Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 11 posty(ów) ] 
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 08 Sie 2025 07:55 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2012
Posty: 44
niebieski
Zbliżając się do lądowania na lotnisku w Bogocie nie mogłem powstrzymać się od myśli, że podróż poślubna do Kolumbii to jednak absurdalny pomysł. W ciągu ostatniego miesiąca główne wieści docierające do Polski z tego państwa dotyczyły trzęsienia ziemi, powodzi i postrzelenia kandydata na prezydenta. Na to wszystko nakładała się jeszcze perspektywa zagrożenia zwykłą, można by powiedzieć – przyziemną przestępczością, której nadal sporo w dużych miastach i niektórych rejonach. Jakby tego było jeszcze mało, prognozy pogody zgodnie wskazywały na umiarkowane, mocne lub apokaliptyczne ulewy na terenie kraju przez cały nasz pobyt.

Trzy tygodnie później, czekając na lotnisku w Bogocie na samolot powrotny, nasz obraz Kolumbii przedstawiał się już nieco lepiej. Część obaw okazała się bezpodstawna, inne z kolei wręcz przeciwnie, natomiast przede wszystkim jest to kraj wielu paradoksów i kontrastów. W jakimś stopniu widzimy to po wrażeniach z wyjazdu, bo z jednej strony nie żałujemy żadnej chwili spędzonej w Kolumbii (no dobra, może poza jedną nocą w Santa Marta, ale o tym później), a z drugiej niechętnie wyobrażam sobie przeprowadzkę tutaj na stałe albo nawet na dłuższy czas.

Z kolei ze wspomnianych na wstępie strachów w zasadzie wszystkie okazały się prawdziwe, tylko żadne z nich nie były czarno-białe. Dla przykładu: senator Miguel Uribe faktycznie został postrzelony, na dodatek dwukrotnie (i jeszcze w głowę), ale wbrew wszelkiej logice ma szansę na wyzdrowienie. Na dodatek miejscowi sami uznają to za wyjątkową sytuację, bo jak twierdzą, takie rzeczy skończyły się w Kolumbii jakieś 20 lat temu. Z kolei przestępczość wszelkiego rodzaju ma się dobrze, również według relacji spotkanych podróżnych, ale znowu – nas osobiście nie dotknęła. Faktycznie, był moment, w którym moja świeżo upieczona małżonka mało nie zginęła pod dawnym domem Pablo Escobara, tylko że w całą sprawę w ogóle nie byli zaangażowani Kolumbijczycy. Bezpieczeństwu w Kolumbii poświęcę zresztą odrębny post, bo to obszerne zagadnienie i sami przed wyjazdem szukaliśmy informacji na ten temat. Jedynie nasze troski co do pogody okazały się zupełną bzdurą, bo prognozy w Kolumbii sprawdzają się podobnie jak przepowiednie końca świata. Dla ułatwienia życia potencjalnym naśladowcom w odrębnym miejscu zbiorę też szereg praktycznych porad i innych informacji, które mogą być przydatne przy planowaniu wyjazdu do Kolumbii na własną rękę.

Pierwsze wrażenia i przerażenia

Już sam transport z lotniska był dla nas nowym doświadczeniem. W pierwszych godzinach na kolumbijskiej ziemi nie odważyliśmy się skorzystać jeszcze z transportu publicznego, więc zamówiliśmy Ubera pod adres wskazany na naszej rezerwacji. Pan kierowca okazał się całkiem rozmowny, a patrząc na nasze wielkie plecaki i wschodnioeuropejską urodę, nie omieszkał doradzić nam, abyśmy bardzo na siebie uważali. Coś go też tchnęło i dopytał się, czy aby na pewno wpisaliśmy w aplikacji dobry adres naszego hotelu. Przed przyjazdem wyczytałem, że co do zasady ulice w Kolumbii nie posiadają nazw, a wyłącznie numery. System jest skonstruowany mniej więcej tak, że ulice idące ze wschodu na zachód nazywają się “calle”, a te z północy na południe “carretera”. Typowy adres wygląda więc tak: Calle 11 #4-41, co oznacza, że jest to budynek na calle 11, znajdujący się 41 metrów od skrzyżowania z carretera 4. Oczywiście, bywa to bardziej skomplikowane, bo często ulice nie mogą iść dokładnie wzdłuż linii prostej. W Bogocie jest jednak jeszcze jeden problem, którego zupełnie nie byłem świadomy. Mianowicie – wszystkie adresy są w rzeczywistości… zdublowane. W ten sposób ten sam adres występuje w części północnej, jak i w południowej (chociaż wtedy dodaje mu się na końcu “sur”). Z jakiegoś powodu aplikacja wyznaczyła mi trasę do adresu położonego w południowej części miasta, który od swojego północnego odpowiednika dzielił może kilometr. Szybko ustaliliśmy lekką korektę kursu, a taksówkarz uznał, że w pierwotnym miejscu i tak by nas nie wysadził, bo tam nie czeka nas nic dobrego. Dla uniknięcia wątpliwości wykonał jeszcze charakterystyczny gest ręką wzdłuż szyi, który w każdej kulturze oznacza to samo. Po dotarciu na miejsce podziękowaliśmy mu serdecznie i powstrzymując siłą woli incydent kałowy, zameldowaliśmy się w hotelu.

Podczas 3 dni w Bogocie mieszkaliśmy w dzielnicy La Candelaria, będącej historycznym centrum miasta. Znajduje się na niej sporo eleganckiej, kolonialnej architektury, główne budynki kolumbijskiej państwowości, mnóstwo restauracji i od groma sklepów. Ten egzotyczny obrazek na ulicach uzupełniają jeszcze tłumy turystów, lokalnych sprzedawców i lam, wymieszanych w różnych proporcjach. Wygląda to wszystko całkiem przyjemnie i atrakcyjnie, choć nad wszystkim unosi się specyficzna atmosfera. W La Candelarii odnosiliśmy na każdym kroku wrażenie, że bezpieczeństwo na ulicy nie jest stanem domyślnym, lecz należy je najpierw osiągnąć i włożyć sporo energii w jego utrzymanie. Według zamysłu władz, niewielka starówka ma stanowić w miarę bezpieczny bastion dla podróżnych i miejscowych, przynajmniej jak na kolumbijskie standardy. Jeszcze przed naszym wyjściem na ulicę nakreślił nam to nasz gospodarz i precyzyjnie wskazał ulice, których na La Candelarii nie należy przekraczać. Na każdym kroku widywaliśmy więc uzbrojone patrole policji i wojska, a budki strażnicze stały też przy niektórych uliczkach prowadzących do tej dzielnicy. Wrażenie robił też widok drutu kolczastego we wszystkich rozmiarach i wzorach, którym miejscowi z jakiegoś powodu hojnie dekorują dachy swoich domów. Pomimo tego wszystkiego, La Candelarię zwiedzało się bardzo przyjemnie i było to dobre miejsce do rozpoczęcia naszej przygody z Kolumbią. Zdziwiliśmy się nawet jakiś czas później, kiedy kilku turystów z różnych stron świata mówiło nam, że w swojej podróży pominęli Bogotę, bo jest tam brzydko i niebezpiecznie. Pierwszy argument uważam za zupełnie bezsensowny, a jeśli chodzi o drugi, to cóż, sprawa jest bardziej złożona.

Przedstawiony powyżej obraz La Candelarii zmieniał się bowiem wyraźnie wraz z nastaniem nocy. Sprzedawcy szybciutko zawijali swoje stragany, a policjanci opuszczali budki strażnicze. Jeśli natomiast któryś z miejscowych decydował się wyjść na spacer, to zabierał ze sobą psa rasy naturalnie przystosowanego do rozszarpywania niemiłych przechodniów. Uwierzcie mi, robi to pewne wrażenie, kiedy wracając do hotelu o zmroku zza zakrętu wyłania się nagle dorodny doberman bez żadnego kagańca albo smyczy. Chwilę później piesek minął nas bez mrugnięcia okiem wraz ze swoim właścicielem, a dla nas był to wyraźny sygnał, że chyba czas już do łóżka. Trzeba mieć przy tym na uwadze, że w Bogocie dzień i noc trwają przez cały rok niemal równo po 12 godzin, a chwilę po 18:00 robi się już ciemno. Starówka może więc nie być dla was idealnym miejscem, jeśli w stolicy szukacie przede wszystkim życia nocnego.

Image
Jak w każdym mieście w Kolumbii, główny plac nosi imię Simona Bolivara.

Image
Na ulicach Bogoty można spotkać na przykład lamy.

Image
Ładnie, kolorowo, ale sielski obrazek trochę zaburza wszechobecny drut kolczasty.

Image

Image
Kolumbijczycy uwielbiają napisy z nazwą miejscowości. Każda szanująca się destynacja musi posiadać przynajmniej jeden taki, a najlepiej kilka. Co nie znaczy jednak, że kręci się wokół nich wielu turystów.

Image
Kolorowe, ładne i zakorkowane uliczki La Candelarii.

Bogota zapiera dech w piersiach

Lokalizacja miasta niesie za sobą jeszcze więcej skutków dla podróżnych. Jeden z nich zauważyliśmy prawie od razu, choć pierwotnie tłumaczyliśmy go zmęczeniem po podróży. Otóż już po krótkim spacerze pod górę zaczynaliśmy dyszeć jak psy i to w sposób zupełnie nieadekwatny do włożonego wysiłku. Wyjaśnienie tej zagadki nie tkwiło jednak w naszym siedzącym trybie życia, a w położeniu Bogoty na wysokości ponad 2 600 metrów n.p.m. To nawet wyżej, niż nasze Rysy, a na dodatek od zachodu miasto otaczają jeszcze wyższe góry. Podczas nagłego rozwoju miasta w ciągu ostatnich 50 lat stanowiły one przeszkodę nie do pokonania nawet dla zdeterminowanych Kolumbijczyków. Z tego powodu stolica kraju rozwijała się wyłącznie na wschód i – przede wszystkim – na północ oraz południe od swoich historycznych granic. Nie był to jednak rozwój równomierny, bo najbogatsi mieszkańcy wyprowadzali się stopniowo na północ, podczas gdy południe zamieniło się w slumsy.

Położenie Bogoty ma też swoje plusy, bo przez cały rok w mieście panuje podobna temperatura, wynosząca w ciągu dnia mniej więcej 20 stopni. Muszę przyznać, że po nieludzkich upałach w Madrycie była to miła odmiana. Zresztą, przyjemny chłód stolicy jeszcze kilka razy wspominaliśmy z utęsknieniem w innych częściach Kolumbii. Swoją drogą, kolejną zaletą położenia miasta wysoko w górach jest zupełny brak komarów, a przynajmniej tych roznoszących choroby tropikalne. Niby drobiazg, ale dla hiszpańskich kolonizatorów był to jeden z kilku istotnych argumentów przemawiających za umiejscowieniem stolicy prowincji tak daleko od wybrzeża.

Niektórzy doradzają powolną aklimatyzację na takiej wysokości przez pierwszych kilka dni, aby organizm mógł przestawić się na nowe warunki atmosferyczne. My, niestety, nie mieliśmy do dyspozycji w tym celu ani kilku dni, ani cierpliwości, ani (i to przede wszystkim) zdrowego rozsądku. W związku z tym postanowiliśmy zacząć nasz drugi dzień w Kolumbii od spaceru na pobliskie wzgórze Monserrate, na którym znajduje się katolickie sanktuarium. Na szczyt można było się również dostać za pomocą kolejki, no ale szanujmy się, nie będziemy wjeżdżali na byle jaki pagórek.

Oj, wspaniały był to pomysł. Według oficjalnych informacji wejście na Monserrate zajmuje od 50 minut do 3 godzin. Spory rozstrzał, a jeszcze umiem wyobrazić sobie takich, którzy postanowią się zawrócić i przeprosić z kolejką linową. Szczyt znajduje się na wysokości około 3 150 metrów n.p.m., a na dodatek wiedzie do niego dość stroma ścieżka. Nam wejście zajęło trochę ponad godzinę, przy czym bliżej szczytu przerwy robiliśmy nawet co kilka minut. W ten sposób mogliśmy po pierwsze złapać jakikolwiek oddech, a po drugie w końcu spokojnie przyjrzeć się całej otoczce tej atrakcji turystycznej. Jeśli w takim miejscu oczekujecie atmosfery spokojnego spaceru po górach, to w zasadzie macie racje, chociaż raczej w wydaniu Krupówek skrzyżowanych z imprezą reggaeton. Na całej długości ścieżki ustawione były wszelkiego rodzaju stragany i obwoźni sprzedawcy oferujący wszystko – od zdjęcia z lamą, poprzez dziwne miejscowe słodycze, na toalecie kończąc. Ogólnie jednak po raz pierwszy w Bogocie czuliśmy się na trasie całkiem bezpiecznie, a co jakiś czas i tak dodatkowo mijaliśmy piesze lub konne patrole policji. Dodatkowo na Monserrate wchodziliśmy w poniedziałek w miarę rano, a najwidoczniej co najmniej połowa Bogoty zdecydowała podobnie zacząć ten tydzień. Zagadka tłumów w dzień roboczy wyjaśniła się trochę później, kiedy dowiedzieliśmy się o istnieniu kolumbijskich “długich weekendów”. Okazało się, że Kolumbijczycy dosyć często mogą odebrać sobie dzień wolny za wszelkiego rodzaju święta wypadające w weekend, a tych najwidoczniej mają całkiem sporo. W praktyce jednak prawie wszyscy biorą wolne w najbliższy poniedziałek, przez co dla podróżnych wygląda on zupełnie jak dzień świąteczny.

Udało nam się w końcu wejść na szczyt chwilę przed 10:00, o której w sanktuarium rozpoczynała się msza. Nie skorzystaliśmy, co prawda, z tej okazji do rozwoju duchowego, ale krzyki, śmiechy i śpiewy dobiegające z głośników pozwoliły nam przypuszczać, że miejscowe obrzędy wyglądają trochę inaczej niż w naszej rodzimej wersji katolicyzmu. Przede wszystkim wdrapaliśmy się na Monserrate dla ładnego widoku na Bogotę, a ten był naprawdę spektakularny. Dopiero stojąc na wzgórzu można zobaczyć, jak ogromna jest stolica Kolumbii. Oficjalne szacunki mówią o blisko 12 milionach mieszkańców w rejonie metropolii lub 8 milionach w samych granicach administracyjnych. Można się niby spierać, na ile dokładne są te szacunki, ale to w zasadzie i tak bez znaczenia. Miasto ciągnie się dosłownie po horyzont, przynajmniej tam, gdzie jego dalszego rozwoju nie blokują góry. Robi to duże wrażenie zwłaszcza wtedy, kiedy uświadomimy sobie, że jeszcze przed 1960 rokiem Bogota liczyła mniej więcej milion ludzi. Żadna administracja i infrastruktura nie jest w stanie przyjąć z powodzeniem takiej liczby mieszkańców w tak krótkim czasie i nie zdziwię was mówiąc, że w Bogocie absolutnie się to nie udało.

Wspomniany wcześniej podział na nierównomiernie rozwiniętą północ i południe stolicy znajduje odzwierciedlenie między innymi w poziomie bezpieczeństwa. Patrząc na tak ogromne miasto uświadamiasz też sobie, że jako podróżny o aparycji gringo praktycznie nie masz szans na zobaczenie jego lwiej części. W odróżnieniu jednak od wielu innych miejsc, w Bogocie powstrzymuje Cię przed tym nie tyle brak czasu, co całkiem uzasadniony strach o własną skórę i posiadane mienie.

Image
Ten kościółek na szczycie wzgórza to właśnie cel naszej wycieczki.

Image
Co sprytniejsi lub bardziej leniwi wjeżdżają na górę kolejką linową albo szynową.

Image
Krupówki w kolumbijskim wydaniu.

Image

Image
Bogota w pełnej okazałości.

Image
Świąteczna toaleta za rozsądną cenę.

Image
Kolejny z napisów „Bogota”, tym razem zdecydowanie lepiej umieszczony.


Image

La Candelaria i nieśmiały wypad nieco dalej

Przez kilka dni w Bogocie zdeptaliśmy chyba po kilka razy każdą uliczkę La Candelarii. Na szczęście trafiła nam się też piękna pogoda, co w ogóle nie jest oczywiste w tym mieście. Podobno w Bogocie zawsze pada, trochę pada lub tak jakby chciało padać, dlatego też deszcz nie robi na nikim wrażenia. Szybko nauczyliśmy się też nie ufać w Kolumbii prognozom pogody, a już na pewno nie dostosowywać do nich planów dnia. Na cały nasz pobyt w Bogocie prognozy wskazywały na coś pomiędzy zwykłymi ulewami a katastroficznymi burzami, natomiast w praktyce pokropiło może łącznie przez kilka godzin, a i wtedy nie popsuło to nam planów. Zresztą, w innych częściach kraju miejscowi mówili nam, że jak i wszystko inne w Kolumbii, tak i prognoza jest całkowicie nieprzewidywalna.

