Sycylia, którą można kochać i nie znosić jednocześnie. Dwa oblicza „Wyspy Słońca”, które zostaną mi w pamięci
Odwiedzając Sycylię w ramach kilkunastodniowego rejsu jachtem, spodziewałem się spojrzenia na nią z nieco innej, mniej turystycznej strony. W końcu doznanie życia na morzu, w marinach i portach różni się od tego, co możemy zobaczyć i doświadczyć w Palermo czy Katanii. Było sporo plusów, sporo przyjemnych chwil, ale także rozczarowań, które z drugiej strony niekoniecznie muszą być zaskoczeniem.
Grecki początek i kontynentalny Włochy
Po wypłynięciu z greckiego Korfu i pełnej wrażeń 14-godzinnej drodze (wiatr o sile 38 węzłów, przechylanie jachtu na boki, strach o własne życie, ale też przyjemniejsze chwile – totalna flauta, delfiny i palące słońce), dotarliśmy do kontynentalnej części Włoch. Tam spędziliśmy tylko trzy dni, po czym skierowaliśmy się na nazywaną już od starożytności „wyspą Słońca” Sycylię.

Riwiera Albańska od 2989 PLN na 7 dni (lotnisko wylotu: Katowice)
Słoneczny Brzeg od 2716 PLN na 7 dni (lotnisko wylotu: Poznań)
Marsa Alam od 2643 PLN na 7 dni (lotnisko wylotu: Katowice)
Mesyna – spokój połączony z obrazem dramatu z przeszłości
Eksplorowanie wyspy rozpoczęliśmy od Mesyny. Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne – zadbany port, na miejscu wszystkie potrzebne usługi i źródła wody czy prądu, co w innych włoskich miejscowościach wcale nie było standardem. Pierwsze, co się rzuca w oczy, to długie, niekoniecznie nowoczesne budynki szkoły, poczty i urzędów wzdłuż całego portu. Na włoskim wybrzeżu, przynajmniej tam, gdzie mogłem to zobaczyć na własne oczy, był to dość niecodzienny widok – raczej dominowały deptaki i miejsca skrojone wprost pod turystów.
Jeszcze przed wpłynięciem do portu z wysokości jachtu rzuca się w oczy piękny widok na całą Mesynę. Delikatnie górzysty teren, na którym leży miasto, niegdyś był dla niego przekleństwem. W 1908 roku doszło tam do silnego trzęsienia ziemi, które dodatkowo wywołało tsunami, w wyniku czego zginęło ponad 75 tysięcy osób. Wczytując się w tę historię jeszcze przed dotarciem do celu, patrzyłem na Mesynę nieco inaczej.
Zwiedzanie trzeciego pod względem ludności miasta Sycylii nie trwało długo – spędziliśmy tam raptem jedną noc. Doświadczyłem jedynie dość spokojnego, niczym niezakłóconego nocnego życia. Sporo ludzi w barach i restauracjach – w przypadku Włoch nie jest to nic dziwnego, ale tylko w taki sposób zapamiętałem Mesynę. Można by więc rzec, że to niezbyt dobra laurka, ale w ciągu zaledwie kilkunastu godzin nie miałem możliwości wyrobienia sobie obszerniejszego zdania. Trudno było mi niekiedy odróżnić Włochów od przyjezdnych i „przypływających”, co tylko mogło świadczyć o tym, że ta część wyspy nie jest zbyt często docelowym kierunkiem wyprawy.



