczach nie było póki co słychu. Według archiwalnych danych, jeszcze w czerwcu zeszłego roku spotkania odbywały się w miarę regularnie, nawet co kilka dni. Zagadkę martwej ligi częściowo wyjaśniają zawiłości kubańskiego systemu komunistyczno-rewolucyjnego. Warto wiedzieć, żeod 1961 na wyspie oficjalnie zakazany jest profesjonalny sport jako przejaw kapitalistycznego zepsucia. Kubańska liga pozostaje więc zarówno najwyższym poziomem rozgrywkowym, jak i turniejem w pełni amatorskim, bo zawodnicy nie otrzymują za grę żadnego wynagrodzenia. Potrafię sobie wyobrazić, że w obecnej sytuacji coraz ciężej może być im się spotkać z przeciwnikami z sąsiedniego regionu wyspy, bo – jak pewnie już wspomniałem – brakuje paliwa, więc i dojechanie na mecz sprawia pewne problemy. Sytuacja ze sportem na Kubie zaczęła się podobno powoli zmieniać w ostatniej dekadzie, bo kubańscy zawodnicy niby mogą bezpiecznie podpisać kontrakty z zagranicznymi klubami, ale w praktyce bardzo rzadko dochodzi do ich realizacji. A co na ten temat myślą sami Kubańczycy? Biorąc pod uwagę absolutne szaleństwo w knajpach przy okazji transmisji El Classico, mają chyba ciut bardziej wyrozumiałą od Fidela opinię na temat profesjonalnego futbolu.

Image
Obok rynku pojawiły się nawet stragany z pamiątkami.

Image
Pełna cywilizacja – równe chodniki, odremontowane fasady, puste śmietniki. Sielankę zaburzają przerwy w dostawie prądu, ale i tak jest nieźle.


Image
Główny deptak Cienfuegos.

Image
Kościół na rynku w Cienfuegos. Miejsce zdecydowanie pocztówkowe.

Image

Z samą nazwą miasta – Cienfuegos – wiąże się też pewna historia. Po przylocie na Kubę szybko zauważymy, że pamięć o rewolucji jest tutaj nadal żywa, a przynajmniej aktywnie kultywowana przez państwową propagandę. Z pomników, murali i przydrożnych tablic spoglądają na mieszkańców twarze dawnych przywódców, w tym przede wszystkim Che Guevara. Numerem dwa nie jest wcale – jak można by się spodziewać – Fidel Castro, a inny kubański awanturnik, Camilo Cienfuegos. Był jednym z nielicznych rewolucjonistów, który w miarę ogarniał militarne aspekty przedsięwzięcia i odnosił w tym zakresie wymierne sukcesy. Dzięki temu Fidel mianował go później szefem Rewolucyjnych Sił Zbrojnych, a sam Cienfuegos był jedną z najbardziej rozpoznawalnych i popularnych postaci całego ruchu. Na dzisiejszym Placu Rewolucji w Hawanie znalazły się zresztą tylko dwie twarze – Che Guevary i właśnie Camilo Cienfuegos. Swoją drogą, przy tym drugim uwieczniono też jego słowa, wypowiedziane do Fidela podczas jednego z jego publicznych przemówień – “Vas bien, Fidel”, czyli w bardzo luźnym tłumaczeniu – “Dobrze Ci idzie, Fidel”. Rzeczywiste relacje pomiędzy panami najprawdopodobniej uległy już w tamtym czasie sporemu ochłodzeniu.

Wraz z nastaniem nowego reżimu poglądy dwóch najsłynniejszych brodaczy wyspy zaczęły się zauważalnie różnić, przede wszystkim w kwestii ich stosunku do komunizmu. Castro był zwolennikiem zbliżenia z ZSRR, a siłą rzeczy i tamtejszym ustrojem społeczno-gospodarczym, czemu sprzeciwiał się Cienfuegos. Panowie nie mogli dojść w tej sprawie do porozumienia, więc niezbędna była interwencja siły wyższej. Dziwnym zbiegiem okoliczności, pod koniec października 1959 roku Camilo udał się w rejs do Hawany swoją służbową Cessną, lecz nigdy nie pojawił się w stolicy. Jego samolot zaginął gdzieś nad Morzem Karaibskim i Cienfuegos przepadł na zawsze. Kuba straciła bohatera rewolucji, a Fidel Castro wieloletniego przyjaciela i oponenta wobec jego komunistycznych zapędów. W uroczystości pogrzebowej brał udział wspomniany już wcześniej Che Guevara i to właśnie z tego dnia pochodzi jego najsłynniejsze zdjęcie. No dobrze, ale jaki jest związek samego miasta Cienfuegos z opisywanym tu Camilo Cienfuegos? Po prawdzie to żaden, bo wbrew autokratycznej tradycji to wcale nie od niego pochodzi nazwa wspomnianej aglomeracji, a od XIX-wiecznego hiszpańskiego kapitana o tym samym nazwisku. Nie myślcie sobie jednak, że pechowy dowódca na zawsze już przepadł z kart historii. Pamięć o nim trwała i znalazła nawet swój wyraz w oddalonym od Kuby o prawie o 9 000 kilometrów Mińsku Mazowieckim. Pewna okoliczna spółka, Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, obecnie znane jako PESA Mińsk Mazowiecki S.A., przez blisko 20 lat dumnie nosiła imię kubańskiego rewolucjonisty, Camilo Cienfuegos.

