Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 57 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2, 3  Następna
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 17 Wrz 2013 16:28 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Witajcie drodzy forumowicze :)

Zakładam ten temat, ponieważ chciałabym z Wami podzielić się moją relacją z podróży do Chin, odbytej m.in dzięki znalezionej na fly4free promocji na przeloty z Barcelony do Pekinu :) Jest to dość długa relacja, więc dodawać będę w kawałkach, a w międzyczasie będę wdzięczna za wszelkie Wasze komentarze i uwagi - co poprawić, jakich informacji dodać więcej, a co Was nie interesuje itp. Chętnie też odpowiem na Wasze pytania dotyczące podróży do Chin, jeśli takie się pojawią.

No to jedziemy :)
Miejsce: Chiny
Czas: cała podróż 21.08-5.09, z czego w Chinach 24.08-04.09
Trasa lotów: Warszawa->Barcelona->Dusseldorf->Pekin->Frankfurt (i powrót do Warszawy pociągiem)
Plan podróży:
21.08 Lot z Warszawy do Barcelony Ryanairem
22.08 Pobyt w Barcelonie
23.08 Lot z Barcelony do Pekinu z przesiadką w Dusseldorfie, przylot do Pekinu 24.08
24-26.08 Pobyt w Pekinie
27-29.08 Pobyt w Xi'an
30.08-02.09 Pobyt w Szanghaju
03.09 Jeszcze jeden dzień w Pekinie
04.09 Lot do Frankfurtu, przejazd pociągiem z Frankfurtu do Warszawy

Podróże między miastami na terenie Chin odbywaliśmy nocnymi pociągami w wagonach typu hard sleeper (więcej na ten temat w relacji).

Uczestnicy: ja - Kasia i mój chłopak Szymon

Jeśli chodzi o lot, to zarezerwowaliśmy w promocji znalezionej na f4f lot w dwie strony na trasie Barcelona-Pekin za ok. 300 euro w Air China (lot do Dusseldorfu był obsługiwany przez Lufthansę). Loty w obie strony odbywały się przez Niemcy, więc w drodze powrotnej postanowiliśmy opuścić ostatni odcinek podróży (Frankfurt-Barcelona) i wysiąść we Frankfurcie, skąd wróciliśmy pociągiem do Warszawy (oczywiście decyzję podjęliśmy wcześniej i od razu zarezerwowaliśmy pociąg). Trochę się martwiliśmy czy nie będzie problemu z nadaniem bagażu tylko do Frankfurtu, ale zadzwoniliśmy na infolinię Air China i powiedzieli, że możemy tak zrobić - i faktycznie na lotnisku poprosiliśmy o nadanie bagażu tylko do Frankfurtu i nie było z tym żadnego problemu, Pani jeszcze specjalnie nam pokazywała nasze naklejki bagażowe, żebyśmy sprawdzili, że jest ok.
Do Barcelony dolecieliśmy z Warszawy Ryanairem.

Tutaj post z informacjami praktycznymi dotyczącymi wyjazdu - co załatwić, co kupić: viewtopic.php?f=215&t=34677&p=288808#p288808

No to czas przejść do meritum.
21-23.08 - Barcelona i lot do Pekinu
W Barcelonie już oboje kiedyś byliśmy (ja całkiem niedawno, bo w kwietniu), więc był to dla nas taki wypoczynek na luzie (plaża, dobre jedzenie i takie tam :) ) - nie będę się o tym za dużo rozpisywać.
21 sierpnia wieczorem z lotniska Chopina w Warszawie wylecieliśmy samolotem Ryanaira do Barcelony. Wylądowaliśmy koło 23 i pociągiem dojechaliśmy do miasta (lotnisko wyjątkowo "fantastycznie" oznaczone, stacji pociągu musieliśmy szukać na ślepo, bo po wyjściu z odbioru bagażu drogowskazy się urywają). Znaleźliśmy nasz hostel, zameldowaliśmy się i poszliśmy się jeszcze przespacerować.
Kolejny dzień cały spędziliśmy w Barcelonie. Z rana poszliśmy na plażę, zaliczyliśmy kąpiel w morzu i karton Sangrii, po drodze zahaczyliśmy też o targowisko La Boqueria w celu zakupu świeżo wyciskanych soczków. Na lunch udaliśmy się w okolicę Santa Maria del Mar, gdzie zjedliśmy w barze, pieczołowicie wybranym na podstawie kryterium "brak angielskiego menu" (w końcu nie chcemy trafić na jakąś tourist trap ;) ). Szymon zamówił Paellę, za to ja poczułam się ryzykantem i wybrałam coś losowo z menu dnia (tzn. właściwie częściowo losowo, bo na pierwsze danie wzięłam gazpacho, dopiero drugie było losowe). Do tego po kieliszku cavy, aby celebrować ten miły dzień. Cóż, możecie sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy przyszło moje danie i okazało się, że zamówiłam... kiełbasę :D Kiełbasę z frytkami i majonezem w dodatku :lol: No cóż, takie uroki losowania, czas się przyzwyczajać, w końcu lecimy do Chin, więc pod tym względem będzie już tylko gorzej. Zresztą koniec końców kiełbasa okazała się całkiem dobra.
Image
Po lunchu udaliśmy się do naszego hostelu, żeby się przebrać (oczywiście nie obyło się bez problemów, bo z dwóch nocy w Barcelonie każdą spędziliśmy w innym pokoju, z czego żadnej nie spędziliśmy w pokoju, jaki zarezerwowaliśmy) i ruszyliśmy dalej w miasto, trochę sobie pospacerować. Tak jak pisałam wcześniej, oboje już tu byliśmy, więc nie zwiedzaliśmy żadnych atrakcji, po prostu oglądaliśmy miasto, życie codzienne.
Na wieczór zaplanowaliśmy rajd po tapas barach :) W Barcelonie popularna jest ich odmiana pinchos, pochodząca z Kraju Basków - zazwyczaj nabita na wykałaczkę, stąd też nazwa, oznaczająca szpilki. Wiele barów oferuje bardzo szeroki wybór pinchosów. Na start poszliśmy do jednego, sprawdzonego już przeze mnie baru z bardzo przyjemną atmosferą, gdzie tapasy stoją wystawione na barze, każdy sobie bierze co mu się podoba, a na koniec płacimy na podstawie ilości szpilek pozostałych na talerzu - wyobrażacie sobie taki system w Polsce? ;) Zapchaliśmy się trochę, więc poszliśmy się przejść i odnaleźć kolejny bar. Wybraliśmy kolejne sprawdzone miejsce, oferujące chyba ze 100 rodzajów różnych pinchos. Zamówiliśmy do tego dzban Sangrii i tak nam miło ten wieczór upłynął.
Image
Image
Kolejny dzień, 23.08 to był dzień lotu do Pekinu. Spakowaliśmy rano nasze manatki, pożegnaliśmy Barcelonę i ruszyliśmy na lotnisko. Tutaj zaskoczenie numer 1: lecimy z terminalu 1, czyli tego, którego nigdy na oczy nie widziałam, bo Ryanair lata na T2. Między terminalami krąży busik - chyba ktoś jednak nie do końca to przemyślał, bo bus wygląda jak normalny autobus miejski, tzn. wypełniony jest siedzeniami, między którymi jest wąziutki korytarzyk. No tak, to przecież oczywiste, że podczas 10 minutowej jazdy między terminalami pasażerowie koniecznie muszą siedzieć, a z kolei broń boże nikt nie ma ze sobą tony bagaży, które przydałoby się gdzieś umieścić ;) W każdym razie, po krótkiej podróży w romantycznym uścisku ze swoją walizką, docieramy na T1 i ostatecznie bez żadnych problemów pakujemy się do samolotu do Dusseldorfu.
Lot wykonywany jest przez Lufthansę, więc jest wygoda i pełen wypas ;) Jako posiłek dostajemy coś a'la zapiekanka, na ciepło, z mozzarellą i pomidorem. Po ok. 2h lotu lądujemy u naszych zachodnich sąsiadów.
Tutaj niestety czeka nas mało wygodna, pięciogodzinna przesiadka, więc znajdujemy sobie jakieś puste krzesełka i próbujemy zabić czas do odlotu. Kiedy zbliża się godzina naszego boardingu postanawiamy się przemieścić pod gate'a (wejście w tą strefę za okazaniem paszportu). Pod gate'm tak naprawdę poczuliśmy, że zaczyna się nasza podróż: naszym oczom ukazało się mnóstwo Chińczyków (i może ze 3 białe osoby między nimi) i wszyscy przyglądali się nam z nie mniejszą ciekawością niż my im.
Nie przedłużając zbytnio, powiem, że nasz lot okazał się opóźniony o ponad 2 godziny z powodu problemów technicznych (tak, wyobraźcie sobie moją minę na myśl o spędzeniu 10 godzin w puszce, która przed chwilą miała problemy techniczne :D) - na szczęście okazało się że problem dotyczył tankowania paliwa i został już rozwiązany, paliwa mamy wystarczająco i mamy dużo szczęścia, że w ogóle możemy lecieć, bo zrobiło się późno i lotnisko teoretycznie powinno nas już tego dnia nie wypuścić... W międzyczasie mieliśmy okazję zapoznać się z obyczajami panującymi na tego typu dalekich lotach poza Europę - zostaliśmy wezwani przez głośnik do deska :) Zdążyliśmy się trochę zestresować, ale na szczęście chodziło tylko o pokazanie paszportu - wygląda na to, że każdy musiał to robić, ale my o tym niestety nie wiedzieliśmy.
W końcu nadszedł ten moment: wsiadamy do samolotu. Nigdy nie leciałam takim dużym samolotem. W środku układ siedzeń 2x3x2, my mieliśmy dwójkę przy oknie. Każdy pasażer ma w siedzeniu z przodu wmontowany ekranik z systemem rozrywki pokładowej. Do wyboru muzyka, gry, filmy, ebooki itp. oraz możliwość śledzenia trasy lotu. Mamy szczęście, że lecimy Chińską linią, ponieważ w ich ofercie rozrywkowej znajduje się dużo chińskiej muzyki i filmów - można się wstępnie zapoznać z kulturą, zanim wylądujemy w tym kraju. Każdy dostaje też poduszeczkę i kocyk. Startujemy.
Podczas naszego lotu na pokładzie były serwowane dwa posiłki - kolacja i śniadanie. Na pierwszy posiłek do wyboru: kurczak i polenta lub ryba z ryżem:
Image
Image
W czasie lotu głównie śpimy, trochę też słuchamy chińskiej muzyki i oglądamy Chiński film przygodowy (trochę głupkowaty, zastanawiam się czy specjalnie, czy oni tak lubią). "Rano" dostajemy śniadanie, do wyboru nudle z wołowiną lub omlet:
Image
Image
Tutaj jeszcze śledzenie lotu:
Image
No i tak nam jakoś minął ten lot. Około godziny 14 lokalnego czasu lądujemy w Pekinie.

c.d.n.


