Słynny Janusz z memów istnieje! Pojechałam specjalnie na Borneo, aby go spotkać
Do trzech razy sztuka!
Pierwszy raz o zobaczeniu Janusza z memów zamarzyłam dwa lata temu. Odbywaliśmy wtedy z moim partnerem kilkumiesięczną podróż po Azji. Planowaliśmy ponownie zahaczyć o Malezję (byliśmy już w Kuala Lumpur, Penang i na Langkawi) i ze stolicy polecieć na malezyjską część Borneo. Fajnie się składa, bo loty z Kuala Lumpur do Kota Kinabalu, Kuching czy Sandakan to koszt średnio ok. 100-200 zł w jedną stronę. Szkoda było więc przepuścić taką okazję.
Sousse od 2354 PLN na 7 dni (lotnisko wylotu: Katowice)
Pafos od 2488 PLN na 7 dni (lotnisko wylotu: Gdańsk)
Costa Dorada od 1689 PLN na 7 dni (lotnisko wylotu: Kraków)
Niestety, życie zweryfikowało. W Kambodży mięliśmy małą wywrotkę na skuterze i musieliśmy okroić nasze wielkie plany podróżnicze. Było mi przykro, bo naprawę marzyłam, żeby zobaczyć nosacza sundajskiego. Postanowiłam jednak, że nie odpuszczę i przy najbliższej możliwej okazji wrócę zobaczyć „rodaka”.
Okazja trafiła się dość szybko. Wróciliśmy do Azji po ok. 9 miesiącach. Zaplanowaliśmy wylot na Borneo podczas któregoś wieczoru na wyspie Koh Lanta w Tajlandii. Za niecałe 200 zł na osobę polecieliśmy przez Kuala Lumpur do Kuching – stolicy stanu Sarawak na wyspie Borneo. Chcieliśmy zobaczyć nosacze sundajskie w Parku Narodowym Bako.
– Park zajmuje powierzchnię ponad 2,5 ha.
– To najstarszy obszar chroniony na Borneo.
– Nie dotrzecie tu samochodem – droga do parku wiedzie przez wodę.
– Najprostsza opcja dostania się do przystani Bako Terminal to taksówka z aplikacji Grab (koszt przejazdu ok. 30 MYR).
– Najtańsza opcja dostania się do przystani Bako Terminal to czerwony autobus nr 1 (koszt biletu ok. 5 MYR).
– Łódkę ze sternikiem można wynająć prywatną lub współdzieloną. Do ceny łódki (z reguły ok. 150 MYR) doliczyć trzeba bilet wstępu do parku (20 MYR).
– W Bako można spać – trzeba jednak wcześniej zrobić rezerwację.
– W parku jest kilkanaście tras trekkingowych, które mają różne poziomy trudności.
– Warto zabrać ze sobą duży zapas wody, buty trekkingowe i środek na komary.
– Na terenie parku obowiązuje zakaz kąpieli w morzu – żyją tam krokodyle słonowodne.
– Uważajcie na makaki! Kradną wszystko, co popadnie i (jeśli ktoś im podpadnie) mogą zaatakować.
Przygotowaliśmy się na rejs do Bako, jednak dzień przed podróżą mocno się rozchorowaliśmy. Przez trzy dni ledwo wstawaliśmy z łóżka. Dzień przed wylotem do Kota Kinabalu zerwała się taka ulewa, że nawet nie myśleliśmy o Bako. Dżungla rządzi się swoimi prawami, tym bardziej w deszczową pogodę. „Do trzech razy sztuka!” – postanowiłam. Za trzecim razem musiało się udać.

„Musimy zobaczyć Janusza!”
Będąc w Kota Kinabalu, kupiliśmy lot do Sandakan (koszt ok. 80 zł / osobę). Kolejnego dnia rano mieliśmy powrót, więc wszystko musiało nam się perfekcyjnie spiąć w czasie.
Muszę przyznać, że nie przemyśleliśmy naszej wyprawy do Sandakan. Potraktowaliśmy to raczej jako wyzwanie. Mieliśmy tylko jedno w głowie: „Musimy zobaczyć Janusza!”. Wszystko wyszło spontanicznie. Ok. 6 rano wylecieliśmy – lot trwał 45 minut. Po drodze na próżno wypatrywaliśmy szczytu góry Kinabalu (dach Azji Południowo-Wschodniej). Na szczęście udało nam dojrzeć się słynny wierzchołek w drodze powrotnej do Kota Kinabalu.
Po wyjściu z lotniska w Sandakan odebrał nas błyskawicznie zamówiony na Grabie taksówkarz. To ogromne udogodnienie na Borneo – tanie taksówki. Z lotniska do miejsca docelowego wyszło nam ok. 30 zł, a do pokonania mieliśmy 30 km. Złapaliśmy jeszcze po dwie butelki wody w lotniskowym sklepiku i od razu ruszyliśmy do Labuk Bay – sanktuarium nosaczy sundajskich.
– Możliwość filmowania / robienia zdjęć to koszt 10 MYR.
– Powierzchnia Labuk Bay zajmuje ok. 400 hektarów.
– Na terenie dżungli małpy wędrują swobodnie – należy na nie uważać.
– Labuk Bay stworzone zostało przez prywatnego właściciela, który chciał ochronić endemiczny gatunek nosaczy. Dlaczego? Wokół karczowane są dżungle i zakładane plantacje palm olejowych. Skalę tego przedsięwzięcia zobaczycie w drodze do sanktuarium. Przerażający widok.
– W sanktuarium żyje ok. 150 małp. Są dokarmiane dwa razy dziennie, bo dżungla nie daje im wystarczającej ilości pożywienia.
– Internet na miejscu praktycznie nie działa. Jednak o tym przekonaliśmy się dopiero w drodze do Labuk Bay.
– Pierwsze karmienie na platformie A jest o godzinie 9:30, następne o 14:30. Na platformie B karmienie odbywa się o godzinie 11:30 i 16:30.