Podróżując po wyspie dziwiła nas zauważalna dysproporcja pomiędzy wszechobecnym kultem Che (albo też Camilo Cienfuegos) a znikomą obecnością Fidela Castro w przestrzeni publicznej. Faktycznie, parę razy przemawiał on z propagandowych plakatów gdzieś przy drodze, ale jak na takiego kubańskiego samca-alfa to coś za mało. Nie żyje on już ponad 8 lat, a w całym kraju nadal nie znajdziemy ani jednej nazwanej na jego cześć ulicy, placu albo przynajmniej wyjątkowo ładnego cygara. Oczywiście, nie jest to dziełem przypadku albo jakiegoś umniejszania roli Castro przez kolejnych przywódców Kuby. Fidel był bowiem w głębi serca skromnym rewolucjonistą o blisko miliardowym majątku, który zdecydowanie sprzeciwiał się kultowi jednostki. Na jakiś czas przed swoją śmiercią zażądał więc, aby nie nazywać jego imieniem żadnych obiektów użyteczności publicznej i ogólnie powstrzymać się od komunistycznej kanonizacji. Znając dobrze realia systemu przewidywał, że bez jego wyraźnej interwencji Hawana może być szybko przemianowana na “Ciudad Castro” przez co bardziej usłużnych naśladowców. Dzisiaj tylko dzięki wyjątkowemu umiarkowaniu Fidela (no i powszechnej biedzie) Kubańczycy dają radę powstrzymać się od ciągłych pochodów ku czci wodza rewolucji.

Image
Cienfuegos może się pochwalić śliczną kolonialną architekturą.

Image
Gdzieś na tej ulicy kierowca taksówki wśród najwybitniejszych polskich piłkarzy wymienił nam Ireneusza Jelenia.


Image
Wiecznie żywy Polaquito gdzieś na bocznej uliczce Cienfuegos.

Image
Tylko sporadycznie na Kubie możemy dojrzeć wizerunek Fidela. Tu akurat na propagandowym banerze.


Image
Na Kubie baseball i piłka nożna są podobnie popularne. Tu akurat stadion z Viñales.

Image
A to stadion w Hawanie. Nie wydaje mi się, żeby regularnie grywał tu Huragan La Habana albo inny GKS José Martí.


Image
Wyjątkowo dobrze zaopatrzony sklep. W ofercie m.in papierosy, soczki i spaghetti, a na wszystko spogląda nieśmiertelny El Comandante.


Image
Wieści o dostawach produktów pierwszej potrzeby szybko rozchodzą się wśród miejscowych.


Image
Ciekawe, czy na Kubę dotarł już koncept przetargów na ławeczki w cenie nowego Mercedesa.


Image
Cienfuegos prezentuje się całkiem zamożnie.


Image
Fidel i Cienfuegos. Prawdziwi rewolucyjni przyjaciele aż po grób. Albo aż do pierwszej różnicy zdań i śmierci jednego z nich w niewyjaśnionych okolicznościach.


Trynidad - człowiek z molibdenu oraz egzotyczny proceder korupcyjny


Napięty grafik nie pozwolił nam jednak na dłuższy pobyt w Cienfuegos. Przy okazji moja sytuacja na froncie zdrowotnym znacznie się poprawiła, więc miałem dobre karty na ręku, żeby namówić swoją towarzyszkę do kontynuowania podróży według wcześniej założonego planu. W ten sposób dojechaliśmy do malowniczego Trynidadu, będącego jednym z najstarszych miasteczek na Kubie. Rejon bardzo się wzbogacił podczas okresu cukrowego prosperity, trwającego mniej więcej od początku do XIX wieku do końca I Wojny Światowej. Obecnie w miasteczku widać jednak zarówno pozostałości jego “złotego wieku”, jak i cóż, mniej świetnej współczesności. Kolonialna starówka Trynidadu również znalazła się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, aczkolwiek zakres jej konserwacji potrafi pozostawić nieco do życzenia. Wystarczy odejść jedną lub dwie uliczki głównego placu, aby zobaczyć budynki, w których zdecydowanie więcej od UNESCO do roboty miałby UNICEF albo WHO.

