Zero dollar tourism zniknie? Wkurzający proceder odstrasza turystów w Azji
Nie płacisz za wycieczkę nic albo płacisz niewspółmiernie mało, ale to my ustalamy program i zabieramy cię tam, gdzie chcemy. Brzmi dobrze? Pozornie tak. Musi jednak być jakiś haczyk skoro tzw. turystyka „zero dollar” coraz częściej spotyka się ze sprzeciwem władz turystycznych krajów, a przez wielu nazywana jest wprost najbardziej denerwującym zjawiskiem w Azji. Czy to znaczy, że podobne oferty znikną z rynku?
Trzy godziny w tradycyjnej aptece, cztery godziny na pokazie ręcznego szycia dywanów, wizyta w fabryce cukierków kokosowych albo kolejne dwie w jedynym słusznym sklepie z pamiątkami wskazanym przez opiekuna grupy – na pewno kojarzycie takie atrakcje. Najczęściej są jednym elementem we wszelkiego typu wycieczkach fakultatywnych z biur podróży. Turysta nie ma bowiem wyjścia, musi „odbębnić” tę część programu, potem jest jeszcze nagabywany na zakupy w cenach, które zwykle wielokrotnie przekraczają te rynkowe. Kilka osób się skusi, biuro i przewodnik dostaną prowizję, sprzedawca zadowolony, pracownicy zadowoleni, a turysta znów zrobiony w balona.
A po powrocie czujesz jedynie, że zmarnowałeś czas, pieniądze i dałeś się wpędzić w jakąś bezsensowną turystyczną rozgrywkę. W dodatku zapłaciłeś za to naprawdę dużo pieniędzy. Ale czy te same uczucia pojawiłyby się, gdyby wycieczka była naprawdę bardzo tania albo wręcz darmowa? Wiele biur podróży uważa, że nie. I skrzętnie z tego korzysta.
„Jedziesz za darmo, ale na naszych zasadach”
W międzynarodowej branży takie zjawisko nazywa się „zero dollar tourism”, czyli po prostu zero-dolarową turystyką. Jest to bardzo popularne zjawisko zwłaszcza w Azji, kierowane w szczególności do Chińczyków, ale nie tylko, bo z pewnością każdy Europejczyk odwiedzający ten kontynent się z tym spotkał. Mogą one przybierać różną formę – krótkiej wycieczki z lokalnym przewodnikiem na miejscu, ale też całego, kilkudniowego wyjazdu. Jak to wygląda w praktyce?
Na samym początku wiesz, że możesz skorzystać z wycieczki, którą biuro sprzedaje ci w rewelacyjnej cenie – znacząco taniej niż w normalnym biurze podróży, a nawet za kwotę mniejszą niż gdybyś organizował taki wyjazd na własną rękę. Przykład? 5-dniowy pobyt na Bali jedynie za 60 USD. Czasami takie wycieczki są nawet zupełnie darmowe.
Po drugie w trakcie wyjazdu opłacone masz już wszystko – zobaczysz jakiś zabytek, polecisz samolotem, wyśpisz się w hotelu i zjesz coś dobrego. Ale wtedy do gry wkracza trzeci element, bo jak to w życiu zwykle bywa – nie ma nic za darmo. Przez kilka dni, zamiast skupiać się na najciekawszych miejscach w regionie, wielokrotnie odwiedzisz wszelkiego rodzaju fabryki, sklepy, lokalne firmy, w których będziesz notorycznie nagabywany na zakupy. Oczywiście w cenach dużo wyższych niż rynkowe, ale przedstawianych jako super atrakcyjne.
Nie można zrezygnować z tej części programu, nie można odłączyć się od grupy ani spożytkować tego czasu inaczej. Niektórzy przyznają też, że byli w różny sposób zmuszani do zakupów, a organizatorzy wywierają ogromną presję na tych, którzy nie zamierzają wydać pieniędzy we wskazanych miejscach. W ekstremalnych sytuacjach umowy zawierają nawet kary finansowe, dla tych, którzy nie zdecydują się na zakupy.
