„Do namiotu to ja się nie nadaję”. Czy na wypasie musi oznaczać drogo?
Pewnie nie raz i nie dwa usłyszeliście od znajomych, że „was to stać na podróże”. Tłumaczyliście setki razy mniej lub bardziej przypadkowym ludziom, że same wojaże nie muszą oznaczać bogatych rodziców, szczęścia w skreślaniu liczb albo odkopania skarbu gdzieś na Karaibach.
I czasem nawet ludzie w to wierzą. A potem kwitują stwierdzeniem, że: „no fajnie, ale do namiotu to ja się nie nadaje”. Bo budżetowe podróże wciąż utożsamiane są z noclegiem pod chmurką, konserwą z Polski i łapaniem stopa przed długie godziny w upalne popołudnie.
Oczywiście tak się da, tak można i prawdopodobnie taki wyjazd wyjdzie ekstremalnie tanio. Potem można książki pisać, zakładać blogi czy opowiadać znajomym przy każdej możliwej okazji. Nie ma w tym nic złego, dopóki nam to pasuje. Tylko co, jeśli przestało nam to wystarczać, a budżet wciąż spina się nieco gorzej niż u Billa Gatesa?
Chcesz bardzo tanio? To rezygnuj z wygód!
Nie raz i nie dwa sama tak podróżowałam. Do snu tuliły mnie rytmiczne odgłosy prosto od chrapiącego, obcego mężczyzny w wieloosobowym hostelu, który kosztował mniej niż kanapka w korporacji. Wspomnienia z Włoch miały smak najtańszej pizzy, a z Chorwacji polskiego obiadu – bo przecież gotowaliśmy sami. Długie godziny w drodze upływały na ciasnych siedzeniach dalekobieżnych autokarów, w jeszcze ciaśniejszych i starych samochodach, kupionych gdzieś tam od szalonego handlarza za połączenie kilku pierwszych wypłat, trochę stypendium i dotacji od rodziców.

Fot. Nejron Photo/Shutterstock
Wtedy, gdy bogactwo oznaczało jakieś 5 PLN na dzień, pół butelki keczupu, dwie nadprogramowe zupki chińskie i oranżadę kupowaną „na spółkę” nikt nie narzekał. Pieniądze były o niebo ważniejsze od czasu. Tego drugiego mieliśmy mnóstwo. Tego pierwszego zawsze za mało. Tułaliśmy się 20 godzin na Bałkany albo pięć z Krakowa do Zakopanego, byle zyskać kilka złotych. Oszczędzaliśmy gdzie i na czym się dało.
Aż przychodzi taki moment, że to wszystko przestaje wystarczać. Że człowiek zarabia już więcej, ale ogranicza go urlop. Albo ma już dzieci i kilkunastogodzinna podróż do Berlina przestaje mieć smak przygody, a zaczyna kojarzyć się z udręką, płaczem i znudzonym „mamo, daleko jeszcze?”. Że kręgosłup już nie ten i na karimacie to trochę gniecie w plecy, a kilkudniowy wypad przetrwany na mandarynkach i wodzie wydaje się być coraz mniej atrakcyjny. I dopiero wtedy budżetowe wyjazdy stają się prawdziwym wyzwaniem.
Ale czasem wystarczy tylko „tanio”
Najprostsza metoda na odkrycie, że nasze podróże są tanie, to zorganizować wyjazd samemu, a potem sprawdzić jego cenę w biurze podróży. Od razu człowiekowi lżej, oszczędności biją nam brawo, a serce podpowiada „jedźmy gdzieś jeszcze!”. Nawet jeśli nasze wakacje znoszą znamiona „wypasu” i są zbrodnią na romantycznej wizji jeżdżenia za darmo po świecie, którą mieliśmy jeszcze przed maturą.
Oczywiście dla jednego tanio to wyjazd za 500 PLN, dla innego za 5000 PLN, ale obiektywnie rzecz biorąc ceny wyjazdów zorganizowanych są fajnym odniesieniem do tego, czy udało nam się zaoszczędzić. Można z nich zaczerpnąć inspiracji – na temat trasy, fajnych miejsc czy najciekawszych regionów, ale w gruncie rzeczy opieka biura mało komu jest dzisiaj potrzebna. Więc po co przepłacać?
Idźmy w konkrety. Trzy tygodnie w Tajlandii kosztowały mnie 4000 PLN. Podobnie Meksyk czy Malezja. Ta liczba to żadna tajemnica. Dużo? No, trochę się musiałam na to napracować. Mało? Też, bo biura podróży za sam przelot, hotel i wyżywienie wzięłyby 2 razy tyle. A tu przecież wliczone są już też rozrywki, jeżdżenie po kraju, zwiedzanie, pamiątki i bilety wstępów. Nawet jedna para butów, bo przecież jestem kobietą i nie darowałabym sobie…
Nie było namiotu, autostopu czy konserwy. Ale było duże łóżko w tanim hotelu (35 PLN/os.), z basenem na dachu, pięknym widokiem, tylko z dala od centrum Bangkoku. Było jedzenia pod korek, czyli takie trochę all inclusive na własną rękę, bo rano coś z 7eleven, a od południa to już w opór jedzenie uliczne – pad thai, przegryziony dim sumami, sajgonki w jednej ręce, a świeżo krojone owoce w drugiej. Lody, robaki i durian w wolnej chwili, a na koniec – bo wiadomo, że nie chodzimy spać na głodniaka – jeszcze jakieś szaszłyki albo drugi pad thai i drugie dim sumy i ewentualnie te owoce. Wszystko maksymalnie kilka PLN za porcję.