Samotnie przez dżunglę – bez Internetu, bez powrotu
Gdy dojechaliśmy na miejsce, nasz taksówkarz kilka razy zapytał, czy ma jechać z nami. Machnęliśmy ręką. Marzyliśmy o przygodzie, więc uprzejmie mu podziękowaliśmy. Pani w kasie biletowej zapytała o to samo (później już wiedzieliśmy, dlaczego). Jej też podziękowaliśmy i uparliśmy się, że idziemy przez dżunglę sami. Rzuciła nam tylko krótko: „Okej, ale nie będziecie mieć powrotu”.
Okazało się, że na piechotę szliśmy tylko my. Zero ludzi wokół. Przedzieraliśmy się przez niemałe błoto. Upał dawał się we znaki, a my mieliśmy tylko po dwie butelki wody, które szybko się skończyły – na szczęście przy platformie B zrobiliśmy zapas. Na drogę wychodziły nam zdziwione carabao, które pasły się nieopodal. Chyba były mocno zdziwione, że w taki skwar jakiś dwoje Polaków maszeruje z plecakami przez dżunglę – w białych butach coraz mocniej zanurzających się w błocie. Dodam, że Wojtek w swoim plecaku miał komputer, bo wieczorem musiał pracować.
Na platformę A szliśmy dobrą godzinę. Już po drodze słyszałam dziwne odgłosy w dżungli – takie jakby… beknięcia? Przekonywałam Wojtka, że to na pewno Janusze (później okazało się, że skakały nad naszymi głowami i śledziły naszą drogę z drzew). Musieliśmy pokonać jeszcze drewniane mostki i chodniki, aby dostać się na platformę A.
Byliśmy na platformie przed 9:00, więc na miejscu byli tylko opiekunowie nosaczy. Kilkanaście małp, przyzwyczajonych do pór karmienia, siedziało już wokół nas. Mogliśmy podglądać je w ciszy i zachwycie, zupełnie bez żadnych innych turystów. Dopiero tuż przed karmieniem pojawili się zwiedzający. Okazało się, że wszystkie grupy były zorganizowane i każda ma swojego kierowcę. My zostaliśmy bez powrotu. No i wciąż bez Internetu.

Janusz z memów istnieje!
Po 9:00 zaczęło się prawdziwe widowisko. Gdy tylko pojawiły się tace z owocami, z dżungli zbiegło kilkadziesiąt nosaczy sundajskich. Ich wielkie, poruszające się w komiczny sposób nosy i charakterystyczne bekanie rozbawiło nas do łez. Tak, Janusz z memów istnieje! Nie mogliśmy uwierzyć w to, że zobaczyliśmy tę małpę na żywo. Tyle razy „kurła” wertowaliśmy
memy z jej udziałem. A tu proszę – cała gigantyczna brygada pomarańczowych cudaków na wyciągnięcie dłoni.
Po karmieniu powoli zaczęliśmy iść w stronę platformy B. Wszyscy spakowali się w samochody, a my kontynuowaliśmy wędrówkę przez dżunglę. Dzięki temu udało nam się zobaczyć… dzioborożca! Cieszyliśmy się jak małe dzieci.
Na platformie B było już znacznie więcej ludzi. Małpy nie miały skrupułów – wchodziły pomiędzy turystów i robiły wiele hałasu. Lepiej nie wyciągać do nich rąk i uważać na to, co trzymacie w dłoniach. To w dalszym ciągu dzikie zwierzęta i nigdy nie wiadomo, jak może się skończyć spotkanie z nimi. Bądźcie ostrożni.
2. Żyją w stadach, którymi rządzi samiec alfa z największym brzuchem i nosem.
3. Polakom nosacze kojarzą się z Polakami, a tubylcom z Borneo z… Holendrami.
4. Nos samic jest mniejszy i bardziej zadarty w górę.
5. Nosacze sundajskie pływają najlepiej ze wszystkich gatunków małp.
6. Dźwięk podobny do trąbienia, który potrafią z siebie wydobyć, zaznacza ich pozycję w
stadzie.
7. W ciągu kilkudziesięciu lat populacja tych małp zmniejszyła się o 50%.
8. Większość życia nosacze spędzają na drzewach – rzadko schodzą na ziemię.
Czy Janusz z memów ma coś wspólnego z Polakami?
Po wizycie na platformie B musieliśmy z Wojtkiem wrócić do miasta. Nie mieliśmy jednak ani internetu, ani kierowcy. Finalnie, bo długich pertraktacjach, udało nam się załatwić transport i wróciliśmy z panią, która miała swojego przewodnika (oczywiście za niemałą sumę, no ale trudno).
Do dziś ze łzami w oczach wspominam tę fantastyczną przygodę. Wędrówka przez dżunglę, pryskające błoto, carabao na drodze, brak Internetu, skwar i odgłosy nosaczy śmigających nad nami po drzewach. I jeszcze dzioborożec, który jak gdyby nigdy nic przeleciał nam przed oczami. Właśnie za to kocham podróżować. Będę to robić, dopóki starczy mi sił.
I tak zupełnie szczerze? Nie mam pojęcia, dlaczego nosacz sundajski został „typowym Januszem Polakiem”. Miejscowi też nie bardzo potrafili odpowiedzieć na pytanie, co łączy Polaka z endemicznym gatunkiem małpy z dżungli. Chyba nigdy się tego nie dowiemy…