więcej okazji z Fly4free.pl

Utarty szlak czy własne ścieżki? Na czym bardziej zyskasz?

Foto: Nina Uhlikova/Pixabay.com
W każdym kraju są miejsca, które trzeba koniecznie zobaczyć. Z drugiej strony coraz częściej i łatwiej zbaczamy z utartych ścieżek na rzecz tych niezadeptanych. Jak ich szukać? I czy w ogóle warto?

Doczekaliśmy czasów, gdy podróżowanie na własną rękę stało się tak powszechne, że przestaje już kogokolwiek dziwić. Sami kupujemy loty, wybieramy hotele, organizujemy sobie czas. I przy tym ostatnim pojawia się dylemat.

Którą drogę wybrać?

Przed każdym wyjazdem podpytuje na forach, czytam artykuły, książki szukam relacji tych, którzy byli już w danym miejscu przede mną. Jedni polecają klasyczne trasy – wieżę Eiffla w Paryżu, piramidy podczas wyjazdu do Egiptu czy Koloseum w Rzymie. Inni wyśmiewają tych pierwszych ostrzegając przed tłumami, komercją i oszustwami.

– Bangkok? Olej, najwyżej 2-3 dni. Lepiej jechać na kurs gotowania do Chiang Mai – pisze jedna z dziewczyn w wątku dotyczącym Tajlandii – Ale Koh Phi Phi to już koniecznie. Rajskie miejsce – dodaje.

A ja czytam to zaskoczona. Koh Phi Phi faktycznie jest przepięknym miejscem, ale ludzi tam zazwyczaj więcej niż na Krupówkach przed skokami Małysza. Nawet rano, choć wielu zapewnia, że wczesna pobudka pozwala uniknąć dramatu. Za to Bangkok skradł moje serce, mimo a może właśnie dlatego, że mieszkałam bardzo daleko od popularnej Khao San Road – nazywanej najsłynniejszą ulicą backpackerów i zachwalanej przez miliony ludzi. Hotel był tak bardzo na uboczu, że nie spotkałam ani jednego taksówkarza, który znałby do niego trasę.

Za to mieszkali w nim sami Azjaci, a obok było fenomenalne lokalne targowisko ze wszystkimi pysznościami, które ten kraj ma do zaoferowania. Prawdziwe, a nie „niby oryginalne, ale przygotowane dla turystów” jak to się często zdarza. Jednak mimo mojego zachwytu, nie polecam tego miejsca innym. Wiem, że wielu napisałoby mi potem „Oszalałaś? Przecież to jakiś nocleg na końcu świata!”.

Tak to działa, że każdemu podoba się coś kompletnie innego i każdy widzi utarte ścieżki inaczej. Dla jednego szczytem alternatywnej turystyki będzie zgubienie się we włoskiej uliczce, dla innego udawanie przechrzty w Arabii Saudyjskiej byle tylko zobaczyć Mekkę. No dobra, z tym drugim pewnie trochę przesadziłam, ale nie mam wątpliwości, że i takie plany powstają w głowach pokręconych podróżników.

Fot. Tim Gouw/pexels.com

Z jednej strony w każdym z nas jest odrobina typowego Janusza podróży, który chce przywieźć kolejny magnes i zrobić fotkę jakich są miliony, a jednocześnie nie wystarcza nam już pobyt nad hotelowym basenem i objazd ze zwiedzaniem panoramicznym – prosto z autokaru.

Jak zejść ze szlaku i nie zwariować?

Wbrew pozorom znalezienie tych mniej utartych ścieżek jest bardzo proste. Przede wszystkim warto przeglądać instagrama. Ten, choć oczywiście codziennie dostarcza masę najbardziej sztampowych treści z każdego miejsca na świecie, to równocześnie potrafi odkryć przed nami te miejsca, które lubią lokalni.

Co ciekawe podobny patent stosują naukowcy z ITMO University w Petersburgu, którzy pracują nad wykorzystaniem Instagrama do tworzenia przewodników i odkrycia ukrytych skarbów wielkich miast. Opracowali oni nawet algorytm, który rozróżni zdjęcia turystów od mieszkańców. Eksperci podkreślają też, że takie rozwiązanie może pozwolić rozładować tłumy w najbardziej popularnych miejscach.

– Zwykle turyści skupiają się na jednej, dwóch ulicach w pobliżu jakiejś atrakcji – opowiada Ksenia Mukhina, jedna z autorek pomysłu. – Znając punkty popularne wśród mieszkańców możemy „rozprowadzić” odwiedzających po całym mieście, zmniejszyć zagęszczenie, a nawet poprawić relacje na linii turyści – mieszkańcy, które bywają bardzo napięte – dodaje.

Zaprawieni w boju podróżnicy korzystają też z couchsurfingu, który już na wstępie pozwala poznać mieszkańców danego miejsca. Albo po prostu idą przed siebie – otwarci na nowe znajomości, miejsca i gubienie się do oporu. Sposoby są różne, ale cel zazwyczaj ten sam. Poznać dane miejsca niczym lokalny, choć często jest to złudne wrażenie, bo i tak i tak jesteśmy obcymi. Na szczęście często przyjmowanymi z otwartymi ramionami.

A może jednak lepiej ze wszystkimi?

Co jeśli wbrew własnej intuicji, a zgodnie z prośbą zmartwionej mamy zdecydujesz się podążać za innymi? Wcale nie musi być źle.