Ostatnio edytowany przez k4te, 09 Paź 2013 21:52, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
Świąteczny city break w Rzymie 🎄🏛️ Loty z Warszawy i 4⭐️ hotel za 949 PLN 🎅 Świąteczny city break w Rzymie 🎄🏛️ Loty z Warszawy i 4⭐️ hotel za 949 PLN 🎅
Egzotyczne Wyspy Zielonego Przylądka za 3826 PLN 🏝️🍹 All inclusive w 5* hotelu z aquaparkiem dla rodzin 💦👨‍👩‍👧‍👦 Egzotyczne Wyspy Zielonego Przylądka za 3826 PLN 🏝️🍹 All inclusive w 5* hotelu z aquaparkiem dla rodzin 💦👨‍👩‍👧‍👦
 Temat postu:
#2 PostWysłany: 17 Wrz 2013 17:01 

Rejestracja: 20 Lis 2010
Posty: 413
niebieski
Dokładnie za 10dni lecę na miesiąc z tej promocji. Pisz dalej! ;)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#3 PostWysłany: 18 Wrz 2013 13:02 

Rejestracja: 07 Sie 2013
Posty: 460
Loty: 177
Kilometry: 387 374
niebieski
Również zachęcam do dalszego pisania. W listopadzie robię identyczną trasę z rodziną
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#4 PostWysłany: 20 Wrz 2013 15:21 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
No dobra, ostatnio byłam trochę zajęta, ale jestem już z powrotem i spieszę z dalszą częścią relacji :) Cieszę się, że komuś się to może przydać :P

24.08 - Pekin
Po wyjściu z samolotu musieliśmy przejść przez kilka różnych kontroli i bramek. Do jednej staliśmy w dłuugiej kolejce tylko po to, żeby okazało się, że nie wypełniliśmy jakiegoś głupiego papierka (arrival card), zawierającego informacje, które już im podawaliśmy chociażby we wniosku wizowym. Wypełniliśmy na szybko i z przepraszającą miną wepchnęliśmy się na początek kolejki. Dzięki temu zamieszaniu z arrival card ledwo zdążyliśmy po nasz bagaż, już w zasadzie tylko nasze torby zostały na taśmie, a pracownik lotniska już chodził i oglądał metki, pewnie jeszcze z 10 minut i bagaż poszedł by gdzieś w cholerę, a my stracilibyśmy kolejne X czasu na szukanie go.
Do miasta dojechaliśmy pociągiem (Airport Express), który zatrzymywał się jeszcze po drodze na drugim terminalu, a czas przejazdu między terminalami to chyba z 10 minut – stwierdzamy, że to lotnisko musi być ogromne (zresztą po wylądowaniu też poruszaliśmy się takim mini pociągiem między różnymi częściami terminala).
Do hostelu dotarliśmy bez problemu metrem. Mamy łazienkę w pokoju, co ktoś chyba potraktował bardzo dosłownie, bo jest to wydzielony matową szybą kawałek pokoju. Ale poza tym w zasadzie wszystko jest w porządku, przynajmniej jak na nasze niewygórowane wymagania ;)
Ogarnęliśmy się szybko i od razu pojechaliśmy na dworzec Beijing West odebrać kupione dla nas online przez pośrednika bilety na pociąg do Xi’an (pośrednik znaleziony w internecie - China DIY travel, po przeczytaniu pozytywnych recenzji na tripadvisorze zdecydowaliśmy się skorzystać). Już samo znalezienie kas jest niełatwe, a dworzec jest ogromny i aby do niego wejść (nie do kas, kasy są oddzielnie) należy przejść kontrolę bezpieczeństwa i jest to możliwe tylko za okazaniem biletu. Ogólnie w Pekinie kontrola bezpieczeństwa jest wszędzie, np. przy wejściu do metra (prześwietlanie toreb i plecaków, Chinka za monitorem patrzy się na nas a nie na monitor :) ). Nawet przy schodach ruchomych siedzi facet i „pilnuje” nie wiadomo czego.
Poniżej budynek z kasami biletowymi na Beijing West
Image

Kolejka do wejścia do dworca
Image

Na dworcu udało nam się znaleźć kasę z angielską obsługą (zazwyczaj na każdym dworcu powinna przynajmniej jedna taka gdzieś być) i bilety mieliśmy w rękach po 3 minutach – uff udało się i poszło szybko i sprawnie :) Przed dworcem robiliśmy sobie zdjęcia z sierpem i młotem (wszak trzeba po powrocie do kraju pokazać, że komuna bynajmniej nie udawana) a do Szymona podszedł Chińczyk i poprosił o zdjęcie z nim (przypadkowo wyszło też z sierpem i młotem :D ). Pod dworcem ludzie koczują na chodniku, śpią na rozłożonych kocach itp., ogólnie całe obozowisko, nie wiadomo w sumie po co… W międzyczasie zrobiło się ciemno – strasznie szybko, bo już ok. 18.00.
Ludzie koczujący pod dworcem (do dziś nie wiem po co i dlaczego, bo jak ktoś ma bilet to można wejść do środka, do poczekalni)
Image

Z dworca pojechaliśmy na Nanluoguxiang – hutong (tradycyjna, chińska, wąska uliczka z domami) z różnymi barami, sklepikami itp. Był tam też Beijing Downtown Backpackers hostel, w którym zarezerwowaliśmy wycieczkę na Wielki Mur (280 RMB od osoby za transport, wejściówkę i przewodnika), więc poszliśmy tam aby potwierdzić nasz udział (taki był wymóg, aby dzień wcześniej potwierdzić, miało być telefonicznie ale z naszego hostelu nie mogliśmy się tam dodzwonić). Na tej uliczce postanowiliśmy też skusić się na jakieś jedzenie. Wybraliśmy na chybił-trafił budkę, do której stała duża kolejka Chińczyków. Pokazaliśmy panu w budce dwa palce i dostaliśmy dwie małe miseczki z kawałkami czegoś niezidentyfikowanego w cenie 5 RMB za sztukę. Sądzę, że to mogło być tofu (i jak się później okazało było :) ). Po kilku gryzach okazało się ostre jak cholera (aż się popłakałam, tzn. łzy same mi pociekły i cała się obsmarkałam). Spodobało nam się to jedzenie na chybił trafił, więc chwilę później zdecydowaliśmy się spróbować kolejnej rzeczy – dziwnych „naleśników” z jajkiem, do których wkładali do środka jakiś dziwny płat czegoś, smażony na głębokim tłuszczu oraz różne sosy (wzięliśmy wszystkie, jak się okazało różniły się ostrością) – 10 RMB sztuka. Procedura kupna wyglądała tak, że płaciło się pani, która dawała papierową torebkę, a przy ladzie robili naleśnika i trzeba było nadstawić torebkę, do której pani robiąca wrzucała gotowego naleśnika. Kolejną rzeczą, której postanowiliśmy spróbować były słynne chińskie pierożki (12 RMB porcja 6szt.). Okazały się być nadziewane mięsem (robione na parze, ciasto trochę podobne do naszych pampuchów) a zjedliśmy je pałeczkami!
Sama uliczka:
Image

Tofu:
Image

Pierożki:
Image

Szliśmy dalej zaplanowaną trasą w poszukiwaniu supermarketu, który podobno miał gdzieś w okolicy być. Trafiliśmy na przyjemny, tętniący o tej porze życiem park przy Houhai Lake. Wszystko dookoła jeziora było fajnie podświetlone, ludzie siedzieli, rozmawiali, pływali łódkami po jeziorze. W oddali były chyba też jakieś bary, ale uznaliśmy, że nie będziemy obchodzić jeziora dookoła i skierowaliśmy się w stronę stacji metra.
Image

Image

Po drodze zahaczyliśmy o McDonalda w celu skorzystania z łazienki. („ale w Macu to chyba musi być zachodnia toaleta, co? W końcu sam jest bardzo zachodni…”). Toaleta oczywiście okazała się nie być ani trochę zachodnia a w dodatku nie było w niej papieru, tak więc już pierwszego wieczoru udało mi się zapoznać z tak nielubianym przez ludzi z zachodu elementem kultury chińskiej.
Zdecydowaliśmy się wracać już w stronę domu, bo nie znaleźliśmy supermarketu. Był za to jakiś mniejszy market, gdzie kupiliśmy sobie różne dziwne napoje w butelkach – Szymon mleko truskawkowe a ja zieloną herbatę ryżową (dobra i niesłodzona) i herbatę z mlekiem, która jak się później okazało, stała się moim ulubionym napojem w Chinach.
Wróciliśmy do hostelu metrem. W tym dniu nauczyliśmy się również na własnym błędzie, że bilety na metro kupione na stacji X działają w bramce tylko i wyłącznie na stacji X. W związku z tym mamy teraz po jednym bezużytecznym pamiątkowym bilecie, który pozwoliliśmy sobie przemycić do Polski.
Dopiszę może jeszcze jak wyglądają publiczne kibelki na ulicy, bo nas to trochę rozbawiło, a mijaliśmy je codziennie wychodząc z hostelu: są to kabiny oddzielone ściankami, do których wchodzi się prosto z ulicy a za drzwi robią takie plastikowe zwisające z góry pionowe pasy (jak się okazało później w środku jednak są też normalne drzwi). W środku oczywiście toaleta kucana.

25.08 - wycieczka na Wielki Mur
Jak już wspominałam, wycieczka była organizowana za pośrednictwem Beijing Downtown Backpackers Hostel. Zależało nam na obejrzeniu muru w Jinshanling, ponieważ wyszperałam w internecie iż jest to stosunkowo mało turystyczny odcinek, za to bardzo malowniczy i można zrobić sobie małą wspinaczkę po murze do Simatai (obecnie 6km z powodu remontu, od jesienie ma być 10). Start: 8.30 (musieliśmy wstać przed 7 :( ), droga autokarem do muru ma potrwać około 2 godzin. Każdy dostał małą butelkę wody i pomarańczową opaskę na rękę (żebyśmy się nie pogubili). Jesteśmy mocno zmęczeni z powodu małej ilości snu w ostatnich dniach, ale w ogóle nie czujemy jest laga - jest dobrze! W końcu 6 godzin różnicy czasowej to nie byle co.
Na temat samej wycieczki nie ma co się rozpisywać, w zasadzie główną atrakcją były widoki :) rzeczywiście nasz wybrany kawałek muru był pod tym względem fajny, ciągle się szło w górę i w dół i ciągle nam się chciało pić – było okrutnie gorąco i ani jednej chmurki na niebie. Turystów rzeczywiście mało, co jak się okazało później, w Chinach jest rzadkością ;) Fajną rzeczą było też to, że nasz spacerek obejmował zarówno odrestaurowany kawałek muru jak i stary, rozpadający się, więc takie dwa w jednym.
Trochę fotek:
Image

Image

Image

Image

Image

Po powrocie z wycieczki na mur (cały autokar spał) udaliśmy się na znaną nam już uliczkę Nanluoguxiang. Trochę zgłodnieliśmy, więc zaczęliśmy się rozglądać za czymś na ząb. Ja kupiłam kokosową milk tea z jakimiś żelkami w środku – 10 RMB(odpowiednik naszej modnej ostatnio Bubble Tea, nigdy u nas wcześniej tego nie próbowałam), a Szymon kupił „lody” w kolorze jadowicie zielonym, które były dziwne i w dodatku posypane jakimiś małymi, słodkimi fasolkami (lody z fasolą – WTF?) – 15 RMB.
Image

Potem poszliśmy w kierunku Drum Tower i Bell Tower, które oczywiście okazały się zamknięte (wszystkie atrakcje w Pekinie zamykają się o 17-18), ale obejrzeliśmy je od zewnątrz i ruszyliśmy dalej, bo chcieliśmy jeszcze iść do Beihai Park, a był czynny do 20.00 (było już koło 18:30).
Nigdy nie zapamiętam, która jest która :P
Image

Image

Udało nam się dotrzeć do Parku, oczywiście jakąś okrężną drogą, ale grunt, że się udało. Wjazd 10 RMB. Po parku biegaliśmy niemalże, bo robiło się już ciemno a chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć. W parku łazi pełno (chyba) dzikich kotów. W sumie to za wiele tam nie zdążyliśmy obejrzeć, ale park zaliczony ;)
Chyba najsłynniejszym elementem tego parku jest Biała Dagoba (zwana też Białą Pagodą)
Image
Tak poza tym park jest po prostu ładnym i przyjemnym miejscem do spędzenia czasu
Image