Jak we wszystkich turystycznych miejscach na Kubie, w Trynidadzie jest pięknie, ale biednie. Ledwo trzymające się w pionie baraki tuż obok zabytków architektury, gromady żebraków proszących o paracetamol pod drogimi knajpami, a do toalety w jedynym muzeum aż strach zaglądać. Wspomniana placówka kultury to swoją drogą też bardzo ciekawy obiekt, który w naszym położeniu geograficznym nie miałaby prawa istnieć. Znajduje się ona w budynku dawnego magnata cukrowego i z jakiegoś powodu wyposażone jest w całkiem wysoką dzwonnicę. Większość odwiedzających rezygnuje tym samym z wizyty w muzeum i od razu wspina się po schodach na szczyt wieżyczki, gdzie mogą zrobić zdjęcie ślicznej panoramie Trynidadu. Wizyta w samej placówce jest przy tym być może jeszcze bardziej niezapomnianym wrażeniem. Zgodnie z przewodnią myślą systemu, poświęcona jest przede wszystkim rewolucji, a przy okazji też odrobinę historii miasta. Część wojenno-wyzwoleńcza jest chyba najgorzej wyposażonym muzeum, jakie dotychczas widziałem. Na całą wystawę składa się kilka niepodpisanych zdjęć, parę map, może ze dwa karabiny i w ten sposób powoli zmierzamy do końca spisu inwentarza. Natomiast fragment poświęcony historii miasta jest – co ciekawe – jeszcze gorszy. W malutkiej salce zgromadzono kilka zdjęć lokalnych władz, jakąś zagubioną laurkę z kubańskiej podstawówki oraz… wydrukowany artykuł o Trynidadzie z Wikipedii. Na pocieszenie mogę powiedzieć, że cena wizyty jest zupełnie adekwatna do jej walorów edukacyjno-estetycznych i wynosi w przeliczeniu na nasze jakieś 2 złote.

Jedną z osobliwości Trynidadu jest fakt, że większość ulic w mieście posiada dwie nazwy: jedną przed-, a drugą porewolucyjną. W ten sposób sąsiedzi mieszkają na przykład jednocześnie przy ulicy Simona Bolivara (południowoamerykańskiego bohatera narodowego), jak i ulicy Desengaño (rozczarowania). Z jakiegoś powodu tylko ulica Kolumba pogodziła obie strony sporu, dzięki czemu pozostawiono ją pod starą nazwą. W praktyce lekko komplikuje to sytuację podróżnym. Bardzo często Kubańczycy podają adresy mniej więcej w taki sposób: ulica X, pomiędzy ulicą Y i Z. Teraz wyobraźcie sobie, że próbujecie wytłumaczyć komuś, aby wysadził was na ulicy Francisco Gomez Toro (czyli dawnej Peña), z kolei mieszczącej się pomiędzy czterema kolejnymi łamańcami językowymi. Zanim podasz komuś adres, to musisz wyrecytować nazwiska połowy kubańskich rewolucjonistów i drugie pół słownika hiszpańskiego. Niemniej w jakiś sposób jest to rozwiązanie iście salomonowe, bo niezależnie od poglądów politycznych, każdy znajdzie dla siebie dogodne nazewnictwo.

Pierwszy dzień spędziliśmy błąkając się po mniej lub bardziej (choć głównie to drugie) urokliwych uliczkach miasta. Na jakimś etapie wspięliśmy się nawet na pobliskie wzgórze, gdzie mieścił się nadajnik stacji telewizyjnej. W zasadzie gotowi byliśmy już uznać, że akurat ta wycieczka w 30-stopniowym upale była pomysłem zgoła idiotycznym, kiedy wypatrzył nas jeden z pracowników placówki i zaprosił do środka. Zadowolony niespodziewanym towarzystwem, wspiął się z nami na dach swojej stacji i z jej szczytu opowiedział nam o całej okolicy Trynidadu. Nauczony doświadczeniem z różnych części świata, czekałem już tylko jak za swoją usługę będzie chciał od nas pieniądze, szybko zmieniając charakter naszych relacji na bardziej komercyjny. Co najdziwniejsze, nic takiego nie miało miejsca, a ja zszedłem ze wzgórza zaskoczony, że na Kubie nadal można z kimś porozmawiać bez wchodzenia w rolę turysty do naciągnięcia. Przyznam się szczerze, że po chwili to z kolei ja czułem się jak skąpy gringo bez odrobiny kultury.

Image
Zachód słońca w Trynidadzie. Doskonałe warunki do picia piwka i gry w makao.

Image
Małe muzeum Rewolucji w Trynidadzie. Ekspozycja jest umiarkowanie rozbudowana.


Image
A to część poświęcona historii miasta w tutejszym muzeum. W cenie biletu ta skarbnica wiedzy oferuje nam m.in. wydruki z Wikipedii.


Image
W Trynidadzie – jak na całej Kubie – przeważa zabudowa jednopiętrowa.


Image
Wszystkie ulice na starówce Trydnidadu są wybrukowane. W totalnych ciemnościach nocy znacznie zwiększa to szanse na skręcenie kostki.


Image

Image
Najpopularniejszy rodzaj sklepu na Kubie, czyli handel obwoźny.


Image
Zawodowy sport nie jest mile widziany na wyspie, ale nikt nie zabroni Kubańczykom, żeby marzyć o zostaniu kolejnym Messim.


Image
Jak na całej Kubie – ładnie, ale biednie.


Image
Wodospad Vegas Grandes, jeden ze skarbów pobliskiego parku narodowego.


Image
Ruiny niedaleko kompleksu szpitala zakaźnego w Topes de Collantes. Sam szpital w miarę się trzyma, ale po zwycięstwie rewolucji porzucono rozpoczęte okoliczne budowy.


Image

Image
Kubańczycy uwielbiają przesiadywać na werandzie. Mieszkańcom miast jest trochę ciężej, ale zawsze znajdą sobie kawałek chodnika lub inny wykusz.


