„Nie rozumiem”. Specjalna koszulka komunikacyjna dla podróżników nie zawsze pomoże
Chcesz poznać lepiej dany kraj i nie czuć się jak bohater filmu „Jak oskubać turystę”? Zainwestuj w naukę języka, nawet na podstawowym poziomie. Oszczędzisz sobie sporych kłopotów.
W świecie podróży jedną z najcenniejszych wartości jest znajomość języków. To waluta, która niekiedy przydaje się bardziej niż karta kredytowa lub plik banknotów w podróżnej saszetce. Jeżeli jesteśmy w stanie porozumieć się z tubylcami w ich własnym języku (nawet, jeżeli jego znajomość ogranicza się do naprawdę podstawowych zwrotów), możemy liczyć na znacznie więcej. Dlaczego? Ponieważ, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmienia się postrzeganie naszej osoby.
Jak to możliwe? To proste: z chodzącego bankomatu na nogach, z którego miejscowi mogą sobie wypłacać pieniądze, dyktując nam ceny za usługi turystyczne w wersji „nie zna naszego języka, więc możemy go oszukać” – zmieniamy się w kogoś, kto próbuje zadać sobie mały trud, aby poznać dany kraj… i chociaż trochę rozumie, co się wokół niego dzieje. A taką osobę trudniej wprowadzić w błąd, oszukać, wyciągnąć od niej pieniądze.
To reguła uniwersalna, sprawdza się także w krajach anglojęzycznych. Sto razy lepsza niż koszulka komunikacyjna. Chwila, moment, co?
Pokaż to, zamiast mówić. IconSpeak
Tydzień temu byłem w Czechach, relacjonując dla Was pierwszy kurs kolejowego prywatnego przewoźnika Leo Express z Pragi do Krakowa. Przed oficjalnym odjazdem składu Leo Express, przez blisko cztery godziny włóczyłem się po stolicy Czech – bardzo lubię to miasto. Pełnia sezonu wakacyjnego, więc turystów w popularnych miejscach jest tylu, że nie ma gdzie szpilki wetknąć.
I właśnie w okolicach Mostu Karola ujrzałem turystę z Chin, który miał na sobie koszulkę komunikacyjną… wskazując na symbol cieknącego kranu oraz swój pusty bidon. Witajcie w czasach piktogramów.
Pomysł na ten biznes jest w sumie prosty. Trzech Szwajcarów, którzy borykali się z problemem niezrozumienia z tubylcami w Wietnamie, postanowiło zaprojektować specjalną koszulkę. Nadrukowane na nią symbole reprezentują najbardziej niezbędne potrzeby, które chcemy zrealizować. Wiecie: „szukam jedzenia”, „potrzebuję iść do toalety”, „gdzie jest bankomat”. Dla uproszczenia, zdjęcie poglądowe:

Przydatność koszulki komunikacyjnej
W teorii to świetny patent, nieprawdaż? Zamiast uczyć się najprostszych zwrotów, po prostu pokazujemy palcem na daną ikonkę – i już wszystko staje się jasne. Przypominając sobie swoje perypetie językowe w niektórych azjatyckich czy afrykańskich krajach, dochodzę do wniosku, że taka koszulka niesamowicie ułatwiłaby mi wtedy wiele spraw… a na pewno pozwoliłaby na zaoszczędzenie czasu, spędzonego na próbie dogadania się z miejscowymi.
Z drugiej strony – to genialny pomysł podczas eksplorowania środkowej Afryki (bez znajomości angielskiego i francuskiego)… ale czy na pewno Czechy i megaturystyczna Praga to miejsce, gdzie jesteśmy zmuszeni do pokazywania piktogramów na koszulce, chcąc napełnić bidon wodą?
Co z tymi językami?
Zostawiając turystów z Chin w Pradze, sprawdźmy, jak to ze znajomością języków u nas jest. Z badania, które przeprowadził Główny Urząd Statystyczny wynika, że 2/3 naszych rodaków zna przynajmniej jeden język obcy w stopniu podstawowym (66,5 proc.). Powód do zadowolenia? Tak i nie.
42,7 proc. Polaków zna (na różnych poziomach zaawansowania) język angielski. 24,2 proc. – język rosyjski. Z kolei umiejętność posługiwania się językiem niemieckim (w jakimkolwiek stopniu) deklaruje 18,5 proc. ankietowanych, których przepytał w 2016 r. GUS.
Na łamach Fly4free.pl opisywałem kiedyś EF English Proficiency Index. To największy na świecie ranking, badający znajomość języka angielskiego w blisko 80 krajach świata. Aktualnie Polska zajmuje w nim 11 miejsce, wyprzedzając takie państwa jak Belgia, Szwajcaria czy Serbia.
Jak to się ma do realiów, w których obracamy się w ramach naszej pasji, czyli podróżowania w rozmaite zakątki świata?

