więcej okazji z Fly4free.pl

Pojechałam nad Bałtyk po „paragony grozy”. Niestety muszę siebie i was rozczarować

łeba
Foto: Patryk Kosmider / Shutterstock
Wakacje nad Bałtykiem to dla wielu synonim drożyzny, kiczu i piekielnej pętli, do której trafią, gdy źle wyjdą w całożyciowym podsumowaniu złych i dobrych uczynków. „Kto i dlaczego tam jeszcze jeździ?” – to pytanie, na które nikt nie oczekuje odpowiedzi, a i tak zadaje się je w kółko. Czy przed podróżą naprawdę musicie zastawić swój samochód i mieszkanie po babci, żeby wypocząć tu miło i przyjemnie? Czy restauratorzy do reszty już zwariowali i tylko czyhają na portfele naiwnych turystów? Sprawdziłam na własnej skórze – bo przecież gdzie diabeł nie może, a czytelnik Fly4free.pl nie chce – tam Zająca poślą.

Różne tematy rozgrzewają Polaków do czerwoności. Można poruszyć temat piłkarskiej reprezentacji naszego kraju, można rzucić jakąś uwagę polityczną albo zacząć dyskusję o roli kościoła w Polsce. A można też po prostu opublikować „paragon grozy” znad Bałtyku czy Zakopanego, co ochoczo czynią zarówno pojedynczy turyści, jak i duże media – mieląc zresztą te paragony częściej niż gastronomia niewykorzystane w porę mięso. Awantura gotowa.

Właśnie stąd wziął się i mój – delikatnie prowokacyjny – tytuł tego artykułu. Z premedytacją nieco clickbaitowy, bo i takie zawsze są te, które przekonują, że wakacje nad Bałtykiem są dla rockefellerów i wariatów w jednym. Choć w rzeczywistości pojechałam po klasyczny wypoczynek, a nie na poszukiwania ryby droższej niż metr mieszkania w Warszawie, to celowo wpisałam się w konwencję, ale niestety (spoiler alert!) – nie wpiszę się w narrację.

Ryba „nie za miliony”? To prostsze niż myślisz!

Ruszyłam nad Bałtyk w pierwszym tygodniu września, czyli z jednej strony już po szczytowym okresie sezonu, ale jednocześnie w czasie, gdy wciąż sporo turystów jest dobrowolnie uwięzionych w Trójkącie Bermudzkim pomiędzy budką z goframi, smażalnią ryb i plażą. Nie ukrywam – chciałam utknąć tam i ja! Poza regularnymi wizytami w Trójmieście, nie byłam w żadnej nadbałtyckiej miejscowości turystycznej równe 18 lat. Przygotowałam więc pękatą sakiewkę, wylosowałam z turystycznego worka Łebę i przed 4 rano ruszyłam z Krakowa w drogę ku przygodzie! Nastawiłam się na to wszystko, o czym czytałam w internecie – na drożyznę, na wszechobecny kicz, na brud, syf i Januszowo-Grażynkowe klimaty. I dawno się tak miło nie rozczarowałam!

Zacznijmy od cen w restauracjach, które – ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu – niejednokrotnie były niższe niż w Krakowie. Solidny obiad bez żadnego problemu można zjeść tu za 30-40 zł – zarówno, jeśli będziecie wybierać z menu, jak i wtedy, gdy jesteście bardziej elastyczny i skusicie się na danie dnia. Do wyboru najczęściej pierogi + zupa albo bardziej klasyczny zestaw w stylu mięso + ziemniaki + surówki. Także osławione „paragonami grozy” ryby ze smażalni, znajdziecie w podobnych cenach – i to bez szczególnych poszukiwań. Bez żadnego wydziwiania, bez monoporcji i gwiazdek Michelin, ale w uczciwej postaci i wielkości.

Gofry – bez których nie ma przecież wakacji w Polsce – startują już od 7 złotych w ich najsmutniejszej wersji (czyli bez żadnych dodatków), a za te bardziej wypasione trzeba zapłacić od 15 do 25 zł. Dla porównania – na krakowskim jarmarku świątecznym – ceny gofrów sięgały 40 złotych, a od 20 zł to się dopiero zaczynały – widzę więc sporą różnicę. Zapiekanki – symbol polskiego street foodu – to koszt już od 14 zł za tradycyjną wersję.

Chyba nie jest tak źle? A już na pewno nie jest tak źle, jak obiecywały mi wszystkie media w Polsce! Czy bywa nieuczciwie? No pewnie – jak wszędzie. Zawsze znajdzie się lokal, który strategię mógłby streścić w krótkim „a co mi tam, przecież zaraz stąd wyjadą”. Większość jednak pamięta, że istnieją jeszcze Oceny Google i ten niezadowolony klient chętnie wysmaruje tam niemałą epopeję. Sama – przez cały tydzień – nie nacięłam się nigdzie. Jeśli jednak macie obawy – przypominam, że kilka lat temu na łamach Fly4free.pl, opublikowałam specyficzny poradnik: Paragony grozy czy głupoty? Podpowiadamy, jak nie naciąć się na ceny z kosmosu. To te zasady zawsze chronią mnie przed wpadką.

Foto: Aneta Zając / Archiwum Prywatne
Foto: Aneta Zając / Archiwum Prywatne

Są pupozgniotki, jest Las Łebas, więc wszystko gra i buczy – dosłownie

Uznaję oficjalnie, że z cenami się rozprawiłam. Pozostaje kwestia kiczu.