Z parku udaliśmy się na Wangfujing Street. Z metra wyszliśmy prosto do jakiegoś centrum handlowego, w którym nie dało się znaleźć jego planu ani wyjścia. Ostatecznie okazało się, że wyjście było piętro wyżej, więc w końcu wyszliśmy i po jakimś czasie znaleźliśmy w/w ulicę, która okazała się pełna sklepów (niekoniecznie na naszą kieszeń) i McDonaldów. My tu przyszliśmy w poszukiwaniu targu, na którym można kupić różne dziwne robaczki (oczywiście do jedzenia :P ). Targ okazał się być odnogą tej ulicy. Naszym celem numer jeden było zjedzenie czegoś porządnego, bo od rana zjedliśmy po 2 tosty i 4 wafle ryżowe na głowę (była jakaś 20:30…). W bocznych uliczkach od targu były „restauracje” ze stolikami na zewnątrz i naganiaczami. Po dłuższych zastanowieniach i decyzji, że chcemy zjeść zupkę, daliśmy się złapać naganiaczowi, pokazując mu, że chcemy „noodles” jak Chińczycy siedzący przy stole. Zostaliśmy usadzeni przy jednym stole z chińską rodziną, która była bardzo ciekawska i łamaną angielszczyzną pytali czy jesteśmy z Rosji, a jak powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski to pytali czy to w Europie wschodniej. W końcu przyszły nasze nudle. Okazały się to być przezroczyste kluchy jak spaghetti pływające w mętnej zupce razem z kawałkami wątróbki i jakiejś skóry. Okazało się to cholernie wręcz ostre (wypalało gębę – ja nigdy takich ostrych rzeczy nie jadam, więc dla mnie to było naprawdę... coś :P). Nasi Chińczycy podstawili nam jeszcze pod nos jakąś niezidentyfikowaną przyprawę w płynie, która stała na stole – wlaliśmy sobie po trochu. Teraz tylko trzeba było to zjeść pałeczkami (okazało się, że je się zawartość a samą zupkę zostawia).
Image

Image

Image

Po tym posiłku poczuliśmy, że nas pali język, więc poszliśmy do widzianego wcześniej stoiska z kokosami. Pan Chińczyk bierze kokosa, robi w nim dziurę nożem i wsadza słomkę, przez którą potem my wypijamy sobie sok (dobry!). Nasz Pan Chińczyk bardzo się z nas śmiał jak chcieliśmy powiedzieć, że prosimy dwie słomki, a on udał że chce nam dać dwa kokosy, co spotkało się z naszym gorliwym, spanikowanym zaprzeczeniem (kokos – 15RMB).
Image

Dalej obchodziliśmy targ oglądając różne dziwactwa, minęliśmy Chińczyków jedzących skorpiona na patyku. Zapytaliśmy ich czy dobry, a oni powiedzieli, że duży skorpion jest niedobry, ale małe są dobre, słone i chrupiące. Następnie skusiliśmy się na durian cake, czyli panierowanego duriana smażonego w głębokim tłuszczu (10 RMB). Był przepyszny! Teraz bardzo byśmy chcieli gdzieś kupić surowego duriana i spróbować.
Image

Kolejną atrakcją było stoisko z wężem. Poszliśmy tam bo pod napisem „snake” leżało to co jedliśmy poprzedniego dnia (i już się przestraszyliśmy, że to był wąż), ale okazało się, że to jest tofu, a wąż jest na patyku. Szymon się skusił, niestety po fakcie okazało się, że taki wąż na patyczku to koszt 120 RMB :( Głupio z naszej strony, że wcześniej nie zapytaliśmy. Wąż smakował dziwnie i był bardzo gumowy (wzięłam gryza). Szymon mówi, że smakował trochę jak kurczak, a ja że pachniał jak pies.
Image

Potem zaczęli już ten targ zamykać (22.00), więc kupiłam tylko dziwne chińskie ciasteczko (prawdopodobnie mooncake) i pani nie miała wydać reszty, więc dorzuciła mi jakiś dziwny cukierek w papierku. Ciastko było dobre choć o niezidentyfikowanej zawartości. Cukierek został na następny dzień. Wracając do domu kupiliśmy chińskie piwa i jakąś herbatkę w butelce (piwo 4,5 RMB). Piwo okazało się mieć tylko ok. 3%, ale było nawet dobre. Herbatka jeszcze nie była pita.
Na deser jeszcze kilka dziwadeł z Wangfujing :)
Image

Co to w ogóle jest?
Image

Musicie mi niestety wybaczyć ciągłe wstawianie zdjęć jedzenia ;) Jak dla nas to jeden z najważniejszych aspektów podróży no i te zdjęcia stanowią sporą część naszych zdjęć :)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#5 PostWysłany: 20 Wrz 2013 17:34 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
26.08 - Pekin
Naszym celem na dziś były najsłynniejsze pekińskie atrakcje. Zaczęliśmy od Lama Temple (25 RMB). Świątynia składa się z wielu pawilonów, ustawionych równolegle jeden za drugim (przechodzi się przez każdy kolejny, aby wyjść na dziedziniec przed następnym), a w każdym pawilonie stoi Budda, im dalej w las tym większy posąg :) We wnętrzach pawilonów nie można było robić zdjęć, gdyż jest to wciąż aktywny obiekt kultu religijnego. Pod każdym pawilonem stały „pudła” z ogniem i ludzie palili tam kadzidełka oraz modlili się. Obserwowaliśmy chińskie rytuały, między innymi jak kłaniali się z tymi kadzidełkami na 4 strony świata. Na samym końcu, w ostatnim pawilonie był największy posąg Buddy – naprawdę kolos. Pawilon miał ze 3 piętra, a posąg sięgał głową po sam sufit – tutaj zrobiliśmy mały wyjątek od reguły nierobienia zdjęć i cichaczem pstryknęliśmy parę fotek Buddzie – zrobił na nas wrażenie, które chcieliśmy przekazać tym, którzy obejrzą nasze zdjęcia. Niestety wyszły trochę słabo, no ale czego się spodziewać po zdjęciach robionych bez patrzenia ;)
Wejście do świątyni:
Image

Image

Image

Image

Image

Dalej mieliśmy iść do świątyni Konfucjusza, która była tuż obok, ale było już późno, jak na nasz napięty harmonogram, więc tylko obejrzeliśmy wejście. Kolejny przystanek to Plac Tiananmen i Zakazane Miasto. Na plac tylko spojrzeliśmy z intencją powrotu później i ruszyliśmy na Zakazane Miasto.
Image

Wejście zdobi wielki portret Mao, który nie został zasłonięty nawet przez rusztowanie, które zasłania całą resztę muru (trafiliśmy na jakiś remont).
Image

Zakazane miasto jest wielkie i podobnie jak świątynia składa się z pawilonów ustawionych jeden za drugim (tylko w dużo większej skali). Każdy pawilon w zasadzie wygląda bardzo podobnie i ma ten sam wzór (włączając w to stworki siedzące na każdym rogu dachu, mające chronić budynek).
Image

Image

Image

Image

Z Zakazanego Miasta wyszliśmy wyjściem północnym i zauważyliśmy, że za nim jest park z wielką górą zwieńczoną pawilonem. Postanowiliśmy tam wejść, żeby podziwiać Zakazane Miasto z góry. Jak się okazało był to Jingshan Park (wstęp 10 RMB). Czas nam już trochę uciekał, więc wlecieliśmy tylko na górę podziwiać widok (super!) i już pędziliśmy na dół, aby przejść wzdłuż Zakazanego Miasta na Plac Tiananmen i tym razem obejrzeć go dokładniej.
Image

Wybraliśmy jakąś bezsensowną drogę, na której ciągle były roboty drogowe i błoto. Na koniec okazało się, że placu również sobie nie obejrzymy, bo najwyraźniej odbywa się tam jakaś komunistyczna impreza i wszystko jest zamknięte, nie da się wejść z żadnej strony. Oczywiście tak w ogóle, żeby wejść na ten plac to trzeba przejść przez kolejne security…
Zdecydowaliśmy, że w takim razie idziemy poszukać koło naszego hotelu czegoś do jedzenia i zbieramy się na pociąg do Xi'an. Po dotarciu w naszą okolicę dokonaliśmy trudnego wyboru baru, po czym okazało się, że mają nawet „English” menu, tzn. takie tłumaczone w translatorze, więc Szymon wziął „Sit Donkey” a ja coś z „Meat Juice”.
Image

Po zamówieniu zorientowaliśmy się, że zamówiliśmy z karty zimnych dań, ale to co przyszło było bardzo dobre, choć dość małe, no i wciąż nie wiedzieliśmy co my właściwie jemy :P (koszt: osioł 25 RMB, juice 20 RMB).
Osioł:
Image

Meat juice:
Image

Po tym posiłku wzięliśmy bagaże z hostelu i pojechaliśmy na stację kolejową Beijing West. Po drodze w metrze zagadał nas po angielsku młody Chińczyk, pytał gdzie jedziemy, skąd jesteśmy i jaka jest pogoda w Polsce. Na stację dotarliśmy ponad półtorej godziny przed pociągiem – lepiej być wcześniej niż jakby miał nam uciec ;) Aby wejść na stację trzeba było przejść oczywiście security control, a wcześniej pokazać paszport i bilet w bramce (bez tego na stację nie wejdziemy). Potem można było się udać do poczekalni i czekać na „boarding” swojego pociągu (nasz Z19 do Xi’an).
Image

Wpuszczali przez bramkę, oczywiście z kolejną kontrolą biletu i dopiero wtedy można było wejść na peron, gdzie już czekał nasz pociąg (oczywiście do pociągu wsiadamy po okazaniu biletu stewardessie…). Mieliśmy bilety na wagon typu hard sleeper. Przy wejściu mijaliśmy toaletę – szybki rzut oka – kucana :P Wagon typu hard sleeper jest to jakby cały wagon z łóżkami, w takich niby-przedziałach bez drzwi, po 6 w jednym (3 łóżka jedno nad drugim razy 2). Prycze w naszym sleeperze były rzeczywiście wąskie, ale za to do każdej była poduszka i kołdra – życzyłabym sobie takich wygód w pkp za taką cenę ;)
Niestety ciężko zrobić lepsze zdjęcia wnętrza pociągu z powodu ciasnoty :) Ale jak kogoś interesują wnętrza pociągów w Chinach to polecam stronę http://www.seat61.com/China.htm#.UjxqW3_-t5p
Image

W naszym „przedziale” oprócz 3 starszych ludzi, którzy praktycznie od razu poszli spać był 1 młody Chińczyk i był też jego kolega, śpiący w przedziale obok. Chińczycy do nas zagadali, pytając czy jesteśmy z Rosji i ten jeden nasz, był wyraźnie ucieszony, że może z nami rozmawiać (sam tak powiedział ;) ). I tak nawiązała się między nami rozmowa na różne tematy. Zostaliśmy poczęstowani cukierkami kokosowymi, a jak powiedzieliśmy, że dobre, to Chińczyk podarował nam cała paczkę (miał ich chyba z 5 w walizce). My postanowiliśmy się odwdzięczyć i zaczęliśmy częstować Chińczyków naszą polską Wyborową :D Zaczęliśmy rozmawiać o alkoholach i koledzy polecili nam dwa rodzaje „wina” chińskiego, po ponad 50% alkoholu każde. Jeden dał nam też namiar na swojego facebooka i zdradził jak Chińczycy obchodzą ograniczenia związane z blokowaniem facebooka w Chinach. O godzinie 22 zgasło światło w pociągu, ok. 23 uznaliśmy, że idziemy spać. Zarówno mi jak i Szymonowi było dość ciężko zasnąć i spaliśmy raczej średnio, ale i tak lepsze to niż spanie na siedząco, no i nowe doświadczenie zaliczone :)
Wstawiam też zdjęcia bardzo oryginalnych snacków, jakie udało nam się kupić do pociągu: bułka z fasolą na słodko i bułka z "mięsną watą" (wtf?) oczywiście też na słodko.
Image
Góra
 Profil Relacje PM off
Maxima0909 lubi ten post.
 