Chodzenie po Bogocie to trochę loteria. Niekiedy tuż za rogiem znajdziesz fajną alejkę, pełną kolorowych murali, modnych knajp i kukurydzianego bimbru o smaku mango, sprzedawanego w plastikowych butelkach. Z kolei na innej uliczce wylosujesz typów spod ciemnej gwiazdy przeplatanych grupkami narkomanów. Natomiast jedna rzecz pozostaje zawsze niezmienna – wszechobecny krzyk i hałas. Jak powszechnie wiadomo, podstawowym narzędziem handlu jest reklama. Tak się jednak składa, że w Kolumbii najchętniej praktykowana jest reklama słowna, muzyczna lub krzycząco-piszcząca. Każdy szanujący się sprzedawca uliczny co chwilę głośno zachwala swoje produkty, a co bardziej obrotni ogarnęli sobie nawet zapętlone odtwarzanie reklam z głośników. W takich warunkach człowiek aż tęskni za panującą nad Wisłą reklamozą banerową. Dodatkowo Kolumbijczycy uwielbiają słuchać muzyki, a swoją pasją chętnie dzielą się ze wszystkimi wokół. Przy tym najwidoczniej wszystkie miejscowe głośniki sprzedawane są z pewną wadą fabryczną, bo mogą być albo wyłączone albo rozkręcone do granic możliwości. Kolumbijczycy zdają się też podzielać przekonanie, że nic tak nie zachęca klientów do odwiedzin lokalu, jak odpowiednio głośna muzyka.

W tym całym w gruncie rzeczy bezpiecznym rozgardiaszu La Candelarii nie dawał mi spokoju fakt, że tak naprawdę widzimy jedynie drobny wycinek całego miasta. Bardzo chcieliśmy zobaczyć cokolwiek innego, ale na odwiedziny w południowej części Bogoty mieliśmy za mało odwagi i za dużo do stracenia. Ostatecznie zamówiliśmy Ubera do Usaquen, obecnie jednej z północnych dzielnic stolicy, a kiedyś stanowiącego odrębne miasteczko. Przy okazji mieliśmy też okazję pooglądać miasto przez szybę taksówki, fundując sobie przynajmniej taki substytut zwiedzania. Jakie było jednak nasze zdziwienie, kiedy gdzieś po trasie zobaczyliśmy nagle najbardziej typowego Azjatę z jeszcze bardziej typowym aparatem, spacerującego sobie w zadumie. Do tej pory sam nie wiem, czy to my jesteśmy tacy bojaźliwi, czy po prostu pan Azjata urodził się z workiem mosznowym wykonanym z wolframu.

Niestety nie wiem, jak dalej potoczyły się losy wojownika z Dalekiego Wschodu. My natomiast w końcu wysiedliśmy z samochodu i nagle poczuliśmy się, jakbyśmy przenieśli się nie tylko w przestrzeni, ale też po drabinie społecznej. Na ulicy od razu rzuciły się nam w oczy eleganckie knajpy, równe chodniki i w ogóle jakiś taki powiew generowanego PKB. Ludzie ładni, pachnący, aż sam mimowolnie poprawiłem wygięte elementy garderoby. Zamiast obwoźnych sprzedawców przy głównej ulicy stało natomiast centrum handlowe, a w nim salon samochodowy i cukiernia, która oferowała croissanty w złotej polewie po 15 zł sztuka. W okolicy za to strzeżone osiedla, strzeżone szkoły i pozostałe osiągnięcia segregacji społecznej. Inny świat, inni ludzie.

Problem w tym, że w Usaquen nie bardzo jest co zwiedzać. Jest tu jeden ładny kościółek, obok niego niewielki park, a poza tym kilka zadbanych uliczek i popularny pchli targ. Na kilka godzin spaceru to wystarczy, natomiast na cały dzień już nie za bardzo. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, głównymi atrakcjami dzielnicy są przede wszystkim spokój i bezpieczeństwo. Po wypiciu dobrej kawy i obejrzeniu kilku straganów zaczęliśmy się powoli rozglądać za Uberem do domu, tym bardziej, że zbliżał się już zmrok. Chociaż Usaquen za dnia wyglądał na zupełnie bezpieczny, to nie mieliśmy chęci ani potrzeby oglądać go po nocy. Opuszczając dzielnicę chwilę po 17:00 nie wzięliśmy jednak pod uwagę tego, że zaczynają się właśnie godziny szczytu. Warto przy tym dodać, że kolumbijskie miasta są notorycznie zakorkowane bez wyraźnego powodu, bo posiadają infrastrukturę przystosowaną do mniej więcej 10-krotnie mniejszej liczby ludzi i co najmniej do 20-krotnie mniejszej liczby pojazdów. W efekcie popołudniowy ruch uliczny może doprowadzić do furii nawet świętego, a Kolumbijczycy nie słyną specjalnie ze stoicyzmu. I w ten oto sposób na koniec dnia w jednym korku solidarnie stoją tak samo bogaci, jak i biedni. Oczywiście, niemiłosiernie przy tym trąbiąc.

Image
Na starówce Bogoty znajdziemy też kilka uliczek o hipstersko-artystycznym klimacie. Podróżni o bardziej przyziemnym nastawieniu znajdą na nich za to kukurydziany bimber we wszystkich smakach.

Image

Image
Co kawałek na ulicach starówki stoją różnego rodzaju budki strażnicze albo patrole służb.

Image

Image
Jeden z setek ładnych murali Bogoty.

Image
Na wysokości ponad 2 600 metrów n.p.m. nawet najmniejsze wzniesienie jest odczuwalne.

Image

Image
Pałac Prezydencki w Bogocie.

Image

Image

Image
Patacony, czyli kulinarne odkrycie wyjazdu do Kolumbii. Są to smażone placki z bananów, które podawane są jako przystawka, dodatek albo bez wyraźnego powodu.


Image
Capitolio Nacional de Colombia, czyli siedziba Kongresu Kolumbii.

Image
Bardzo ładny kościół, który kilkukrotnie próbowaliśmy odwiedzić i ani razu nie udało nam się wejść do środka.

Image
Usaquen. Jedna z bogatych dzielnic na północy Bogoty.

Image
Mały, ale ładny park w Usaquen.

Image
Miejscowy przysmak – gorące kakao serwowane razem z żółtym serem. Ser nie wyróżnia się niczym szczególnym poza tym, że wkłada się go do filiżanki z napojem. Zaskoczę was – smakuje wtedy dokładnie tak, jak możecie sobie wyobrazić goudę umoczoną w kakao. Z jakiegoś powodu Kolumbijczykom rzekomo pasuje takie połączenie.

Kulturalna strona Bogoty

W końcu ostatniego dnia w Bogocie poranek przywitał nas tradycyjną, deszczową pogodą. Na upartego mogliśmy jeszcze zarzucić na siebie kurtkę i kontynuować zwiedzanie starówki z przyległości, tylko że tak naprawdę niewiele jeszcze zostało nam do zobaczenia. Zachęceni dodatkowo deszczem, odpuściliśmy sobie więc dalsze spacery i postanowiliśmy spędzić dzień na wizytach w licznych muzeach Bogoty. Tak szczerze mówiąc, na wyjazdach chodzimy po nich raczej rzadko, a praktycznie nigdy nie odwiedzamy więcej, niż jednego w danym mieście. Ani się tym nie chwalę, ani nie jest mi szczególnie głupio, po prostu zazwyczaj brakuje na to czasu. W stolicy Kolumbii okazało się to jednak trafionym pomysłem, bo i ciekawych instytucji kultury nie brakuje, jest w nich bezpiecznie, no i na głowę nie pada.

W La Candelarii znajduje się co najmniej kilkanaście muzeów albo innych atrakcji umożliwiających zwiedzanie, z czego my zrobiliśmy sobie tournee po pięciu z nich (chociaż jedno odwiedziliśmy w zasadzie przez przypadek). Niekiedy też ich otoczka i przysłuchiwanie się innym turystom było równie ciekawe, co same eksponaty.

Zaczęliśmy od najbardziej znanego obiektu, największej chluby miasta, czyli Muzeum Złota. Kilkupoziomowy, odnowiony budynek zawiera mnóstwo eksponatów dawnej sztuki złotniczej i jeszcze więcej informacji na temat jej powstania i rozwoju. Trzeba przy tym przyznać, że czego jak czego, ale złota to akurat nie brakowało kulturom prekolumbijskim. Wszelkiej maści wyrobów zgromadzono w muzeum od groma, a łącznej wartości obiektów nawet nie próbuję szacować. Swoją drogą, w środku zdarzyło się nam podsłuchać rozmowy kilku turystów z Polski, którzy w zasadzie byli trochę rozczarowani ekspozycją. Pierwsi oczekiwali, że na miejscu “będzie mnóstwo sztabek złota”, które – jak powszechnie wiadomo – bardzo się od siebie różnią i w ogóle prezentują się ciekawiej, niż jakieś tam jaguary ze złota. Druga grupa była bardziej szczodra w komplementach, ale nie obce były im też patriotyczne uczucia. Innymi słowy, muzeum było “fajne, no ale Muzeum Powstania Warszawskiego jest lepsze”.

Podążając tropem złotniczo-jubilerskim wybraliśmy się od razu do pobliskiego Muzeum Szmaragdów i tu kilka zaskoczeń czekało nas jeszcze przed wejściem. Przede wszystkim, muzeum nie jest wcale tak łatwo znaleźć, bo mieści się w wieżowcu naprzeciwko Muzeum Złota, a z poziomu ulicy nie uświadczycie żadnej tabliczki. Co więcej, przed wejściem musimy wyrobić sobie przepustki, okazać paszporty i w ogóle podążać za przydzielonym nam opiekunem. Następnie wjeżdżamy na 23-cie piętro wspomnianego wieżowca, gdzie wita nas imponujący widok na całą Bogotę i kilku uzbrojonych ochroniarzy. Dopiero po przejściu przez wszystkie procedury możemy kupić bilet na zwiedzanie placówki, koniecznie z przewodnikiem. Na szczęście pod tym kątem jest dużo mniej luksusowo, bo taka rozrywka kosztuje tylko 6 tysięcy pesos (mniej więcej 6 złotych). Na pytanie o preferowany język wycieczki my nieopatrznie odpowiedzieliśmy, że może być hiszpański, a kasjerka nie zadała sobie trudu, żeby sprawdzić nasze kompetencje językowe. Mogę tylko powiedzieć, że nie była to najlepsza decyzja, bo nasz przewodnik dostosował poziom komunikatów raczej do towarzyszącej nam grupy Chilijczyków, ale co się naoglądaliśmy szmaragdów, to nasze. Na dodatek na większości ekspozycji nie można było robić zdjęć, bo podobno “muzeum jest prywatne”. Na moje (skądinąd głupie) pytanie, “a co to w zasadzie zmienia?”, usłyszałem mniej więcej, żebym się nie interesował, bo kociej mordki dostanę. Czy jakoś tak, jak wspomniałem, przewodnik nie mówił najwyraźniej.

Z ciekawych miejsc odwiedziliśmy tego dnia jeszcze Muzeum Policji, mieszczące się w dawnej komendzie głównej tej formacji. Mili panowie w mundurach sprawdzili na wejściu, czy nie wnosimy ze sobą przypadkiem broni, nie mamy narkotyków i nie widniejemy w jakichś kartotekach, a potem życzyli nam udanego zwiedzania. Do oglądania były za to między innymi “pamiątki” z czasów poszukiwań Pablo Escobara, wystawy historycznego uzbrojenia kolumbijskiej policji i cała masa zdjęć bardzo ważnych dyrektorów oraz komendantów. Pomysł ciekawy, wykonanie dobre, zabrakło może nam tylko odwagi, aby poprosić któregoś z policjantów o krótkie oprowadzenie. Gdyby natomiast komuś było mało atrakcji wewnątrz, to wokół muzeum znajduje się cała masa sklepów z tak zwanymi militariami i innym wyposażeniem małego komandosa. Do kupienia były między innymi repliki medali za walkę z narkobiznesem oraz etui na legitymacje funkcjonariuszy kolumbijskiej policji. Wyglądały całkiem profesjonalnie, więc jeśli ktoś chciałby sprawdzić swoich sił jako policjant na ulicach Bogoty, to za niewygórowaną cenę mógł spełnić swoje marzenie. Wydaje mi się jednak, że żaden z punktów handlowych nie przyjmował reklamacji.

Na sam koniec poszliśmy jeszcze do Muzeum Botero oraz połączonych z nim Muzeum Monet i chyba jakimś innym muzem sztuki całkiem współczesnej. Przyznaję się bez bicia, ostatnie dwie pozycje odwiedziliśmy głównie dlatego, że zgubiliśmy drogę na koniec zwiedzania. Natomiast pierwszej części nie żałuję ani trochę, bo Fernando Botero wypracował sobie styl równie niepodrabialny, co absurdalny. W zasadzie wszystkie jego dzieła posiadają zupełnie zaburzone proporcje, trochę przypominające karykaturę, a trochę chorobliwą otyłość. Był przy tym równie płodnym malarzem, co rzeźbiarzem, a niektóre jego posągi można spotkać wystawione na ulicach kolumbijskich miast, w tym przede wszystkim Medellin.

Całodniowe tournee po muzeach dobitnie uświadomiło nam, że czas już powoli opuszczać Bogotę. Pierwszy etap podróży po Kolumbii zakończyliśmy zdrowi, w prawie suchych ubraniach i bez popadania w konflikty z prawem lub bezprawiem. Zadowoleni z wyniku znacznie powyżej oczekiwań, ruszyliśmy w dalszą drogę do Salento i Doliny Cocora.

Część druga (prawdopodobnie) wkrótce nastąpi.

Image
Dowód na to, że prekolumbijską Amerykę zasiedlały jamniczki.

Image
Kryształ szmaragdu, jednego z bogactw naturalnych Kolumbii.

Image
Mam wrażenie, że w Bogocie nadal pracują nad planem zagospodarowania przestrzennego.

Image
Jedno z najbardziej znanych dzieł Botero, którym kilka wieków wcześniej inspirował się da Vinci.

Image
Adam i Ewa, również autorstwa Botero.

Image
Obraz pod tytułem „Pierwsza dama”. Nie wiem, czy podziwiać kunszt, czy odwagę malarza.

Image
Muzeum Złota mieści się w charakterystycznym budynku przy głównej ulicy. Wewnątrz prezentuje się znacznie lepiej.

Image
Ozdobna fasada dawnej komendy policji, w której teraz mieści się muzeum tej służby.

Image
Pamiątkowy manifest FARC, jeden z eksponatów.

Image
Gotowy materiał na mural.
_________________
Zapraszam na bloga All Exclusive, na którym znajdziecie kilka podróżniczych historii, przepisy na nalewki i wszystko, co akurat przyjdzie mi do głowy.
Góra
 Profil Relacje PM off
17 ludzi lubi ten post.
 
      
Indie w pigułce 🇮🇳 Nowe Delhi, Dehradun, Goa i Mumbaj w jednej podróży za 2633 PLN 😍 Indie w pigułce 🇮🇳 Nowe Delhi, Dehradun, Goa i Mumbaj w jednej podróży za 2633 PLN 😍
Zimowy relaks na Fuerteventurze 🏝️🌞 All inclusive w 4* hotelu z basenem za 2629 PLN Zimowy relaks na Fuerteventurze 🏝️🌞 All inclusive w 4* hotelu z basenem za 2629 PLN
#2 PostWysłany: 08 Sie 2025 08:41 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 18 Sie 2011
Posty: 7900
platynowy
"Worek mosznowy z wolframu" sprawił, że z niecierpliwością czekam na dalszą część :D .
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#3 PostWysłany: 08 Sie 2025 11:48 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 12 Kwi 2011
Posty: 528
Loty: 354
Kilometry: 659 233
niebieski
Też odbylismy podróż poślubną do Kolumbii, wspominam świetnie :) Ciekawam Waszych dalszych przygód.
_________________
http://www.liswplecaku.pl
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#4 PostWysłany: 12 Sie 2025 09:08 

Rejestracja: 11 Lut 2017
Posty: 22
Loty: 48
Kilometry: 128 885
Z niecierpliwością czekam na kolejny odcinek :)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#5 PostWysłany: 14 Sie 2025 08:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2012
Posty: 44
niebieski
Część II: Salento i Valle de Cocora

Podczas pobytu w Salento spotkaliśmy parę Słowenek, które zorganizowały sobie ekspresowy wyjazd po Ameryce Południowej. W ciągu dwóch tygodni planowały odwiedzić chyba z 5 państw i siłą rzeczy na ich liście znajdowały się wyłącznie topowe atrakcje turystyczne każdego z nich. Pomijając sam pomysł organizacji takiego “LatinoExpress”, dużo to chyba mówi o samym miejscu naszego spotkania.

Dolina Cocora (Valle de Cocora) wraz z kilkoma uroczymi miasteczkami leży około 200 kilometrów w linii prostej na wschód od Bogoty. Przekłada się to na mniej więcej godzinę lotu krajowymi liniami lub bliżej nieokreśloną wieczność w autobusie. Podróżowanie po Kolumbii drogą lądową bywa bowiem mocno kłopotliwe, bo nie pomaga w nim ani górzyste ukształtowanie terenu, ani nieustannie zakorkowane drogi. Chcąc więc oszczędzić trochę czasu, kupiliśmy bilety na samolot z Bogoty do Armenii.

Wypada może doprecyzować, że mowa tu o mieście w Kolumbii, a nie o kraju na Kaukazie. Konsternacja jest jednak jak najbardziej zrozumiała, bo wcześniej sam nie miałem pojęcia o istnieniu takiego miasteczka. Co znamienne, geografia obydwu Ameryk pełna jest takich zapożyczeń ze “Starego Świata”. W samej Kolumbii znajdziemy na przykład wspomnianą Armenię, ale też Palestine, Barcelonę, Belen (Betlejem), Turin, Palermo i Medellin, nazwany tak od wsi położonej gdzieś w Hiszpanii. Niektóre nazwy wyraźnie wskazują na pochodzenie migrantów-założycieli, a jak można zauważyć na powyższej liście, jest to mieszanka z całego świata. Współcześni Kolumbijczycy są przez to bardzo zróżnicowani, a ich przodkowie pochodzą z Europy, Azji, Afryki albo rdzennych plemion tego regionu. Przodków z Bliskiego Wschodu ma choćby Shakira, największa gwiazda Kolumbii. Nie każdy też wie, że ta kolumbijska piosenkarka kilkukrotnie otrzymywała propozycje małżeństwa od Polaka, ale ostatecznie zdecydowała się na zgłoszenie moich wiadomości jako “naruszających normy społeczności”.