Co prawda często idziesz w tym tłumie, trzaskasz zdjęcie za zdjęciem licząc, że w Photoshopie uda się usunąć chociaż połowę tych ludzi. Stoisz dwie godziny w kolejce, płacisz dwa razy więcej niż to warte, potem się denerwujesz na oglądanie resztek ruin, bo tu coś było, ale nie ma i możesz sobie co najwyżej wyobrazić. A i tak po powrocie powiesz następnym, że to trzeba „odhaczyć”. Niech też cierpią!

A jednak bywają miejsca, które mimo ich najbardziej komercyjnej odsłony, trudno pominąć. Nie wyobrażam sobie wrócić z Paryża bez wejścia na wieżę Eiffla, choć na pewno wielu tak robi. Jestem pewna, że piramidy w Gizie to chyba najbardziej sztampowe miejsce na świecie, ale musiałam się o tym przekonać na własnej skórze.

Podążanie wydeptanym szlakiem na pewno jest bezpieczniejsze. Poza tłumami, oszustwami drobnych cwaniaków czyhających na turystów czy odrobiną rozczarowania, nie spotka cię tam nic złego. Poprzednicy polecą ci knajpę z jedzeniem, opowiedzą dokładne ceny, a nawet zasugerują co warto zamówić. Dadzą znać, ile kosztuje wstęp do danej atrakcji, a pewnie nawet jaki stosują przelicznik walut.

Będziesz mieć wspomnienia, które zrozumieją też inny turyści. Możecie razem ponarzekać na kolejkę do muzeum, opowiedzieć innym, jak daliście się orżnąć podczas gry w trzy kubki albo licytować się, kto taniej kupił pamiątkę.

Może nie da się z tego potem zrobić prelekcji w jakimś klubie podróżników, ale czy to na pewno taki wstyd?

Gdzie jest granica?

Zazwyczaj jestem gdzieś po środku. Odhaczam, to co uważam, że trzeba zobaczyć nawet, jeśli oznacza to nadchodzący obłęd w postaci tłumu. Zdaję sobie jednak sprawę, że sama ten tłum współtworzę. Ale bywa też, że działam wbrew ostrzeżeniom.

Fot. Ales Krivec/pexels.com

Gdy z dnia na dzień zdecydowałam o wjazd na terytorium Karabachu byłam podekscytowana, ciekawa i szczęśliwa. Dopiero, gdy w urzędzie pan zaznaczał mi na mapce dokładne obszary trwającego konfliktu zbrojnego, zdałam sobie sprawę, że lepiej nie mówić mamie, gdzie jestem. Dziś z perspektywy czasu niczego bym nie zmieniła. Wyjazd do jednego z tych słynnych, oficjalnie „nieistniejących” krajów był niesamowitym doświadczeniem. Ale pewnie mówię tak, bo nic się nie wydarzyło.

Innym razem wyczytałam na jakimś blogu o funkcjonującym targu białej i czarnej magii w Mexico City. Nie mogłam przegapić takiej okazji, choć na tripadvisorze odradzali, a na blogach ostrzegali – nie zabieraj paszportu, aparatu, pieniędzy. Niezwykłe i naprawdę magiczne stoiska okazały się być częścią wielkiego targowiska. Nie różnił się niczym od powszechnie znanych nam placów handlowych na całym świecie – oczywiście poza absolutnie niesamowitym asortymentem. Poleciłabym to miejsce każdemu.

Ale swobodna włóczęga przez nieznane mi miejsca nie zawsze ma tak różowe oblicze. Raz wpakowałam się na arabski targ rybny tylko dla mężczyzn. Przypadek, źle skręciłam. Innym razem weszłam do podejrzanej „apteki”. Głupota. W Cancun prawie weszłam w środek strzelaniny. Byłam dosłownie ulicę dalej. A przecież mogłam się trzymać strefy hotelowej.

Wiecznie wpycham się tam, gdzie nie trzeba. Czasem wychodzi rewelacyjnie, czasem muszę wiać, gdzie pieprz rośnie. Takie jest właśnie ryzyko związane z wytyczaniem własnych ścieżek. Gdzie więc jest kompromis pomiędzy rzeczami, które trzeba zobaczyć, choć krążą pod nimi tłumy turystów, a podróżowaniem z dala od utartego szlaku, w najbardziej alternatywny sposób z możliwych? Czekamy na Wasze opinie!

Komentarze

na konto Fly4free.pl, aby dodać komentarz.
Avatar użytkownika
Ponieważ za tydzień lecę do Panamy przez Mexico City, to podałaś mi tu super propozycję w postaci tego targu magii. Muszę to zaliczyć! Choć na przesiadkę mamy jedynie 6 godz. ale metrem z lotniska pewnie dam radę obrócić :)
latacz, 22 września 2017, 22:43 | odpowiedz
Avatar użytkownika
"Bangkok? Olej, najwyżej 2-3 dni. Lepiej jechać na kurs gotowania do Chiang Mai" ROTFL. Zamiana jednej komercji na drugą. Chiang Mai to takie nasze Zakopane. Ciekawe, że autorka artykułu nie poleca jakiejś zapadłej wioski w Tajlandii tylko mekkę turystów.
Kornel, 23 września 2017, 8:40 | odpowiedz

porównaj loty, hotele, lot+hotel
Nowa oferta: . Czytaj teraz »