      
#6 PostWysłany: 26 Wrz 2013 12:53 

Rejestracja: 20 Lis 2010
Posty: 413
niebieski
Można dalej? :) Jestem ciekawy Xian, bo byłem już tam raz, a może mnie czymś ciekawym zaskoczysz :)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#7 PostWysłany: 26 Wrz 2013 13:36 

Rejestracja: 07 Sie 2013
Posty: 460
Loty: 177
Kilometry: 387 374
niebieski
Też najbardziej czekam na relacje z Xian i Szanghaju. Ze zdjęć widać, że mieliście szczęście unikając smogu.
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#8 PostWysłany: 26 Wrz 2013 20:01 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Dobra, to zaraz produkuję dalej. Przepraszam, że tak w odcinkach i w ogóle, ale nawet mimo że mniej więcej mam to wszystko spisane, to sama redakcja trochę trwa, a ja znowu ostatnio trochę jestem zajęta :)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#9 PostWysłany: 26 Wrz 2013 20:42 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
27.08 - Xi'an i Terakotowa Armia
Przyjazd pociągu był zaplanowany na 7:58 i mieliśmy spać do 7:30, jednak już o 6 zapalili światła w pociągu (WHY?! ;( ) i Chińczycy powstawali i zaczęli wszyscy jak na komendę nawijać przez komórki – oczywiście nie wyciszone, bo po co - zauważyliśmy, że generalnie w takich kwestiach Chińczycy się nie krępują, tak samo jak słuchają muzyki bez słuchawek, oglądają filmy i grają w gry. Jak nietrudno się domyślić, nie dało się już spać… Dojechaliśmy o czasie i pożegnaliśmy się z naszymi chińskimi kolegami. Na zewnątrz dworca miał na nas czekać ktoś z hostelu, aby nas odebrać. Znaleźliśmy Chińczyka trzymającego kartkę z moim nazwiskiem, który zaprowadził nas do busa, w którym jak się okazało byliśmy jedynymi pasażerami. Kierowca zawiózł nas do hostelu, a po drodze mieliśmy okazję podziwiać miasto. Jakież to Xi’an brzydkie! Najbrzydsze miasto jakie kiedykolwiek widziałam! Okropne, komunistyczne i w dodatku brudne. Moja pierwsza myśl: co ja tu kurde robię? Na szczęście hotel okazał się być przyzwoity, z kawiarnią w stylu zachodnim na parterze (mieli nawet belgijskie piwa, my oboje spędziliśmy po roku w Belgii, więc belgijskie piwa wypatrzymy wszędzie :P ). Nasz deluxe pokój też w porządku (oczywiście lux to raczej niekoniecznie :P ).
Plan na ten dzień obejmował wyjazd do Terakotowej Armii, więc szybko się zameldowaliśmy, umyliśmy i wyszliśmy. W recepcji dostaliśmy darmową i bardzo dobrą mapkę miasta, a przed wyjściem, na naszą prośbę wytłumaczono nam jak samemu dojechać do Armii. Najpierw mieliśmy dojechać do dworca kolejowego autobusem 603 (cena biletu 0,5 RMB, czyli za darmo :) ; bilet kupujemy tak, że wsiadamy do autobusu, wrzucamy do skrzynki koło kierowcy kasę i sami urywamy sobie bilet (albo i nie) z bloczku leżącego obok. Autobus jest piętrowy i jak wszystko na ulicy jedzie jak szalony. Przy dworcu należało przesiąść się w 306. Kiedy udało nam się znaleźć ten autobus, dopadła nas naganiaczka do taksówki. Zaczęła nam mówić, że do autobusu trzeba stać w tej długiej kolejce, że autobus jedzie długo i że już jest bardzo późno jak na wycieczkę do Armii i że w takiej sytuacji to tylko taksówka. Taaaa… Oczywiście ją spławiliśmy, ale przynajmniej dowiedzieliśmy się, że do naszego autobusu należy stanąć w kolejce (kolejka do autobusu? Serio?). W tym kraju naprawdę wszyscy pragną nas zrobić w bambuko i oskubać nas do ostatniego pieniądza.
Kolejka:
Image

Udało nam się zapakować dopiero chyba do trzeciego autobusu z kolei. Koszt 7 RMB, jedziemy do ostatniej stacji (po drodze są gorące źródła, przy których absolutnie NIE wysiadamy, chociaż robi to większość naszego autobusu – łatwo się pomylić). Przy Armii pierwsze co nas atakuje to tłum sprzedawców i stoisk. Jak to zwykle w Chinach bywa, ticket office jest zupełnie gdzie indziej niż wejście i wcale nie tak łatwo je znaleźć. Ale znaleźliśmy i nawet nie popełniliśmy tego błędu co inni biali turyści, idąc od razu do wejścia. Po drodze do wejścia oczywiście 1000 straganów z pamiątkami, skórami zwierząt (ble!) i żarciem. Przez bramki wchodzi się na duży otwarty teren, gdzie są różne pawilony do oglądania.
Image

My za radą naszego przewodnika (papierowego :) ) byliśmy w Pit 1, 2 i 3 oraz Exhibition Hall. Pit 1 to największa hala, w której stoją zrekonstruowani wojownicy.
Image

Image

Image

Hala 2 jest średnia, z łucznikami i kawalerzystami w nieco gorszym stanie.
Image

Image

Tutaj łucznik w formie całościowej:
Image

A hala 3, najmniejsza, to „dowództwo” i jest tam ich na chwilę obecną tylko kilkudziesięciu.
Image

W Exhibition Hall znajdują się różne wystawy wojowników i innych wykopanych tam rzeczy (stamtąd m.in. pochodzi zdjęcie łucznika wyżej). W międzyczasie usiedliśmy aby zjeść paluszki o smaku wodorostów i zobaczyłam wtedy Ewę Chodakowską - wiecie, tą trenerkę fitness popularną, co jest śmieszne, bo człowiek jedzie tysiące kilometrów i gdzieś kurde w Chinach spotyka znaną osobę z Polski.
Dodam jeszcze, że ogólnie w tym dniu nie świeciło słońce, a było tak okropnie gorąco i duszno, że ciężko było nawet stać…
Wracając na parking autobusowy Szymon zapragnął kupić sobie figurkę wojownika, więc podeszliśmy do kilku straganów i ostatecznie nabyliśmy dzięki targowaniu się dwóch wojowników: małego i dużego (ok. 10 i ok. 20cm) za 65 RMB. Wróciliśmy do Xi’an tym samym busem, którym przyjechaliśmy.
Będąc na stacji kolejowej odebraliśmy bilety na pociąg do Szanghaju, po czym postanowiliśmy coś zjeść i pojechać na stację Xi’an North, kupić bilety na górę Hua Shan. Zjeść postanowiliśmy w miejscu, które na naszej mapie oznaczone było „Local Noodles”. Okazało się, że w uliczce jest kilka barów obok siebie, więc wybraliśmy jeden dobrze wyglądający z obrazkowym menu i zamówiliśmy po porcji kluchów za 12 i 15 RMB. Porcje okazały się solidne i smaczne, moje oczywiście pechowo ostre.
Tutaj stacja kolejowa i koczujący pod nią tradycyjnie ludzie :)
Image

Image

I nasze kluchy:
Image

Image

Tu jeszcze widoczek z autobusu, którym jechaliśmy ze stacji, dobrze obrazujący sajgon na ulicach miasta:
Image

Na stację North pojechaliśmy metrem (linia 2, ostatni przystanek). Okazało się, że koszt przejazdu zależy od liczby stacji i powinno to być 3 RMB, czyli więcej niż bilet w Pekinie :( My kupiliśmy bilet za 2 RMB i w związku z tym bramka nie chciała nas wypuścić na zewnątrz, a kiedy w końcu ją przeskoczyliśmy zaczęła się na nas wydzierać baba z okienka, więc oddaliśmy jej bilety i uciekliśmy (bo się tej baby baliśmy :P ). Potem znowu nie mogliśmy znaleźć kas biletowych, ale pomógł nam student z wymiany napotkany na dworcu i wreszcie kupiliśmy bilety na szybki pociąg o 7:50 (chyba 54,5 RMB). Po powrocie do hostelu poszliśmy jak najszybciej spać.
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#10 PostWysłany: 26 Wrz 2013 21:12 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
28.08 - Xi'an - Hua Shan
Pobudka o 6.10 :( Zbieramy się czym prędzej i pędzimy na Xi’an North aby złapać nasz pociąg do Hua Shan. Na stacji jak zwykle tysiąc kontroli. Pociąg jest nowy i dość wygodny, po chwili rozpędzamy się do 304 km/h!
Image

Niestety (albo i stety) nie jest to odczuwalne. Po pół godziny jesteśmy na stacji Hua Shan North. Po wyjściu z dworca jesteśmy atakowani przez taksówkarzy, ale najpierw idziemy do sklepu po jedzenie i kupujemy, jak się później okazało, bułeczki z żółtkiem jaja w środku - oczywiście zapewne równie "naturalnym" co same bułeczki. Po wyjściu ze sklepu dopada nas taksówkarz i proponuje 20 RMB za jazdę pod wejście na górę. Po szybkiej kalkulacji (5zł na osobę) zgadzamy się bez targowania. Jedziemy więc sobie radośnie tą taksówką pod Bramę Zachodnią aż tu nagle Pan Taksówkarz próbuje cwaniakować i pokazuje nam, że 20 za osobę, czyli 40. No nie drogi panie, tak to się nie umawialiśmy, twardo tłumaczymy, że uzgodniliśmy 20 i ma być 20. Negocjacje na chwilę ustają, jedziemy dalej. Pan dowozi nas do bramy i dalej kombinuje, jednak my jesteśmy twardzi, Szymon mówi: „We make business, good business”, ja mówię „We no America” i ostatecznie staje na 20 za nas dwoje. Pan się do nas śmieje, klepie się po nodze - chyba bardzo go ubawiły nasze negocjacje.
Od momentu wyjazdu z Xi’an cały czas nerwowo śledziłam pogodę za oknem i nie wyglądało to dobrze. Buro, ciemno i wieje, a podczas jazdy taksówką zaczęło padać. Gdy byliśmy pod bramą rozpadało się już na dobre, a my bez kurtek i lekko ubrani… No ale nic, idziemy dalej, nie ma innej opcji. Po drodze widzę baby sprzedające foliowe peleryny i postanawiam sobie też taką sprawić. Kupuję w pierwszym napotkanym sklepiku za 8 RMB wytargowane z 10, Szymon też bierze jedną. Dochodzimy do bramy – wjazd 180 RMB (kto w ogóle wymyślił coś takiego jak WSTĘP na górę??). Po wejściu zaczyna się kamienna droga wiodąca pod górę.
Image

Po drodze co chwilę mijamy sklepiki i świątynie. Hua Shan jest jedną ze świętych gór taoistycznych, więc dla niektórych taka wspinaczka ma też znaczenie religijne. Im wyżej, tym więcej na naszej drodze robi się schodów. Przez chwilę miałam nawet wrażenie, że się przejaśnia, jednak nad nami wciąż wisiały chmury. Był nawet moment, kiedy zdjęliśmy peleryny, ale nie trwał on długo, bo zaraz znowu zaczęło padać.
Image

Image

Nie ma to jak chińskie tłumaczenia z translatora :D
Image

Image

Im byliśmy bliżej North Peak – naszego celu, tym było bardziej stromo, zimno i wietrznie. Pod koniec drogi zorientowaliśmy się, że weszliśmy w chmurę, bo wszystko dookoła znikło za ścianą bieli, widać było tylko to co w najbliższej odległości. W końcu udało nam się zdobyć pierwszy szczyt, albo tak nam się zdawało, bo nie było nawet widać, czy to faktycznie szczyt. W sumie okazało się, że był on kawałek dalej, za pawilonem z restauracją. Wszędzie po drodze i na szczycie wisi mnóstwo kłódek i czerwonych wstążeczek – wydaje mi się, że wstążeczki mają jakiś wymiar religijny. Zrobiliśmy sobie zdjęcie na szczycie i postanowiliśmy iść dalej, bo byliśmy kompletnie mokrzy mimo peleryn, a w ruchu jednak było nieco cieplej.
Image