Salento - miasteczko z pocztówki

W samej Armenii nie ma za bardzo czego zwiedzać, co potwierdził zarówno nasz kierowca Ubera, jak i widok za oknem samochodu. W mieście odwiedziliśmy więc wyłącznie dworzec autobusowy i od razu przesiedliśmy się do lokalnego busika, jadącego do Salento. Bilet na godzinną trasę kosztował grosze, a w cenie był dodatkowo klimat wschodnioeuropejskiej marszrutki i radio grające najgorętsze hity discolatino. Wypoczęci po takich luksusach, zrzuciliśmy z siebie plecaki w hotelu i ruszyliśmy rozeznać się w okolicy.

Już po pierwszych chwilach w Salento czuliśmy, że panują tu zupełnie inne warunki, niż w gigantycznej Bogocie. Po zadbanych, kolorowych uliczkach kręciły się tłumy turystów, a liczne bary i sklepy z pamiątkami zachęcały do odwiedzin i pozostawienia w nich kilku pesos. Atmosfera czujności i wiszącego gdzieś nad głową nieokreślonego zagrożenia zupełnie wyparowała. Innymi słowy – ładne, choć trochę typowe turystyczne miasteczko, jakich wiele na całym świecie. Po kilku dniach w stolicy Kolumbii zrobiło jednak na nas bardzo dobre wrażenie i przyjemnie było na jakiś czas opuścić gardę podczas naszej, jakby nie było, podróży poślubnej.

Główny rynek miasteczka idealnie dopełnia wizerunek sielskiej miejscowości wypoczynkowej. Kolonialna architektura nieodłącznej trójcy ratusza, kościoła i posterunku policji, uzupełniona jeszcze niewielkim parkiem (obowiązkowo im. Bolivara) i przytulnymi knajpami aż prosi się o umieszczenie na pocztówce albo innym magnesie made in China. Przez plac przewija się codziennie też morze turystów, bo odjeżdżają stąd jeepy do większości okolicznych atrakcji. Istny raj dla backpackerów i faktycznie jest ich w mieście pod dostatkiem. Swoją drogą, zastanawiam się czasem, jakim cudem ci wszyscy ludzie na wakacjach są tacy czyści, eleganccy i w ogóle jakby prosto z reklamy Jacka Wolfskine. My po tygodniu albo dwóch noszenia swojego dobytku na plecach prezentujemy sobą wiele rzeczy, ale reklamować moglibyśmy co najwyżej środki na grzybicę lub poparzenia słoneczne. W dodatku nawet jeśli miałem kiedyś jakieś wyprasowane ubrania, to po takim czasie już dawno zmieniły one swoją pierwotną formę, a niekiedy nawet i stan skupienia. Niezależnie jednak od tajemnicy schludnego wyglądu grupek backpackerów, ich liczna obecność w Salento wyraźnie świadczyła, że mają tutaj dogodne warunki środowiskowe.

Poza rynkiem i kilkoma odchodzącymi od niego ulicami, najpopularniejszą atrakcją w samym miasteczku jest położone w centrum niewielkie wzgórze. Rozciąga się z niego ładny widok na zieloną do granic możliwości okolicę, który przyciąga co sprawniejszych fizycznie turystów. Miejsce w sam raz nadaje się do wypicia czegoś zimnego o zachodzie słońca, a miejscowi dobrze wyczuli potrzeby rynku. Trzeba jednak pamiętać, że miejscowy handel nie może się obejść bez reklamy słowno-muzycznej. Chociaż okrzyki i gwar ze straganów nie odbiegały od tutejszej normy, to jednak w tym całym obrazku coś mnie zdziwiło. Tym niepasującym elementem był ubrany po cywilnemu Kolumbijczyk z karabinem, który jakby od niechcenia przechadzał się pomiędzy stoiskami. Sprzedawcy usilnie starali się nie zwracać na niego uwagi, a może faktycznie nie stanowił dla nich żadnej nowości. Dla nas jednak widok młodego faceta, który bez żadnych emblematów albo nawet głupiej czapeczki z napisem “seguridad” nosi karabin w miejscu publicznym był bardzo daleki od definicji “nic nadzwyczajnego”. Mimo wszystko nie chcieliśmy wyjść na na nieobeznanych w lokalnych tradycjach, dlatego też po jakiś czasie poszliśmy sobie poszukać ładnych widoków troszeczkę dalej.

Image
Kolorowe uliczki Salento.

Image
Główny plac miasteczka, obowiązkowo imienia Simona Bolivara.

Image

Image

Image

Image
Wszystkie atrakcje w Salento są od siebie o rzut kamieniem i akurat tym razem nie jest to przenośnia.

Image

Image
Trucha, czyli pstrąg. Lokalny przysmak z górskich rzek.

Kawa, kakao i palmy woskowe

Okoliczna natura jest jednym z głównych powodów, dla których turyści gromadnie zjeżdżają się w okolice Salento. Wszystko odbywa się przy tym w klimatach eko, bio i w ogóle miłości do Pachamamy oraz kolumbijskiej ziemi. W pobliżu miasteczka można odwiedzić jedną z kilkunastu plantacji, produkujących głównie kawę albo kakako. O walorach uprawy kakao akurat się nie wypowiem, bo nie wystarczyło nam na nią czasu, ale wizyta na farmie kawy była naprawdę super. Zwiedzanie przyjmuje w sumie formę warsztatów, podczas których nie tylko można wypić najlepszą kawę na świecie, ale i zobaczyć cały proces, jaki ta roślina przechodzi od maleńkiego ziarenka do porannej kolejki pod ekspresem w zakładzie pracy. Ogólnie w takim momencie człowiek uświadamia sobie, jak wielkim ignorantem jest w kwestii kawy, bo w zasadzie każdy element procesu jej produkcji ma wpływ na finalny smak napoju. I nie są to bynajmniej różnice czysto kosmetyczne, bo faktycznie kawę na farmie serwowali doskonałą.

Żeby dodatkowo dopełnić wrażenia z wizyty, turyści zaganiani są też na jakiś czas do zbiorów samych owoców kawy. Do tej czynności wydawany jest oczywiście podstawy sprzęt BHP w postaci sombrero oraz koszyczka na zbiory, po czym gringos kierowani są na stanowiska pracy na pobliskich stokach. Warto założyć do tej czynności solidne buty, bo jeśli akurat wcześniej trochę popada, to w zwykłych adidasach bardzo łatwo wyrżnąć na ziemię. Ogólnie rzecz biorąc jest to praca niewdzięczna, kontuzjogenna i jak to zwykle z takimi bywa, słabo płatna. Miejscowy robotnik za kilogram zebranych owoców dostaje 1000 pesos, czyli mniej więcej 1 złotówkę. Zakładając więc nawet wyjątkową sprawność niektórych Kolumbijczyków w tym zakresie, w żaden sposób nie jest to lukratywne zajęcie.

Dobra, dość zresztą o kawie, bo jak ktoś chce sobie posłuchać nowinek rolniczych, to sobie może włączyć Agrobiznes. W okolicach Salento znajduje się bowiem jedno z najbardziej fotogenicznych miejsc w całej Kolumbii i to właśnie tam przede wszystkim ciągnie większość podróżnych. Mowa oczywiście o wściekle zielonej Valle de Cocora (Dolinie Cocora), położonej raptem 10 kilometrów od miasteczka.

Do Doliny Cocora, jak też i do innych atrakcji w sąsiedztwie, dojeżdża się z Salento jeepami, nazywanymi pieszczotliwie “willisami”. Ta druga nazwa jest zresztą znacznie bliższa nomenklatury producenta, bo wykorzystywany w Salento model pojazdu to Willys MB, zaprojektowany w USA jeszcze za ostatniej Wojny Światowej. Wycieczka takim jeepem to przy okazji przeżycie samo w sobie, już pomijając nawet cel wyjazdu. W pełni komfortowo w willisie mieści się jakieś 9 osób, w tym kierowca i 6 osób na pace. W praktyce turyści zwykle jeżdżą po 12-14 osób, w zależności od odwagi i gabarytów, natomiast miejscowi podobno pakują się do nich nawet i po 30-tu, bardziej trzymając się pojazdu, niż realnie w nim siedząc. Nie muszę chyba dodawać, że Kolumbijczycy są raczej wyluzowani w sprawie przepisów ruchu drogowego.

Bardzo chcieliśmy wyrobić się na miejscu z przejściem najdłuższej trasy, najlepiej jeszcze przed tłumami innych zwiedzających, dlatego do Valle de Cocora ruszyliśmy jednym z pierwszych jeepów o poranku. Życie najwyraźniej wyczuło nasze ambitne plany, bo w gratisie dostaliśmy na start kilka kilometrów spaceru więcej. Okazało się, że spory kawałek od wejścia do parku uszkodził się jeden z mostków. Chociaż willis to maszyna nie do zajechania, to jednak nad rzeką nie przefrunie. Kierowcy podziękowali więc grzecznie pasażerom i wskazali im dalszą drogę stromo pod górę, pocieszając przy okazji “że to już niedaleko”.

Po dotarciu na start właściwego szlaku byliśmy już lekko zmachani, ale dziarsko ruszyliśmy przed siebie. Co ciekawe, formalnie Valle de Cocora stanowi część parku narodowego Los Nevados, ale za wejście na poszczególne ścieżki i tak trzeba dodatkowo zapłacić właścicielowi pobliskiego pola. Nie wchodziliśmy jednak w dyskusje na temat podstaw takiej opłaty i grzecznie zrekompensowaliśmy panu Kolumbijczykowi deptanie jego nieużytków. Jako że jeszcze pogoda tego dnia dopisała, szło się przyjemnie, choć faktycznie momentami szlak bywał średnio oznaczony i niekiedy wymagający. W zasadzie największym zagrożeniem było ryzyko… przegapienie szczytu, a dokładniej to znajdującego się pod nim najwyżej położonego punktu widokowego. Nawet w takim wypadku nie byłaby to jednak poważna strata, bo najładniejsze widoki i tak znajdowały się już na drodze powrotnej, czyli na drugiej, łatwiejszej trasie na szczyt.

Rosły wzdłuż niej przede wszystkim dziesiątki nieprawdopodobnie wielkich palm woskowych, stanowiących główny symbol Valle de Cocora. Rośliny te potrafią osiągnąć nawet 60 metrów wysokości, aczkolwiek ile dokładnie miały widziane przez nas okazy, to nie próbuję nawet zgadywać. Przy okazji, nazywają się palmami woskowymi, bo – tu niespodzianka- kiedyś pozyskiwano z nich wosk. Teraz jednak znajdują się pod ścisłą ochroną, bo dużo lepszy interes robi się mimo wszystko na turystach. Schodząc jeszcze dalej odkryliśmy w końcu ostatnią z dostępnych tras, acz jest to określenie lekko na wyrost. Spod samego parkingu prowadziła bowiem kilkusetmetrowa ścieżka pod dwa główne punkty widokowe, na których można było zrobić sobie zdjęcia ze wspomnianymi palmami. Jak tłumaczyli nam to miejscowi, Kolumbijczycy co do zasady nie bardzo lubią spacery po górach czy też inne formy wysiłku. Z tego powodu idealnym sposobem zwiedzania przez nich parków narodowych jest zostawienie samochodu jak najbliżej głównej atrakcji, pstryknięcie kilku fotek i powrót do domu.

Zadowoleni z widoków i odrobiny ruchu, wróciliśmy na ostatnią noc do sielskiego Salento. Muszę przyznać, że grając w makao na rynku o zachodzie słońca i z zimnym piwkiem w dłoni można je było naprawdę polubić. Poznani tu Kolumbijczycy opowiadali przy okazji, że cała okolica w ogóle jest jakby małą enklawą spokoju na tle reszty kraju. Podobno nawet w najgorszych latach 80-tych i 90-tych było tu dość bezpiecznie, chociaż Salento i Medellin dzieli niewiele ponad 200 kilometrów. Z kolei według niektórych źródeł, lokalna przyroda i architektura była też jedną z głównych inspiracji do powstania “Magicznego Encanto” Disneya. Tak czy inaczej, jest to z pewnością jedno z najładniejszych miejsc w całej Kolumbii i cieszyliśmy się, że udało się je odwiedzić.

Image
Odrestaurowany willis, który być może pamięta jeszcze czerwone maki pod Monte Cassino.

Image
A tu willis w wersji kompaktowej.

Image
Wszystkie etapy produkcji kawy na jednym obrazku.

Image
Ziarna suszą się przed dalszą obróbką.

Image

Image
Miła przewodniczka tłumaczy nam, że do tej pory wszystko podczas parzenia kawy robiliśmy źle. I gotów jestem w to uwierzyć.

Image
Świeżo wypalane ziarna.

Image
Po zwiedzaniu farmy czekaliśmy na transport do miasteczka, a nasza przewodniczka na jakąś podwózkę do domu. Oczekiwanie się mocno przeciągało, więc z tej okazji pogadaliśmy sobie z nią dłuższą chwilę. W pewnym momencie po prostu wsiadła do pierwszego auta jadącego w dobrym kierunku i pożegnała się z nami. Albo faktycznie w Salento jest tak bezpiecznie, albo jednak nie jesteśmy najciekawszymi rozmówcami.

Image
Wizytówka okolicy, czyli palmy woskowe w całej okazałości.

Image

Image

Image
Widok na Valle de Cocora.

Image
Napotkaliśmy tę tabliczkę akurat kiedy wydawało nam się, że zgubiliśmy się na szlaku.

Image
A to najprawdopodobniej piłodziób wyżynny. Aczkolwiek może być też piłodziób wspaniały, nie jestem najlepszym ornitologiem.


Image

Image
Valle de Cocora, bez filtrów. Tzn. podobno, zdjęcie dostałem od żony.

Image

Image

Image

Image

Image

Image
Absurdalnie wysokie są te palmy.

Image
Znowu Dolina Cocory. Nawet bez palm jest tutaj bardzo ładnie.

Image

Image

Image
Club Colombia – niby zwykły lager, ale dobrze schłodzony po całym dniu łażenia smakuje jak ambrozja.

Filandia (nie mylić z Finlandią)

Kolejnego dnia mieliśmy napięty grafik, bo chwilę po południu musieliśmy pojawić się na oddalonym od Salento o jakieś 50 kilometrów lotnisku w Pereirze. W okolicy zostało nam natomiast co najmniej jeszcze jedno miejsce, które chcieliśmy odwiedzić będąc w rejonie tzw. “trójkąta kawowego”. Mowa oczywiście o Filandii, czyli mniej turystycznej, ale za to równie pięknej siostrze Salento.

Udało nam się dogadać z poznanym jeszcze w Armenii kierowcą Ubera, który za rozsądne pieniądze zaproponował nam przejazd na lotnisko z mniej więcej dwugodzinnym postojem w Filandii. Przy okazji Felipe, bo tak miał na imię, mówił prawie czystym kastylijskim i na dodatek okazał się bardzo ciekawym rozmówcą. Na trasie pokazał nam również zrujnowaną posiadłość, należącą kiedyś do Carlosa Lehdera, jednego z ludzi Escobara. Swego czasu mieścił się w niej jeden z dwóch najbardziej luksusowych hoteli w całym kraju, a sam narco posiadał w niej największą na świecie wykonaną z brązu statuę Johna Lennona. Po ekstradycji Lehdera do USA w 1987 budynek z dnia na dzień został porzucony, a dzisiaj w jego ruinie trudno doszukiwać się dawnej świetności.

W miłym towarzystwie i przy pogawędkach droga do Filandii zleciała nam szybko. Niestety, pomimo obecnych przy trasie znaków ostrzegawczych informujących o obecności leniwców, węży i czegoś pomiędzy borsukiem a tapirem (a weź to rozpoznaj po samym czarnym obrysie), nie zobaczyliśmy żadnych przedstawicieli miejscowej fauny. Natomiast niewielka Filandia w pełni spełniła pokładane w niej nadzieje. Co prawda, przyjeżdża do niej dużo mniej turystów, niż do pobliskiego Salento, ale przez to podobała się nam chyba jeszcze bardziej. Ładny rynek, kolorowe budynki, dobra kawa – wszystko jakby stworzone do umieszczenia na folderze biura podróży. Niewielkie rozmiary miasteczka, w którym na co dzień mieszka jakieś 7 tysięcy ludzi, pozwoliły nam też przejść je całe wzdłuż i wszerz w niecałe dwie godziny. Na więcej nie wystarczyło nam czasu, więc kupiliśmy jeszcze po soku z guanabany dla nas i dla Felipe, po czym ruszyliśmy w drogę do Pereiry. Na miejscu czekał nas samolot do Medellin, a tam kolejne zderzenie z szaleństwami wielkiego, kolumbijskiego miasta. O tym jednak w kolejnym odcinku.

Image
Kościółek i rynek w Filandii.

Image
Witamy w Filandii.

Image
Każde szanujące się miasteczko ma swój napis z nazwą miejscowości.

Image
W porównaniu z kolorowymi uliczkami Salento albo Filandii nawet „Magiczne Encanto” wygląda szaro-buro.