Jednym z największych bogactw Trynidadu jest jego życie nocne. Na starówce i okolicach pełno jest knajp, które za dnia serwują całkiem dobre jedzenie i nawet lepsze od nich drinki. Sytuacja staje się jeszcze ciekawsza wraz z nastaniem nocy, bo wtedy w praktycznie wszystkich szanujących się knajpach zaczynają się koncerty na żywo. W repertuarze jest chyba wszystko, od kubańskiego jazzu, przez pieśni ludowe na klasykach Buena Vista Social Club kończąc. Niezależnie od muzyki, Kubańczykom nie potrzeba dodatkowych zachęt aby bez wahania wyjść na parkiet. Niekiedy dołączają do nich też co odważniejsi turyści, którym zwiększone stężenie Mohito we krwi wmówiło jakoś, że są przecież wyśmienitymi tancerzami. Dla mnie jednak taneczne kompetencje Kubańczyków wydawały się na tyle solidne, że powstrzymałem się od udzielenia im kilku lekcji rodem z nadwiślańskich wesel. Nocne śpiewy i zabawy trwały do późna w nocy, choć ja sam słyszałem je o tej porze głównie przez sen. Niestety, w pewnym momencie życia człowiek odkrywa, że rum na wakacjach jest super, ale spanie 8 godzin jest jeszcze lepsze.

W kolejnych dniach korzystaliśmy ze wszystkich atrakcji Trynidadu, położonego w racjonalnej odległości zarówno obok górzystego parku narodowego, jak i miejscowych plaż. Z uwagi na dość wysokie ceny niespecjalnie chcieliśmy korzystać z ofert wycieczek naszego gospodarza, więc wzięliśmy się za samodzielnie rozpoznanie rynku atrakcji turystycznych. Spacerując po ulicach, na jakimś etapie poznaliśmy Piñę – lokalnego człowieka renesansu. Muszę przyznać, że w jego wypadku silny kubański akcent niekiedy utrudniał nam komunikację, ale nie ma takich rzeczy, których nie da się wytłumaczyć odpowiednią ilością gestykulacji. Sam Piña był też zachwycony, że po pierwsze w ogóle znalazł turystów, a po drugie, że tak wspaniale dogadują się z nim po hiszpańsku. Nie chciałem burzyć jego opinii na temat naszych zdolności językowych, dlatego też spora część naszych rozmów polegała na potakiwaniu i wygłaszaniu zupełnie niezwiązanych z tematem stwierdzeń.

Nasz nowy kolega zaproponował nam całodniową wycieczkę w pobliskie góry, przy czym pokrętnie wyjaśnił, że po drodze mogą nas czekać jakieś problemy z policją. Na ile go zrozumiałem, posiadał gotowe rozwiązanie tej kwestii, w niejasny sposób wiążące się jakoś z rybami i jego kuzynką. Z braku lepszego pomysłu, wsiedliśmy na pakę starożytnego jeepa Piñi i ruszyliśmy gdzieś na obrzeża Trynidadu. Po drodze na miejsce nasz kierowca wytłumaczył nam, że jest bardzo dumny ze swojego 76-letniego pojazdu, chociaż akurat jakiś czas temu zgubił do niego dokumenty i jeździ nim głównie na rezerwie paliwa. Okej, jesteśmy na wakacjach, nie będziemy się takimi rzeczami stresowali, więc grzecznie pokiwaliśmy głowami i czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków. Po krótkim postoju do naszego prawie nadającego się do ruchu pojazdu wsiadła wspomniana kuzynka Piñi, ubrana w charakterystyczny mundur policyjny. Jak się szybko okazało, dojechała z nami tylko na rogatki miasta, gdzie jej koledzy z pracy skrupulatnie sprawdzali dokumenty wjeżdżających do miasta taksówek. Zgodnie z lokalnymi przepisami, prawo do przewozu turystów (a przede wszystkim pobierania od nich opłat) mają tylko oficjalne agencje, namaszczone do tego przez rząd. Nietrudno się domyślić, że od tego restrykcyjnego przepisu istniały pewne wyjątki. Podczas wcześniejszych przejazdów kilkakrotnie widziałem, jak kierowcy omyłkowo dawali stróżom prawa do sprawdzenia plik pesos zamiast dokumentów pojazdu, a tym razem nasz Kubańczyk postanowił skorzystać z rodzinno-zawodowej przychylności. Jaką rolę w tym wszystkim miały odegrać ryby, to akurat okazało się następnego dnia.