Image

Ja w sumie byłam już tak zziębnięta, że nie miałam nawet ochoty iść dalej. No ale jednak poszliśmy. Po drodze minęliśmy stację kolejki, która wozi ludzi na North Peak (cena 80 RMB). Szliśmy tak i szliśmy, aż w końcu dotarliśmy do Middle Peak i usiedliśmy aby zjeść suchary. W międzyczasie doszliśmy do wniosku, że nie ma co w taką pogodę zdobywać wszystkich szczytów tak, jak planowaliśmy, bo i tak nic kompletnie nie widać. Chcieliśmy też przejść kładką przyklejoną do ściany skalnej nad przepaścią, ale uznaliśmy, że to też bez sensu, bo nie byłoby widać przepaści pod nogami no i zapewne nie byłoby to zbyt bezpieczne… Zdecydowaliśmy, że zdobędziemy tylko jeden szczyt i zjedziemy kolejką na dół. Przy rozdrożu, gdzie rozdzielały się drogi na szczyty wybraliśmy więc drogę na West Peak, bo tam też była kolejka, którą można by ewentualnie zjechać. Po dojściu do stacji kolejki okazało się, że kosztuje ona 120 RMB, więc uznaliśmy, że to za drogo i że na zjazd kolejką wrócimy na North Peak. Na razie jednak był jeszcze przed nami West Peak. Dotarliśmy na niego w kompletnej mgle, ledwo widząc co jest przed nami. Ostatnie przejście to były schody wykute pionowo w skale, które były śliskie jak diabli oraz przejście między dwoma głazami, zatkane drewnianą belką, też śliskie. Ze szczytu oczywiście kompletnie nic nie widać, więc robimy sobie zdjęcia z chmurą w tle i schodzimy.
Image

Image

Zdążyliśmy już trochę zejść w dół, kiedy nagle: olśnienie! Chmura się trochę rozpierzchła i pojawiła się na horyzoncie jakaś skała! Rzuciliśmy się robić zdjęcia, póki jeszcze było coś widać. Chwilę potem jeszcze bardziej się przetarło i dało się zauważyć co nieco dookoła, w tym to, jak szybko poruszają się chmury i jak wylatują pionowo w górę znad przepaści, jakby je ktoś wyrzucał. Schodzimy sobie dalej, oglądając wyłaniające się widoki. Zastanawialiśmy się nawet, czy nie atakować innych szczytów, ale w górze cały czas unosiły się chmury, więc uznaliśmy, że wciąż nie ma to zbyt wiele sensu (a ja szczerze mówiąc bałam się, że się przeziębię od tego zimna i mokrości, co raczej byłoby średnio korzystne w połowie wycieczki ;) ).
Image

North Peak z daleka:
Image

Wróciliśmy na North Peak. Po drodze okazało się, że na niższych wysokościach pogoda znacznie się poprawiła i nawet całkiem dobrze już wszystko widać. Wreszcie zobaczyliśmy jak wygląda North Peak i widok z niego. Kupiliśmy bilet na kolejkę i wsiedliśmy do naszego wagonika. Okazało się to dużo bardziej przerażające niż mogliśmy przypuszczać, patrzenie w dół przez przednią szybę mogło skończyć się zawałem.
Zjechaliśmy na dół i poszliśmy szukać jakiegoś transportu na stację kolejową. Stały tam shuttle busy, ale okazało się, że kosztuje to 20 RMB za osobę – dwa razy drożej niż taksówka… Szukamy więc taksówki, ale żadna tam nie stoi, a jedyna droga wyjścia, według tablicy stojącej przy niej, ma 7km i zakaz chodzenia pieszo. Świetnie, nie ma to jak robić w wała turystów, nie mających innego wyjścia… Kupujemy bilet na busa, licząc, że chociaż jedzie na stację kolejową. Niestety się przeliczyliśmy, wszyscy wysiedli gdzieś tam w polu, cholera wie gdzie, więc założyliśmy że to była ostatnia stacja. Szukamy dojazdu do stacji już nieźle wściekli, bo co to ma być, dojechaliśmy taksówką za 10 RMB za osobę, a wracamy busem za 20 i jeszcze nie dowozi nas on na stację?! W końcu zapytaliśmy jakiejś Chinki na parkingu autobusowym i ona pokazała nam gdzie stoją taksówki. Idziemy tam i pytamy się za ile na dworzec. Koleś pokazuje nam 50 juanów. No chyba na głowę upadł, mówimy, że nie jedziemy za więcej niż 20. Pokazuje nam 30. Nie ma mowy, odchodzimy. Podjeżdża inny taksówkarz i proponuje, że zabierze nas za 20, ufff… Teraz tylko wytłumaczyć mu, że na stację kolejową (przy użyciu naszego samodzielnie przygotowanego mini słowniczka) i jedziemy. Po drodze taksówkarz zabiera jeszcze jedną Chinkę, która mówi po angielsku i upewnia się, że jedziemy na stację. Wysiadamy wszyscy na stacji, nasza Chinka pomaga nam kupić bilet. Pociąg, którym mamy jechać jest opóźniony o 20 minut – co z tą słynną punktualnością chińskich pociągów?! W dodatku stacja, na której czekamy jest najbrzydszą stacją kolejową, jaką kiedykolwiek widziałam… Aha, i bilet mamy bez miejscówek, bo już nie było, więc czeka nas 1,5 godziny stania… W końcu podjeżdża pociąg, pakujemy się do środka. W środku już prawie cały wagon zajęty przez stojące osoby. Jedziemy. Po chwili wpadam na pomysł: chodźmy do Warsa. Kupimy po piwie i będziemy mogli usiąść. Przechodzimy chyba przez 5 wagonów i w końcu znajdujemy nasz wagon restauracyjny. Kupujemy dwa małe piwa po 5 RMB i siadamy przy stoliku. Nie zdążyliśmy nawet tych piw otworzyć, kiedy przyszedł jakiś pracownik Warsa i coś nam mówi i pokazuje. Wychodzi na to, że chyba mamy sobie iść, bo on chce posprzątać. Stajemy sobie więc z boku, na początku wagonu i zamierzamy poczekać aż sprzątną i usiąść znowu. Nic z tego, po chwili przychodzi cała zgraja pracowników kolei, siadają, a barmani donoszą im jakieś wykwintne potrawy, ryż, makaron… Ok, zaczekamy aż oni zjedzą i sobie spokojnie usiądziemy z naszym piwem. W międzyczasie przychodzi jakaś chińska pasażerka i normalnie sobie siada, w dodatku nic nie zamawia i jej jakoś nikt nie wygania. Pytamy czy możemy już usiąść – nie. No to chyba sobie już nie usiądziemy… Na stojąco dojeżdżamy do Xi’an. Nasz plan na resztę dnia zakłada jedzenie, więc idziemy szybko do hostelu się przebrać i lecimy do znalezionego wczoraj miejsca. A na miejscu niemiła niespodzianka: zamknięte. Wkurzeni wracamy na naszą ulicę, gdzie były jeszcze otwarte, ale nieco syfiaste bary. W jednym z nich, tzn. przy stoliku na ulicy, siedzą biali turyści, więc pytamy ich gdzie zamówili jedzenie. Pokazują nam bar z szaszłykami, gdzie wchodzi się, wybiera do koszyka szaszłyki z warzywami, wybiera oddzielnie szaszłyki z mięsami i oni to przygotowują. Wybraliśmy sobie to i owo i usiedliśmy przy stole koło spotkanych wcześniej ludzi. Jeden z nich był z Niemiec, a dwójka z Iranu. Trochę z nimi pogadaliśmy, przyszło nasze jedzenie. Skrzydełka kurczaka dobre, warzywa pływają w jakimś sosie, który jak Szymon stwierdził, smakuje jak drożdże. W sumie takie sobie. Zapłaciliśmy za całość 31 RMB za dwie osoby.
Image

Wróciliśmy do hostelu. Po drodze kupiliśmy na śniadanie naleśnik nadziewany fasolą i różowy chleb tostowy. Kupiliśmy też piwa i… „Tiramisu” o smaku mięsa (WTF?) – okazało się to być chrupkami pachnącymi kawą i smakującymi mięsem… Hmmm… Jak zwykle z wczesnego pójścia spać zrobiła się 1…
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#11 PostWysłany: 26 Wrz 2013 22:19 

Rejestracja: 03 Lip 2012
Posty: 1286
niebieski
Ciekawie się czyta :-)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#12 PostWysłany: 26 Wrz 2013 23:03 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
29.08 - Xi'an
Dziś śpimy długo, czyli do 9:15, a i tak wstajemy tak chętnie, jakby to była 6 rano… Plan dnia: zwiedzanie Xi’an. Ale najpierw śniadanie – zakupione wczoraj w sklepie dziwactwa. Naleśnik z fasolą może być, według Szymona okropny. Różowy chleb tostowy okazał się być kanapką z jakąś śluzowatą mazią w środku i oczywiście słodkimi fasolkami – całość nadzienia baaaardzo słodka, za to chleb sam w sobie kompletnie bez smaku. Zaczynamy się zastanawiać jak Chińczycy tak żyją, jedząc takie świństwa.
Om nom nom nom
Image

Wychodzimy na miasto. Pierwszy cel to Świątynia Ośmiu Nieśmiertelnych, kawałek drogi za murem miejskim. Idziemy piechotą oglądając po drodze miasto, czyli to, jakie jest paskudne :P Już myśleliśmy, że zabłądziliśmy, bo szliśmy i szliśmy, a świątyni nie było widać, ale w końcu jest! Znajdujemy Świątynię. Wejście kosztuje całe 3 RMB – niespotykane jak na Chiny. Świątynia okazuje się być całkiem przyjemna i co ważne mało w niej turystów – tylko my i 2 Chińczyków, za to można zobaczyć kręcących się mnichów, bo świątynia jest ciągle aktywna. Jeden np. siedział sobie w pawilonie z Buddą i wcinał zupkę, inny z kolei układał jedzenie dla Buddy na ołtarzu. Na samym końcu świątyni był przyjemny ogród.
Image

Image

Image

Czas wracać do miasta. Kolejny cel to Bell i Drum Tower. Spacer do tych atrakcji trwa dość długo, ale wygląda na to, że trafiliśmy na główną ulicę miasta, więc oglądamy sobie sklepy i inne lokale. Docieramy w końcu do Bell Tower. Wejście do środka uznajemy za zbyt drogie jak na to, co można zobaczyć w środku, czyli wystawa czegośtam i zadowalamy się oglądaniem z zewnątrz.
Image

Tak samo sprawa ma się z Drum Tower kawałek dalej. Za Drum Tower znajduje się dzielnica muzułmańska wraz z Wielkim Meczetem, więc zagłębiamy się w jedną z uliczek, na której znajduje się bazar.
Image

Idziemy oglądając stoiska i przy okazji szukając czegoś do zjedzenia. Zaczynamy od panierowanego banana, smażonego w głębokim tłuszczu (5 RMB). Skręcamy w kolejną uliczkę z bazarem. Postanawiamy spróbować dziwnego „ciasta”, które facet kroi z wielkiego koła i sprzedaje na patyczkach. Okazuje się być to zrobione z lepkiego ryżu, polanego czymś przypominającym bardzo słodkie wino. W sumie niezłe (5 RMB), a facet, który nam to sprzedaje z dumą pokazuje nam na tablicę nad stoiskiem, na której na zdjęciu jest on sam i bardzo się cieszy, kiedy rozpoznajemy :)
Image

Zaraz obok znajduje się stanowisko z ziemniaczkami, które Chinka smaży na patelni z przyprawami. Zdążyliśmy już odejść, jednak postanowiliśmy wrócić na te ziemniaczki. To była dobra decyzja, bo bardzo nam posmakowały.
Image