Image

Image
_________________
Zapraszam na bloga All Exclusive, na którym znajdziecie kilka podróżniczych historii, przepisy na nalewki i wszystko, co akurat przyjdzie mi do głowy.
Góra
 Profil Relacje PM off
9 ludzi lubi ten post.
mszczpk uważa post za pomocny.
 
      
#6 PostWysłany: 19 Sie 2025 09:30 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2012
Posty: 44
niebieski
W osobnym temacie na forum zebrałem wszystkie informacje praktyczne dotyczące naszego wyjazdu. Być może komuś pomogą one zaoszczędzić kilka minut, kilka pesos albo przynajmniej uniknąć popełnionych przez nas błędów. Post dostępny jest pod tym adresem.
_________________
Zapraszam na bloga All Exclusive, na którym znajdziecie kilka podróżniczych historii, przepisy na nalewki i wszystko, co akurat przyjdzie mi do głowy.
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
3 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
#7 PostWysłany: 22 Sie 2025 08:12 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2012
Posty: 44
niebieski
Część III: Medellin i Guatape

Medellín na przełomie lat 80-tych i 90-tych było jednym z ostatnich miejsc, do których chciałby się wybrać przeciętny podróżny. Wszechobecna przemoc przesłaniała wszystkie zalety miasta, a przyjeżdżali tu wyłącznie handlarze narkotyków i okoliczni biedacy, którzy i tak nie mieli innej alternatywy. Jeszcze w 2010 roku miasto liczyło sobie ponad 3,5 miliona mieszkańców, natomiast działało w nim 5 (słownie: pięć) hoteli dla cudzoziemców. Kilkanaście lat później, w rekordowym 2022 roku miasto odwiedziło 1,4 miliona zagranicznych turystów. Dzisiejsze Medellín to nowoczesna metropolia z wieżowcami, czystym metrem i warszawskimi cenami w knajpach. Co nie zmienia faktu, że nadal ma swoje problemy.

Do Medellín przyjechaliśmy po kilku dniach w kolumbijskim trójkącie kawowym, gdzie w idyllicznych warunkach odpoczywaliśmy po zgiełku Bogoty. Znowu przyszło więc nam uruchomić dodatkowe pokłady czujności, bo w mieście dzieje się dużo i to w prawdziwie kolumbijskim stylu. W zależności od dzielnicy, znajdziemy tu zarówno nieustanną imprezę, jak i slumsy, do których strach się zapuszczać. Niekiedy wręcz trudno uwierzyć, że to wciąż to samo miasto.


El Poblado - równikowy Manhattan

Jak pewnie większość gringos, w Medellín zatrzymaliśmy się w dzielnicy El Poblado. To najbardziej elegancka, najbezpieczniejsza i – nie ma się co oszukiwać – najdroższa część miasta. Z nieznanego mi w sumie powodu wybraliśmy na dodatek hotel zlokalizowany w La Provenza, stanowiącej jakby osiedle wewnątrz całej dzielnicy, które słynie z jeszcze dwóch “naj” – największej imprezowni i największego hałasu. Pomysł był co najmniej nietrafiony, bo z każdym rokiem coraz mniej nam w głowach melanż, a coraz bardziej doceniamy przespaną noc. O to akurat w naszym hotelu było trudno, bo z jednej strony sen utrudniał hałas ulicy (i rozkręcony na maxa bumbox w pokoju obok o 1 w nocy), a z drugiej mieliśmy okazję poznać od podszewki tutejszą fuszerkę budowlaną. Ogólnie w Kolumbii dość często hotele, zwłaszcza te niższej klasy i ceny, oferują pokoje bez okien, raczej mało przyjazne gościom cierpiącym na klaustrofobię. Ja akurat nie mam nic przeciwko takiemu rozwiązaniu, ale moja małżonka uprzejmie wytłumaczyła mi, żebym przestał dziadować i wynajęliśmy – wydawało się – akceptowalny pokój z widokiem na ulicę. Na zdjęciach pokój wyglądał w całkiem w porządku, ale po pierwszym prysznicu zdałem sobie sprawę, że brakuje w nim jakiejkolwiek kratki wentylacyjnej. Nie muszę dodawać, że wspomniane okna były tylko do podziwiania i uchylić ich było nie sposób. W efekcie po każdej kąpieli nasz produkt pokojopodobny zamieniał się w małą saunę, bo wilgoć mogła opuścić go co najwyżej na naszych ubraniach. Pomysł spania w Kolumbii przy otwartych drzwiach mimo wszystko szybko porzuciliśmy i podążając wypracowanym przez lata zwyczajem, staraliśmy się spędzać większość czasu na aktywnościach poza hotelem.

Było to zdecydowanie najlepsze wyjście, bo El Poblado ma zupełnie niesamowity klimat. Na każdym kroku pełno tu bujnej zieleni oraz mniejszych i większych strumyków, których w całym mieście jest podobno blisko 4 tysiące. Na dodatek wszystko to w cieniu wieżowców i modnych knajp, których nie powstydziłoby się żadne nowoczesne miasto. Ogólnie wygląda to trochę jak Manhattan, a trochę jak dżungla, łącząc cechy obydwu biomów w raczej nierównych proporcjach. Pewnie gdyby pozbawić El Poblado tego tropikalnego anturażu, to dzielnica robiłaby mniejsze wrażenie i prezentowała się jak setki innych biznesowych dzielnic na całym świecie. Z drugiej strony pamiętajmy, że mówimy o mieście, do którego jeszcze dwadzieścia lat temu żaden biznesmen (no dobra, może poza przedstawicielami pewnej branży) nie przyjechałby z własnej woli. Dzisiaj co kilka ulic można tu znaleźć Starbucksa, a restauracje straszą najwyższymi cenami w całej Kolumbii. Naprawdę, ogromna przemiana za życia tak naprawdę jednego pokolenia.

Dobra, wszystko to brzmi całkiem przyjemnie (może poza cenami), ale dzielnica prawdziwy charakter pokazuje dopiero wieczorami. W szczególności na uliczkach La Provenzy trwa wtedy nieustanna impreza, która kończy się późno w nocy lub w zasadzie wcześnie nad ranem. Jest głośno, kolorowo i niekiedy trudno nie dostać oczopląsu. Jako żonaty mężczyzna w ogóle nie interesują mnie inne kobiety, ale z kronikarskiego obowiązku mogę dodać, że Kolumbijki wieczorową porą ubierają się dosyć odważnie. Chociaż być może ubierają się one właściwie dopiero nad ranem, bo wieczorami ich kreacje w zasadzie więcej odkrywają, niż zakrywają. Kiedy dodamy do tego jeszcze z natury obfite kształty miejscowych pań, to tutejsze nocne życie może doszczętnie pochłonąć niezamężne jednostki o słabszych charakterach. Nie ma się też co oszukiwać, klimat wiecznej imprezy w Medellín jest dla niektórych głównym powodem do odwiedzin Kolumbii.

O ile najgłośniejszą częścią już dostatecznie głośnego El Poblado stanowi La Provenza, tak nocne centrum La Provenzy mieści się przy parku Lleras. Wieczorową porą na wejściu wita nas tam duża figurka Matki Boskiej, a tuż za nią nieprzebrany tłum prostytutek i dilerów narkotyków. Jak wspomniałem, Kolumbijki w Medellín nie słyną ze skromnego ubioru, więc panie pracujące na nocną zmianę muszą włożyć trochę wysiłku, aby wyróżnić się uniformem służbowym. Mogę tylko powiedzieć, że raczej im się to udaje. Natomiast obecni obok drobni sprzedawcy wszelkiej maści na bieżąco zaspokajają potrzeby lokalnych klientów, niezbyt przejmując się obecnością policji. Niewykluczone, że handel narkotykami jest w tym miejscu uznany za lokalną tradycję, bo właśnie przy Parku Lleras swego czasu mieściła się siedziba Kartelu z Medellín.

Image
Uliczki El Poblado jeszcze przed rozpoczęciem imprezy.

Image
La Provenza, największa impreza w Medellin. Przy tym znaku w nocy dzieje się dużo więcej, ale jakoś zapomniałem mu wtedy zrobić zdjęcie.


Image

Image
Dżungla w środku miasta.

Image
Miły bar, w którym obca pani częstowała nas wieczorem darmowym aguardiente. W sumie dziwne, bo nie pamiętam, co było później.

Image
Produkt kuchni wenezuelskiej, czyli cachapa. Tu w wersji wege.

Image
Jedna z uliczek El Poblado jest zamykana o poranku, aby mieszkańcy mogli sobie pobiegać. Manhattan w sercu Kolumbii.


Image

La Candelaria - starówka dla koneserów

W poszukiwaniu innej strony Medellín wybraliśmy się też na tutejszą starówkę, nazwaną niezbyt oryginalnie La Candelaria. Zanim jednak do tego doszło, przyszło nam skorzystać z miejscowego metra, które stanowi swego rodzaju przedłużenie El Poblado i szeroko rozumianej nowoczesności na pozostałe dzielnice miasta. Kolumbijczycy śmieszkują sobie, że w rzeczywistości metro jest jedną wielką ambasadą Szwecji, bo w środku panują iście skandynawskie warunki i zwyczaje. Pociągi transportu publicznego przejeżdżają przez kilka dzielnic Medellín, bardzo mocno różniących się od siebie. Niektóre ładniejsze, inne mniej, ale we wszystkich trwa ogólny rozgardiasz i gwar. Natomiast po wejściu na peron wszystko jest czyste, nowe i w ogóle jakieś takie eleganckie. Metro jest też bardzo bezpieczne, przez co przez tych kilka dni stanowiło nasz podstawowy środek transportu.

Wszystko to ulega diametralnej zmianie, kiedy przychodzi nam wyjść na stacji San Antonio, położonej w La Candelarii. Hałas wraca ze zdwojoną siłą, a tłumy na ulicach w równych proporcjach próbują jednocześnie coś sprzedać, kupić albo po prostu wykrzyczeć swoją rację. Po miłym uczuciu bezpieczeństwa panującym w metrze zostało tylko wspomnienie, bo starówka nie cieszy się najlepszą opinią. Oficjalny portal turystyczny miasta publikuje między innymi zalecaną trasę zwiedzania La Candelarii, która powinna zminimalizować czyhające na niej niebezpieczeństwa. Chociaż zawiera ona wszystkie najważniejsze zabytki dzielnicy, to mam wrażenie, że większość przyjezdnych raczej rezygnuje z dokładnego zwiedzania starówki.

Dobra, nie będę ukrywał, momentami widoki były lekko przerażające. Po centrum kręci się albo po prostu siedzi bez ruchu w miejscu cała masa narko-zombie. Ich pusty wzrok oraz BMI poniżej temperatury Bałtyku zniechęcają do dłuższych spacerów po okolicy, chociaż pewnie narkomani w tym stanie stanowią większe zagrożenie dla samych siebie, niż przechodniów. Niestety, jest ich mnóstwo nawet w samym środku dnia i nie bardzo kryją się ze swoim życiowym hobby. Na jakimś etapie łażenia po dzielnicy usiedliśmy w końcu coś wypić, a najwięcej zaufania wzbudzał bar mieszczący się na pierwszym piętrze przy jednym z większych placów. Z tej bezpiecznej miejscówki mogliśmy sobie obserwować ulicę i chodzących po niej ludzi bez ciągłego łapania się za portfele. Szybko w oczy rzuciła się nam w oczy jedna grupka narko-zombie, siedząca i kucająca w pobliżu miejskiej ławeczki, a w szczególności jedna (chyba) pani. Podczas kiedy ja piłem mój zdrowy soczek z guanabany bez cukru, wspomniana pani zdążyła zażyć trzy różne (tak podejrzewam) narkotyki na trzy różne sposoby, wciągając coś, wcierając w dziąsła i jeszcze paląc na deser.

Niesamowite przy tym, że miasto jakby w pełni pozostawiło La Candelarię samą sobie i nie bardzo stara się uczynić z niej atrakcję turystyczną, jak ma to miejsce w Bogocie. Pomijając narkomanów, po ulicach kręci się też sporo typów spod ciemnej gwiazdy i ogólnie panuje tu nieprzyjemny klimat. Jest to o tyle zadziwiające, że wspomnianych zabytków faktycznie jest sporo w dzielnicy. Najpopularniejsze z nich są pewnie rzeźby autorstwa Botero, który wypracował swój niepodrabialny styl, gdzieś z pogranicza karykatury i inspiracji Rubensem. Co odważniejsi turyści robili sobie pod nimi nawet zdjęcia, ale chyba nikomu nawet by nie przeszło przez głowę, aby poprosić o zrobienie fotki któregoś z przechodniów. Przedziwna jest to starówka, a kilka godzin na niej odświeżyło mi w pamięci wszystkie artykuły przestrzegające przed najczęstszymi zagrożeniami w Kolumbii.

Image
Jedna z wielu rzeźb Botero na starówce.

Image

Image
Na zdjęciach niespecjalnie to widać, ale atmosfera La Candelarii nie zachęca do spacerów.


Image

Image
Akurat trafiliśmy na pogrzeb jakiegoś strażaka w katederze. Chwilę później narkomani pokazywali nam fucka, bo uchwyciliśmy ich na innym zdjęciu.


Comuna 13 - największa metamorfoza Medellín

Mało jest na świecie miejsc, które w ciągu kilkunastu lat zmieniły się tak diametralnie jak Comuna 13 w Medellín. Swego czasu była to najbardziej niebezpieczna dzielnica w jednym z najbardziej niebezpiecznych miast na świecie, podczas gdy dzisiaj jest to jedna z głównych atrakcji turystycznych kraju. Trzeba jednak pamiętać, że nadal jest to część dużego kolumbijskiego miasta, więc wejście w złą bramę może się różnie skończyć. Z tego powodu na zwiedzanie Comuny 13 wybraliśmy się z miejscowym przewodnikiem w ramach jednego z licznych walking tours. W ten sposób sami czuliśmy się trochę pewniej, a na dodatek mogliśmy dowiedzieć się kilku rzeczy, których nie wyczytamy na Wikipedii. Pamiętaliśmy przy tym naszą nie do końca udaną próbę zwiedzania muzeum szmaragdów w Bogocie po hiszpańsku, więc jak typowi gringos poszliśmy tym razem z anglojęzycznym przewodnikiem. Poza tym wsparcie lokalnego przemysłu turystycznego samo w sobie jest dobrym pomysłem, bo to główne źródło dochodu dla wielu mieszkańców dzielnicy.

Słowem wyjaśnienia, nazwa Comuna 13 oznacza ni mniej, ni więcej “13 dzielnicę” Medellín. Stanowi więc ona formalnie część miasta, natomiast przez długi czas było nawet nie tyle miastem w mieście, co odrębnym narko-państwem. Została założona jako tymczasowe osiedle imigrantów, którzy uciekali ze wsi do miasta. Niektórych z nich wygonił głód i brak pracy, a innych wypędziły kartele, które siłą przejęły pola rolników pod uprawę krzewów koki. Przyjezdni zmontowali więc swoje prowizoryczne domki z tego, co udało im się znaleźć i stopniowo zasiedlali okolicę. Jako że sytuacja w Kolumbii ulegała ciągłemu pogorszeniu, to biedaków przybywało i stopniowo stworzyli całą, zbudowaną na dziko dzielnicę. Samo życie w takich slumsach było wystarczająco ciężkie, a w pewnym momencie pojawili się jeszcze narcos, którzy przejęli kontrolę nad Communą 13. Lokalizacja oferowała im nie tylko nieskończonych kandydatów do pracy, ale również bliskość Drogi Panamerykańskiej, będącej jednym z istotnych kanałów transportu narkotyków.

Samo Medellín przez lata słynęło z przemocy, natomiast Comuna 13 wymykała się już pod tym względem wszelkim statystykom. Innym mieszkańcom miasta nie wolno było wejść do dzielnicy bez wyraźnego pozwolenia karteli, a karą za złamanie tego zakazu była śmierć lub – w najlepszym wypadku – porwanie dla okupu. Władze Kolumbii kilkukrotnie podejmowały próby interwencji militarnych w celu przywrócenia swojej władzy nad okolicą, ale nie przynosiły one wymiernych efektów. Ostatnia z nich miała miejsce w 2002 roku i była wyjątkowo krwawa, bo do dzielnicy pełnej lepianek wjechały czołgi, śmigłowce i cała masa ciężkiego sprzętu z zamiarem zrobienia porządku z lokalnymi gangami. Oficjalnie zginęło wtedy 9 osób, jednak kolejne kilkaset zaginęło bez śladu, a ich ciała do dzisiaj znajdowane są w okolicy. Sporą rolę odegrały w tym czasie liczne grupy paramilitarne, które w różnym stopniu były wspierane albo przynajmniej tolerowane przez ówczesne władze.

W ogóle warto być świadomym, że historia Kolumbii to jeden wielki ciąg walki i przemocy, a odróżnienie w niej tych “dobrych” od “złych” nie zawsze jest możliwe. Opinii na temat ostatniej operacji wojskowej, jej przyczyn i skutków jest pewnie tyle, ilu Kolumbijczyków. Na pewno za to dotknęła bezpośrednio ludność cywilną, bo według naszego przewodnika każda z rodzin mieszkających wtedy w Comunie 13 straciła przynajmniej jednego członka. Pamięć tych wydarzeń jest wciąż żywa wśród mieszkańców, co na zewnątrz widać choćby po motywach murali na ulicach dzielnicy.