Milazzo – magnes na turystów i "ludzi morza"
Dalszy plan wycieczki zakładał ominięcie charakterystycznego cypla Sycylii zakończonego malowniczym miasteczkiem Torre Faro i zawinięcie na zachód w stronę Milazzo. Pierwsze wrażenie – no, to chyba już jest mekka turystów i „jachtowców”. W porcie dziesiątki mniejszych i większych jednostek, kawałek dalej niemal wypełniony po brzegi parking, a wokół toalety, kantory, sklepiki i inne usługi przydatne tym, którzy przez długi czas przebywali na morzu.
Spędzenie dwóch dni w Milazzo pozwoliło mi poczuć tutejszy klimat. Już po wyjściu z portu trafiamy na liczne restauracje, gwarne tłumy turystów i miejscowych. Wszyscy jacyś tacy uśmiechnięci, radośni, bezproblemowi – no może poza kierowcami. Sycylia słynie z „nietypowych” sytuacji na drogach, ale więcej o tym nieco później. Odbiłem sobie również za wstrząsające przeżycia sprzed kilku dni, gdy silny wiatr i niemal sztormowe warunki o mały włos nie zmusiły mnie do porzucenia wyprawy i podróżowania pociągiem – na uroczym straganie znalazłem 5-litrowy baniak wina za 5 euro! Smak? Rewelacja. Zapewne w lokalnej „skali” nie był to trunek najwyższych lotów, ale w tamtym momencie było mi w sumie wszystko jedno. Dla mnie pycha.
Ostatni dzień w Milazzo typowy dla pobytu w porcie – podstawowe zakupy, szybkie czyszczenie jachtu, uzupełnienie wody i plan na dalszą wyprawę. Ten zakładał chwilowe, jednodniowe oddalenie się od Sycylii, ale tym razem na szczęście nie wiązało się to z kilkunastoma godzinami na statku.

Vulcano – trudna, ale piękna wyspa
Naszym następnym celem była wchodząca w skład archipelagu Wysp Liparyjskich wyspa Vulcano, zbudowana z trzech nakładających się na siebie centrów wulkanicznych. Pierwsze przygody mieliśmy już tuż po wpłynięciu do portu, choć słowo „port” jest tu użyte nieco na wyrost. Portem na wyspie jest tak naprawdę niezbyt długi i niezbyt wysoki falochron, kawałek betonowego podestu lub, alternatywnie, dwa krótkie drewniane pomosty. Co więcej, są otwarte na pełne morze, dlatego jakakolwiek większa jednostka dopływająca na wyspę powoduje coś na wzór mini-tsunami – wzburzona woda nie ma na czym tracić swojej siły, przez co kilkunastometrowe jachty i jeszcze mniejsze jednostki nieźle się wtedy bujają.
Generalnie jednak marina na Vulcano ma swój urok. Na próżno szukać tam takich udogodnień jak chociażby w Milazzo – dostępne były skromne prysznice, do których woda pobierana była z morza (rano, gdy nie była jeszcze nagrzana, kąpiel była wyjątkowo rześka), a toalety przypominały te z zaniedbanych kempingów czy zapuszczonych domków wczasowych. Nie chodzi jednak o czepianie się – to wyspa, a na wyspach często panują nieco inne warunki. I trzeba to zaakceptować.
Nawet krótki pobyt na Vulcano pozwala doświadczyć uroków wulkanicznej wyspy. Nieopodal falochronu znajduje się swego rodzaju jacuzzi, w którym woda ogrzewana jest przez gorące gazy wulkaniczne. Kawałek dalej można znaleźć naturalny basen, pozwalający na przyjemne kąpiele błotne. Co jednak warte uwagi – generalnie nad wyspą unosi się woń siarkowodoru wydobywającego się z krateru wulkanu, który potrafi zostać na skórze i ubraniach przez kilka dni.