Idziemy sobie dalej, w międzyczasie koleś najechał mi na stopę skuterem i jeszcze według Szymona zrobił minę jakbym to ja najechała na niego… Tiaaa…
Skręciliśmy w kolejną uliczkę. Szymon kupił sobie soczek śliwkowy. Na stoiskach w tej uliczce sprzedawcy oferują obleśne wątroby. Na samym końcu uliczki obserwujemy jak facet robi na straganie jakieś ciasto, w które zawija nadzienie i śmiesznie je spłaszcza. Decydujemy się spróbować. W środku jest cebula i kapusta, smakuje trochę jak nasze paszteciki bożonarodzeniowe. Jedząc to ciacho dotarliśmy do Wielkiego Meczetu. Nie byłam pewna czy w szortach mnie wpuszczą, więc kupujemy najpierw jeden bilet, z myślą że jak mnie nie wpuszczą to na niego wejdzie Szymon. Na szczęście mnie wpuścili. W międzyczasie widzę jak Szymon ogląda koszulki na stanowisku obok wejścia. Ostatecznie po długich negocjacjach („Your price is ridiculous! This is COTTON!”) kupił koszulkę z napisem Xi’an za 30 RMB wytargowane ze 120 (dodam, że po powrocie koszulka została już uprana i oczywiście się skurczyła :D i napis troszkę sprał). W meczecie usiedliśmy sobie na chwilę na dziedzińcu i kiedy rozmawialiśmy podszedł do nas chłopak, który okazał się być również z Polski i bardzo się ucieszył, że nas spotkał. Zwiedziliśmy razem meczet rozmawiając (kolega polecał odwiedzić Iran) i wymieniając się wrażeniami, po czym po wyjściu przeszliśmy przez kolejne uliczki bazaru, gdzie ja kupiłam chiński obrazek dla Mamy. Po wyjściu z bazaru postanowiliśmy się pożegnać, bo nasz nowy znajomy chciał coś zjeść, a my mieliśmy iść na mury miejskie i stamtąd jechać do Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi.
Meczet (wiem, nie wygląda):
Image

Image

Na mury dotarliśmy po kolejnym spacerku główną ulicą. Okazało się jednak, że wstęp na górę to 54 RMB, a tak na dobrą sprawę nic tam nie ma oprócz możliwości przejścia po murze (a my mieliśmy już mało czasu), więc odpuściliśmy i złapaliśmy autobus 609 do Pagody. Po jakimś czasie dojechaliśmy i mieliśmy jeszcze kawałek do przejścia. Weszliśmy do parku dookoła Pagody, gdzie były fontanny (podobno wieczorami odbywają się spektakle typu światło i dźwięk) i kolejnych 100 niepotrzebnych strażników z gwizdkami, gwiżdżących jak tylko ktoś próbował wejść do fontanny.
Park jak park, ruszyliśmy wzdłuż murów Pagody, aby znaleźć wejście. W końcu się znalazło, rzecz jasna z dokładnie przeciwnej strony niż ta, z której nadeszliśmy. W międzyczasie jakaś Chinka z dzieckiem chciała sobie zrobić ze mną zdjęcie, ale dziecko cały czas płakało (na mój widok?), więc musiała odchodzić na bok i je uspokajać. Ostatecznie udało się zrobić zdjęcie zanim dziecko znowu się rozpłakało. Wejście na teren Pagody kosztowało 50 RMB. Niby czytałam wcześniej, że wejście do samej Pagody płatne oddzielnie, ale uznałam, że jednak skoro ten wstęp tu kosztuje 50, to wypadałoby żeby jednak Pagoda była w cenie, w końcu za co tu niby płacić 50 RMB, jeśli nie jest? No jak się okazało jednak można zapłacić 50RMB za nic, bo Pagoda kosztowała oddzielnie 30 RMB – oczywiście nie zamierzaliśmy tego płacić, poszliśmy więc obejrzeć świątynię, która stała za Pagodą i była wyjątkowo słaba. Wyszliśmy stwierdzając, że to najgorsza „atrakcja” jaką do tej pory odwiedziliśmy i w dodatku w najgorszej cenie.
Image

Image

Znaleźliśmy przystanek w stronę powrotną i wsiedliśmy do busa. W planie mieliśmy uliczkę z pamiątkami koło murów, a potem jedzenie w okolicy hostelu, niestety władowaliśmy się w koszmarny korek, więc uliczkę musieliśmy odpuścić i pojechaliśmy autobusem od razu na jedzenie. Zdecydowaliśmy się na znany nam już lokal i zamówiliśmy po zupce – oczywiście ostrej, ale nie zrobiło to już na nas wrażenia. Potem odebraliśmy bagaże z hostelu i poszliśmy na stację. Czekaliśmy na pociąg i oczywiście co? Okazał się opóźniony o jakieś 40 minut – pytam więc po raz drugi: co ze słynną punktualnością chińskich pociągów?! - jak na razie 2 z trzech opóźnione! No ale w końcu załadowaliśmy się do pociągu. Oczywiście okazało się, że mamy „przedział” z dwoma ryczącymi dzieciakami z ADHD (przykro mi jeśli kogoś to razi ale nie lubię dzieci a już szczególnie jak po mnie skaczą o 7 rano). Chińczycy jak zwykle nas zagadywali skąd jesteśmy itp. W końcu gdzieś między 23 a północą poszliśmy spać.
Może to nie był jakiś super interesujący dzień pod względem atrakcji, ale z drugiej strony na pewno dużo spacerowaliśmy po mieście, a dla mnie np. to zawsze jest fajne, nie raz lepsze niż zwiedzanie wszelkich must-see - można obserwować zycie codzienne, mieszkańców...
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#13 PostWysłany: 26 Wrz 2013 23:09 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
monus napisał(a):
Też najbardziej czekam na relacje z Xian i Szanghaju. Ze zdjęć widać, że mieliście szczęście unikając smogu.

Tak, wydaje mi się że ominęliśmy smog - co prawda nie wiem jak dokładnie to powinno wyglądać, ale zakładam, że to właśnie oznacza, że go ominęliśmy. Za to trafiliśmy na najgorętsze od iluśtamdziesięciu lat lato, więc momentami naprawdę nieźle się smażyliśmy ;)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#14 PostWysłany: 27 Wrz 2013 09:16 

Rejestracja: 07 Sie 2013
Posty: 460
Loty: 177
Kilometry: 387 374
niebieski
Widok z parku Jingshan na Zakazane Miasto, a nie był to najgorszy dzień. Następnego dnia było już na tyle dobrze że było widać kopułę opery po drugiej stronie Zakazenego Miasta.
W styczniu mieliśmy prawie połowę dni z takim smogiem.
Image

Gdybyś mogła napisz gdzie nocowaliście w Xian i Szanghaju.
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#15 PostWysłany: 27 Wrz 2013 11:46 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Wow, to rzeczywiście mieliśmy szczęście ze smogiem :) Chociaż trzeba przyznać, że ogólnie było widać, że to powietrze jednak jest nie do końca takie jak być powinno.

W Xi'an nocowaliśmy w Han Tang hostel: http://www.hostelbookers.com/hostels/china/xian/74641/ - byliśmy zadowoleni, wiem też że oni co wieczór organizują jakieś "activities", tylko my zawsze wracaliśmy za późno żeby się na nie załapać.
W Szanghaju z kolei wybraliśmy Phoenix hostel: http://www.hostelbookers.com/hostels/ch ... hai/43810/ - tutaj już byliśmy nieco mniej zadowoleni, chociaż w zasadzie nie było się do czego tak konkretnie przyczepić, poza ewidentnym skąpstwem w kwestii papieru toaletowego - zawsze sprzątaczka zostawiała jakiś mały zwitek i nigdy nie starczało do następnego dnia - ale to akurat jest chyba jakaś norma w Chinach, w sumie w Xi'an w ogóle nam nie dawali nowego papieru, także jak ktoś się wybiera to polecam zaopatrzyć się w swój własny :P
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#16 PostWysłany: 27 Wrz 2013 15:03 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
30.08 - Szanghaj
Dzięki bogu za zatyczki do uszu! Dzięki nim udało mi się spać aż do 7 i potem już takim kiepskim snem do 8, kiedy to dzieciak zaczął po mnie skakać. Szymon śpi dłużej– szczęściarz… Chyba następnym razem to ja biorę górne łóżko.
Tutaj widok korytarza w naszym pociągu:
Image

Dojechaliśmy w końcu do Szanghaju z ponad dwugodzinnym opóźnieniem. Pierwsze wrażenie nie za dobre: wszyscy się pchają. Oczywiście w Chinach to jest normą, ale tutaj pchanie się wkroczyło na jakiś wyższy poziom i ludzie pojawiają się przed nami w kolejkach dosłownie znikąd! Kolejne rozczarowanie: cena biletu na metro – zależnie od tego gdzie jedziemy – od 3 do 6 RMB. I głupie bramki w metrze, przez które nie da się przejść z walizką. I brak ruchomych schodów… Co przy naszych niekoniecznie lekkich walizkach jest nieco uciążliwe. No ale w końcu jakoś się do tego metra zapakowaliśmy (wliczając w to przerzucanie przez Szymona 20-kilowych walizek górą nad bramką) i dojechaliśmy do hostelu. Umyliśmy się, przebraliśmy i ruszyliśmy na miasto. Plan jest taki, aby Szanghaj zwiedzać na luzie, bo mamy sporo czasu, niedużo rzeczy do zwiedzenia i jesteśmy zmęczeni (a poza tym jest tu duszno). Wychodząc jak zwykle zaopatrzyliśmy się w herbatki w butelce i ruszyliśmy na People’s Square.
Image

People’s Park and Square okazały się być żadną atrakcją. Chyba najfajniejsze w tym miejscu były małe koty, które w parku karmił jakiś Chińczyk :P No ale zdjęcia zrobione, idziemy dalej do Nanjing Road, aby wzdłuż niej przejść nad rzekę i podziwiać znajdujący się na drugim brzegu Pudong.
Nanjing Road:
Image

Po drodze wstąpiliśmy do kilku sklepów z Chińskimi specjałami spożywczymi (drogo!) i do jedzeniowego centrum handlowego, gdzie były też restauracje i gdzie zdecydowaliśmy się zjeść. Jako, że w końcu jesteśmy w Chinach, zamówiliśmy ryż z różnymi rzeczami. Mój oczywiście okazał się ostry, w przeciwieństwie do ryżu Szymona. Do każdej porcji dostaliśmy po małej miseczce z czymś przypominającym rosół i dzięki Bogu za to, bo dołączona łyżka pozwoliła nam zjeść do końca ryż (pałeczkami mieliśmy problem).
Image

Image

Na koniec zahaczyliśmy o stanowisko z bubble tea i ja wzięłam mleczną z perełkami tapioki, a Szymon waniliową bez dodatków – chyba zaczynam się uzależniać :P Po wyjściu stamtąd zaczęło się już ściemniać, więc ruszyliśmy w stronę rzeki.
Neony na Nanjing Road:
Image

Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o jarmark z chińską tandetą typu pamiątki(raczej z ciekawości niż chęci kupna czegokolwiek) i już byliśmy nad rzeką. Tłok przy barierce nieziemski, nie sposób się dopchać, aby użyć jej jako statywu pod aparat, ale widok jest naprawdę świetny.
Image

Image

Widzieć to własne oczy, to zupełnie nie to samo co na zdjęciu, na mnie osobiście zrobiło to super wrażenie.
Tutaj jeszcze widok na drugą stronę - promenadę nadmorską Bund:
Image

Chcieliśmy przejść na drugą stronę rzeki, jednak okazało się, że to nie takie łatwe, bo jedyna piesza droga pod rzeką kosztuje 50 RMB (lub 70 w dwie strony). Przeszliśmy wzdłuż rzeki poszukiwaniu czegoś darmowego, ale nic nie znaleźliśmy, więc skierowaliśmy się do domu, zastanawiając się jak u licha dostać się na ten Pudong, nie płacąc stawki dla turysty…
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#17 PostWysłany: 27 Wrz 2013 17:37 