A jak dzisiaj wygląda Comuna 13? Trochę jak Stadion Dziesięciolecia w jego złotych czasach przeniesiony w tropiki, przy czym więcej tu sztuki ulicznej, no i głośników częściej od discopolo leci reggaeton. Od wspomnianych czasów dzielnica przeszła ogromną metamorfozę, bo obecnie pełna jest straganów, sklepików, knajp, kolorowych murali i chińskich magnesów z Pablo Escobarem. Utraciła też charakter tymczasowości, bo obecnie wiele domów jest już murowanych, a po niektórych uliczkach kursuje nawet transport publiczny. W głównej części Comuny nie ma jednak ulic jako takich, a jest raczej trudny do ogarnięcia gąszcz ścieżek, dróżek i innych przejść między budynkami. Jakby tego było mało, w tym całym tłumie próbują co jakiś czas przejechać skutery albo wózki z przyczepkami. Pełno jest też turystów, którzy przyjeżdżają tu z bliska poznać trudną historię tego miejsca, kupić podróbkę koszulki reprezentacji Kolumbii albo po prostu zjeść burrito, dużo tańsze i smaczniejsze, niż w El Poblado.

Pozytywne zmiany w Comunie 13 to tak naprawdę kwestia ostatnich 20 lat. Od 2006 roku władze stopniowo zaczęły inwestować w dzielnicy, tworząc pierwsze połączenia transportem publicznym z resztą miasta. Najbardziej znanym symbolem przemian była budowa w 2011 całego ciągu schodów ruchomych, która umożliwiła nie tylko przemieszczanie się ludzi po stromym terenie, ale też transport materiałów budowlanych do przekształcenia lepianek w coś bardziej zbliżonego do normalnego domu. Cała ta transformacja brzmi super, ale tkwi za nią jeden drobny szczegół – nic z tego nie byłoby możliwe, gdyby nie układ władz z miejscowymi gangami. Założenie było proste: my nie przeszkadzamy wam w interesach, a wy dajecie ludziom żyć w miarę normalnie i pozwalacie na wspomniane inwestycje w infrastrukturę. W praktyce przestępczość w ogóle nie zniknęła z ulic Comuny, tylko przyjęła bardziej zorganizowaną i skrytą twarz. Dla przeciętnego turysty jest to jednak prawie niewidoczne, bo chociaż na jej ulicach praktycznie nie widuje się policji, to dzielnica pozostaje jednym z najbezpieczniejszych miejsc w całym Medellín.

Comuna 13 jest często przedstawiana jako przykład wzorowej transformacji z dzielnicy nędzy i przemocy w kwitnącą atrakcję turystyczną. Jest to jak najbardziej prawda, ale pewien problem polega na tym, że slumsy wcale nie zniknęły z Medellín. Przeniosły się tylko do sąsiednich Comun, w których nadal powszechne są lepianki i brak perspektyw. Zobaczyć je można choćby z poziomu kolejki linowej, stanowiącej część transportu publicznego w górzystym Medellín. Być może czekają jeszcze w kolejce na swoje miejskie inwestycje, choć patrząc na nie z tej perspektywy trudno oczekiwać podobnego cudu, jaki wydarzył się przez ostatnie 20 lat w Comunie 13.

Image
Comuna 13 w pełnej krasie.


Image
Na terenie Comuny pełno jest mniej lub bardziej oczywistych dzieł sztuki.

Image

Image
Dzisiaj Comuna 13 to jedno z najpopularniejszych miejsc w mieście.

Image

Image
W dzielnicy pełno jest murali nawiązujących do trudnej historii Comuny 13.

Image

Image
Ewolucja, od małpy do hm, rapera. Jak wiele podobnych murali, ten też nawiązuje do historii i rozwoju dzielnicy.

Image
W rogu najpopularniejsza koszulka w Kolumbii, podrabiana na każdy możliwy sposób.


Image
Częścią transportu publicznego w Medellin są kolejki linowe. Bez nich trudno byłoby połączyć górzyste dzielnice pozbawione ulic.


Image
To ciekawe wrażenie, kiedy wagonik nagle się zatrzymuje i zaczyna skrzypieć. Jak uspokoili nas miejscowi, podobno zdarza się to cały czas.


Image
Kolumbijski Stadion Dziesięciolecia.


Image
Nie tak łatwo jest namalować swój mural w Comunie 13. W pierwszej kolejności artysta musi być zaakceptowany przez miejscową „radę”, a dopiero potem przyznaje mu się pewne miejsce.


Image
Na wielu muralach pojawia się motyw słonia. Podobno zwierzęta te słyną z doskonałej pamięci, a Comuna 13 nie chce zapomnieć o swojej historii.


Image

Image

Guatape - bajkowe miasteczko pod Medellín


Ostatniego dnia w Medellín chcieliśmy wybrać się do położonego raptem 60 kilometrów dalej Guatape. Jest to jeden z najpopularniejszych kierunków jednodniowych wycieczek z miasta, wyglądający trochę jak połączenie Mazur z Magicznym Encanto. Symbolem regionu jest jest przede wszystkim widoczna na większości reklam La Piedra, czyli samotna góra o raczej niecodziennym kształcie.

Pech chciał, że mogliśmy tam jechać wyłącznie w niedzielę, w dodatku w środku kolumbijskich wakacji. Po dotarciu na dworzec autobusowy i zobaczeniu morza podróżnych szybko pożegnaliśmy się z planem złapania busa odjeżdżającego za kilka minut. Po godzinie czekania w kolejce do kasy i jeszcze kilkunastu minutach na peronie w końcu wsiedliśmy na pokład. Wierzyłem, że najgorsze już za nami i cóż, niewyobrażalnie się myliłem. Wspomniana 60-kilometrowa trasa mogłaby zająć godzinę, według rozkładu powinna dwie, w złych warunkach dwie i pół, a my jechaliśmy ponad trzy i piętnaście minut. Poziom zakorkowania kolumbijskich miast (i w sumie przedmieść) bywa nieznośny, chociaż w sumie łatwy do przewidzenia przy jednopasmowej drodze i niezliczonej liczbie samochodów.

Kiedy w końcu głodni i umęczeni wytoczyliśmy się z busika naszym oczom ukazała się La Piedra w całej swojej okazałości. Wystaje ona ponad 200 metrów nad resztą krajobrazu i przez to mocno wyróżnia się na jego tle. Geologicznego pochodzenia skały nawet nie próbuję wyjaśniać, bo opowieści o erozji granitowej skały macierzystej brzmią dla mnie równie zrozumiałe, co teorie o przywiezieniu góry przez pozaziemskie cywilizacje. Z jednej strony La Piedry widnieje za to wielka litera “G” oraz rozpoczęty szkic litery “U” i tę historię potrafię sobie wyobrazić już dużo lepiej. Mianowicie pewnego dnia mieszkańcy pobliskiego Guatape chcieli wymalować na górze wielki napis “Guatape”, bo po pierwsze, nazywali atrakcję “La Piedra de Guatape”, a po drugie to w sumie dlaczego by nie. Problem w tym, że skała jest dobrze widoczna z równie pobliskiego Peñol, w którym – jak się już pewnie domyślacie – nazywają ją “La Piedra del Peñol”. Doszło do błyskawicznej interwencji, w wyniku której pomysł ozdobienia lokalnej atrakcji wielkim napisem został porzucony. Sąsiedzka awantura zakończyła się w sposób iście salomonowy, bo góra w oficjalnych dokumentach najczęściej określana jest jako “El Peñól de Guatapé”. Podejrzewam jednak, że Guatape i tak uważa się za moralnego zwycięzcę, bo literek “GU” (a w zasadzie “GI”) nigdy nie zmazano.

Choć kolumbijskie ruchy górotwórcze różnią się od znanych nam nad Wisłą, to wspólne dla naszych narodów jest uwielbienie klimatu rodem z Krupówek. Gdyby spomiędzy straganów z pamiątkami a stoiskiem z lodami wyskoczył nagle biały miś i zażądał opłaty klimatycznej, to nie zdziwiłbym się nawet na jotę. Na szczęście sama góra, a przede wszystkim jej okolica prezentowała się bardzo przyjemnie i popularność “Skały” wydała nam się zupełnie uzasadniona. Duża w tym zasługa rozciągającego się w dolinie zalewu, bo jak wiadomo, niewiele jest w naturze ładniejszych widoków, niż połączenie gór i wody.

Ze względu na poranne korki na rejs statkiem po zalewie nie wystarczyło nam już czasu, więc prosto po zejściu z góry ruszyliśmy w kierunku miejscowości Guatape. Po dotarciu na miejsce zrozumiałem, dlaczego miasteczko tak chętnie odwiedzają mieszkańcy Medellin. Ja sam wolałbym spędzić tutaj kilka godzin niż na przykład cały dzień w La Candelarii. Guatape jest ślicznie położone nad brzegiem zalewu, wzdłuż którego biegnie zadbana promenada. Jakby tego było mało, posiada też elegancką starówkę z kolorowymi domkami i brukowanymi uliczkami. Jakimś cudem udało się tu uniknąć klimatu turystycznej masówki, co przy takiej liczbie odwiedzających wydaje się wręcz dziwne. Na miejscu było też zaskakująco bezpiecznie, więc przy całym tym otoczeniu wody, gór i starego miasta czuliśmy się bardziej jak jakiejś alpejskiej wiosce, a nie 60 kilometrów od Medellín.

Z perspektywy czasu wydaje mi się, że mogło to być jedno z najładniejszych miejsc w całej Kolumbii i trochę żałuję, że nie zaplanowaliśmy sobie na miejscu przynajmniej jednego noclegu. W ten sposób moglibyśmy posiedzieć jeszcze trochę nad brzegiem wody i powkurzać niektóre organy wewnętrzne szklaneczką lub dwoma rumu z Medellín. Kilkugodzinna podróż powrotna w korkach zbliżała się nieubłaganie, a wraz z nią koniec pobytu w tej części kraju. Przed nami natomiast było najgłośniejsze miasto Kolumbii i czterodniowy trekking przez dżunglę w poszukiwaniu pewnego zaginionego miasta.

Image
Źródło: Wikipedia. Niestety, nie posiadam swojego zdjęcia słynnych liter.


Image
Istne Krupówki.


Image
Muzea Escobara pojawiają się w najmniej spodziewanych miejscach w Kolumbii. Podejrzewam jednak, że nie brakuje im w kraju eksponatów.

Image

Image
Widoczki jak nad alpejskim jeziorkiem.

Image

Image
El Peñól de Guatapé, czyli skała o wielu nazwach i charakterystycznym kształcie.

Image

Image

Image

Image

Image
Podobno rysunki na frontach domów w Guatape związane są z zawodem ich dawnych mieszkańców. W tym wypadku akurat trudno mi w to uwierzyć, bo w okolicy chyba nie ma żadnego ZOO ani innej farmy żyraf. Chociaż w Kolumbii wszystko jest możliwe.

Image

Image
Ktoś w rodzaju kaznodziei wygłaszał kazanie pod kościołem z tańcami, śpiewam i chyba stand-upem. Tutejsza odmiana katolicyzmu różni się od naszej.


Image

Image

Image

Image
_________________
Zapraszam na bloga All Exclusive, na którym znajdziecie kilka podróżniczych historii, przepisy na nalewki i wszystko, co akurat przyjdzie mi do głowy.
Góra
 Profil Relacje PM off
7 ludzi lubi ten post.
2 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
#8 PostWysłany: 29 Sie 2025 13:20 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2012
Posty: 44
niebieski
Część IV: Ciudad Perdida i Santa Marta

Lata 70-te XX wieku, wybrzeże Kolumbii. W tym wiecznie niespokojnym kraju trwają właśnie walki pomiędzy FARC, ELN, M-19, siłami rządowymi i Bóg wie kim jeszcze. Niewielkie dotychczas nadmorskie miasteczko Santa Marta staje się ważnym centrum handlu marihuaną, która porasta w tym czasie większość sąsiadujących gór. Przy produkcji i przemycie zioła swoje pierwsze szlify w narkobiznesie zbierali przyszli królowie kokainy, którzy za kilka lat mieli swoim rozmachem przykryć i tak już liczne problemy kraju. W takich okolicznościach po Kolumbii rozeszła się wieść, że gdzieś w niedostępnych górach niedaleko Santa Marta odnaleziono zapomniane miasto pełne złota.

Historia największego odkrycia archeologicznego w historii Kolumbii zaczyna się tak, jak zaczynają się wszystkie dobre historie – od alkoholu. W miejscowym barze pije kilku tutejszych awanturników, którzy do tej pory nie śmierdzieli groszem, a od niedawna robią jakieś szemrane interesy z dziwnymi gringos. Po którejś szklance aguardiente w końcu zdradzają rąbka tajemnicy swojego nagłego prosperity. “W górach Sierra Nevada jest pełno złota, o ile tylko wiecie gdzie go szukać”. I jak możecie się domyślać, szybko znaleźli się kolejni chętni na wyprawę do dżungli po zaginione skarby nieznanej cywilizacji.

Jakieś 53 lata później, niewyspany, spocony i śmierdzący jak nigdy wcześniej, ja również ruszyłem z moją małżonką szlakiem na Ciudad Perdida.

Santa Marta - w mieście dziś nie zaśnie nikt

Uważny czytelnik powie być może – hola, hola (hiszp. “cześć”) kolego, ale jak to? Dopiero co byłeś w Medellin, a nagle chodzisz po dżungli? Chcąc uniknąć takich nieprzyjemności jak uważni czytelnicy, wprowadzę do historii chociaż trochę porządku i cofnę się do momentu lądowania na lotnisku w Santa Marta.

Jeśli komuś z was zdarzyło się kiedyś piec sernik w tak zwanej kąpieli wodnej, to wiecie, że czasami zachodzi konieczność uchylenia na chwilę drzwiczek piekarnika. Nie jest to zalecane co najmniej z dwóch powodów – po pierwsze, sernik może opaść, a po drugie, zazwyczaj bucha na nas kłąb wrzącej pary wodnej. A po co właściwie cała ta historia? Otóż dokładnie tak czuliśmy się właśnie po wyjściu z samolotu na płytę lotniska w Santa Marta, chociaż na miejscu, niestety, nie czekał na nas żaden serniczek w dającej się przewidzieć przyszłości. Po mniej więcej kilkunastu sekundach na tutejszym świeżym powietrzu byliśmy już cali mokrzy i to nawet zanim udało nam się odebrać plecaki. Świetny początek, biorąc pod uwagę, że kolejne 4 dni spędzimy na trekkingu w podobnych warunkach. Trudno, jakoś to będzie i najważniejsze to dzisiaj dobrze odpocząć przez nadchodzącym wysiłkiem.

Po dojechaniu do hotelu zostały nam może jeszcze ze dwie godziny do zachodu słońca. Na ile wcześniej zdążyliśmy się zorientować, o bezpieczeństwie w Santa Marta krążą mieszanie opinie. Niespecjalnie mieliśmy ochotę sprawdzania na sobie tych mniej optymistycznych, dlatego też spróbowaliśmy lekkim biegiem zobaczyć za dnia tyle miasta, ile tylko nam się uda. Już po kilku chwilach na ulicy było jasne, że panuje tu klimat kolumbijskiego resortu wakacyjnego, ale raczej takiego w rodzaju Mielna, niż Saint-Tropez. Muzyka, krzyki, śmiechy, jeszcze więcej muzyki i cała armia obwoźnych sprzedawców. Z ostatnimi zapoznałem się zresztą bardzo szybko, bo zanim zdążyłem w mieście zrobić pięć zdjęć, to otrzymałem już pięć propozycji zakupu kokainy. W kilku wypadkach towarzyszyła im od razu prezentacja towaru, a nagabujący mnie drobni przedsiębiorcy niespecjalnie przejmowali się stojącym kilka metrów dalej patrolem policji. Mam wrażenie, że nawet gdyby bardzo nie chcieli, to akurat w tym wypadku udałoby im się wykryć sprawcę handlu dragami. Nie wydawali się jednak specjalnie zainteresowani tropieniem przestępczości, więc i ja postanowiłem nie psuć im dalszego wieczoru jakimiś bzdetami.

Przez tych kilka godzin przeszliśmy się po nadmorskim bulwarze i w pośpiechu odhaczyliśmy pozostałe główne zabytki Santa Marta. Nie ma się co oszukiwać, przez ten czas zaledwie liznęliśmy klimatu miasta, ale nie jestem pewien, czy bardzo tego żałujemy. Jasne, kilka uliczek w centrum prezentowało się ładnie i kolorowo, a nawet ośmielę się przypuścić, że dosyć bezpiecznie. Wystarczyło przy tym na chwilę skręcić z głównej uliczki, a nastrój latynoskich rytmów zmieniał się trochę w klimat rodem z filmów grozy. Prawdę mówiąc, to od zatłoczonego deptaka do naszego hotelu dzieliło nas może ze 100 metrów słabo oświetlonej drogi i przez chwilę zastanawialiśmy się nawet, czy nie brać na tę trasę Ubera.

Mimo wszystko do hotelu wróciliśmy pieszo i to wciąż o rozsądnej porze. Po wejściu do pokoju zacząłem za to bardzo żałować, że nie wybraliśmy noclegu gdzieś dalej od centrum. Wspomniałem już pewnie wcześniej, że w Kolumbii jest głośno, a miejscowe knajpy nie po to inwestują w głośniki, aby ustawiać je na połowę mocy albo wyłączać je o 3 w nocy. W efekcie tutejsze wieczory w turystycznych miejscowościach można albo kochać albo nienawidzić. Dobra, nie oszukujmy się, większość trzeźwych podróżnych ich zdecydowanie nienawidzi. Do najbliższego baru mieliśmy 100, może 150 metrów, a w naszym pokoju do świtu było tak głośno, jakbyśmy spali na podłodze klubu nocnego. W takich warunkach zatyczki do uszu były tylko niepotrzebnym ozdobnikiem, a moja małżonka na jakimś etapie próbowała nawet zasnąć na podłodze w łazience, aby chociaż trochę wytłumić dźwięki. Sądząc po jej minie, kiedy o 5 nad ranem zadzwonił budzik, aby obudzić nas przed 4-dniowym marszem po dżungli, niespecjalnie jej się to udało.