Capo d'Orlando – nie do końca uzasadniony przepych
Po wulkanicznych przeżyciach wróciliśmy na Sycylię i dopłynęliśmy do Capo d’Orlando. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to przepych, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Marina, jak i cały port były przepiękne – prawdopodobnie dopiero co wybudowane, niezwykle czyste i zadbane, również jeśli chodzi o toalety i prysznice. Do tego na terenie portu bardzo dobrze zaopatrzony sklep, imponująca restauracja i obiekty hotelowe. Na bogato.
Problem był tylko jeden – tam nie było ludzi! Okej, przesadzam, totalnej pustki też nie było, ale rozmiar portu wydawał się zdecydowanie zbyt duży jak na faktyczne jego „obłożenie”. Przyznam, że lekko mnie to przytłoczyło, a do tego zacząłem się zastanawiać, jak w takim miejscu mógł powstać taki moloch. W sieci co prawda można znaleźć fotografie zatłoczonego portu, setki jednostek i wypoczywających ludzi, czyli przeciwieństwo tego, co osobiście zastałem. Może akurat trafiłem tam w złym czasie? Może było tak pusto z jakiegoś powodu? Tego nie wiem.
Obszar w Capo d’Orlando poza portem był niezwykle przyjemny. Po kilkudziesięciominutowym spacerze, prowadzącym wzdłuż murów pięknej latarni morskiej, docieramy do centrum miasta. A tam już włoska idylla – restauracje, bary, sklepy, stragany z pamiątkami. Jest tam w sumie wszystko, czego potrzeba, nawet pomocny krawiec, który pomógł nam w zszyciu naderwanej poduszki z pokładu jachtu. Była to miejscowa „szycha” – kogo byśmy nie spytali o jakiegoś eksperta, każdy z dużą estymą wypowiadał się o panu Marco, zabunkrowanym w swojej wręcz mikroskopijnej pracowni.
No i w końcu poznaliśmy tam prawdziwe włoskie życie nocne. Co prawda nie wstąpiliśmy do żadnego klubu czy dyskoteki (a tych było mnóstwo), ale w taki sposób można było nazwać liczne restauracje. Głośna muzyka, jeszcze głośniejsi „artyści” popisujący się swoimi umiejętnościami w karaoke i tłumy na ulicach – tak zapamiętałem Capo d’Orlando. Wydaje się, że tam życie tak wygląda każdego dnia. I nocy.

Cefalu
Z Capo d’Orlando wyruszyliśmy w dość długą podróż do Cefalu, ale tym razem była znacznie przyjemniejsza – płynęliśmy niemal wzdłuż brzegu, dzięki czemu fale nie były tak okrutne, a do tego mogliśmy z bliska obserwować piękne wybrzeża północnej części Sycylii. Marina tym razem była nieco skromniejsza, otoczona co prawda wysokim falochronem (uff, po Vulcano miałem dość imprez), ale z nieco mniejszą ilością udogodnień. Wystarczy powiedzieć, że do toalety, która notabene nie zawsze była czynna, trzeba było iść około 10 minut. Biada temu, kto nie miał aż tyle czasu aby tam dotrzeć.
Samego Cefalu nie zwiedziliśmy zbyt dokładnie, ale wystarczająco, aby poczuć tamtejszy wspaniały klimat. Jego wizytówką jest piękne miasto pod „wiszącą skałą”. W centralnej jego części jest piękne stare miasto z wąskimi i krętymi uliczkami, a także licznymi lokalami gastronomicznymi. Poza samą skałą, olbrzymie wrażenie robią zabudowania – praktycznie każdy budynek jest utrzymany w pięknym stylu, a wszechobecny tłum nie był w stanie zakłócić wyjątkowego klimatu, jaki towarzyszy temu miejscu. Strasznie żałowałem, że byliśmy tam tak krótko – w końcu nie bez powodu Cefalu nazywane jest perłą Sycylii.
Niestety, był to dla nas jedynie punkt odpoczynku i uzupełnienia niezbędnych zapasów. Szybka wizyta w sklepie, standardowe, krótkie prace przy jachcie i wypłynięcie do kulminacyjnego miejsca wyprawy.



