All inclusive – kiedyś namiastka luksusu, dziś szczyt obciachu? Można się zdziwić
Wystarczy wejść na pierwszą lepszą grupę podróżniczą i zobaczyć jakiekolwiek pytanie związane z all inclusive – nieważne czy chodzi o poszukiwanie chętnego do wyjazdu czy o polecenie sprawdzonego biura czy też wybór odpowiedniego kraju – zawsze odpowiedzi będą w tym samym stylu. Że takie wyjazdy są dla niezbyt rozgarniętych ludzi (a zdecydowanie używam tutaj łagodnego określenia w porównaniu do komentujących), którzy nie mają co robić z pieniędzmi.
A jednocześnie mam przed oczami obraz pierwszych zdjęć przywożonych przez znajomych z takich wakacji, gdy tylko pojawiły się w ofertach polskich biur podróży kilkanaście lat temu. Po latach jeżdżenia na wczasy pod gruszą z dofinansowania zakładu pracy albo tygodniach spędzonych w namiotach na Mazurach, leżak i dostęp do baru w Egipcie, były – czy tego chcemy czy nie – namiastką luksusu. Światem, do jakiego wcześniej niewielu z nas miało dostęp. I nie ma się czego wstydzić.
Prawie każdy pamięta wakacje, które wiązały się z zapakowaniem całego samochodu, wożeniem potwornie ciężkiego namiotu, przygotowaniem obiadu na butli gazowej, ale za to bez selfie sticka i wcześniejszej rezerwacji noclegów. Bo i po co? Zresztą całkiem niedawno wspominaliśmy to z łezką w oku na naszych łamach.
Najpierw się zachłysnęliśmy. Do Turcji, Egiptu czy Tunezji ściągały tłumy Polaków. Każdy chciał mieć wliczone wszystko w cenę, pokazać fotkę z basenu, pić ile się tylko zmieści, a trzy talerze obiadu dopchać jeszcze deserkiem i dodatkową porcją frytek. Dziś odwrotnie – niemal wszyscy chcą jeździć na własną rękę. Tylko czy faktycznie all inclusive nie ma już sensu, a ta forma wyjazdu jest obciachem? Czy nie da się być podróżnikiem mając wygodne łóżko, dostęp do baru i zapewniony transfer z lotniska? Podyskutujmy.
Strefa Polaka – wódeczka, tańce, obciach?
Pamiętam, że kiedy Rainbow ogłosił stworzenie „Polskich Stref” w najpopularniejszych kurortach, śmiechom nie było końca. Niemal każdy, kto na co dzień organizuje swoje wyjazdy samodzielnie, musiał dorzucić swoje trzy grosze – głównie coś o obciachu, schabowym, Januszu czy Grażynie itd. I biję się w pierś, bo i ja – choć od początku byłam przekonana o sukcesie tej oferty – nie raz uśmiechnęłam się ironicznie na myśl o mocno nieambitnych polskich piosenkach śpiewanych wśród polskich współbiesiadników przez 2 tygodnie wypełnione niesłabnącym strumieniem lokalnego alkoholu w greckim czy chorwackim słońcu.
Takie po prostu przedłużone wesele – ze szwedzkim stołem, zabawą, rozwianym włosem i bosą stópką – tyle że bez pary młodej i wydawania kasy na sukienki, przerywane ośmioma godzinami na hotelowym basenie, gdzie każdy próbuje odrobić straty dnia poprzedniego. Tymczasem biura podróży poszły jeszcze krok dalej i poza tym, co zwykle zapewnia all inclusive, czyli górą jedzenia i napojów, dorzuciły też całą listę rozrywek w gronie rodaków – od karaoke, przez wieczory kinowe, aż po przebierane czy tematyczne imprezy i konkursy.

Fot. Dima Sidelnikov/Shutterstock
Jest trochę jak na kolonii, tylko że nikt nas nie pilnuje, wolno pić alkohol, a pogoda na pewno nie zawiedzie. No i może trochę trudniej namówić rodziców, żeby nam to sfinansowali.