W pobliskim parku Topes de Collantes można było nieco ochłonąć od panującego na wyspie upału, a przy okazji bliżej przyjrzeć się miejscowej florze. W okolicy znajduje się też kilka mniej lub gorzej zadbanych tras trekingowych, zazwyczaj kończących się u podnóży jakiegoś wodospadu lub innego cieku wodnego. Jednym z głównych punktów każdej wycieczki jest przy tym wodospad (i prowadząca do niego ścieżka) Vegas Grandes. Przy wejściu na szlak spotkaliśmy się z osobliwym przejawem miejscowej przedsiębiorczości, bo pan strażnik z szałasu zażądał od nas po 10 euro za wstęp. Stawka co najmniej mało kubańska, ale dobrze, to park narodowy, więc nie będziemy grymasić. Oczywiście, jakikolwiek oficjalny cennik nie istniał, a na potwierdzenie płatności dostaliśmy tylko niefiskalne kiwnięcie głową. Kiedy ta sama sytuacja pojawiła się przy szlaku na kolejny wodospad, poczuliśmy się już ewidentnie robieni w konia. Na ten problem Piña również znalazł rozwiązanie, bo korzystając z mieszanki wrodzonego uroku osobistego i nabytych znajomości, odnalazł dla nas szlaki pozbawione kas biletowych. Poziom ich przygotowania pozostawiał niekiedy nieco do życzenia, ale generalnie to rozwiązanie zdecydowanie bardziej przypadło nam do gustu. Kiedy jednak na kolejnym opuszczonym szlaku napotkaliśmy na – tym razem zupełnie prawdziwego węża – jakoś nabraliśmy ochoty na powrót do cywilizacji. Podobno jakiś czas temu z Topes de Collantes można było przejechać w 1,5 godziny na największy wodospad Kuby, El Nicho, ale jakiś czas temu ulewne deszcze zniszczyły drogę, a władze nie spieszą się z jej odbudową. Bogatsi o kilkadziesiąt zdjęć i cały dzień na świeżym powietrzu, ruszyliśmy w stronę Trynidadu.

Wszystkie szaleństwa systemu Kuby sprawiają, że nawet nocne wyjście do knajpy w tym kraju to ciekawe przeżycie. Z jednej strony mamy bowiem lokale tętniące życiem, z których unosi się nieśmiertelna Guantanamera, a z drugiej strony prowadzące do nich ulice pogrążone są w iście nierealnych ciemnościach. W efekcie przechodnie oświecają sobie drogę latarkami w telefonach, co i rusz potykając się rytmicznie o dziury w miejskim bruku. Zapomniałem chyba wspomnieć, ale w tej części wyspy nadal nie przywrócono w pełni elektryczności, a nawet gdyby jakimś cudem udało się to osiągnąć, to Trynidad sprawiał wrażenia zainteresowanego oświetleniem miejskim.

Image
Pracownicy knajp czekają na zmierzch i rozpoczęcie nocnego życia miasteczka.


Image
Każda szanująca się (czytaj: droższa) knajpa w Trynidadzie posiada wieczorem generator prądu i zespół muzyczny.


Image
Główny plac Trynidadu.


Image
Rzeka płynąca przez jaskinie gdzieś na końcu jednej z leśnych ścieżek.


Na zakończenie wizyty w Trynidadzie spróbowaliśmy zrobić w końcu użytek z naszej maski do snorkellingu. Powiedzieliśmy o tym pomyśle Piñi, który zareagował entuzjastycznie i postanowił obwieźć nas po swoich ulubionych miejscówkach na wybrzeżu. Z potoku jego kubańskiego slangu wychwyciłem też, że na co dzień jest zapalonym rybakiem i całe dni potrafi spędzić na morzu. W tamtym momencie na myśl przychodził mi raczej obraz z książki “Stary człowiek i morze”, co było bardzo odległe od rzeczywistych technik stosowanych przez naszego kolegę.

Ponownie zapakowaliśmy się do jego wysłużonego Jeepa, a Piña ruszył w kierunku pobliskiej Playa Boca. Jak sam twierdził, jest to doskonałe miejsce do łowienia ryb, gdzie jemu też zdarza się pływać z maską. Tym razem rozrywki dostarczali mu jednak nieporadni Polacy, którzy co kilkanaście minut wychodzili na brzeg pooddychać świeżym powietrzem. W każdym razie ryb było sporo, a gdzieniegdzie udało nam się dojrzeć nawet jakieś nieśmiałe szczątki rafy koralowej. Piña zarzekał się, że dalej od brzegu jest jeszcze lepiej, ale wątpliwe umiejętności pływackie powstrzymały mnie od podobnych eskapad. Największą napotkaną osobliwością była natomiast bliżej nieokreślona ryba z rodzaju podnawek, które mają w zwyczaju przyczepiać się do większych okazów i korzystać przez to z darmowej podwózki oraz wyżywienia. Z nieznanego mi powodu uznała, że świetnie nadaję się na jej nowego żywiciela i wczepiona w moją nogę towarzyszyła mi przez cały czas prób utrzymania się na wodzie. Uwierzcie mi, uczucie przyssanej do uda ryby dalekie jest od mojej definicji komfortu, aczkolwiek po jakimś czasie nawet do tego dało się przyzwyczaić.

