Pojechałam nad Bałtyk po „paragony grozy”. Niestety muszę siebie i was rozczarować
Różne tematy rozgrzewają Polaków do czerwoności. Można poruszyć temat piłkarskiej reprezentacji naszego kraju, można rzucić jakąś uwagę polityczną albo zacząć dyskusję o roli kościoła w Polsce. A można też po prostu opublikować „paragon grozy” znad Bałtyku czy Zakopanego, co ochoczo czynią zarówno pojedynczy turyści, jak i duże media – mieląc zresztą te paragony częściej niż gastronomia niewykorzystane w porę mięso. Awantura gotowa.
Właśnie stąd wziął się i mój – delikatnie prowokacyjny – tytuł tego artykułu. Z premedytacją nieco clickbaitowy, bo i takie zawsze są te, które przekonują, że wakacje nad Bałtykiem są dla rockefellerów i wariatów w jednym. Choć w rzeczywistości pojechałam po klasyczny wypoczynek, a nie na poszukiwania ryby droższej niż metr mieszkania w Warszawie, to celowo wpisałam się w konwencję, ale niestety (spoiler alert!) – nie wpiszę się w narrację.
Costa del Sol od 2499 PLN na 7 dni (lotnisko wylotu: Wrocław)
Alanya od 1998 PLN na 7 dni (lotnisko wylotu: Katowice)
Hurghada od 2785 PLN na 7 dni (lotnisko wylotu: Warszawa – Chopin)
Ryba „nie za miliony”? To prostsze niż myślisz!
Ruszyłam nad Bałtyk w pierwszym tygodniu września, czyli z jednej strony już po szczytowym okresie sezonu, ale jednocześnie w czasie, gdy wciąż sporo turystów jest dobrowolnie uwięzionych w Trójkącie Bermudzkim pomiędzy budką z goframi, smażalnią ryb i plażą. Nie ukrywam – chciałam utknąć tam i ja! Poza regularnymi wizytami w Trójmieście, nie byłam w żadnej nadbałtyckiej miejscowości turystycznej równe 18 lat. Przygotowałam więc pękatą sakiewkę, wylosowałam z turystycznego worka Łebę i przed 4 rano ruszyłam z Krakowa w drogę ku przygodzie! Nastawiłam się na to wszystko, o czym czytałam w internecie – na drożyznę, na wszechobecny kicz, na brud, syf i Januszowo-Grażynkowe klimaty. I dawno się tak miło nie rozczarowałam!
Zacznijmy od cen w restauracjach, które – ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu – niejednokrotnie były niższe niż w Krakowie. Solidny obiad bez żadnego problemu można zjeść tu za 30-40 zł – zarówno, jeśli będziecie wybierać z menu, jak i wtedy, gdy jesteście bardziej elastyczny i skusicie się na danie dnia. Do wyboru najczęściej pierogi + zupa albo bardziej klasyczny zestaw w stylu mięso + ziemniaki + surówki. Także osławione „paragonami grozy” ryby ze smażalni, znajdziecie w podobnych cenach – i to bez szczególnych poszukiwań. Bez żadnego wydziwiania, bez monoporcji i gwiazdek Michelin, ale w uczciwej postaci i wielkości.
Gofry – bez których nie ma przecież wakacji w Polsce – startują już od 7 złotych w ich najsmutniejszej wersji (czyli bez żadnych dodatków), a za te bardziej wypasione trzeba zapłacić od 15 do 25 zł. Dla porównania – na krakowskim jarmarku świątecznym – ceny gofrów sięgały 40 złotych, a od 20 zł to się dopiero zaczynały – widzę więc sporą różnicę. Zapiekanki – symbol polskiego street foodu – to koszt już od 14 zł za tradycyjną wersję.
Chyba nie jest tak źle? A już na pewno nie jest tak źle, jak obiecywały mi wszystkie media w Polsce! Czy bywa nieuczciwie? No pewnie – jak wszędzie. Zawsze znajdzie się lokal, który strategię mógłby streścić w krótkim „a co mi tam, przecież zaraz stąd wyjadą”. Większość jednak pamięta, że istnieją jeszcze Oceny Google i ten niezadowolony klient chętnie wysmaruje tam niemałą epopeję. Sama – przez cały tydzień – nie nacięłam się nigdzie. Jeśli jednak macie obawy – przypominam, że kilka lat temu na łamach Fly4free.pl, opublikowałam specyficzny poradnik: Paragony grozy czy głupoty? Podpowiadamy, jak nie naciąć się na ceny z kosmosu. To te zasady zawsze chronią mnie przed wpadką.
Są pupozgniotki, jest Las Łebas, więc wszystko gra i buczy – dosłownie
Uznaję oficjalnie, że z cenami się rozprawiłam. Pozostaje kwestia kiczu.