Image
Deptak w Santa Marta. Na zdjęciu nie widać upału.

Image

Image
Romantyczny zachód słońca, choć osobiście wolałbym nie siedzieć na plaży w Santa Marta po zmroku.

Image

Wycieczka na Ciudad Perdida - trekking po saunie

Po dużym kubku kolumbijskiej kawy wyglądaliśmy już dużo lepiej, pewnie trochę jak zombie z wieczorowym makijażem. W takim stanie dotarliśmy do punktu zbiórki, gdzie poznaliśmy się z pozostałymi uczestnikami wycieczki. Było nas łącznie 13 osób w mniej więcej podobnym wieku i z podobnym (czyli zerowym) doświadczeniem w tego typu wyprawach. W naszej gromadzie ludzi z całego świata spotkaliśmy nawet miłą parę z Polski, z którą kilka dni później podczas wieczornego obozu spróbowaliśmy nawet zagrać w makao. Jak można się było spodziewać, nasza znajomość nie przetrwała tej próby charakterów, ale i tak życzymy im wszystkiego, co najlepsze w ich przyszłych przedsięwzięciach życiowych.

Po przywitaniach z pozostałymi uczestnikami i przewodnikami wysłuchaliśmy kilku słów o organizacji najbliższych czterech dni. Naszym celem było zdobycie Ciudad Perdida, Zaginionego Miasta, położonego w pobliskich górach Sierra Nevada. Oczywiście, cel był istotny, ale w tym wypadku równie interesująco miała się prezentować sama droga do niego. Trasa do Ciudad Perdida liczy bowiem około 70 kilometrów po kolumbijskich górach i dżungli, po terenie rezerwatu rdzennej ludności i w warunkach pogodowych przypominających łaźnię parową. Więcej o warunkach na szlaku na ten moment nie wiedzieliśmy, choć może to i dobrze, bo niektórzy mogliby odpuścić sobie podróż już na tym etapie. Wobec braku dalszych pytań, przewodnicy zapakowali nas do jeepów i ruszyliśmy w kierunku gór.

Pierwszy dzień wyprawy miał pełnić trochę rolę rozgrzewki. Na skraju ostatniej wioski przed szlakiem zjedliśmy więc obiad i zapoznaliśmy się z podstawowymi zasadami bezpieczeństwa. W zasadzie sens wszystkich reguł można by zawrzeć w jednym zdaniu: “idź ścieżką, pij wodę, niczego nie dotykaj, nie poddawaj się”. Niekiedy dodatkowo wtrącano jeszcze krótkie wyjaśnienia, jak choćby to, że tutejsze węże dostrzegają promieniowanie cieplne, więc jak idziecie za potrzebą w krzaki, to lepiej noście wtedy długie spodnie. Porada okazała się raczej zbędna, bo po takim wyjaśnieniu większości z nas szybko przeszła odwaga na samowolne oddalanie się z trasy. Na pewnym etapie zobaczyliśmy też wracającą od strony gór grupkę oberwańców, którzy prezentowali sobą iście tragiczny widok. Ubłoceni, spoceni i tak pogryzieni przez komary, że aż przykro było na nich patrzeć. Na tym etapie jeszcze wmawialiśmy sobie, że pewnie dopiero wypuścił ich FARC po 5 latach niewoli i wcale nie wracają z Ciudad Perdida, ale pierwsze oznaki zwątpienia zaczęły pojawiać się już na twarzach niektórych uczestników wyprawy. Przewodnicy skwitowali to wyłącznie delikatnym uśmiechem i tak ruszyliśmy na szlak.

Mniej więcej godzinę marszu pod górę w 35 stopniach i na oko 99% wilgotności powietrza byłem pewien, że jestem wariatem. Na własną podróż poślubną wybrałem tropikalną wersję marszu katorżnika, który na dodatek miał potrwać jeszcze kilka dni. Co więcej, na cały trekking wzięliśmy ze sobą sobą długie spodnie i koszulki z długim rękawem, żeby zgodnie z poradą organizatorów choć trochę ochronić się przed insektami. W rezultacie już po kilku minutach intensywnego ruchu cały byłem doszczętnie przepocony, a pod koniec dnia znoszone ubrania musiałem wkładać do szczelnego worka, aby nie złamać przepisów Konwencji Genewskiej. Swoją drogą, jeszcze przed wyjazdem do Kolumbii przeczytaliśmy na jakimś blogu, że aby w miarę dobrze przygotować się do tej konkretnej wędrówki, wypadałoby przez dwa miesiące chodzić z plecakiem po górach. Uznaliśmy jednak, że jakoś damy sobie radę, a ludzie różne głupoty wypisują w Internecie, czego w sumie najlepszym dowodem jest niniejszy tekst. Zresztą, autorka bloga w kolejnym akapicie napisała, że na Ciudad Perdida zabrała swojego 12-letniego syna, więc albo mocno przesadziła w pierwszej części, albo jej dzieciak chodził do szkoły w Kaer Morhen.

Żeby uspokoić trochę nastroje przewodnicy powiedzieli nam, że najbliższych kilka godzin będziemy szli już po płaskim terenie. W zasadzie dodali po chwili, że jest to “Colombian flat”, czyli “kolumbijski płaski teren”. Różnica pomiędzy naszym rozumieniem tego pojęcia a jego miejscowym odpowiednikiem dość szybko została nam zaprezentowana na przykładzie. Wyobraźcie sobie, że pierwszych 100 metrów wdrapujecie się na górkę tylko po to, aby potem zejść z niej 150 metrów w dół i ponownie wejść kolejne 50 metrów. W ogólnym ujęciu nie zmieniliście więc swojej wysokości, dlatego też można powiedzieć, że ciągle szliście po płaskim. Jasne, co bardziej dialektyczne umysły mogłyby znaleźć dziury w tej logice, ale większość z naszych organów była zwykle zbyt zmęczona wspinaczką, aby marnować siły na niepotrzebne dyskusje.

Z perspektywy czasu mam wrażenie, że wymagający teren i jeszcze trudniejsze warunki pogodowe trochę przeszkodziły nam w cieszeniu się widokami, a te były niesamowite. Cała trasa prowadziła przez (przeważnie) dzikie tereny gór Sierra Nevada, które wręcz kipiały od roślinności. Przez tych kilka dni czuliśmy się trochę jak na wycieczce po ogrodzie botanicznym albo przynajmniej sekcji owoców świata w Lidlu, bo co jakiś czas spotykaliśmy dziko rosnące ananasy, kakao, tytoń, a nawet chlebowiec i drzewo pomidorowe (arbol de tomate, w zasadzie: pomidor drzewiasty). Przedstawicieli lokalnej fauny na szczęście wielu nie widzieliśmy, czego w zasadzie nie żałuję. Dla zabicia czasu jeden z przewodników opowiedział mi bowiem historię swojego kolegi, również przewodnika, którego na trasie ugryzł jeden z jadowitych węży. Facet przeżył, chyba ku zdziwieniu wszystkich, ale i tak powrót do pełnej sprawności zajął mu kilka miesięcy rehabilitacji. Nie chcąc testować swojej odporności w tym zakresie, gorąco postanowiłem sobie nie wyprzedzać reszty grupy do końca wycieczki.

Image
Te eleganckie nieużytki przez ostatnich kilkadziesiąt lat porastały konopie na zmianę z krzewami koki.

Image

Image
Guanabana, jeden z setek kolumbijskich owoców, których próżno szukać w naszych sklepach. Owoc je się niezbyt wygodnie, ale za to na soki nadaje się wspaniale.


Image
Niekiedy szliśmy przez całkiem dzikie okolice.

Image
Telefon w środku dżungli, przykład ciekawego humoru rdzennej ludności.

Image
Na trasie co jakiś czas można było się zaopatrzyć w wodę i bransoletki z koralików.

Image

Image

Image
Sceneria jak do filmu z Indianą Jones.

Image

Nie samym marszem człowiek żyje

Docierając pierwszego dnia na nocleg byliśmy wręcz zaskoczeni poziomem kempingu. Spodziewaliśmy się rury z zimną wodą, braku elektryczności i hamaków rozwieszonych pomiędzy drzewami, a na miejscu było prawie luksusowo. To znaczy, za prysznic faktycznie służyła rura z zimną wodą, ale za to kabiny były tak jakby zamykane, prąd był przez kilka godzin, a zamiast hamaków mieliśmy piętrowe łóżka z moskitierą. Wyglądało to całkiem solidnie, a na dodatek całość była zadaszona i posiadała część rekreacyjno-stołówkową. Miejscowi wyczuli też biznes i na każdym obozie funkcjonował niewielki sklepik, w którym można było zawsze kupić trzy podstawowe produkty: wodę, piwo i napój z elektrolitami. Ekonomia podróży dawała przy tym wyraźnie o sobie znać: wraz z oddalaniem się od cywilizacji, rosła też cena wspomnianych napojów.

Każdego dnia odwiedzaliśmy dwa kempingi: jeden w porze obiadowej i jeden na nocleg. Pomimo nieznacznych różnic w wyposażeniu i udogodnieniach, wszystkie trzymały mniej więcej ten sam standard. Wszystkie były przygotowane na przyjęcie naraz nawet do kilkudziesięciu osób, przy czym przygotowanie to wyrażało się przede wszystkim w liczbie stołów i łóżek. Na szczęście, podczas naszej wycieczki jednocześnie spało z nami maksymalnie łącznie może z 50 osób, co i tak już sprawiało sporo problemów w higienicznych godzinach szczytu, bo dla każdej z kanonicznych płci najczęściej przewidziane były po dwa prysznice i dwie toalety.

Na dotarcie do obozu czekało się za każdym razem z utęsknieniem, bo na miejscu czekał albo obiad albo obietnica rychłego noclegu. Muszę przy tym przyznać, że podczas całego trekkingu karmiono nas bardziej niż obficie, natomiast i tak ani przez chwilę nie byliśmy zagrożeni przybraniem na wadze. Wymagający szlak i jeszcze trudniejsze warunki pogodowe sprawiały, że niezależnie od ilości ładowanych w siebie kalorii, po chwili i tak byliśmy głodni. Swoją drogą, na wszystkich kempingach towarzyszył nam nasz własny kucharz, co pierwotnie wydawało mi się zupełnie nieprzystającym do warunków przejawem luksusu. Po pierwszym postoju zdaliśmy sobie jednak sprawę, że samodzielne przygotowanie obiadu dla kilkunastu osób pośrodku niczego byłoby niemożliwe przy i tak już napiętym planie trekkingu. Kucharz okazał się przy tym całkiem spoko, bo na postojach można było od niego zawsze wyciągnąć dodatkowy kubek kawy albo herbatkę z liśćmi koki na wzmocnienie.

Przed pierwszym noclegiem nasi przewodnicy zebrali nas w jednym miejscu i dali nam kilka wskazówek co do bezpieczeństwa noclegu. Ta z pozoru prosta czynność w środku dżungli okazuje się mniej przewidywalna, niż ma to miejsce w blokach z wielkiej płyty. Przede wszystkim, poza turystami żyje w niej cała masa zwierząt różnych rozmiarów i o różnym nastawieniu do otaczającego ich świata. Niektóre z nich szukają na terenie obozu schronienia, inne pożywienia a inne po prostu tędy przechodziły pomiędzy jednymi wrotami piekieł a drugimi. Jeśli więc ktoś chciałby w środku nocy opuścić bezpieczną moskitierę i udać się do toalety za potrzebą, to na początek powinien zastanowić się, czy na pewno wspomniana potrzeba jest taka silna. Kiedy jednak nie ma już innego wyjścia, to na początek powinien dokładnie sprawdzić swoje ubranie, wytrzepać buty i uzbroić się w źródło mocnego światła. Dopiero kiedy upewnimy się, że na trasie nie czekają skorpiony, węże ani inne klęski żywiołowe, możemy załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Dość powiedzieć, że po takiej pogadance odeszła mi ochota na nocne spacery, a jak w środku nocy poczułem tęsknotę za toaletą, to siłą woli zgasiłem ją w sobie do samego świtu.

Obozowanie w środku lasu miało też swoje dobre strony. Brak cywilizacji to też brak Internetu, dlatego też na postojach nie wchodziło w grę scrollowanie telefonu i trzeba było zapewnić sobie inne, bardziej tradycyjne rozrywki. Okej, faktycznie jedną z podstawowych było zazwyczaj łapanie oddechu i próby doprowadzenia własnej higieny osobistej do jako takiego porządku. Poza nimi było jednak i tak sporo czasu na rozmowy z pozostałymi członkami wycieczki, granie w karty, picie piwa i zabijanie komarów. Niekiedy warunki pozwalały też na kąpiel w pobliskiej rzece albo innym wodospadzie, co choć na chwilę pomagało pozbyć się wrażenia skrajnego przepocenia. No i bywały też chwile wyjątkowe, niezapomniane wręcz, jak choćby solowy koncert na grzebieniu połączony ze stand-upem w wykonaniu jednego z przewodników.

Image
Najprzyjemniejszy moment dnia – chwila odpoczynku po zachodzie słońca.

Image
W tym obozie warunki były iście luksusowe.

Image
Chatki miejscowej ludności.

Image
Nasza śmierdząca grupa gringos najwyraźniej nie zyskała zaufania tej dziewczynki.

Image
A co jakiś czas trzeba było przejść też jakąś rzekę. Najlepiej suchą stopą.

Image
Piłka nożna dociera wszędzie. Na szczęście FIFA już nie.

Image

Raz w górę, raz w dół. Przeważnie jednak w górę

Droga na Ciudad Perdida i z powrotem trwała niecałe cztery dni. Rutyna każdego dnia była podobna: 5 rano pobudka, 5:20 śniadanie, 6:00 wymarsz. W tym czasie temperatura spadała do prawie komfortowych 32 stopni, więc przez pierwszych 15 minut czasami można było maszerować bez ryzyka nagłego odwodnienia. Sama droga bywała przy tym całkiem urozmaicona, bo co jakiś czas robiliśmy krótkie postoje w wioskach rdzennych mieszkańców albo na punktach widokowych. Co ciekawe, cały region wokół Ciudad Perdida to swego rodzaju rezerwat czterech głównych plemion, które posiadają – przynajmniej oficjalnie – ważny głos w sprawach swojej okolicy. Raz w roku wymuszają choćby na miejscowych władzach pełne zamknięcie całego parku narodowego na okres miesiąca, aby w tym czasie obchodzić swoje święta i pewnie też odpocząć przez chwilę od namolnych turystów.

Jak wszędzie na świecie, wizyta w wiosce rdzennych mieszkańców w dobie masowej turystyki wiąże się z pewnym rytuałem. Tubylcy z jednej strony chętnie pokażą miejscowe zwyczaje i tradycje, a z drugiej zawsze mają na sprzedaż jakieś drobiazgi. W takiej sytuacji niekiedy zwyczajnie wypada coś kupić, aby nie czuć się jak ostatni dziad albo też nie paść ofiarą bliżej nieokreślonej klątwy. Nie ma jednak co ukrywać, że co do zasady to spotkanie dwóch obcych sobie światów. Jedni żują kokę i mieszkają w chatkach z gliny, a drudzy śmierdzą nie do wytrzymania i z własnej woli idą pieszo kilka dni tam, gdzie każdy normalny człowiek pojechałby konno.

Wypada dodać w tym miejscu, że cały pomysł kilkudniowej pieszej wycieczki do Ciudad Perdida jest przede wszystkim domeną cudzoziemców. Sami kolumbijczycy podobno nie są wielkimi fanami wycieczek górskich, przez co miejscowa turystyka praktycznie nie istniała jeszcze kilkanaście lat temu. Według naszych przewodników, 50 lat temu wszystkie zbocza gór Sierra Nevada pokrywały pola marihuany, a handel ziołem był jedną z najważniejszych gałęzi gospodarki. Te czasy bezpowrotnie minęły w połowie lat 70-tych, kiedy to miejsce konopii zajęła inna roślina: koka. Nie muszę chyba dodawać, że wraz z nią pojawiły się też kartele, a niewesoła sytuacja w Kolumbii zamieniła się w iście tragiczną. Oczywiście, w takich warunkach nie było nawet mowy o przyjeździe jakichkolwiek zagranicznych turystów. Wszystko zaczęło się powoli zmieniać dopiero po 2002 roku, kiedy to kartele zaczęły tłuc się ze sobą może nie tyle delikatniej, co bardziej na uboczu.

Nasi przewodnicy przyznawali też, że turystyka to jedyna sensowna nadzieja regionu na rozwój i możliwość zarobienia uczciwych pieniędzy przez miejscowych. Okoliczny przemysł nie tyle nawet raczkuje, co pełza, branża nowych technologii w Kolumbii praktycznie nie istnieje, a o alternatywie w postaci narkobiznesu w zasadzie szkoda nawet wspominać. Brzmi to trochę niewiarygodnie, ale praca przewodnika wycieczek to wymarzony zawód (spośród tych realnych) dla mieszkańców Santa Marta. Na jakimś etapie z zaskoczeniem odkryliśmy też, że jeden z naszych opiekunów całą trasę idzie ze spuchniętą kostką, podczas gdy my, w pełni zdrowi, ledwo mogliśmy za nim nadążyć. Trudno mi powiedzieć, czy tak bardzo lubił swoją robotę, czy też tak bardzo obawiał się ją stracić i dlatego nie odpuścił naszego turnusu. Facet był jednak wykonany z molibdenu, a patrząc na jego nieskończone pokłady energii, mogłem nawet uwierzyć, że taka kontuzja niespecjalnie mu przeszkadza.