I tu przyznaję – jest go całkiem sporo. Jest salon gier Las Łebas (nie wymyśliłam tej nazwy) i inne podobne przybytki – pełne automatów, gier mniej lub bardziej losowych i gigantycznych maskotek, za które wasze dzieci byłyby gotowe oddać nerkę (gdyby tylko już wiedziały, że istnieje czarny rynek). Są te wszystkie maszyny z pokrętłem na dwuzłotówkę, z których możecie wyciągnąć pupozgniotka (nie, tej nazwy też nie wymyśliłam), plastikowy pierścionek, jajko dinozaura i kauczukową piłeczkę. Wszystko gra i buczy – dosłownie. Jest jakiś mikrolunapark i gigaślizg, są zakręcone ziemniaki, które tu przyjęły nazwę chipstix i oczywiście jest też niekwestionowany król wszystkich miejscowości turystycznych – rozwiązujący i zaostrzający wszystkie konflikty jednocześnie – Bokser.

Ale czy nie jest tak, że trochę ten kicz demonizujemy? Czy chciałabym, żeby go nie było? No pewnie. Czy nie byłoby go, gdyby ludzie z niego nie korzystali? Na pewno. Czy nie ma go za granicą, w której tak się lubujemy (ze mną na czele!)? Jest, tylko chyba jakoś mniej razi w oczy. Czy to od nas zależy, czy kiedyś zniknie? Tak! I szczerze wierzę, że kiedyś tego doczekamy!

Jednocześnie – odchodząc właściwie kilkaset metrów od dwóch głównych ulic – z łatwością udaje mi się zniknąć z tego kiczowatego radaru. Kilka minut spaceru wystarczy, by otaczał mnie pachnący las, bym mogła korzystać z uroków szerokiej i pięknej plaży z miękkim i czystym piaskiem, na której każdy znajdzie idealne miejsce dla siebie. Bliżej wyjść, jeśli lubi się integrować z innymi i kawałek dalej, gdy ceni sobie spokój. Jest mnóstwo pięknych tras rowerowych, są spływy kajakowe, są jeziora – Sarbsko i Łebsko, a rzut beretem czeka Słowiński Park Narodowy i słynne Ruchome Wydmy.

Kicz jest, ale nie jest obowiązkowy. To pocieszające.

Foto: Patryk Kosmider / Shutterstock

To jechać nad ten Bałtyk czy nie jechać? I tak, i nie!

To może chociaż ponarzekam na noclegi? Przykro mi, ale i tutaj nie mogę wylać żali, bo za cały 8-osobowy domek (choć wykorzystany zaledwie przez dwie) na zadbanym kempingu, ze świetnym wyposażeniem, w odległości 8-minutowego spaceru na plażę, zapłaciłam 230 zł/dobę. Ani dużo, ani mało. Oczywiście, to już wrześniowa promocja, więc taniej niż w sezonie, ale stosunek ceny do standardu miło mnie zaskoczył (nie sądziłam, że domki kempingowe mają zmywarki!).

Droga? Niestety też nie, bo nocny wyjazd sprawił, że podróż samochodem z Krakowa zamknęłam w 6,5 godziny. A w dodatku kompletnie zapomniałam, że A1 jest obecnie bezpłatna, więc i tu czekała na mnie miła finansowa niespodzianka. Mówię wam – chciałby człowiek ponarzekać, ale SAME KŁODY POD NOGI. Całe szczęście, że pogoda dopisuje tylko umiarkowanie, bo musiałabym przyznać, że błędem było ostatnie 18 lat nadbałtyckiej posuchy.

Foto: Marcin Wolski / Shutterstock

Czy to znaczy, że Czesi mają rację bijąc rekordy przyjazdów i przedkładając polskie wybrzeże nad południową Europę? Być może! Ale czy zacznę spędzać swój urlop nad Bałtykiem? Nie. Jest bardzo przyjemnie, nie jest drogo, nie nudzę się i dawno nie miałam tak przyjemnych warunków do pracy zdalnej. Mimo że nie przywożę paragonów grozy, to widzę, że często za granicą wciąż jest taniej – zwłaszcza, gdy ktoś korzysta z opcji all inclusive w Turcji, Egipcie czy Tunezji, bo szuka tylko wypoczynku, a nie nowych wrażeń i przygód, albo gdy ma do wakacyjnego zagospodarowania macie całą rodzinę – z dziećmi na pokładzie. Nie wybrałabym Bałtyku także wtedy, gdy miałby to być mój jedyny wyjazd w roku, gdybym była zmuszona wyjeżdżać w szczycie sezonu ani wtedy, gdy liczyłaby się dla mnie pogoda.

Ale biorąc pod uwagę, że zwykle wyjeżdżam przynajmniej raz w miesiącu, a przy każdej pogodzie znajdę sobie zajęcie, to w tym kontekście naprawdę miło było tu zajrzeć. I równie miło się rozczarować.

Misją Fly4free.pl jest przedstawienie Ci najlepszych zdaniem naszej redakcji okazji na podróże. Opisujemy oferty znalezione przez nas w internecie i wskazujemy adresy internetowe, pod którymi samodzielnie możesz wykupić podróż lub elementy podróży. Ceny w artykułach są aktualne w chwili publikacji. Możemy otrzymywać wynagrodzenie od partnerów handlowych, do których Cię przekierowujemy.
Komentarze

na konto Fly4free.pl, aby dodać komentarz.

Nie ma jeszcze komentarzy, może coś napiszesz?


porównaj loty, hotele, lot+hotel
Nowa oferta: . Czytaj teraz »