Brzmi jak koszmar? Dla wielu na pewno. Umówmy się, że ani ja ani wielu z was nie wybrałoby na urlop polskiej strefy. Ale potrafię sobie wyobrazić, że jeśli ktoś ma chociażby tak prozaiczny problem, jak nieznajomość języków obcych – a takich ludzi w naszym kraju nadal jest bardzo, bardzo dużo – to taki produkt biura podróży jest dla niego wybawieniem i dobrą alternatywą w stosunku do niepewnego pod względem pogody urlopu nad Bałtykiem.
A przecież ich cena naprawdę może niewiele się różnić. Tygodniowy pobyt w polskiej strefie z opcją all inclusive to koszt od 1002 PLN, czyli ok. 140 PLN za dobę. W tym już przelot, podstawowe ubezpieczenie, trzy posiłki dziennie, dodatkowe przekąski i napoje pod korek. Do tego nie musimy się martwić absolutnie niczym – z lotniska odbiorą, pokój przydzielą, a nawet rozrywkę na wieczór zorganizują, a w ciągu dnia animatorzy zajmą się dziećmi. Pogoda pewna, plaża blisko, basen tuż pod nosem.
Trudno się więc dziwić, że Strefy Polaka okazały się być – zgodnie z oczekiwaniami biura podróży – prawdziwym hitem i sprzedają się lepiej niż mięso na promocji w markecie. Oczywiście komuś, kto kocha organizować cały wyjazd od początku do końca, lubi przeglądać oferty hoteli, wyłapywać tanie loty i jeszcze potem planować sobie krok po kroku wszystkie drobnostki, nie będzie się mieścić w głowie, że można oddać się niemal bezwładne w ręce biura podróży.
Jednak jestem pewna, że nie wszyscy to kochają. Nie wszyscy potrafią szukać, sprawdzać i porównywać. I jak ich raz i drugi oszukali w Dąbkach w nieistniejącym pensjonacie, to się potem osiem razy zastanowią, czy może nie oddać się w ręce profesjonalistów. Albo – o czym wielu sceptyków tej formy wypoczynku też nie myśli – najzwyczajniej nie mają na to czasu. I ponad zaoszczędzone pieniądze, cenią sobie wygodę i kilka dodatkowych wolnych godzin.
Jedno all inclusive drugiemu nierówne
A skoro już o pieniądzach mowa. Wspomniana już oferta w Grecji to tylko jeden z wielu przykładów, że opcja „all inclusive” naprawdę może się czasem opłacić nie tylko biurom podróży, ale i nam. Oczywiście w większości przypadków podróżowanie na własną rękę jest tańsze i nie oszukujmy się, że nie.

Fot. bogdanhoda/Shutterstock
Ale i od tej reguły są wyjątki. Lastminuter podpowiada mi, że w tej chwili tydzień all inclusive w Turcji można kupić już za 914 PLN. Gdybym chciała tam pojechać na własną rękę, kupić bilety, zarezerwować nocleg i zorganizować sobie trzy hotelowe posiłki – nie mam szans wygrać z tą ceną. Oczywiście już jakiekolwiek zwiedzanie, czyli jak to ładnie biura podróży nazywają „wycieczki fakultatywne” nie są wliczone w cenę i będą koszmarnie drogie.
Ale czy ktoś nam broni zorganizować je sobie już na własną rękę, po tym jak uśmiechnięta pani dostarczy nas do hotelu, a równie miły barman przywita nas kolorowym drinkiem po długiej podróży? Czy naprawdę korzystanie z wygód jest aż tak straszne dla tych wszystkich „prawdziwych podróżników”, że nie potrafią sobie wyobrazić ludzi jadących na all inclusive, którzy mimo tego nadal zwiedzają, poznają, czytają i dowiadują się nie mniej niż oni?