Image
Miejscowe plemiona budują niekiedy całe wioski, ale i tak przeważnie prowadzą koczowniczy tryb życia.


Image
Widoki ślicznie, tylko zazwyczaj brakowało nam czasu na ich podziwianie.

Image
Nic tak nie odświeża jak kąpiel w wodospadzie.


Image

Image

Image

Image
Tu akurat jeden z Kogui tłumaczy nam zagmatwane zwyczaje swojego ludu.

Image

Image
Herbatka z liśćmi koki. Smakuje zupełnie … nijako.

Ciudad Perdida - zaginione miasto, obecnie w połowie odkryte

Trzeciego dnia wędrówki jakoś przed południem w końcu udało nam się wdrapać do Ciudad Perdida. Ostatni etap składał się z ponad 1 200 cholernie śliskich i niewymiarowych kamiennych schodków, które podobno obecnie wyglądają tak, jak ponad tysiąc lat temu. Dla mnie osobiście był to najgorszy ze wszystkich fragmentów wyprawy, bo jak na złość akurat wtedy dopadły mnie przypadłości, których ani na trasie nie miałem za bardzo jak rozwiązać, ani których tutaj nie bardzo wypada mi opisywać. Po dotarciu na szczyt w pierwszej chwili odczuwałem więc … lekkie rozczarowanie, bo pierwsze widoki nie były specjalnie spektakularne. Na nasze przybycie ucieszyły się za to wszystkie okoliczne komary, które metodycznie dziabały nas we wszelkie odsłonięte części ciała i to pomimo oblania się połową buteleczki Muggi.

W takich warunkach przyszło nam w końcu poznać pełną historię Ciudad Perdida, a przede wszystkim jego odkrycia. Dzieje miasta sięgają czasów jeszcze sprzed pierwszych Piastów (a już na pewno na długo przed Kolumbem), bo powstało ono prawdopodobnie około roku 800 naszej ery. Dla porównania – znane wszem i wobec Machu Picchu jest od niego o blisko 600 lat młodsze. Z oczywistych względów w tych czasach nie nazywało się jeszcze “Ciudad Perdida”, bo zarówno hiszpańska nazwa, jak i upadek miasta to już efekt dużo późniejszej kolonizacji. Podobno miejscowi mówili na nie kiedyś Teyuna, a przynajmniej mówią na nie tak dzisiaj, więc nazwa ta jest dziś stosowana jako bardziej elegancka alternatywa dla “zaginionego miasta”. Miasto musiało być przy tym całkiem bogate, bo na jego terenie znaleziono po latach liczne wyroby ze złota, których jakimś cudem nie udało się przez kilkaset lat zagrabić Hiszpanom.

Jak z kolei doszło do tego, że Teyuna zaginęła w kolumbijskiej dżungli? Cóż, tak po prawdzie, to wystarczyło tylko opuścić je na jakiś czas, a bujna przyroda zrobiła już swoje. Wszystko zaczęło się jednak od konkwistadorów, którzy po przybyciu w te strony założyli miasto Santa Marta i zaczęli sukcesywnie łupić wszystko, co tylko nie uciekało na drzewo. Jakby mało było nieszczęść, Hiszpanie przywieźli ze sobą do Ameryki jeszcze choroby zakaźne, które okazały się zabójcze dla miejscowej ludności. Chorzy mieszkańcy uciekali więc przed najeźdźcami do miast, w tym Teyuny, gdzie w tłoku zarazki rozprzestrzeniały się jeszcze szybciej. W tych czasach nie znano jeszcze takich narzędzi walki z epidemiami jak maseczki na twarz i zamykanie lasów, więc miejscowi podjęli jedyną rozsądną w ich mniemaniu decyzję: uciekli z miasta. Prawdopodobnie szamani orzekli przy tym, że tutejsza ziemia jest w bliżej nieokreślony sposób przeklęta, stąd też plemię nie śpieszyło się z powrotem na dawny teren. W ten sposób gdzieś w XVI stuleciu miasto zostało zapomniane na blisko kolejne cztery wieki.

Historia jego odnalezienia to już z kolei materiał na dobrą powieść awanturniczą. Mniej więcej w okolicach 1972 roku miejscowi myśliwi (nazwijmy ich tak na potrzeby opowieści, choć pewnie polowali bez kompletu zezwoleń i pieczątek) dotarli przypadkiem w te okolice, podobno za sprawą upolowanego dzikiego indyka. Szybko zorientowali się jednak, że tutejsze góry oferują znacznie więcej, niż tylko tłusty drób. Zaczęli przetrząsać odnalezione groby z gracją Lary Croft, a odnalezione wyroby ze złota szybko stały się przyczyną mniejszych lub większych awantur wewnątrz grupy. Artefakty zaginionej cywilizacji niebawem zaczęły się też pojawiać w pobliskiej Santa Marta, gdzie szczęśliwi znalazcy próbowali je wymienić na bardziej współczesną walutę, wydawaną potem hojnie w pobliskich punktach usługowych. Gdzieś pomiędzy kolejkami aguardiente w świat poszła więc plotka, że górach Sierra Nevada znajduje się złote miasto pełne kosztowności.

Jak nietrudno się domyślić, do Ciudad Perdida ruszyły kolejne grupy poszukiwaczy przygód i dobytku. Miejscowi z czasem zaczęli nazywać też miasto “zielonym piekłem”, bo trasa do niego znacząco różniła się od wypraw organizowanych obecnie przez agencje turystyczne. Po drodze czyhała dżungla z jej dobrodziejstwem inwentarza, tropikalne warunki oraz inni awanturnicy, niechętni dzieleniu się skarbami ludzkości z przedstawicielami tej właśnie ludzkości. To wszystko przy braku jakichkolwiek ścieżek, repelentów na komary i bez obozów, na których kucharz poczęstuje was herbatką z koką. Jakby tego było mało, cały teren był w tym czasie jeszcze pod władaniem karteli narkotykowych, które powoli zaczęły się przerzucać z uprawy marihuany na produkcję kokainy. Wyprawa do Ciudad Perdida wiązała się przez to z tyloma niebezpieczeństwami, że kiedy w końcu władze Kolumbii postanowiły w 1975 zorganizować oficjalną ekspedycję archeologiczną, musiały wynająć w charakterze przewodników… kłusowników, którzy odkryli to miejsce jako pierwsi.

Od tego czasu Ciudad Perdida było stopniowo coraz mniej “perdida”, a archeolodzy odkrywali coraz większy obszar miasta. W pewnym momencie miejscowe plemiona wymogły na władzach zaprzestanie dalszych prac, ponieważ nikt nie lubi, kiedy rozkopuje mu się trawnik albo zadbane kurhany przodków. Siłą rzeczy prace skupiły się na wytypowanym fragmencie terenu, choć podobno szacuje się, że pod ziemią może nadal spoczywać ponad połowa dawnego terenu osady. Co w sumie ciekawe, znalezione w Teyuna wykute w kamieniu mapy wskazują też, że na terenie gór Sierra Nevada znajduje się prawdopodobnie jeszcze kilka podobnych miast. Jednak również w ich wypadku rdzenne ludy nie wyrażają zgody na rozpoczęcie wykopalisk, bo już i tak mają wystarczająco zamieszania przy jednym odnalezionym Ciudad Perdida.

Wraz z kolejnymi krokami u celu naszej wyprawy, ruiny miasta zaczęły prezentować się coraz to bardziej okazale. W pewnym momencie doszło też do ciekawego spotkania. Przy jednej ze ścieżek do naszej grupy podszedł starszy już dziadek, cały ubrany na biało, tak jak pozostali przedstawiciele plemienia Kogui. Pan okazał się wodzem całego plemienia i jednocześnie jego szamanem albo raczej “duchowym przewodnikiem”. Mamrocząc trochę po hiszpańsku przywitał nas w świętym miejscu jego ludu i oświadczył, że jak chcemy dostać jego błogosławieństwo, to musimy kupić od niego równie święte koraliki w przystępnej cenie. Cena faktycznie była niewysoka, bo bransoletka kosztowała “co łaska”, czyli w przeliczeniu na złotówki mniej więcej 5 zł. Nie chcąc sprawiać starszemu panu przykrości, wszyscy ustawiliśmy się w rządku na krótką ceremonię wręczenia paciorków i przekazania datku. W zamian dostaliśmy wspomniane błogosławieństwo, a pan szaman poszedł sobie w swoją stronę. My z kolei, bogatsi o paciorki i wzmocnieni duchowo, ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie.

Chwilę później zauważyłem, że znany mi z solówki na grzebieniu Jose Garcia pokazuje coś z przejęciem któremuś uczestnikowi wycieczki. Po bliższym zbadaniu sprawy ustaliłem, że wspomniane emocje spowodował banknot 50 tysięcy pesos (ok. 50 zł), którym wymachiwał nasz przewodnik. Na nominale widnieje przede wszystkim wizerunek Gabriela Garcii Marqueza, najbardziej znanego kolumbijskiego pisarza i zdobywcę nagrody Nobla. W tym wypadku istotny był jednak nie tyle awers, co rewers i znajdujący się na nim … autograf. Jak się okazało, z drugiej strony banknotu 50 tysięcy pesos uwieczniono za młodu przywódcę plemienia Kogui wraz z jego pierwszą małżonką. Mężczyzną tym był, rzecz jasna, poznany przed chwilą szaman w białej szacie. Chwilę później dowiedziałem się też, że nobliwy staruszek ma jeszcze kolejne dwie żony i chyba z 26 dzieci. Z nowym podziwem spojrzałem na wizerunek starego szamana, który za życia znalazł się na banknocie tuż obok zdobywcy Nobla, a na dodatek sam jeden wyśrubował wskaźniki dzietności w swoim plemieniu. W tym wszystkim wrażenie zrobił też na mnie jego drobny biznes z plastikowymi koralikami. Jakby się tak nad tym zastanowić, to w sumie trochę tak, jakby na pielgrzymce do Rzymu spotkać się z papieżem i kupić od niego plastikowy różaniec za 1 euro.

Image
W końcu dotarliśmy na miejsce.


Image
Całe „miasto” składało się z kilkuset tarasów wykutych w zboczu góry.

Image
Prawdopodobnie najładniejszy widok na Ciudad Perdida.


Image
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wszystko to porastała dżungla.

Image

Image
Wódz plemienia Kogui. Człowiek, który osiągnął wszystko.

Image
Osławiony krzew koki. Wygląda zupełnie niepozornie i smakuje jak koniczyna.

Epilog - miejsce, gdzie legendy chodzą po ulicach

Po zwiedzeniu każdego dostępnego kamienia na Ciudad Perdida przyszedł w końcu czas na podróż powrotną. W tę stronę też nie istniała droga na skróty, więc musieliśmy wrócić dokładnie tą samą ścieżką, którą wcześniej pokonywaliśmy w przeciwnym kierunku. Na jakimś etapie pogoda uległa popsuciu i na szlaku złapał nas deszcz. W efekcie wilgotność powietrza wzrosła z mniej więcej 99% procent do pełnych 100%, co w zasadzie nie zrobiło już na nas większego wrażenia. Na dobrą sprawę przyjemnie było nawet opłukać się z wszechobecnego potu, bo sami powoli zaczęliśmy mieć dosyć zapachu tej specyficznej mieszanki Muggi, kremu do opalania i wędrówki po górach. Tym razem to my spotykaliśmy na swojej drodze jeszcze świeżych podróżnych, którzy to na nasze podrapane nogi i ubłocone buty patrzyli z lekkim przerażeniem.

Kiedy w końcu kilkaset metrów przed nami pojawił się zarys naszego ostatniego przystanku, myśleliśmy już tylko o prysznicu. Szliśmy wtedy z naszym przewodnikiem i gadaliśmy o wszystkim i o niczym. W pewnym momencie z naprzeciwka minął nas młody facet, który przywitał się najpierw z naszym przewodnikiem, potem z nami, a później minął nas jak gdyby nigdy nic. Idziemy sobie jeszcze chwilę, po czym nasz opiekun odwraca się do nas i pyta, czy w ogóle mamy pojęcie, kim właściwie był wspomniany mężczyzna. Jak łatwo się domyślić, jego twarz mówiła nam dosłownie nic. Przewodnik westchnął i oznajmił nam, że to Rey, syn pierwszego z kłusowników, który 50 lat temu odkrył jako pierwszy Ciudad Perdida. Dzisiaj jego rodzina porzuciła jednak trudną sztukę grabienia grobów i wszyscy zgodnie pracują w branży turystycznej.

Tak też skończyła się nasza wędrówka na Ciudad Perdida, gdzie legendy chodzą po ulicach. Spoceni jak nigdy w życiu i umęczeni jak co wakacje, ruszyliśmy odpocząć po trudach wyprawy w Minca.
_________________
Zapraszam na bloga All Exclusive, na którym znajdziecie kilka podróżniczych historii, przepisy na nalewki i wszystko, co akurat przyjdzie mi do głowy.
Góra
 Profil Relacje PM off
7 ludzi lubi ten post.
hiszpan uważa post za pomocny.
 
      
#9 PostWysłany: 03 Wrz 2025 11:01 

Rejestracja: 03 Wrz 2025
Posty: 0
o wow! brzmi jak podróż życia i do tego super opisana :)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#10 PostWysłany: 05 Wrz 2025 13:34 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2012
Posty: 44
niebieski
Część V (i póki co ostatnia): Minca i Park Tayrona

Zacznijmy od małej zagadki. Co to jest: zaczyna się na „k” i w Kolumbii jest tego najwięcej na świecie? Oczywiście są to kolibry, a jeśli pomyśleliście inaczej, to czas najwyższy się wyspowiadać. W Kolumbii mieszka ponad 165 różnych gatunków tych ptaków, a spotkać można je bez większego trudu nawet w dużych miastach. Przy takiej obfitości zauważy je nawet bardzo nieudolny obserwator dzikiej przyrody, choć takowemu może już sprawić pewną trudność, aby odróżnić od siebie dość powszechnie występującego uszatka niebieskobrzuchego od dawno wymarłego zapylaka kolumbijskiego*.

Większość ludzi nie kojarzy jakoś specjalnie Kolumbii z ptakami. Gdybyście jednak spotkali na imprezie jakiegoś ornitologa, to moglibyście się dowiedzieć, że w tym kraju występuje rekordowe 22% wszystkich ich gatunków. Pewnie chwilę później byście jeszcze usłyszeli, że kawka plegocze, skowronek dziędzieje, słowik kląska i może jeszcze kilka innych niezawodnych tekstów na podryw Wydziału Ochrony Zwierząt SGGW. Na potrzeby dalszej historii skupię się na tej pierwszej informacji, bo jakby nie patrzeć, możliwość zobaczenia wielu całkiem egzotycznych gatunków zwierząt w ich naturalnym środowisku jest pewną atrakcją Kolumbii. A okazji ku temu w Mince i Parku Tayrona mieliśmy pod dostatkiem.

* Jeśli z bliżej nieznanych mi powodów kogoś zasmucił los zapylaka kolumbijskiego, to mam też dobrą wiadomość – zapylak żyje, tylko zniknął uczonym na jakieś 60 lat, bo niepoważnie szybko machał tymi swoimi skrzydełkami.

Minca – raj hipisów i ornitologów

W ostatnich godzinach wędrówki z Ciudad Perdida rozmawialiśmy z innymi uczestnikami o naszych planach na najbliższe dni. Część z nich planowała wylegiwać się na plaży, inni sączyć drinki w hotelu, natomiast my postanowiliśmy jechać do położonej w górach Minci. Słynie ona przede wszystkim z ładnych widoków i licznych tras spacerowych, przez co może wydawać się dość kontrowersyjnym wyborem po czterech dniach łażenia po dżungli w upale. Z drugiej strony w naszym planie wyjazdu nijak inaczej nie chciała się zmieścić, więc stanęło na tym, że albo odwiedzimy ją prosto po wspomnianym marszu katorżnika, albo wcale. Alternatywą byłoby pewnie leżenie nad basenem, czego mój chłopski organizm mógłby nie wytrzymać jeszcze bardziej niż kolejnych dni aktywnego wypoczynku.

Poza ładnymi widokami, Minca ma też jedną, pozornie nieistotną zaletę: jest tam zwykle o kilka stopni chłodniej niż nad wybrzeżem Morza Karaibskiego. Niby nic, a jednak po kilku dniach całodobowej sauny każde ochłodzenie stanowi ulgę. To trochę tak, jakby wejść upalnym latem do klimatyzowanego sklepu – na początku przyjemnie, a po kilku chwilach, wiadomo, zapalenie górnych dróg oddechowych. Jak pokazały kolejne dni, wspomniana analogia okazała się, niestety, całkiem trafna, chociaż winna była temu nie sama pogoda, a raczej kolumbijska kultura jazdy. Już w innych częściach świata zaobserwowałem uciążliwą prawidłowość, że im gorętszy klimat, tym miejscowi chętniej ustawiają klimatyzację na jak najniższą możliwą temperaturę. W efekcie wejście do samochodu to jak przejście z piekarnika do zamrażalki, a jakby nie patrzeć, żadne z wymienionych nie jest naturalnym biomem rodzaju ludzkiego. Oczywiście, na nas działa to jak na typową Anetkę z HR-ów, bo mniej więcej po kilku minutach takiej jazdy mamy już chore zatoki i inne powiązane z nimi dolegliwości. Tym razem do takiego auta zdarzyło nam się wejść kilka minut po prysznicu na koniec trekkingu z Ciudad Perdida.