I tu przyznaję – jest go całkiem sporo. Jest salon gier Las Łebas (nie wymyśliłam tej nazwy) i inne podobne przybytki – pełne automatów, gier mniej lub bardziej losowych i gigantycznych maskotek, za które wasze dzieci byłyby gotowe oddać nerkę (gdyby tylko już wiedziały, że istnieje czarny rynek). Są te wszystkie maszyny z pokrętłem na dwuzłotówkę, z których możecie wyciągnąć pupozgniotka (nie, tej nazwy też nie wymyśliłam), plastikowy pierścionek, jajko dinozaura i kauczukową piłeczkę. Wszystko gra i buczy – dosłownie. Jest jakiś mikrolunapark i gigaślizg, są zakręcone ziemniaki, które tu przyjęły nazwę chipstix i oczywiście jest też niekwestionowany król wszystkich miejscowości turystycznych – rozwiązujący i zaostrzający wszystkie konflikty jednocześnie – Bokser.
Ale czy nie jest tak, że trochę ten kicz demonizujemy? Czy chciałabym, żeby go nie było? No pewnie. Czy nie byłoby go, gdyby ludzie z niego nie korzystali? Na pewno. Czy nie ma go za granicą, w której tak się lubujemy (ze mną na czele!)? Jest, tylko chyba jakoś mniej razi w oczy. Czy to od nas zależy, czy kiedyś zniknie? Tak! I szczerze wierzę, że kiedyś tego doczekamy!
Jednocześnie – odchodząc właściwie kilkaset metrów od dwóch głównych ulic – z łatwością udaje mi się zniknąć z tego kiczowatego radaru. Kilka minut spaceru wystarczy, by otaczał mnie pachnący las, bym mogła korzystać z uroków szerokiej i pięknej plaży z miękkim i czystym piaskiem, na której każdy znajdzie idealne miejsce dla siebie. Bliżej wyjść, jeśli lubi się integrować z innymi i kawałek dalej, gdy ceni sobie spokój. Jest mnóstwo pięknych tras rowerowych, są spływy kajakowe, są jeziora – Sarbsko i Łebsko, a rzut beretem czeka Słowiński Park Narodowy i słynne Ruchome Wydmy.
Kicz jest, ale nie jest obowiązkowy. To pocieszające.
To jechać nad ten Bałtyk czy nie jechać? I tak, i nie!
To może chociaż ponarzekam na noclegi? Przykro mi, ale i tutaj nie mogę wylać żali, bo za cały 8-osobowy domek (choć wykorzystany zaledwie przez dwie) na zadbanym kempingu, ze świetnym wyposażeniem, w odległości 8-minutowego spaceru na plażę, zapłaciłam 230 zł/dobę. Ani dużo, ani mało. Oczywiście, to już wrześniowa promocja, więc taniej niż w sezonie, ale stosunek ceny do standardu miło mnie zaskoczył (nie sądziłam, że domki kempingowe mają zmywarki!).
Droga? Niestety też nie, bo nocny wyjazd sprawił, że podróż samochodem z Krakowa zamknęłam w 6,5 godziny. A w dodatku kompletnie zapomniałam, że A1 jest obecnie bezpłatna, więc i tu czekała na mnie miła finansowa niespodzianka. Mówię wam – chciałby człowiek ponarzekać, ale SAME KŁODY POD NOGI. Całe szczęście, że pogoda dopisuje tylko umiarkowanie, bo musiałabym przyznać, że błędem było ostatnie 18 lat nadbałtyckiej posuchy.
Czy to znaczy, że Czesi mają rację bijąc rekordy przyjazdów i przedkładając polskie wybrzeże nad południową Europę? Być może! Ale czy zacznę spędzać swój urlop nad Bałtykiem? Nie. Jest bardzo przyjemnie, nie jest drogo, nie nudzę się i dawno nie miałam tak przyjemnych warunków do pracy zdalnej. Mimo że nie przywożę paragonów grozy, to widzę, że często za granicą wciąż jest taniej – zwłaszcza, gdy ktoś korzysta z opcji all inclusive w Turcji, Egipcie czy Tunezji, bo szuka tylko wypoczynku, a nie nowych wrażeń i przygód, albo gdy ma do wakacyjnego zagospodarowania macie całą rodzinę – z dziećmi na pokładzie. Nie wybrałabym Bałtyku także wtedy, gdy miałby to być mój jedyny wyjazd w roku, gdybym była zmuszona wyjeżdżać w szczycie sezonu ani wtedy, gdy liczyłaby się dla mnie pogoda.
Ale biorąc pod uwagę, że zwykle wyjeżdżam przynajmniej raz w miesiącu, a przy każdej pogodzie znajdę sobie zajęcie, to w tym kontekście naprawdę miło było tu zajrzeć. I równie miło się rozczarować.






Nie ma jeszcze komentarzy, może coś napiszesz?