W dalszej kolejności Piña zabrał nas na główną plażę Trynidadu, Playa Ancon. Na miejscu w końcu wyjaśnił nam na czym polega snorkelling w jego wykonaniu oraz co ma wspólnego łowieniem ryb, a przy okazji również z wczorajszą zawoalowaną korupcją. W temacie tego ostatniego powiedział nam, że faktycznie policjanci zgodzili się przymknąć oczy na jego brak papierów, pozwoleń i antyczny wiek samochodu, ale w zamian bardzo chętnie zjedliby rybę. Z kolei tak się szczęśliwie składa, że Piña jest znanym na całą okolicę rybakiem, więc obie strony doszły do porozumienia w sprawie barteru. Jego renoma natomiast w dużym stopniu wynika z faktu, że nad wątpliwą skuteczność wędki upodobał sobie inne narzędzie połowu: harpun. I tak oto Piña rozebrał się do gaci, założył prostą maseczkę z rurką, leciwe płetwy i uzbrojony we wspomniane narzędzie zbrodni zaczął wchodzić do morza. Jeszcze chwilę przed zanurzeniem ustalił z nami, że wróci najpóźniej za 4 godziny, po czym bez większego wahania wypłynął na pełne morze. Przez jakiś czas widzieliśmy jeszcze unoszącą się za nim malutką boję, nieznanego mi dokładnie przeznaczenia, po czym i ona zniknęła gdzieś w blasku karaibskiego słońca.

Podczas gdy nasz kierowca oddawał się morskiemu kłusownictwu, my wylegiwaliśmy się na plaży. Sama czynność nigdy przesadnie mnie nie pociągała, ale na tak ładnej plaży nawet mi sprawiało to pewną przyjemność. Słońce, czysty piasek, przejrzysta woda i… hm, grupy starszych Europejczyków z Kubankami. W tym miejscu mógłbym niby pisać o wakacyjnej miłości i uczuciu, które łączy ludzi nawet pomimo braku wspólnego języka. Problem w tym, że wspomniane pary łączy raczej coś zgoła odmiennego, a mianowicie: prostytucja. Jak w kilku innych podobnie krajach świata, również na Kubie kwitnie proceder opłacania sobie miejscowych towarzyszek podróży przez bogatych turystów. Często jest to wręcz współpraca długofalowa, trwająca przez cały urlop albo nawet i kilka kolejnych. Co przy tym ciekawe, sytuacja nie wydaje się wzbudzać większych emocji wśród Kubańczyków i traktowana jest jako coś zupełnie normalnego, a wręcz jako naturalny sposób na wakacyjny zarobek. Miejscowi nie zaglądają nikomu pod pierzynę (choć w tych warunkach pogodowych i tak mają ją tylko wyjątkowi fetyszyści) i wydają się bardzo wyzwoleni we wszystkich kwestiach płciowych. Wszystko, co tylko przeciętnie kreatywny człowiek potrafi zrobić ze swoimi narządami rozrodczymi i ich okolicami, uznawane jest za sprawę prywatną i nie wywołuje sensacji. Niby wspomniana naturalność to nic wielkiego, ale i tak potrafi zaskoczyć osobę wychowaną w naszym kręgu kulturowym. Pragnę zauważyć, że z ponad połową Kubańczyków dzielimy formalnie to samo wyznanie, a jednak nasze społeczeństwa – delikatnie mówiąc – nieco się różnią w tej kwestii. Najwidoczniej dystans i tropikalna pogoda potrafią złagodzić surowość moralnych wzorców płynących z Watykanu.

Dalsze rozważania na tematy obyczajowe przerwał nam widok Piñi wyłaniającego się z morza. Najwidoczniej tym razem 3 godziny w wodzie zupełnie mu wystarczyły, bo wyciągnął ze sobą całe naręcze ryb i chyba ze dwie langusty. Jak sam stwierdził, zazwyczaj wypływa w morze na jakieś 7-8 godzin, ale tym razem jest przecież w pracy i nie chciał nas zostawiać na cały dzień. Był przy tym ewidentnie zadowolony z połowu, bo poza zaplanowaną korzyścią majątkową dla policjantów zostało mu jeszcze kilka sztuk na dalszy barter. Zanim ostatecznie zebraliśmy się z plaży, Piña zdążył jeszcze pobajerować kelnerki oraz nazbierać puszek, które zamierzał podarować sąsiadce w ramach drobnego wsparcia. Niestety, po powrocie do miasta musieliśmy pożegnać się z tym człowiekiem kubańskiego renesansu oraz z samym Trynidadem. Nierealna jeszcze chwilę temu wizja powrotu do polskiego listopada zaczęła tym samym nabierać coraz to wyraźniejszych kształtów.

Image
Playa Ancon, najładniejsza plaża Trynidadu.


Hasta luego, Cuba


Na zakończenie wyjazdu wróciliśmy jeszcze do Hawany, gdzie wpadliśmy na pomysł wysyłki staromodnych pocztówek do rodziny i niektórych znajomych. Tu po raz kolejny dała nam się we znaki cała logika i wzorowa organizacja kubańskiego systemu. Zacząć należy od tego, że znalezienie placówki pocztowej graniczy z cudem, chociaż może należy tu uściślić – chodzi mi o znalezienie otwartej placówki pocztowej. Spacerując po mieście udało nam się zlokalizować trzy obiekty, które w zasadzie powinny świadczyć wskazane usługi. Wszystkie były – jakżeby inaczej – zamknięte, przy czym stan niektórych lokali wskazywał, że proces ten może trwać już co najmniej od kilku huraganów. Kolejną próbę podjęliśmy jeszcze na lotnisku w Hawanie i faktycznie, osiągnęliśmy tam pewne sukcesy. Okazało się, że jeszcze przed kontrolą bezpieczeństwa znajduje się sklepik z pocztówkami oraz (co za zaskoczenie) zamknięta placówka pocztowa. W sklepiku dostaliśmy pocztówkę, a wraz z nią zapewnienie, że można ją nadać po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa. Jak się później okazało, była to w pewnym sensie prawda. Po drugiej stronie kontroli faktycznie znaleźliśmy inną budkę, która była władna do nadawania listów, ale w naszym wypadku nie na wiele się to zdało. Lokal nie posiadał bowiem samych znaczków – te można było kupić wyłącznie na poczcie, która po pierwsze została już za nami, a po drugie i tak był zamknięta. W ten sposób kartka przyjechała z nami do Polski jako kolejna pamiątka ułomności kubańskiego systemu.

