Londyn-Heathrow. Wrzesień. Mimo chłodnego poranka, ocieram pot z czoła. Wokół mnie słychać niekończący się szum rozmów i monotonny stukot kółek walizek. Tłumy ludzi napierają z każdego możliwego kierunku. Na własnej skórze odczuwam, że to nie przelewki – tutaj wszyscy gdzieś się spieszą, lądują, wylatują, czekają. W końcu to jedno z największych lotnisk świata, przez które rocznie przewija się 70 milionów pasażerów.
Próbując uciec od wszechobecnego lotniskowego gwaru, przypominam sobie inne lotnisko, na którym miałem okazję być kilka miesięcy temu. Lotnisko położone na wyspie, będącej popularnym celem urlopowym, w tym także dla naszych rodaków. Jakże inne od londyńskiego molocha – tutaj jedynym odgłosem był szum wiatru.
Z tego lotniska nic już nie wzbije się w powietrze, a zamiast lśniących i błyszczących Boeingów i Airbusów, przed oczami mam rdzewiejący wrak samolotu. Niczym w Czarnobylu: czas się zatrzymał.
Ale po kolei. Zapraszam do podróży w czasie. Nie tak wcale odległym.
Wojska tureckie łącznie zajęły 37% powierzchni wyspy. Natychmiast rozpoczęto czystki etniczne oraz rozległą akcję kolonizacyjną, która w efekcie zmieniła strukturę demograficzną wyspy.
A co z lotniskiem? Po przywróceniu porządku w kraju zdecydowano, że z lotniska samoloty już nie będą latały. Ostatnie cywilne maszyny którym to się udało, to ściągane do Londynu samoloty British Airways. Co pozostało? Zniszczone samoloty oraz budynki... w których czas się zatrzymał. Na ścianach wciąż wiszą plakaty reklamowe, we wnętrzach stoją meble i wyposażenie (nadgryzione już zębem czasu).
Fot. Collage / thetoc.gr / Wikimedia/Dickelbers..