Palermo – magicznie, ale ze wstydliwymi przebłyskami
Do samego portu, jak na turystyczną stolicę wyspy przystało, nie można było się przyczepić. Okolica co prawda dość industrialna, nieco przestarzała i wysłużona, ale miało to swój klimat. Wszystkie usługi dostępne na miejscu, setki turystów czekających na swoje wycieczkowce, a przy tym dość spokojny klimat – zapowiadało się więc przyjemnie.
Na zapowiedziach jednak się skończyło. W Palermo spędziliśmy trzy dni, podczas których każdego dnia doświadczałem tego, co wielu podróżnych również zaobserwowało na Sycylii. Nie powinno Was dziwić, gdy przechadzając się jedną z wąskich uliczek (pięknych, to prawda), nagle przed Wami lub, co gorsza, bezpośrednio na Was zostaną wylane zlewki z wiadra. Właśnie taki widok zastałem Via E. Amari. Jak gdyby nigdy nic, pewna mieszkanka postanowiła wyjść na balkon i wylać to, co zostało jej z domowych porządków. Na szczęście nie trafiła we mnie, ale gdyby tak było, modliłbym się o to, aby w wiadrze była czysta woda.
Co jeszcze bardzo rzuciło mi się w oczy? Śmieci. Tony. Nie było to regułą w poprzednich punktach trasy, ale Palermo bardzo negatywnie mnie zaskoczyło tym, jak bardzo nie dba się tam o wyrzucanie odpadów we właściwe miejsca, a co dopiero mówić o segregacji. Zwykłe kosze przy ulicach, większe kontenery w zaułkach czy tyły restauracji i pubów – wszędzie było tego tyle, że zwykła śmieciarka mogłaby mieć problem, żeby to zabrać. Poza tym pety i papierki po batonach czy cukierkach na chodnikach, rozlane napoje na niemal każdym skrawku czy pozostałości po jedzeniu – wychodzi na to, że to normalne.
Ciekawe były również dwa zjawiska. Po pierwsze, wspominany wcześniej sposób jazdy Sycylijczyków. Totalnie nie zwracają uwagi na przepisy i znaki, a to, że w kogoś stukną czy zarysują, dla nikogo nie stanowi problemu, również dla poszkodowanych. Po drugie, absolutny ekstrawertyzm i gadatliwość Włochów. Okej, tu zaskoczenie było mniejsze, bo zdążyłem się już do tego przyzwyczaić, ale mi osobiście trudno jest zrozumieć, jak można tyle mówić z takim natężeniem decybeli i nie być tym zmęczonym. I żeby było jasne – to nie jest krytyka. Włosi po prostu tacy są, ale w połączeniu z gwarem, odpadami, upałem i oczekiwaniem na dźwięk kolejnej stłuczki czułem, że życie tutaj mogłoby być niezłą przygodą.
Umówmy się – nawet pomimo swoich niedoskonałości, Sycylia ma też mnóstwo plusów. Bazując jedynie na Palermo (choć pewnie dotyczy to również innych miejsc na wyspie), olbrzymią zaletą jest jedzenie. Na każdym kroku można tam znaleźć restauracje i mniejsze lokale, serwujące tak naprawdę każdy rodzaj tutejszego jedzenia. Jako pasjonatowi włoskiej kuchni, wszelkie wady nie mogły mi przesłonić okazji do skosztowania cannoli, niezliczonej liczby wersji makaronów czy pizzy.


Dwa oblicza Sycylii
Choć objazdowe zwiedzanie „wyspy Słońca” uniemożliwia zagłębienie się w szczegóły lokalnych zwyczajów i tutejszego życia, to odwiedzenie kilku regionów Sycylii pozwala na dostrzeżenie pewnych prawidłowości. Włochy są jednym z ulubionych kierunków wyjazdowych Polaków, dlatego nikogo nie zaskoczę, jeśli stwierdzę, że największą ich zaletą jest kuchnia. To jest coś, bez czego trudno mi sobie wyobrazić pobyt w tym kraju. Nie ma znaczenia dokładne miejsce – zarówno na północy, jak i na południu skuszę się na wszystko, co wychodzi z rąk kuchennych mistrzów.
Myślę, że warto tu zaznaczyć, że moje spostrzeżenia są subiektywnym opisem tego, co sam zastałem na miejscu. Dla jednych śmieci i gwar nie muszą być żadnym problemem – wystarczy im fakt, że to po prostu Sycylia. Dla innych może to być jednak pewien szkopuł, który może nawet doprowadzić do zmiany zdania na temat wyspy. Oba obozy mają do tego prawo, ponieważ (i tu chyba nie będzie zaskoczenia) każdy ma rację – Sycylia ma swoje jasne, jak i ciemne strony, przynajmniej jeśli chodzi o aspekt turystyczny.
Nie ma jeszcze komentarzy, może coś napiszesz?