Spotkałem się kiedyś z taką opinią, że z wyjazdem na Kubę należy się spieszyć, bo już wkrótce zaleje ją fala kapitalizmu i wyspa straci swój unikalny urok. Faktycznie, jeśli pod pojęciem uroku mamy na myśli wszechobecny niedobór i komunistyczną prowizorkę, to nadal jest go pełno na wyspie. Kwestią sporną pozostaje natomiast, czy miejscowi nie zdecydowaliby się na oddanie jego części w zamian za burżuazyjne wymysły w postaci elektryczności albo jedzenia. Na nieszczęście dla nich, niewiele wskazuje na masowe pojawienie się wspomnianych luksusów na Kubie w najbliższym czasie. Zmiany, owszem, stopniowo zachodzą, ale raczej na gorsze. Od naszego wyjazdu kraj przeżył kolejną zapaść sieci energetycznej, huragan, problemy z zaopatrzeniem i – jakby tego było mało – trzęsienie ziemi. Większość z tych problemów byłaby wyzwaniem nawet dla świetnie zarządzanego państwa, a co dopiero dla komunistycznego skansenu.

Miejscowi powtarzają, że znajdują się w punkcie kryzysowym i że dalsze trwanie w tym stanie jest zwyczajnie niemożliwe. W ostatnich dniach pojawiły się również doniesienia o pierwszych, nieśmiałych jeszcze protestach na wyspie, które zostały jednak szybko stłumione. Uśmiechnięci Kubańczycy od dawna nie pałają już miłością do swojej władzy, a ta każdego dnia zdaje się na dodatek potwierdzać własną nieudolność. System chwieje się i trzeszczy, trzymając się wyłącznie na trytytkach masowego zamordyzmu. Może więc warto pośpieszyć się z wyjazdem na Kubę? Jeśli utrzyma ona aktualne tempo cofania się w rozwoju, za kilkanaście lat możecie już tam nie dolecieć. Bo nie będzie na przykład lotnisk.
_________________
Zapraszam na bloga All Exclusive, na którym znajdziecie kilka podróżniczych historii, przepisy na nalewki i wszystko, co akurat przyjdzie mi do głowy.


Ostatnio edytowany przez dywyndydyfar, 19 Lis 2024 17:59, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
32 ludzi lubi ten post.
11 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
Rendez-vous w Paryżu ♥️🍷 Zbiór lotów do francuskiej stolicy od 168 PLN 🇫🇷🥐 Rendez-vous w Paryżu ♥️🍷 Zbiór lotów do francuskiej stolicy od 168 PLN 🇫🇷🥐
Greckie wczasy z parkiem wodnym 🏊‍♂️🌊 Tydzień all inclusive na Zakintos za 2704 PLN Greckie wczasy z parkiem wodnym 🏊‍♂️🌊 Tydzień all inclusive na Zakintos za 2704 PLN
#2 PostWysłany: 19 Lis 2024 13:14 

Rejestracja: 21 Mar 2018
Posty: 1911
złoty
dywyndydyfar napisał(a):
Faktycznie, jeśli pod pojęciem uroku mamy na myśli wszechobecny niedobór i komunistyczną prowizorkę, to nadal jest go pełno na wyspie. Kwestią sporną pozostaje natomiast, czy miejscowi nie zdecydowaliby się na oddanie jego części w zamian za burżuazyjne wymysły w postaci elektryczności albo jedzenia.


W sedno!

Byłem na Kubie w lutym 2019, czyli w ostatnim roku relatywnego "dobrobytu", ze stabilną walutą (CUC) i w miarę sprawnie funkcjonującymi podstawowymi usługami, przy czym mam tu na myśli perspektywę turysty, a nie mieszkańca. Obserwacja jak żyją mieszkańcy już wtedy robiła wrażenie totalnej beznadziei.
Miałem wrażenie, że trafiłem z powrotem do polskich lat 80-tych, z wysepkami kapitalizmu wczesnych 90-tych, przy czym tym razem jako "dewizowy" turysta.