Było latanie na tajskich krajówkach (50-70 PLN za przelot), bo szkoda czasu na tłuczenie się autokarem – choć akurat tam są one szalenie wygodne. Był relaks na rajskich plażach tajskich wysp, był jakiś zapas na zwyczajne przepuszczenie pieniędzy, gdy mieliśmy ochotę na drinka. A nawet z czystego lenistwa zainwestowaliśmy w totalnie komercyjny, turystyczny i trochę bezsensowny wyjazd na Phi Phi (120 PLN!). Najdroższy był oczywiście przelot, kupiony bez żadnej szczególnej promocji w Emirates za 1700 PLN.
Czy to jest tanio? Nie wiem. Na pewno można taniej. Pewnie dałabym radę ograniczyć koszty nawet o 1000 PLN, bo same hotele, przeloty i ubezpieczenie kosztowały ok. 2600 PLN. Reszta to kwestia szeroko rozumianej rozrzutności. Tylko, że dziś już nie po to lecę na drugi koniec świata, żeby niczego nie zobaczyć, niczego nie spróbować i spać w pokoju bez okna. To już za mną. Choć nikomu prawa do tego nie odbieram i sama od czasu do czasu wracam jeszcze do wieloosobowych hosteli.

Fot. Chris Yang/Unsplash
Warto oszczędzać na tym, co nie ma większego znaczenia. Złapać przelot z błędu taryfowego albo promocji, bo nie będzie się różnił od tego kupionego w regularnej cenie. Przekalkulować, czy jedno lub dwa zdjęcia na jedną z sieci społecznościowych są warte dopłaty 50 PLN za dobę w luksusowym pokoju. Poszukać tańszego transportu z lotniska zamiast pchać się w ręce naciągaczy. Jeść na papierowym obrusie, zamiast w knajpie, gdzie strach głośniej chrząknąć – bo w wielu przypadkach będzie równie smaczne. Mimo większego budżetu nie rezygnować z mniej turystycznych dzielnic, ulicznego jedzenia, poszukiwania zniżek, miejsc tylko dla lokalnych.
Przemyśleć, czy naprawdę potrzebujemy rejestrowanego bagażu, który za chwilę okaże się być jedynie zbędnym balastem? Zawsze szukać alternatyw, porównywać ceny, pytać bardziej doświadczonych, czytać, szukać i jeszcze raz pytać. Sprawdzać, czy biletów na wymarzone atrakcje nie ma akurat na jakimś lokalnym serwisie z zakupami grupowymi albo czy może w konkretny dzień (albo w danych godzinach) nie jest taniej. Wejść na Forum Fly4free.pl i poszukać porady.
Wybierać kierunki, które są dla Polaka przystępne cenowo, chociażby wspomnianą Tajlandię, Bałkany, Iran, Ukrainę, Filipiny, Mołdawię czy Rumunię – można tak wymieniać długo. Nie sztuka upolować tani bilet do Izraela czy na Islandię i potem martwić się, jak w drogim kraju przeżyć tanio przez następny tydzień. Może zabrać znajomych, żeby podzielić koszty? Może wynająć auto albo większy apartament skoro jest nas kilka osób?
Nie skąp tam, gdzie nie warto
Dziś cenię sobie krótkie przesiadki, często kupię odrobinę droższy bilet, żeby nie dojeżdżać do lotniska na drugim końcu Polski. Lubię się czasem podróżniczo rozpieszczać, więc zawsze na ostatnie kilka dni wyjazdu inwestuję w hotel przy rajskiej plaży. Jednak przede wszystkim wciąż muszę skrupulatnie wyliczać dni urlopowe. Bo dziś czas stał się o wiele cenniejszy niż pieniądze. A mimo tego, te ostatnie nie zostały bez znaczenia.
Różne są szkoły podróżowania, ale są rzeczy, z których nie zrezygnowałabym nawet, gdyby obiecali mi stałe dostawy boczku i czekolady prosto do domu. Pojechać do Jordanii i nie zobaczyć Petry? Nie ma mowy, choć bilet kosztuje 450 PLN. Być w Kuala Lumpur i nie zobaczyć go „z góry”? Odpada, chociaż wjazd np. na wieżę telewizyjną to wydatek ok. 80 PLN. Być we Włoszech i nie zjeść makaronu, obficie posypanego parmezanem? To po co w ogóle lecieć? Zrezygnować z ubezpieczenia? Dajcie spokój, to się nigdy nie opłaca.
Są koszty, z którymi nie dyskutuję, ale przez lata podróżowania zrozumiałam, że hotel jest kompletnie nieistotny, gdy zwiedza się od rana do wieczora, a zaczyna mieć znaczenie, gdy planujesz po prostu czysty relaks. Długa przesiadka nie jest problemem, gdy możesz wyjść „na miasto”, a staje się bezsensowną oszczędnością, gdy masz niewiele wolnego.
Na pewno inaczej jeździ się z sakiewką pełną pieniędzy, która w magiczny sposób sama się uzupełnia (i życzę sobie i wszystkim innym, żeby kiedyś mieli okazję się o tym przekonać), a inaczej z ograniczeniem z tyłu głowy w postaci „hej, rata kredytu z pięknych zdjęć na Instagramie się nie spłaci”. Jednak czasy, gdy trzeba było rezygnować ze wszystkich wygód, a wspomnienia pięknej plaży okraszać jedzeniem z proszku i mielonką wiezioną prosto z Polski, na szczęście bezpowrotnie minęły. Nadal można. Ale już nie trzeba.