Siedząc już w autobusie do Mince w zasadzie rozumieliśmy, dlaczego ta niewielka miejscowość jest tak popularna wśród turystów. Górzysty krajobraz w połączeniu z bujną roślinnością sprawiał wrażenie, że jedzie się na wycieczkę w samo serce dżungli. Problem w tym, że … my właśnie ze wspomnianej dżungli wróciliśmy, przez co widoki nie wzbudzały w nas aż tak dużych emocji. Najwidoczniej kontaktu z naturą przez ostatnie dni mieliśmy aż nadto, bo po dotarciu na miejsce w pierwszej kolejności ruszyliśmy na poszukiwanie czynnej pralni, zamiast podziwiać uroki tropikalnego lasu.

W Mince mieszka na co dzień około tysiąca miejscowych i pewnie drugie tyle albo i więcej turystów. Z jakiegoś powodu stała się też popularna wśród tak zwanych backpackerów i lekko hippisujących podróżnych, przez co w wiosce panuje charakterystyczny klimat. Na każdym kroku znajdziemy tu sklepiki lub bary serwujące różnego rodzaju grzybki, zioła albo tysiące innych substancji, pozwalające wrzucić swój mózg na rollercoaster. Do mnie akurat taki klimat niespecjalnie przemawia, bo wielkim smakoszem narkotyków nigdy specjalnie nie byłem. Muszę za to przyznać, że pomimo swoich niewielkich rozmiarów, Minca posiada rozbudowane zaplecze gastronomiczno-barowe. Znalazło się w niej nawet miejsce na mały browar, który warzy dobre, rzemieślnicze piwa i jeszcze sprzedaje je w tak ładnych butelkach, że szkoda byłoby ich nie kupić. W swojej ofercie ma nawet trunek z dodatkiem liśćmi koki, choć tego akurat nie miałem okazji spróbować.

Główną atrakcją Minci jest jednak otaczająca ją przyroda, którą można oglądać i doświadczać na wiele sposobów. Tym razem odpuściliśmy sobie wszystkie mniej lub bardziej zorganizowane wycieczki i szwędaliśmy się po okolicy na własną rękę. W pobliżu miasteczka znajduje się choćby kilka wodospadów, które ściągają turystów poszukujących ochłody i ładnych foteczek. Swoją drogą, jeden z nich – cascada de Marinka – ma zupełnie nielatynoską nazwę, ale nigdzie nie udało mi się znaleźć dowodów na jej potencjalnie słowiańskie pochodzenie. Otoczenie wodospadu to już za to przejaw zupełnie lokalnej przedsiębiorczości, bo znajduje się on na terenie prywatnym, na którym powstał niewielki park. Na miejscu można wykąpać się w naturalnym basenie pod wodospadem, wypić dobrą kawę (jak zresztą wszędzie w Kolumbii) i w ogóle wypoczywać na hamaku, o ile tylko ktoś potrafi usiedzieć w jednym miejscu bez wyraźnego celu.

Ornitologiczny wstępniak nie pojawił się w tym tekście przez przypadek. Jedną z popularniejszych aktywności w Mince jest oglądanie ptaków lub – jak to poważniej brzmi po angielsku – “bird watching”. Poszukiwać ich można z przewodnikiem i lornetką albo po prostu łażąc na własną rękę po wsi i gapiąc się przed siebie w sposób zupełnie niezorganizowany. Jako że dotychczas ani u siebie ani u swojej żony nie zdiagnozowałem przesadnego zainteresowania ornitologią, zgodnie wybraliśmy drugą wersję, niespecjalnie przy tym licząc na jakiekolwiek sukcesy. Spacerując bez celu gdzieś po skraju wioski zauważyliśmy nagle na niebie jakiś ruch, a po chwili gałęzie pobliskiego drzewa ugięły się tak, jakby wskoczył na nie dorodny kurczak. Moja szczątkowa wiedza przyrodnicza podpowiadała mi jednak, że nawet w Kolumbii nie ma kurczaków latających kilkanaście metrów nad ziemią, więc podeszliśmy bliżej zbadać to zjawisko. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy na drzewie zobaczyliśmy prawdziwego tukana, a w zasadzie całe ich stado. W jednej chwili z całkowitych ignorantów w kwestiach ornitologii staliśmy się zapalonymi miłośnikami “bird watchingu”. Do końca dnia biegaliśmy już z aparatem po krzakach, aby tylko zobaczyć jeszcze raz te egzotyczne ptaki i uchwycić je na jakimś zdjęciu. Z tych emocji wieczorem zamówiliśmy też w barze po jednym “Happy Tucan”, ze wspomnianego wcześniej lokalnego browaru.

Następnego dnia obudziły nas pod oknem dźwięki wystrzałów i … bębnów. Zaciekawiony wyjrzałem na balkon, z którego było widać główny plac wioski i znajdujący się na nim kościół. Źródło hałasu szybko się wyjaśniło, bo uliczkami Minci szła poranna parado-procesja, ewidentnie zmierzająca do świątyni. Kolumbijczycy nie byliby jednak sobą, gdyby takiego wydarzenia nie uświetnili odpowiednio głośno, dlatego też masowo zaczęli puszczać fajerwerki. O tej porze wywoływały one wyłącznie efekty dźwiękowe, ale najwidoczniej było to rozwiązanie akceptowalne w miejscowej kulturze. Niestety, moja partnerka życiowa była zauważalnie mniej zainteresowana widowiskiem, bo obudziła się już z początkami anginy, będącej efektem wczorajszej przejażdżki w mocnej klimatyzacji. Żona została jeszcze w łóżku, a ja pobiegłem oglądać wspomnianą procesję z bliska. Jak się okazało, powody do imprezy były podwójne, bo tego dnia wypadało jakieś święto tutejszej parafii oraz któregoś z setek wydań Maryi, będącej akurat patronką danego kościoła. Jak dla mnie wychodziło to na to samo, ale starsza pani cierpliwie wytłumaczyła mi, że to wyjątkowa okazja i dlatego uroczysta procesja jest jak najbardziej wskazana. Nie zrozumiałem za to za bardzo, dlaczego obchody tego święta wymagają fajerwerków o 9 rano i odniosłem wrażenie, że była to inwencja własna podekscytowanych wiernych. Nie mieliśmy też okazji wziąć udziału w dalszej części wydarzenia, bo nasz krótki pobyt w Mince dobiegał końca i wypadało przemieścić się jakoś do naszej nowej miejscówki pod parkiem Tayrona.

Image
Żadna kolumbijska miejscowość nie obędzie się bez podobnego znaku.


Image
Tukan, najprawdziwszy tukan i to zobaczony za darmo. Uprzedzając pytania – owszem, zdjęcie było robione butem.


Image
Minca leży w otoczeniu bujnej przyrody.


Image
Z powodu stanu dróg najpopularniejsze są tutaj samochody terenowe (przynajmniej do wożenia turystów).


Image
Ileż to rzeczy można by zrobić z tych nakrętek od butelek! Gdyby tylko istniała jakaś technologia pozwalająca je odczepić…


Image
Świetne kolumbijskie kakao. Poza kawą, Kolumbia słynie też z uprawy tej rośliny.


Image

Image

Image
Wodospad Marinka. W pochodzeniu jego nazwy wyczuwam jakieś radzieckie inspiracje, ale nie mam na to dowodów.


Image

Image
W Kolumbii bardzo popularna jest kuchnia meksykańska. Jest znacznie lżejsza od kolumbijskiej, a po prawdzie to niekiedy i smaczniejsza.


Image
Lokalny stadion oczekujący na akredytację ze strony CONMEBOL.


Image
Prawdopodobnie piłodziób wspaniały. Co prawda, zdjęcie zrobione zupełnie gdzie indziej, ale trochę było mi wstyd, że przy tylu ornitologicznych odniesieniach w tekście mam zdjęcie tylko jednego ptaka.


Image
A tu dwa tukany. Zdjęcie nieprzypadkowe, bo po pierwsze super wyglądają, a po drugie to akurat tukany zazwyczaj występują w stadach.


Image
Chłopcy myją swoją maszynę w rzece przepływającą przez Mincę. Może i niezbyt ekologicznie, ale mieszkając w Warszawie niezbyt mam moralne podstawy zwracać im uwagę w tej kwestii.


Image
Kościół parafialny w Mince, pod którym od rana trwała parada i pokaz fajerwerków. Tych drugich za bardzo nie było widać, ale przynajmniej robiły dużo hałasu.


Image
Dwa piwka z lokalnego browaru. Nie pamiętam dokładnie, ale jedno z nich było wyjątkowo smaczne. Dla pewności polecam zakupić obydwa.


Park Narodowy Tayrona


Zatrzymaliśmy się w okolicy w niewielkim hotelu, położonym kilkanaście minut pieszo od lokalnej plaży. Z uroków okolicy pierwszego dnia nie bardzo skorzystaliśmy, bo moja żona zaczęła się czuć coraz słabiej i powoli godziła się z koniecznością wzięcia antybiotyku, na szczęście przywiezionego jeszcze z Polski. Mimo wszystko udało nam się spędzić chociaż trochę czasu nad morzem i pogapić się na Morze Karaibskie, tego dnia wyjątkowo niespokojne. Fale były na tyle intensywne, że nie tylko odstraszały przed kąpielą plażowiczów, co nawet wyrzucały na brzeg dziesiątki mniejszych i większych ryb. Pozbawione możliwości wejścia do wody dzieciaki biegały więc po piasku i wrzucały je z powrotem do wody, co biorąc pod uwagę skalę zjawiska, stanowiło mocno niecodzienny widok. Nie zdecydowaliśmy się też zostać na plaży do zachodu słońca, bo z jednej strony moja żona na pewno bywała w lepszej formie, a z drugiej widzieliśmy na drodze do domu sporych rozmiarów rozjechanego węża. Z tego powodu wolałem nie sprawdzać po ciemku, czy w pobliżu nie ma ich więcej. Co w sumie ciekawe, znaki drogowe ostrzegały kierowców w tym miejscu przed … leniwcami, których jednak nigdzie nie udało nam się dostrzec.

Siły oszczędzaliśmy przede wszystkim na całodniową wycieczkę do Parku Narodowego Tayrona. Jest to jeden z najpopularniejszych parków narodowych w całej Kolumbii, a już na pewno najdroższy. Sama nazwa pochodzi z kolei od plemienia Tayrona (lub Tairona, jak kto woli), które zamieszkiwało te tereny jeszcze przed przybyciem Hiszpanów do Ameryki. Obecnie ich potomkami są m.in. Kogui, którzy nadal mieszkają w pobliskich górach Sierra Nevada oraz mają swoją wioskę na terenie samego parku. Jak się okazuje, również tutaj władze w miarę liczą się z ich zdaniem, bo od 2019 roku władze zamknęły do niej dostęp turystom. Było to podobno o tyle ciekawe miejsce, że położone jest na ruinach dawnego miasta ludu Tairona, trochę podobnego do tego w Ciudad Perdida.

Swoją popularność Park Tayrona zawdzięcza przede wszystkim unikalnemu położeniu, łączącym prawie dziewiczy las tropikalny z wybrzeżem Morza Karaibskiego. Na jego terenie nadal można spotkać mnóstwo gatunków zwierząt, niekiedy też zagrożonych wyginięciem. Spośród tych ładniejszych wymienić można małpy (dokładniej to wyjce) i kapibary, a wśród tych mniej chętnie spotykanych bywają choćby jaguary i niepoważnie dużo węży. Niestety, nam niespecjalnie udało się cokolwiek dojrzeć, bo park zwiedzaliśmy dość gęsto uczęszczanym szlakiem, co pewnie odstraszało większość fauny. W pewnym momencie z daleka udało się nawet dostrzec skaczące z drzewa na drzewo małpy (albo wyjątkowo nieforemnych Kolumbijczyków), no ale gęsta roślinność i odległość uniemożliwiały zrobienie sensownego zdjęcia. Za to na koniec naszej wycieczki, wracając już przed zachodem słońca pustą ścieżką do bram parku, trochę najedliśmy się strachu. Idziemy sobie w ciszy przez las, aż tu nagle przez krzaki biegnie w naszym kierunku bliżej nieokreślone coś, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. “Dzik”, pomyślałby pewnie każdy myśliwy, niezależnie od okoliczności i zdrowego rozsądku. Ja z kolei przypomniałem sobie tabliczkę ostrzegającą przed kajmanami, którą minęliśmy chwilę wcześniej, choć od wody dzieliło nas pewnie kilkadziesiąt metrów. Gotowi do boju (lub raczej ucieczki) wyczekiwaliśmy na pojawienie się drapieżnika, aż w końcu z krzaków wypadło na nas futrzaste … coś. Już na pierwszy rzut oka było wiadomo, że owe “coś” nie stanowi zagrożenia dla życia i zdrowia, a wyglądało trochę jak skrzyżowanie wiewiórki z bobrem albo świnka morska na wyraźnie dłuższych łapkach. Jak się potem dowiedzieliśmy, wspomnianym zwierzątkiem było aguti, które ogólnie nie wyróżnia się niczym szczególnym, poza tym, że jako jedyny gryzoń na świecie potrafi rozłupać nasiona orzechów brazylijskich. Zawsze coś.

Wszystkie ścieżki w parku Tayrona ostatecznie prowadzą nad brzeg morza i jedną z kilku plaż. Nie wszystkie nadają się jednak do kąpieli, bo Morze Karaibskie w tej okolicy potrafi być mocno niespokojne. Na trasie minęliśmy choćby jedną bardzo ładną plażę, która zaskakująco świeciła pustkami. Zagadkę wyjaśniła znajdująca się pod zamkniętym przejściem tabliczka o dość sugestywnej treści: “Na tej plaży utopiło się już ponad 100 osób. Nie podnoś statystyk”. Wyjaśnienie wydało nam się wystarczająco przekonujące, więc postanowiliśmy nie szukać wrażeń na własną rękę.

Większość turystów ciągnęła do dwóch najbardziej fotogenicznych plaż – Cabo de San Juan i La Piscina. Ta pierwsza jest w zasadzie podzielona niewielkim cypelkiem na dwie części, co czyni ją pewnie jedną z najbardziej fotogenicznych atrakcji parku Tayrona. Na samym cypelku mieści się za to niewielka altanka, pod którą rozciągniętych jest kilkanaście hamaków. Jest to podobno jedna z najbardziej budżetowych opcji noclegu na terenie parku, który tak ogólnie do najtańszych nie należy. Na szczęście, my i tak nie mieliśmy czasu na dwudniowe pobyt w Tayronie, dlatego też mogliśmy uniknąć małżeńskiej kłótni o dziadowanie na wakacjach. Zaoszczędzoną energię mogliśmy spożytkować na mniej lub bardziej aktywne formy wypoczynku nad ciepłym, tropikalnym morzem. Ja w tym celu specjalnie przywiozłem z Polski maskę do snorkelingu, którą przez ostatnie ponad dwa tygodnie taszczyłem w plecaku. Niestety, na miejscu nie miałem zbyt wielu argumentów na obronę sensowności tego posunięcia, bo akurat na naszej plaży prawie żadnych rybek nie udało się zaobserwować. Mimo wszystko nie zamierzałem narzekać, po bo zobaczeniu tukana kilka dni wcześniej byłem i tak bardziej niż usatysfakcjonowany swoimi kontaktami z tropikalną fauną.

Odwiedzinami w parku Tayrona zaczęliśmy ostatni, plażowo-wypoczynkowy etap naszego wyjazdu do Kolumbii. Przez te kilka dni prawie pogryzły mnie bezdomne psy, a moja żona była bliska utopienia się pod dawną letnią rezydencją Escobara. Niezły wynik jak na odwiedziny w turystycznej Cartagenie i na (pozornie) rajskich Islas del Rosario. Ostatni wpis muszę jednak odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość, bo przypomniały sobie o mnie inne obowiązki życiowe i obecnie skutecznie utrudniają mi dalsze pisanie. Tak czy owak, ¡hasta pronto, amigos! i może kolejna część jeszcze powstanie.

Image
Czasami na kolumbijskich drogach widnieją znaki ostrzegające przed dość egzotycznymi zwierzętami.


Image
Niewielka Playa los Cocos.


Image
Znowu Los Cocos. Może i nie dało się wejść do wody, ale za to plaża była darmowa.


Image
Fale były na tyle silne, że co jakiś czas wyrzucały na brzeg takich zdziwionych delikwentów.


Image
Ścieżka przez las w Parku Tayrona.


Image
Idzie sobie człowiek przez las, a tu nagle pojawia się ostrzeżenie przed kajmanami.


Image
„Ładna plaża, aż szkoda byłoby się nie wykąpać” – pomyślało tak ponad 100 osób i utonęło w tych ładnych okolicznościach przyrody, o czym informuje niewielka tabliczka.


Image
Bardziej cywilizowana ścieżka.


Image

Image

Image
Malownicza plaża Cabo de Juan.


Image

Image
Ładnie, ciepło i dużo czystej wody. Wakacje nad karaibskim morzem pełną gębą.
_________________
Zapraszam na bloga All Exclusive, na którym znajdziecie kilka podróżniczych historii, przepisy na nalewki i wszystko, co akurat przyjdzie mi do głowy.
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
 
      
#11 PostWysłany: 05 Wrz 2025 18:23 

Rejestracja: 07 Lip 2012
Posty: 775
niebieski
Szacun za sposób operowania słowem.
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 11 posty(ów) ] 

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group