Chcesz podróżować i kąpać słonie albo karmić lwy? Sprawdź, czy to na pewno praca dla ciebie
Mało jest ludzi, którzy widząc możliwość podróży połączonej z opieką nad zwierzętami, choć raz nie pomyśleli: „wow, to musi być super”. Poza obcowaniem z tygrysami, słoniami czy pandami na podobnych wyjazdach czeka nas sporo dość żmudnej pracy – jak sprzątanie albo biurokracja – ale i tak tysiące osób na całym świecie decydują się wyjechać, licząc na niezapomniane wrażenia i nietypową formę poznawania danego kraju.
Podobne wolontariaty można znaleźć w przeróżnych zakątkach świata – w Chinach, Meksyku, Ghanie, RPA, Tajlandii, na Borneo, Jamajce czy Madagaskarze. Sprawdzamy jak to zorganizować, ile to kosztuje, a przede wszystkim… czy w ogóle warto podjąć takie wyzwanie?
Spełnienie marzeń
Choć nie raz i nie dwa takie oferty opatrzone są określeniem zajęcia czy pracy marzeń, to w rzeczywistości na chętnych czeka przede wszystkim ciężka praca. To prawda, że będziecie blisko niezwykłych zwierząt, ale ta bliskość może sprowadzać się do czyszczenia klatek, patrolowania okolicy lub przygotowywania posiłków.
– Naprawialiśmy szkody bieżące, malowaliśmy skrzynki z narzędziami, wymienialiśmy niezbędne „artykuły BHP” znajdujące się przy każdej klatce. Pracowaliśmy od śniadania do zachodu słońca – opowiada Adrian Pabijański, który w RPA opiekował się lwami – Dla odważniejszych i wytrzymałych była pomoc w dzieleniu mięsa (czyli np. krojeniu krowy na kawałki). Wśród nas była Amerykanka, wegetarianka. Miałem ubaw, bo akurat do tego była zawsze chętna – śmieje się.
W zależności od ośrodka trzeba pracować od kilku do kilkunastu godzin dziennie i spełnić różne wymagania – np. być w odpowiednim wieku, znać języki, mieć prawo jazdy lub dobrą kondycję fizyczną. Wszystko zależy od powierzonych obowiązków. Jednak nawet najprostsze zadania potrafią przynieść wiele radości.
– Pamiętam jak sprzątałem odchody i cieszyłem się jak mały chłopczyk z patykiem w ręku umorusany błotem – zapewnia Adrian. – Zabieraliśmy koty na spacer, zawieszaliśmy czarnym gepardom jedzenie na gałęziach drzew dla stymulacji behawioralnej. One są spryskiwane gazem pieprzowo-miętowym, taka kocimiętka dla lwów. Wygląda to przeuroczo, gdy 300 kg grzywiastego samca zachowuje się jak młody domowy kociaczek – opowiada.
Trzeba pamiętać, że nie są to wczasy czy zwykła wycieczka. Wolontariusze – choć często mają okazję poznać lokalną kulturę, zwiedzić okolicę czy nauczyć się języka – poświęcają czas i pieniądze, skupiając się głównie na zwierzętach w ośrodku.
– Nie skończyłem biologii, nie znam się na badaniu zachowań behawioralnych, nie mam więc kompetencji, by robić coś innego niż tylko pomóc coś naprawić, przerzucić przez płot czy sprawdzić stan wybiegów – dodaje Adrian.

Fot. Maria V K/Shutterstock
– Jeśli chcesz mieć wycieczkę, jedziesz na wycieczkę. Niemal tyle samo kosztował mnie „tradycyjny” wyjazd na safari w Tanzanii. Wtedy odwiedziłem 5 parków narodowych, widziałem ogrom zwierząt, zjechałem kawał kraju, zwiedziłem lokalnie z przewodnikiem Zanzibar i to też miało swoją wartość. Tyle, że to kompletnie dwa różne rodzaje wyjazdów. Jeśli ktoś ma bakcyla na pomaganie, to koszty nie powinny go odstraszać – zapewnia nasz rozmówca.
Nie zawsze jest kolorowo
Dla Kingi wolontariat w Thom’s Elephant Camp był zwieńczeniem półrocznej podróży po Azji. Dwa tygodnie spędzone z trzema zupełnie różnymi słoniami do dziś wspomina z uśmiechem.
– Pracowałam 5 dni w tygodniu, około czterech godzin dziennie. Wcześniej nie miałam żadnego doświadczenia. Na miejscu karmiliśmy słonie, kąpaliśmy się z nimi, sprzątaliśmy boksy, ścinaliśmy bambus i drzewka bananowe – wspomina Kinga Bielejec, blogerka podróżnicza. – Czasem pracowaliśmy też w ogródku i gotowaliśmy. Zajmowałam się turystami i odprowadzałam zwierzęta nad rzekę – wylicza.