Od wtedy nastąpiło duże tąpnięcie. W myśl starego dowcipu z epoki: "Towarzysze! Ojczyzna nasza stanęła na skraju przepaści. Od tego czasu zrobiliśmy duży krok naprzód."

dywyndydyfar napisał(a):

Miejscowi powtarzają, że znajdują się w punkcie kryzysowym i że dalsze trwanie w tym stanie jest zwyczajnie niemożliwe. W ostatnich dniach pojawiły się również doniesienia o pierwszych, nieśmiałych jeszcze protestach na wyspie, które zostały jednak szybko stłumione. Uśmiechnięci Kubańczycy od dawna nie pałają już miłością do swojej władzy, a ta każdego dnia zdaje się na dodatek potwierdzać własną nieudolność. System chwieje się i trzeszczy, trzymając się wyłącznie na trytytkach masowego zamordyzmu.


Spotkałem się z teorią, że to się tak długo utrzymuje też dzięki temu, że zdecydowana większość osób wykazujących się aktywną postawą, które mogłyby zdobyć się na sprzeciw, prędzej czy później emigruje. Są w tym różne przeszkody, ale przeważnie w końcu da się znaleźć jakąś drogę na zewnątrz. Dzięki takiemu "upuszczaniu pary w kotle" większość ludności pozostaje bierna i reżim może wegetować dalej.
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#3 PostWysłany: 20 Lis 2024 21:47 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 18 Wrz 2012
Posty: 189
Loty: 107
Kilometry: 270 851
Piszesz bardzo ciekawie, z polotem i humorem, bardzo fajna lektura! :-)
Zwiedziłam te same miejsca na Kubie w 2016 i faktycznie wydaje się że mocno tam się wszystko posypało, teraz bym się już pewnie na taką samotną wyprawę nie zdecydowała. Kraj z piękną przyrodą i miłymi ludźmi, wielka szkoda.
No i najważniejsze - zdrowia! Chętnie przeczytam kolejne relacje :-)
Góra
 Profil Relacje PM off
dywyndydyfar lubi ten post.
 
      
#4 PostWysłany: 21 Lis 2024 12:52 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2012
Posty: 44
niebieski
Ladyage napisał(a):
Zwiedziłam te same miejsca na Kubie w 2016 i faktycznie wydaje się że mocno tam się wszystko posypało, teraz bym się już pewnie na taką samotną wyprawę nie zdecydowała. Kraj z piękną przyrodą i miłymi ludźmi, wielka szkoda.


Kraj jest w totalnej rozsypce, chociaż z perspektywy turysty nadal nie jest tak źle. Pomimo całej biedy, na miejscu jest bardzo bezpiecznie. Wszystkich niezdecydowanych wręcz zachęcałbym do odwiedzin, bo wydawane przez podróżnych pieniądze umożliwiają mieszkańcom zarobienie jakichkolwiek realnych środków do życia.

Niemniej perspektywa życia na Kubie jako Kubańczyk (a nie Kanadyjczyk z portfelem pełnym dewiz) jest absolutnie przygnębiająca. Zgadzam się też z @meczko, że wszystko trzyma się na miejscu głównie przez "wentyl bezpieczeństwa" w postaci migracji. Jest ona trudna, droga, ale nadal stanowi główną decyzję wszystkich niezadowolonych ze stanu kraju.
_________________
Zapraszam na bloga All Exclusive, na którym znajdziecie kilka podróżniczych historii, przepisy na nalewki i wszystko, co akurat przyjdzie mi do głowy.
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#5 PostWysłany: 23 Lis 2024 18:45 

Rejestracja: 27 Lis 2017
Posty: 129
Loty: 103
Kilometry: 222 303
dywyndydyfar napisał(a):

Spotkałem się kiedyś z taką opinią, że z wyjazdem na Kubę należy się spieszyć, bo już wkrótce zaleje ją fala kapitalizmu i wyspa straci swój unikalny urok.


Dokładnie to samo mówiono przed moją podróżą w lutym 2020, a jednak jak czytam jest tylko gorzej.

Bardzo fajny styl pisania. Dzięki za przeniesienie na Kubę. Gdyby nie to, że na świecie tyle nieodkrytych przeze mnie kierunków, chętnie bym tam powróciła.
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#6 PostWysłany: 06 Gru 2024 09:45 

Rejestracja: 22 Mar 2016
Posty: 21
Bardzo fajna relacja a Kuba kusi, tylko te problemy z ESTA później. Ten aspekt chyba im nieco położył turystykę.
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#7 PostWysłany: 30 Sty 2025 00:43 
Moderator forum
Awatar użytkownika

Rejestracja: 16 Wrz 2011
Posty: 2706
Loty: 259
Kilometry: 313 227
dywyndydyfar napisał(a):
Miejscowi powtarzają, że znajdują się w punkcie kryzysowym i że dalsze trwanie w tym stanie jest zwyczajnie niemożliwe.


Akurat prowizorka - jak widać również ustrojowa, jest często najtrwalszym rozwiązaniem. Ale faktycznie towarzysze kubańscy z politbiura mogliby zrobić surowy rachunek sumienia i dojść do wniosków na temat efektywności i wydajności socjalizmu w kubańskim wydaniu zwłaszcza, że od początku rewolucji na wyspie już trochę czasu minęło. Tak po ludzku to najbardziej samych Kubańczyków szkoda bo trochę takie stracone pokolenia.


Bardzo fajna relacja, super się czytało :)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 7 posty(ów) ] 

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group