Okej, nie spędzili nocy na wybłaganym u gospodarza kawałku podłogi ani nie zgubili się w drodze z lotniska, ale nigdzie nie jest napisane, że siedzieli tylko w kurorcie i widzieli tylko to, co rezydent chciał im pokazać. Nie w dzisiejszych czasach, gdy wszystko można znaleźć w internecie, na miejscu bez trudu możesz poznać mnóstwo fenomenalnych ludzi, a system poleceń i wzajemnych rekomendacji od turystów jest rozbudowany jak nigdy dotąd.
Jedno all inclusive nie będzie takie samo jak drugie. Nie trzeba przecież wybierać ani hotelu na odludziu ani w centrum „strefy turystycznej”. Zawsze jest coś pomiędzy. Nikt nas siłą nie zaciągnie do wielopiętrowego hotelu, który dysponuje tysiącem pokoi, w którym na stolik do obiadu czeka się godzinę. Nie musimy jechać do Strefy Polaka, wybierać krajów, w których język polski słyszy się na każdym kroku ani jeść tylko tego, co podadzą na „stołówce”.
Przykuci do leżaka? Na pewno nie!
Dobra, to nie jest forma odpoczynku dla mnie, bo zwykle do hotelu wpadam tylko na kilka godzin snu pomiędzy „o matko, chodźmy tam!”, a „muszę to zobaczyć” i „ej, bo jeszcze znalazłam taką atrakcję i trzy nowe dania do spróbowania”. A z drugiej strony mam 80-letnią babcię, która – gdy ja byłam dzieckiem – pół świata objechała robiąc jakieś zaskakujące wymiany eksportowo-importowe. Zawsze sama, na własną rękę, z mapą na kolanach.
A teraz raz w roku oznajmia za każdym razem równie nieoczekiwanie, że „ona z koleżanką leci na 2 tygodnie do Egiptu, bo jej słońca brakuje”. I co? Mam jej powiedzieć, że to wstyd, obciach i żeby zorganizowała sobie to lepiej sama, bo przecież umie? A może powiedzieć, że czas siedzieć w domu i dziergać szaliczki? Dałaby mi popalić.
Pewnie też wielu z was nie pojedzie na all inclusive w najbliższej przyszłości. Ale dajmy każdemu odpoczywać, jak ma ochotę. Bo jak ktoś przez cały rok pracuje fizycznie, to nie dziwię się, że przez 2 tygodnie urlopu ma ochotę po prostu leżeć i pić piwko w ciepłym miejscu.

Fot. oneinchpunch/Shutterstock
No i oczywiście jeszcze pozostają ci, co już się trochę po hostelach najeździli i po prostu liczą na nieco lepsze warunki niż serwowali sobie w czasach mocno ograniczonego budżetu. I wydaje mi się, że, to chyba nie działa tak, że przychodzi rezydent, przykuwa nas do leżaka łańcuchem, na nogę zakłada kulę i mówi: „Ty się stąd nigdzie nie ruszaj, maksymalnie to do baru, a ja za dwa tygodnie wpadam i odbieram z powrotem do samolotu”. Opaska na ręce wskazująca na to, że było nas stać na opcję full wypas, chyba nie uciska żył tak bardzo, żebyśmy mieli ograniczony dopływ tlenu do mózgu ani nie piszczy, gdy opuścimy teren hotelu.
Oczywiście, jeśli zamierzamy przez trzy miesiące jeździć od kraju do kraju przez pół Azji, to nikt normalny nie dokupi do tego pobytu w jednym hotelu. Ale jeśli chcemy trochę poznać kulturę, objechać okolicę, zobaczyć atrakcje, wybrać się na lokalny targ czy do małej knajpki, to naprawdę nie sądzę, by wielkie łóżko i bar bez limitu mogły nas przed tym powstrzymać. No chyba, że faktycznie aż tak smakują wam te lokalne wódki i piwa. Wtedy zwracam honor.