Próbuj mówić w innym języku. Zawsze.
Przy okazji artykułu o polskich turystach za granicą, zebrałem informacje od różnych osób. Zapadła mi w pamięć rozmowa z Piotrkiem, naszym forumowiczem:
– Powiem szczerze. Nie dbam o to, czy kasjer sprzedający mi bilet wstępu do katedry w Mediolanie zna język angielski perfekcyjnie, czy nie. Powiem do niego tak, jak umiem. Jak mnie nie zrozumie, to po prostu powtórzę. W ostateczności będę próbował tłumaczyć, pokazując na zdjęcie czy cennik – mówił wtedy Piotrek – Dawno oduczyłem się wstydu, że mój angielski nie jest doskonały. Cały czas nad nim pracuję, ale najważniejsze dla mnie są praktycznie możliwości porozumienia się, zapytania o drogę, o nocleg, dogadanie się w restauracji.
– A gramatyka, Piotr?
– Mam ją gdzieś. Nie jest mi do szczęścia podróżniczego potrzebna.
I to jest najważniejszy aspekt, nad którym należy się pochylić. Wiele osób odczuwa obawy przed próbą rozmowy w obcym języku. I nie jest istotne, czy chodzi tutaj o angielski, francuski, hiszpański czy arabski. W głowie tkwi blokada: „znam go słabo, nie będę się wygłupiać”. A tymczasem właśnie to „wygłupianie się” potrafi niekiedy zdziałać cuda.
Kilkanaście, kilkadziesiąt praktycznych zwrotów, które umożliwią nam komunikację inną niż pokazywanie znaczków na koszulce, może robić różnicę. Jeszcze lepiej, gdy jest to inny język, niż angielski – wiele osób uważa, że znając angielski, będzie w stanie porozumieć się wszędzie. Na własnej skórze przekonałem się o tym wielokrotnie, obserwując w trakcie moich podróży turystów, którzy opanowali tylko ten język.
Spróbujcie pojechać do jednej z byłych azjatyckich republik Związku Radzieckiego (na przykład do Kirgistanu) albo do krajów hiszpańskojęzycznych, aby zrozumieć, że angielski nie jest „pępkiem świata”. Absolutne podstawy (liczebniki, powitanie, przedstawienie się, zamawianie posiłku w restauracji, zakupy) dają nam pewność, że nie będziecie domyślnie traktowani jako gringo, którego należy oskubać, dyktując mu ceny z kosmosu.

Z autopsji: pamiętam moją wizytę na Grenlandii i próbę rozmowy z rybakiem-innuitą w porcie w Sisimiut – nie znam duńskiego (oprócz swojego języka, mieszkańcy Grenlandii w większości znają duński), ale przed wyjazdem postarałem się zapamiętać kilkanaście słów w języku kalaallisut. I moje koślawe Poleniminngaaniit, qanoq ateqarpit („jestem z Polski, jak się nazywasz?”), połączone z pokazywaniem na jego zdobycz z połowu i słówkiem ataaseq (jeden) spowodowało szeroki uśmiech na jego twarzy.
Zamiast jednej rybki, dostałem trzy (pingasut). Dostałem, ponieważ ów rybak nie chciał ode mnie pieniędzy. A jego syn (na zdjęciu) zaprowadził mnie do sklepu, gdzie mogłem kupić suszone ryby – nie pamiętam dokładnie ceny, którą zapłaciłem, ale była niższa niż to, co widniało na etykiecie.

Oczywiście, nikt nikomu nie każe wkuwać na pamięć języków, które potem będą mu nieprzydatne. Chodzi o podstawy przydatne w podróży, a nie o płynne porozumiewanie się. Część z języków świata jest zresztą na tyle trudna do nauki, że do ich opanowania niezbędne byłoby wieeele lat nauki.
Jak już wspominam Grenlandię – przykład zdania w używanym na tej wyspie języku kalaallisut, mówiącego o tym, że po pracy i zakupach poszliśmy na ulicę, gdzie przejeżdżało dużo autobusów:
Ullut ilaanni illoqarfimmi suliffinni inerama pisiniaqattaalaasinnarlunga angerlarniarlunga Norreportimut ingerlavunga, taanna bussit assigiinngitsorpaaluit aqqutigisarmassuk ikiartorfigigajukkakku.
Proste, prawda? 😉
Kwestia praktyczna
– Jeżeli nie przekonują nas względy praktycznie, spójrzmy na ewentualne korzyści finansowe. Znając podstawy języka, minimalizujemy ryzyko, że ktoś nas będzie chciał oszukać, sprzedając produkt, usługę, bilet lub wycieczkę w zupełnie innej cenie, niż ta faktyczna – mówił mi Marek, trzy miesiące temu. Marek to zapalony turysta, znający trzy języki obce. – Polak lubi oszczędzić i nie lubi być wprowadzonym w błąd – dodaje.
Niekiedy nieznajomość języka lub niezrozumienie może powodować spore problemy. Przedwczoraj, 26 lipca, samolot linii Air China, który odbywał lot na trasie z Paryża do Pekinu, został zawrócony do stolicy Francji. Przyczyną był telefon od pasażera, który zadzwonił do Air China i poinformował po angielsku, że w samolocie jest bomba. Okazało się, że w rzeczywistości chodziło o to, że ów pasażer utknął na lotnisku w Paryżu – stojąc za policyjną taśmą, którą oddzielono podejrzany pakunek, badany przez odpowiednie służby.
Gdzie był błąd? W niedostatecznej znajomości języka przez pracowników Air China… czy w sposobie przekazania informacji przez pasażera? Na szczęście to nieporozumienie nie skończyło się czymś gorszym.
* * *
Wracając do tematu języka – w niektórych krajach nieuczciwi sprzedawcy usług turystycznych bezwzględnie wykorzystują to, że podróżni nie znają lokalnego języka (lub nawet angielskiego). I sprzedają nieświadomym turystom bilety wstępu do miejsc, które są… bezpłatne – informacja o zwiedzaniu bez ponoszenia opłat, która jest wyeksponowana przed wejściem do części atrakcji, jest przez takich turystów niezrozumiana. A stąd już tylko krok do, używając języka biznesu, monetyzacji tego faktu przez miejscowych „biznesmenów”.
Jak można bronić się przed tego typu oszustwami? Najprościej: przygotować się do wyjazdu, poczytać o miejscach, które chcemy odwiedzić. I – mimo wszystko – spróbować uczyć się języków obcych.
To zawsze się przyda.