Jednak nie wszystko było takie, jak sobie wyobrażała.
– Trzy lata temu cieszyłam się, że mogę być częścią tego ośrodka, w którym słonie nie mają łańcuchów na nogach i nie noszą turystów w ciężkich koszach – opowiada Kinga. – Niestety, z perspektywy czasu nie polecam tego miejsca, bo słonie w ogóle nie powinny służyć turystom do rozrywki. Nawet jazda „na oklep” jest zła, bo mały słonik przechodzi tortury w czasie tresury. Na szczęście coraz więcej ośrodków w Tajlandii działa na innych zasadach, a i ja i inni ludzie mamy coraz większą świadomość.
Jak to zorganizować?
Przejdźmy jednak do konkretów. Rozważyliście za i przeciw, jesteście zdeterminowani i chcecie spróbować swoich sił. Są dwie drogi „załapania się” na taki wolontariat. Pierwsza i łatwiejsza to skorzystanie z biur pośredniczących w wyjazdach do ośrodków związanych z pomocą zwierzętom.
Pośrednik ma tę przewagę, że pomoże załatwić nam formalności (jak wiza czy kupienie biletu) i będzie wsparciem przez cały proces przygotowania do wyjazdu – często też zostaniecie np. odebrani z lotniska i dowiezieni do ośrodka. W jednym miejscu można wtedy wybierać spośród wielu ofert, w wygodny sposób sprawdzić wymagania, zasady i opłaty. Wada jest jedna – zazwyczaj wyjazdy organizowane przez takie biuro są o wiele droższe niż zaplanowanie tego w drugi sposób, czyli na własną rękę.
Wtedy wystarczy znaleźć interesujący nas ośrodek, sprawdzić czy dopuszcza obecność wolontariuszy i na jakich zasadach. Później trzeba przejść przez proces aplikacji i zwykle po kilku tygodniach możecie liczyć na decyzję. W przypadku samodzielnej organizacji nie można zapominać o dokładnej weryfikacji wybranego miejsca. Może się bowiem okazać, że traficie do ośrodka, które zamiast pomagać zwierzętom bardziej przypomina najgorszego rodzaju zoo lub maszynkę do zarabiania na turystach. Szczególnie często dotyczy to wszelkich sierocińców dla słoni w Azji, które z ochotą wykorzystują niewiedzę wolontariuszy i podróżujących.

Fot. Puwadol Jaturawutthichai/Shutterstock
Sama decyzja i organizacja to dwa najważniejsze kroki, które w dzisiejszych czasach, z internetem pełnym relacji, opinii czy podpowiedzi, nie powinny sprawić większego kłopotu. Dużo większym problemem są pieniądze. I to jest właśnie haczyk tych cudownych ofert, bo za podobne wolontariaty bardzo często trzeba…. słono zapłacić.
Ile to kosztuje?
Dla ludzi, którzy nigdy nie interesowali się tematem, taka informacja jest zawsze dużym zaskoczeniem. Wolontariat powinien bowiem polegać na tym, że jesteśmy gotowi pracować bez wynagrodzenia – wyłącznie za wyżywienie i nocleg. Ale żeby jeszcze dopłacać? Przecież i tak wydajemy już pieniądze na bilet lotniczy, szczepienia czy wizę.
Tymczasem opłata za możliwość goszczenia w ośrodkach jest już niemalże normą w wielu krajach i zdarza się, że to kwestia nawet kilkunastu tysięcy PLN! Ale gdy jedni się na nią oburzają, inni ze spokojem przyjmują jako oczywistość.
– Opłata wielu ludziom się gryzie z ideą wolontariatu, ale trzeba pamiętać, że otrzymuje się wyżywienie, nocleg, opiekę i inne rzeczy, które nie są za darmo. Pieniądze za wolontariat nie idą nigdzie indziej, jak tylko na wsparcie projektu ośrodka – tłumaczy Adrian. – Ja jadąc na wolontariat zapłaciłem krocie i nie żałuje ani grosza. Świadomość tego, że wspomogłem ośrodek, który odratowuje z niewoli zwierzęta i otacza je opieką, zapewniając im warunki zbliżone do życia w środowisku naturalnym i w miarę możliwości wypuszcza na wolność, dawała mi radość.