Rejestracja: 02 Lip 2013
Posty: 94
Fajna relacja, odwiedzę część tych miejsc za 3 tygodnie i już nie mogę się doczekać ...
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#18 PostWysłany: 27 Wrz 2013 18:06 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
31.08 - Szanghaj c.d.
Dziś spaliśmy dłużej, chyba po raz pierwszy na tej wycieczce. O 11 byliśmy umówieni z Chińczykiem – znajomym Szymona z czasów jego pobytu w Brukseli, który sam zaproponował abyśmy spotkali się rano i spędzili cały dzień razem – nam w to graj ;) Yang, bo tak ma na imię, trochę się spóźnił i przyszedł z dziewczyną. Dokonaliśmy wręczenia daru w postaci wódki Pan Tadeusz i poszliśmy na lunch – a raczej zostaliśmy zaprowadzeni przez naszych chińskich znajomych :) Restauracja była bardzo dobrze ukryta gdzieś w jakimś centrum handlowym – sami byśmy jej nigdy w życiu nie znaleźli. Okazało się, że chwilowo brak wolnych miejsc, ale restauracja ma specjalną poczekalnię na takie przypadki. Po chwili stolik się zwolnił, więc usadowiliśmy się a Chińczycy zaczęli dla nas zamawiać. Wybrali dla nas całe mnóstwo różnych rzeczy, a zamówienie składało się zaznaczając na przyniesionej kartce, jak w ankiecie, co chcemy. No i zaczęli przynosić: kurze nóżki (hmmmm…), ostre warzywa, pierożki różnej maści (z krewetkami, z płynnym jajkiem, z fasolą na słodko, z mięsem na słodko, z żółtkiem jajka i mlekiem – wszystkie bardzo dobre, krewetki były wsadzone w całości, należy też dodać, że różne rodzaje były zrobione z różnego ciasta), chiński „chleb”, będący raczej bardziej ciastem i przypominający gąbkę, galaretkę z papai i mleka, inny rodzaj „dumplingsów” smażonych z nadzieniem warzywnym lub mięsnym, różne rodzaje „owsianki” (porridge - zastanawiałam się jak to przetłumaczyć, bo u nas porridge to owsianka, a to nie było z owsa :P chyba kleik jest najlepszym słowem) – kleiku ryżowego: wytrawne z wieprzowiną lub kurczakiem (smakowały trochę jak rosół z ryżem) i słodkie z gruszką lub ananasem. Potem były desery: małe ciasteczka z Hongkongu, przypominające w smaku creme brulee, mus z mango (pyyyyyyyycha), coś co było mlekiem na parze i przypominało panna cottę. Ożarliśmy się jak świnie, a Chińczycy byli gotowi nam jeszcze domawiać kolejne dania, dopóki wyraźnie nie zaznaczyliśmy, że mamy już dość. Poza tym domyślnie na każdym stole stała też herbata w dzbanku i była ona donoszona, kiedy się wyczerpała. Ostatecznie rachunek wyniósł nas ok. 180 RMB za cztery osoby, więc cena bardzo przyzwoita.
Nasz stół w trakcie uczty:
Image

Posileni udaliśmy się oglądać miasto – byliśmy na ulicy Xintiandi z restauracjami i barami (drooogooo), byliśmy też na bliżej niezidentyfikowanym bazarze mieszczącym się w plątaninie wąskich uliczek – rozglądaliśmy się za herbatą, ale wszędzie była okropna drożyzna – herbata sypana po 2-4 razy droższa niż w Polsce (a przecież do nas jeszcze trzeba ją dowieźć!). Kubki w cenach z kosmosu. Z tego bazaru pojechaliśmy metrem do ogrodów Yu. W międzyczasie wdaliśmy się w dyskusję na temat chińskich znaczków i wyszło, że:
元 – yuan, pieniądz
园- yuan, znaczy ogród – powstaje z otoczenia poprzedniego znaczka murem i wymawia się to tak samo… (to jak to odróżnić?).
W każdym razie Yu Yuan = ogród Yu, który okazał się wcale nie być ogrodem, tylko plątaniną uliczek w tradycyjnym stylu z wieloma sklepikami i słynną herbaciarnią, do której prowadzi zygzakowaty mostek (w jeziorku na którym herbaciarnia stoi pływały ryby giganty i żółwie).
Uliczka:
Image

Zatłoczony zygzakowaty mostek i kawałek herbaciarni:
Image

Rezygnujemy z oglądania świątyni, gdyż zapewne jest podobna do wszystkich innych, które już widzieliśmy. Decydujemy, że jedziemy taksówką do naszego miejsca kolacyjnego, które ma być koło People’s Square (niby dopiero co jedliśmy lunch a tu się już zrobiło po 17 :) ). Taksówkę łapiemy na ulicy. Przy placu wysiadamy i wpadamy na grupę ludzi tłoczących się pod budynkiem, przy ekranach z analizą techniczną kursu jakiejś spółki.
Image

Yang wyjaśnia nam, że to są inwestorzy i spotykają się tutaj aby dyskutować, wymieniać się informacjami o giełdzie itp. Szliśmy dalej w kierunku naszej kolacji, jednak po drodze mieliśmy jeszcze obejrzeć park od randek w ciemno. W parku jest specjalne miejsce, gdzie wieszane są kartki z parametrami wszystkich poszukujących i nieraz ich zdjęciami oraz numerem telefonu. Za samych randkowiczów niejednokrotnie poszukiwania prowadzą ich rodzice, odpytując kandydatów na partnera ich dzieci. Oczywiście spotkania stron też odbywają się w parku w wyznaczonym miejscu, gdzie zbiera się całkiem spory tłumek poszukujących i poszukiwanych, wraz z ich rodzicami – Chińczycy jak zwykle nas zaskakują :D
Tutaj ogłoszenia randkowiczów:
Image

A tu wbrew pozorom wcale nie przypadkowy tłum, a nasi randkowicze w krzyżowym ogniu pytań rodziców :D
Image

W końcu dotarliśmy do naszej restauracji – jak zwykle ukrytej gdzieś w głębi centrum handlowego, tym razem przy Nanjing Road. Restauracja robi wrażenie baaaaaardzo bananowej. Jak poprzednio, okazuje się, że trzeb zaczekać w specjalnej poczekalni – czas oczekiwania ok. 40 minut. Nasi Chińczycy postanawiają poczekać, a nas wysyłają, żebyśmy się gdzieś przeszli. Jedziemy windą na niższe piętra domu handlowego, aby sobie pooglądać co tam mają. Niestety moda bardziej dla naszych rodziców niż dla nas, w dodatku drożyzna. Wracamy do restauracji. Nasz stolik już jest, czas zamawiać. Karta ma chyba z milion pozycji, do każdej na szczęście jest zdjęcie. Restauracja posiada w swojej ofercie także owoce morza, a z ciekawostek – zupę z płetwy rekina – Chińczycy tłumaczą nam, że raczej mało ludzi zamawia takie rzeczy ze względów ekologicznych, a poza tym ta cena –ojej. My zamawiamy wędzoną rybę, żaby na ostro, kraby, bean curd (wciąż nie wiem co to jest po polsku… google mówi, że tofu, ale tofu to tofu, a to był jakiś inny rodzaj) oraz muszelki, których zawartość została z nich wyjęta, przyrządzona i wsadzona z powrotem. Muszelki były spoko, ryba wędzona przepyszna (lekko słodka), żaba ostra ale smaczna i trochę podobna do kurczaka, za to jak dla mnie kraby były do niczego, bo za nic w świecie nie mogłam w nich znaleźć jakiegoś mięsa, które można by zjeść… Ale Szymonowi smakowały i nawet wyjadał mięso z nóżek. Na koniec w gratisie dostaliśmy talerz z owocami (w tym pomidory :P ). Za cztery osoby wyszło nas to około 240 RMB, czyli full wypas restauracja za 30 zł od osoby – znajdźcie mi takie ceny w Polsce ;)
Wędzona Ryba z przodu i żaby na drugim planie:
Image

Kraby:
Image

Po kolacji Chińczycy mieli nam pokazać jak dojechać na Pudong (przypominam, że dojść piechotą się nie dało) i zaprowadzić nas do supermarketu, gdzie można kupić duriana (podczas kolacji pytaliśmy czy można go kupić w Chinach). Na Pudong dotarliśmy metrem i zaraz poszliśmy do centrum handlowego, gdzie napotkaliśmy pierwszy w całych Chinach większy supermarket. Na stoisku z owocami leżały sobie całe duriany.
Image

Obwąchaliśmy je, ale coś mało śmierdziały jak na to, co o nich słyszeliśmy. Chińczycy pokazali nam, że obok z kolei leży zapakowany w paczki sam miąższ z duriana w cenie ok. 120 RMB za kilo.
Image

Wybraliśmy sobie jakąś taką niedużą paczkę za 28 RMB (trochę śmierdziała przez folię) i zadowoleni poszliśmy nad rzekę obejrzeć z kolei Bund z perspektywy Pudongu.
Image

Porobiliśmy trochę zdjęć i zaproponowaliśmy jakiś deser i/lub drinki. Mieliśmy jechać na Xintiandi, w końcu jednak zmieniliśmy zdanie i pojechaliśmy pod nasz hostel aby zjeść w tamtejszym barze. Dojechaliśmy, jednak bar okazał się zamknięty, więc postanowiliśmy się już pożegnać. Chyba zamęczyliśmy biednych Chińczyków na śmierć, wyglądali na zmęczonych. Zrobiliśmy sobie tylko zdjęcie wszyscy razem i każdy wrócił do siebie. My mieliśmy jeszcze w zanadrzu naszego duriana. Faktycznie narobił nam trochę smrodku w pokoju, ale spodziewaliśmy się jakiegoś foodgasmu związanego ze smakiem, więc dzielnie to znieśliśmy, odpakowaliśmy owoc i wgryźliśmy się w śmierdzące, obłe kawałki. I tu nastąpiło wielkie… rozczarowanie. To wcale nie było pyszne! Ba, to nawet nie było dobre! Nie byliśmy nawet w stanie zjeść tego, co kupiliśmy… Niezadowoleni i źli, wyrzuciliśmy nasz owoc do kosza w korytarzu… :<
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#19 PostWysłany: 30 Wrz 2013 17:15 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
01.09 - Szanghaj c.d.
Dziś znowu śpimy długo. Rano jemy plastikowe bułeczki ze sklepu i ruszamy w kierunku People’s Square, aby potem odnaleźć uliczkę, w której według przewodnika miał się znajdować jakiś „market”. Po drodze zahaczamy o kramik z Milk Tea :) Kiedy szukamy naszej uliczki, zaczepia nas po angielsku biały człowiek i proponuje swoją pomoc z znalezieniu drogi. Okazuje się, że jedyny market w okolicy tej ulicy jest przy Nanjing Road, przy końcu tej „naszej” uliczki i jest to fake market, czyli handel podróbami. Facet opowiada nam trochę o tym miejscu, przy okazji mówi, że tu mieszka i wskazuje drogę, radząc, żeby się ostro targować. No to idziemy wzdłuż tej małej uliczki w kierunku wskazanym przez faceta. Idziemy sobie i oglądamy sklepiki przy ulicy, aż tu nagle trafiamy na jeden, gdzie przed wejściem powystawianych jest pełno pudeł z żółwiami, każde pudło zawiera inny rozmiar, a żółwie są żywe i chodzą po sobie nawzajem, tyle ich jest.
Image

Zastanawiamy się o co chodzi – czy to są żółwie do jedzenia? Szymon mówi, że może to jest sklep zoologiczny, a ja pukam się w głowę i mówię, że przecież w sklepie zoologicznym nie trzyma się żółwi w takich warunkach. Taaaaaa… Idziemy dalej, a takich sklepików robi się coraz więcej, dochodzą też takie ze świerszczami w małych klateczkach i ptaszkami.
Znajdź świerszcza :P
Image