Najczęściej „ofiarami” takiej turystyki padają turyści z Chin, którzy są prowadzeni do przybytków zarządzanych przez innych Chińczyków, niejako oddelegowanych do tego zadania. Wybierane są nie tylko odpowiednie sklepy, ale też hotele, restauracje i inne miejsca, które są gotowe zapłacić prowizję od „załatwienia” takiej grupy. Do oprowadzania zatrudnia się wyłącznie chińskich przewodników, a dodatkowo turyści płacą za pomocą chińskich systemów jak np. AliPay od razu w chińskiej walucie i oczywiście najczęściej kupują pamiątki czy wyroby produkowane… w Chinach.

Nie intratna propozycja, a trucizna turystyki
Tworzy się więc idealny, bardzo złożony łańcuch pomiędzy dostawcami a odbiorcami, ale zamknięty jedynie w obrębie chińskiej gospodarki. W efekcie niemal wszystkie pieniądze wydane przez Chińczyków nawet nie zahaczą o kraj, który odwiedzają. Dla władz danych państw są więc zero-dolarowymi turystami – a więc z punktu widzenia gospodarki, zupełnie zbędnymi. I stąd nazwa zjawiska.
Ale to nie koniec problemów. Eksperci przekonują, że na podobnych wyjazdach cierpi środowisko, wizerunek kraju, a infrastruktura, zabytki i atrakcje są nadmiernie eksploatowane – bowiem turyści jedynie biorą, nie dając nic w zamian. Nic więc dziwnego, że rządy tych krajów sklasyfikowały zero-dolarowe wyjazdy jako „truciznę lokalnego rynku” i zabrały się za szukanie rozwiązania, które ukróci proceder. Obecnie pomysły skupiają się na zaostrzeniu przepisów i nakładaniu kar na biura podróży, które organizują takie wyjazdy. Pod uwagę brane jest też zawieszanie licencji takim firmom albo w luźniejszej formie – ograniczenie ich liczby.
Myślicie, że skala procederu jest mała? Nic bardziej mylnego.
Lokalne władze na wyspie Bali szacują, że nawet 70 proc. wszystkich Chińczyków odwiedzających wyspę to uczestnicy właśnie tego typu wyjazdów. Natomiast już dwa lata temu w Tajlandii straty z tytułu takich wycieczek szacowano na 9 mld USD.
Ta ostatnia jest jednak jedynym jedynym krajem, który niemal całkowicie rozprawił się z tego typu turystyką. Sytuacja zaogniła się po wypadku turystycznej łodzi nieopodal Phuket w ubiegłym roku, gdzie zginęło kilkadziesiąt osób. Okazało się bowiem, że wszyscy pasażerowie byli uczestnikami właśnie takiej zero-dolarowej wycieczki. Obecnie regularnie więc prowadzone są akcje, które doprowadzają do likwidacji tego typu agencji turystycznych – rekwirowane są autobusy, odbierane licencje i nakładane kary.
Zjawisko jednak z roku na rok przybiera na sile i skoro do Tajlandii już nie można, to szybko stało się popularne m.in. w Wietnamie, Kambodży, a nawet Korei Południowej.
W Mjanmie, po skargach lokalnych biur podróży, powstał komitet, który przynajmniej w teorii ma za zadanie rozprawić się z problemem. Ma on jednak podejść do zjawiska delikatnie i roztropnie, bo wielu polityków obawia się nagłego spadku liczby turystów. W Wietnamie przeprowadzono akcję zamykania sklepów stworzonych specjalnie do tego procederu.
Na razie jednak wszystkie środki są doraźne. Wszyscy zgadzają się, że zero-dolarowa turystyka powinna czym prędzej zniknąć z rynku, ale jednocześnie nikt nie chce tak znacząco zmniejszyć liczby turystów. Szykuje się więc długa i pracochłonna walka. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do sprytnych agencji turystycznych, rządom wspomnianych krajów często brakuje zarówno konsekwencji, jak i zwyczajnej odwagi.
Nie ma jeszcze komentarzy, może coś napiszesz?