Sprawdzając ceny w jednym z większych biur organizujących wyjazdy na wolontariat można złapać się za głowę. Tym bardziej, że ceny nie zawierają przelotów, które trzeba zorganizować sobie samemu. Opieka nad żółwiami, psami i ptakami drapieżnymi w Boliwii kosztuje od 7890 PLN za 2 tygodnie pobytu do 13 410 PLN za 8 tygodni. Marzysz o doglądaniu pand? Wyjazd do Chin nadszarpnie twój budżet od 11 220 PLN za tydzień do 22 910 PLN za 8 tygodni.

Fot. Hung Chung Chih/Shutterstock
Na szczęście są też dużo tańsze projekty – choć na te trzeba aplikować samodzielnie. Patrolowanie plaż i opieka nad zagrożonymi żółwiami w Ameryce Środkowej np. w ramach meksykańskiego projektu Tortuga to wydatek ok. 1420 PLN za miesiąc. Zajmowanie się dużymi kotami – w tym tygrysami, panterami i pumami w Zimbabwe – ok. 3700 PLN za 2 tygodnie, a opieka nad leniwcami w Kostaryce ok. 870 PLN za tydzień. Dużo rzadziej można trafić na zupełnie bezpłatne oferty, ale i takie udaje się znaleźć np. w Seal Rescue Ireland, gdzie będziecie mogli pracować z uroczymi fokami. Warunek? Minimum 12 tygodni pobytu.
Na pewno tanio nie jest. A jednak chętnych nie brakuje, bo jak sami przyznają taki wyjazd to niezwykłe doświadczenie.
– Byłem w ośrodku Kevina Richardsona w Pretorii, RPA. U człowieka, którego oglądałem na National Geographic i jedynie gdzieś w sennych marzeniach myślałem sobie, jak fajnie byłoby tak żyć, jak ten człowiek. Kosztowało mnie to 1250 GBP (ok. 5800 PLN) za 2 tygodnie – opowiada Adrian. – Przerzucając przez płot 20 kg udźca krowy, 3-4 razy dziennie, dla ok. 30 lwów (po udźcu każdemu), zdałem sobie sprawę jak kosztowna jest taka opieka. Oczywiście ośrodki radzą sobie jak mogą by zapewnić pożywienie, leki i inne niezbędne rzeczy – dodaje.
Nie ma wątpliwości, że nie każdy nadaje się na taki wyjazd. Widmo wydania sporych pieniędzy za możliwość pracy bez wynagrodzenia dla wielu będzie nie do przeskoczenia. Ale jeśli już mimo wszystkich wad takiego pomysłu zdecydujecie się na wyjazd, to wspomnień będzie wam zazdrościł niejeden podróżnik.
– Trzeba pamiętać, że turyści za możliwość obcowania np. ze słoniami płacą 80-100 PLN za godzinę. Ja mogłam robić to codziennie przez całe dwa tygodnie i to o wiele dłużej niż godzinę. Choć kosztowało to 900 PLN, a praca nie zawsze była lekka, za każdym razem, gdy pomyślałam o Ot, Tatdau i Pompem – trzech słoniach pod naszą opieką – nabierałam sił do pracy – podsumowuje Kinga. – Dodatkowo podczas przygotowywania posiłków nauczyłam się wielu potraw tajskiej kuchni, a za takie lekcje gotowania turyści nieraz płacą fortunę – dodaje.
Na brak wrażeń nie narzekał też Adrian.
– Poza pracą mieliśmy ogrom rozrywek, wieczorne ogniska, jazdę jeepami po sawannie. Pewnej nocy do ośrodka podeszły dzikie lwy. Przy części, w której nocowaliśmy znajduje się jeden wybieg z 4 dorosłymi lwami, więc dzikie lwy należało odgonić. W środku nocy ganianie stada dzikich lwów i off road po sawannie? W życiu nie czułem tyle emocji, jak w tych kilku chwilach na końcu świata – zapewnia.
Podsumowując – nie będzie ani lekko ani tanio. Praca ze zwierzętami wymaga poświęcenia czasu, uwagi i niestety sporego budżetu. Przemyślcie osiem razy zanim zaaplikujecie, kolejne siedem, kiedy zostaniecie przyjęci i jeszcze pięć zanim załatwicie formalności.
Jeśli jednak mimo wszystko, jesteście gotowi ponieść te koszty – zarówno w sensie materialnym, jak i fizycznym, to czas spędzony w ośrodku pomocy będzie pewnie jedną z najpiękniejszych przygód waszego życia. Oczywiście pod warunkiem, że wybierzecie właściwe i sensowne miejsce. Tak, żebyście jednocześnie ani nie zostali oszukani, ani nie dołożyli cegiełki do cierpienia zwierząt – pod płaszczykiem pomagania, a w rzeczywistości zaspokajając własne pragnienia.