To chyba jednak SĄ sklepy zoologiczne, cała ulica ze sklepami zoologicznymi… Trafiamy w końcu na sklep z małymi kotami w klatce – jeden biały żałośnie do mnie miauczy, kiedy wyciągam do niego rękę. Nie wyglądają na szczęśliwe. W środku widzę też małe pieski w klatkach, wszystkie jakieś niemrawe i smutne. Kawałek dalej jest sklep z papużkami. Małe papużki faliste stłoczone są w klatce tylko odrobinę wyższej niż one same, przestrzeni mają tylko tyle aby mogły siedzieć… Jednym słowem – dramat. Zauważamy, że w sklepach z żółwiami niektóre leżą brzuchem do góry i się nie ruszają. Odechciewa mi się pić tej Milk Tea, którą ciągle trzymam w ręku i szybko wychodzimy z tej uliczki.
W końcu znajdujemy nasz fake market i ruszamy na obchód – nie żebyśmy byli zainteresowani podróbkami, ale jednak taki market pełen słynnych chińskich fake’ów to dla nas jakaś lokalna atrakcja i ciekawostka ;) Już na wejściu podobają mi się ze dwie torebki, na oko nie będące nachalnymi podróbami, ale decydujemy się najpierw obejść cały market. Idziemy alejką i z każdej strony obskakują nas natręci: „Wanna buy bag?!” „ watches, watches, sunglasses!” „you buy t-shirts??”… itp., itp. Już po 5 minutach czujemy, że dziś we śnie będą nas prześladować te głosy… W dodatku jest to z naszego punktu widzenia bez sensu, bo stwierdzamy, że nas ci natręci wyłącznie odstraszają zamiast zachęcać i boję się nawet zwolnić kroku przy jakimś stoisku, żeby zaraz mnie nie dopadli i nie zmusili do zakupu łoczy i podrabianych ajfonów… Tutaj słowo „upierdliwość” zyskuje zupełnie nowe znaczenie… Market ma ze 4 piętra, wszędzie ten sam asortyment i ci sami natręci. Stwierdzamy, że chyba jednak sprzedaż podróbek jest tu nielegalna, bo buty niby-Louboutiny mają na wkładce napis Louboutin, a na tym leży położona jakaś inna wkładka z nazwą firmy krzaka – chyba żeby w razie jakiejś kontroli szybko zakryć i udawać, że my tutaj wcale absolutnie nie sprzedajemy nic podrobionego! Wracamy na dół do torebki, która mi się podobała. Zamierzam spróbować się o nią potargować. Idąc kalkuluję swoją maksymalną cenę na 100 RMB (w oparciu o cenę podobnych torebek u nas i fakt, że przyjeżdżają one z Chin, więc w kraju produkcji musi być taniej). I tu następuje moment dnia: facet podaje mi z półki „moją” torebkę – mina mi rzednie, kiedy okazuje się, że ze strony, której nie było widać jest koślawe logo „Prada”. Moja skłonność do płacenia spada, ale cóż, zobaczmy co będzie dalej. Facet zapewnia, że to jest oryginalna Prada – ahaaa, jasne. Mówię mu, że wiem, że nie jest. No ale dobra, pytam o cenę, może jakoś dałoby radę to koślawe logo odczepić. Facet pokazuje na kalkulatorze… 3650RMB (ponad 1800zł). Chyba mnie na moment zatkało, koleś ewidentnie upadł na głowę i w dodatku dalej zapewnia, że to Prada… Mówi: podaj swoją cenę. Wstukuję zupełnie bez przekonania swoje 100, facet macha na mnie ręką, odchodzimy. Ja nadal w szoku – gościu chyba naprawdę upadł na głowę. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, kto mógłby się nabrać, że to oryginał i kupić to za taką cenę i w takim miejscu, które w gruncie rzeczy jest bazarem pod dachem (coś jak nasze dawne, warszawskie KDT).
Idziemy dalej Nanjing Road, oddalając się od zakupowej części tej ulicy. Naszym kolejnym celem jest restauracja polecona nam przez naszych Chińczyków – Grandma’s Kitchen, serwująca kuchnię z Kantonu. Niestety po dotarciu na miejsce okazuje się, że to co tam jest wygląda bardziej na coś na wynos, więc rezygnujemy i idziemy do kolejnej poleconej restauracji, zaznaczonej przez nas na mapie: Bi Feng Tang. Po dłuższym spacerku znajdujemy ją i wzorem wczorajszych posiłków zamawiamy 4 różne dania, aby się nimi dzielić: dumplingsy z czymś chrupkim, krewetkami i warzywami w środku, pierożki z dziwną „panierką” z wieprzowiną i czymś krabowym, ciasteczka z durianem (dajmy mu jeszcze jedną szansę!) i michę smażonych nudli, chyba z boczkiem.
Dumplingsy
Image

Durianowe ciasteczka
Image

Wszystko bardzo nam smakowało. Do jedzenia domyślnie był dołączony dzbanek herbaty. Zamówienie znowu składaliśmy w ten śmieszny sposób, że razem z menu dostaliśmy kartkę, na której jak na ankiecie, zaznaczaliśmy co zamawiamy i potem daliśmy to kelnerce, która zostawia nam kopię, aby potem inni kelnerzy widzieli co nam przynosić.
Image

W sumie jedynie ciastko z durianem było takie sobie – jednak czułam w nim trochę posmak tego wczorajszego duriana – nie było takie pyszne jak to w Pekinie… Najedliśmy się porządnie za 108 RMB (za dwie osoby, czyli 27zł za osobę).
Po jedzeniu postanowiliśmy się rozdzielić, bo Szymon chciał przejechać się szybką kolejką magnetyczną Maglev na lotnisko, a ja wolałam pójść połazić po sklepach. Doszliśmy razem do metra przy West Nanjing Road, ustaliliśmy gdzie spotkamy się ponownie i że Szymon da mi znać o której, po czym pożegnaliśmy się. Ja ruszyłam na Nanjing Road, a w tym samym czasie Szymon jechał szybką kolejką (300km/h zamiast obiecanych 400 :( ) na lotnisko – czas: 8-9 minut zamiast ok. 50 metrem.
Image

Kiedy wreszcie się spotkaliśmy, wsiedliśmy w metro i znowu pojechaliśmy na Pudong, aby zrobić jeszcze kilka zdjęć (co ostatecznie trwało dość długo :) ) i odwiedzić znany nam już supermarket w celu zrobienia tam większych zakupów – szczególnie herbacianych. Zanim jednak dotarliśmy do tego supermarketu jedliśmy w jakiejś dziwnej restauracji w centrum handlowym jakieś dziwne dania z ryb. Według mnie to najgorsze jedzenie na jakie do tej pory trafiliśmy w Chinach.
Nocne zdjęcie z Pudongu:
Image

W supermarkecie zabawiliśmy dość długo – głównie za sprawą wyboru herbaty, opisanej tylko po chińsku… Ostatecznie ja kupiłam zieloną, zieloną z jaśminem, Pu-erh i jakąś herbatę z liczi, a Szymon jaśminową, Pu-erh i jeszcze jedną jaśminową. Wreszcie stamtąd wyszliśmy i pojechaliśmy do domu.
Góra
 Profil Relacje PM off
tropikey uważa post za pomocny.
 
      
#20 PostWysłany: 30 Wrz 2013 18:37 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
02.09 - Szanghaj po raz ostatni :)
Dziś niestety nie było już taryfy ulgowej jeśli chodzi o spanie. Musieliśmy wstać o 9, żeby ze wszystkim zdążyć. Na śniadanie mieliśmy kolejne gumowe bułeczki (jeszcze z tydzień na tych bułeczkach i chyba sama bym się zamieniłą w świecącego na zielono plastika :P ). Wymeldowaliśmy się z hostelu i ruszyliśmy do oceanarium, które było naszym celem na dziś. Po drodze oczywiście przystanek na Milk Tea i już lądujemy na Pudongu, gdzie znajduje się oceanarium. Musimy jeszcze dokonać wymiany waluty, bo nasze banknoty z gębą Mao się już skończyły. Okazuje się, że oczywiście nie da się tego zrobić w każdym banku, a wyłącznie w Bank of China. Znalezienie jakiegoś zajmuje nam chwilę czasu – to nie takie łatwe w dzielnicy banków! :) W banku należało oczywiście odstać w kolejce, a potem sama wymiana trwała sto lat i składała się z mnóstwa dziwnych formalności. Trzeba było też wypełnić jakiś świstek, który jest potem niezbędny, aby wymienić juany, które nam zostaną, z powrotem na walutę. W końcu jednak udało nam się zdobyć kilka nowych maobanknotów i ruszyliśmy do oceanarium. Wstęp do oceanarium kosztował 160 RMB. Myślę, że było warto tyle zapłacić, bo nam obojgu bardzo się podobały różne rybki i foki – aż dziwne, że nic o tym nie wspomnieli w przewodniku (chociaż może nie, bo zauważyłam, że o wszystkim co najfajniejsze oni albo nie wspominają, albo wspominają bardzo mało, także nie polecam przewodnika DK Eyewitness… ). Oceanarium ma też najdłuższy podwodny tunel – był naprawdę super – szliśmy pod wodą a nad nami przepływały rekiny i ogromne płaszczki. Wrażenie robiły też paskudne meduzy – bleeeee :P Spędziliśmy tam sporo czasu. Niestety rybki i inne stworzonka mają to do siebie, że są cały czas w ruchu, więc ciężko było je sfotografować, mimo to zamieszczam kilka mniej lub bardziej udanych zdjęć:
Pudong za dnia (pośrodku najwyższy budynek w Szanghaju, jeszcze w budowie, chociaż wysokość docelową podobno już osiągnął):
Image

Tutaj nowoodkryty kuzyn Grumpy Cata - Grumpy Fish :D
Image

Nasz słodki ulubieniec:
Image

Ruchliwe pingwiny:
Image

Obleśne meduzy :D
Image

Podwodny tunel, tu były rekiny, ogromne płaszczki i żółwie wodne, super sprawa jak tak przepływają nad głową ;)
Image

Po wyjściu uznaliśmy, że trzeba jechać coś zjeść i pędzić na dworzec, na nasz pociąg do Pekinu. Postanowiliśmy zjeść w naszym barze hotelowym. Po drodze w markecie spontanicznie kupujemy sushi – 6 szt. za 6 RMB z kawałkiem, czyli prawie za darmo, bo to były takie duże maki. Po dotarciu do baru zamówiliśmy – ja pierożki z wieprzowiną i krewetkami, a Szymon nudle z jagnięciną – dostał szerokie kluski w zupie (z łyżką!) z jakimiś kiełkami i zielskiem. Oboje nażarliśmy się tymi niepozornymi porcjami do pełna. Jedzenie popijaliśmy herbatą chryzantemową.
Image

Po posiłku pojechaliśmy na dworzec. Kupiliśmy wcześniej po pudle nudli na drogę (podpatrzyliśmy, że wszyscy Chińczycy jedzą to w pociągu :P ) i po „bułce” na rano. Odebraliśmy bilety w kasie, po pewnym czasie oczekiwania załadowaliśmy się do pociągu i jedziemy. Po pewnym czasie postanowiliśmy zalać nasze chińskie zupki z Chin (koszt ok. 4,70 RMB za pudło 82,5g), korzystając z dostępnego w każdym pociągu kraniku z wrzątkiem. Ja kupiłam zupkę seafood – była nawet spoko, chociaż sifud mocno udawany (mniej więcej podobny poziom do porannych bułeczek, tylko może bardziej wata niż plastik :D ). Szymona zupa była ostrrraaaa a i tak nie wrzucił do niej podejrzanie wyglądających zielonych papryczek, które odważyłam się jedynie dotknąć językiem, a i tak mnie nieźle wypaliły. Kubki od zupek postanowiliśmy zachować na następny dzień, na kolejne zupki (mądrze przywieźliśmy sobie z Polski zupki w paczce, ale nie wzięliśmy miski, w której moglibyśmy je przyrządzać). W przedziale trafili nam się wreszcie jacyś mało gadatliwi Chińczycy – każdy ogląda coś na swoim tablecie.
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 57 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2, 3  Następna

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 2 gości


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group