Pięć kontynentów, świetne zarobki i 500 USD napiwku. Jak wygląda praca na luksusowych statkach wycieczkowych?
Jak dostać pracę na statku wycieczkowym? Czy są jakieś skomplikowane wymagania? Jak często chce się wszystko rzucić i wrócić do domu, a przede wszystkim czy można na tym zarobić i czy to przygoda życia?
Jedni mówią, że to praca marzeń dla podróżników. Inni, że to zdecydowanie najgorsza robota w dramatycznych warunkach. Sprawdzamy, jak jest naprawdę. W rozmowie z nami Michał Kolberski opowiada o latach spędzonych na luksusowych rejsach. A wie o czym mówi, bo w takiej pracy spędził niemal pięć lat i z jednego z najniższych stanowisk awansował do roli menadżera sali.
Aneta Zając: Zacznijmy po kolei. To, że opłynąłeś niemal cały świat, już wiem. Ale skąd Ty się tam w ogóle wziąłeś?
Michał Kolberski: Szukałem pracy w Krakowie, ale jakoś nie mogłem znaleźć nic konkretnego. Wtedy, w jakimś dużym portalu z ofertami pracy, trafiłem na ogłoszenie, że jakaś agencja szuka pracowników na rejsy wycieczkowe. Pomyślałem, czemu nie? Znałem język, bo wcześniej kolega namówił mnie na wyjazd typu Work & Travel. Zresztą wtedy też zrozumiałem, jak fajne jest podróżowanie i że chciałbym to robić. Nic mnie nie trzymało na miejscu, mogłem jechać.
Od razu Cię przyjęli?
Nie, przede wszystkim to z daleka pachniało jakimś przekrętem. Zatrudniała mnie agencja, a nie bezpośrednio organizator rejsów i jeszcze zanim zaczął się proces rekrutacyjny musiałem przejść szkolenie w Warszawie, za które musiałem zapłacić 400 PLN. I nie masz żadnej gwarancji, że przejdziesz dalej. Dopiero po 6 godzinach intensywnego kursu, gdzie pokazywali nam wszystko od a do zet, opowiadali o tej pracy, życiu na statku, a nawet prezentowali sam statek, na kolejnym spotkaniu była już kobieta z Celebrity Cruises. Zaryzykowałem, ale w sumie się opłaciło.
W sumie?
No tak, bo aplikowałem na inne stanowisko. Chciałem być asystentem kelnera, a zostałem runner, czyli kimś, kto na statku dba o przekąski. Na początku bardzo pomogli mi Polacy, których spotkałem na statku. Do tego sumiennie pracowałem, więc szybko udało się awansować. A mogłem przecież odmówić, gdy zaproponowali mi niższe stanowisko niż zamierzałem.

Nie miałeś żadnych obaw? To nie jest praca, z której można po prostu wyjść, gdy Ci nie odpowiada. Musisz przynajmniej dopłynąć do najbliższego portu.
Nie do końca wiedziałem, co mnie czeka. Zresztą sam początek nie obył się bez przygód. Agencja zapłaciła za mój bilet do Wenecji, gdzie miałem zacząć pracę. Lecę samolotem, oglądam port z góry, a tam mój statek właśnie… odpływa. A ja mam 100 EUR w kieszeni, jestem w obcym mieście i nie znam włoskiego. Okazało się, że… miałem bilet na zły dzień.
To była Twoja wina czy agencji?
Ich, ale kazali mi się zameldować w Hiltonie i czekać. Sprawdziłem, noc kosztowała 120 EUR, ja tyle nie miałem, ale znów musiałem zaryzykować. Na szczęście po paru godzinach pośrednik się ze mną skontaktował. Zapłacili za hotel, opłacili kolejny lot – tym razem do Rzymu i kazali na drugi dzień „dogonić” statek. Na lotnisku znalazłem kobietę, która zgarniała wszystkich nowych pracowników. I znów kłopot – nie ma mnie na liście, bo przecież miałem zacząć w Wenecji. Pokazałem kontrakt i uwierzyła na słowo.
Początek nie brzmi najlepiej, ale tak naprawdę później nie mogło być już chyba gorzej?
Wtedy nie było mi do śmiechu, dziś patrzę na to inaczej.
No dobrze, a czy każdy nadaje się do takiej pracy? Jakie są wymagania?
Jeśli chodzi o pracowników z Europy, trzeba mieć skończone 21 lat. Ci, którzy przyjeżdżali z Azji, byli młodsi. Trzeba być zdrowym – sprawdzają nawet takie rzeczy jak choroby weneryczne czy HIV. I oczywiście trzeba znać angielski. Poza tym praktycznie nie ma żadnych specjalnych wymagań.

Czyli nie jest trudno się dostać?
Dostać nie, ale to nie jest lekka praca. Kilka, a częściej kilkanaście godzin dziennie w pracy. Nie ma ani jednego dnia wolnego – pracujesz codziennie. Weekendy, święta, każdy jeden dzień. Moje kontrakty zwykle trwały 8 miesięcy, czasem 9. Potem miałem 3-4 miesiące przerwy i znów na statek. I nie jest lekko, bo gdy masz wolny czas to albo odsypiasz albo – jeśli akurat jest dzień portowy i można wyjść na ląd, to się z tego korzysta. Chociażby po to, żeby pójść gdzieś, gdzie jest internet i skontaktować się ze znajomymi, z rodziną.
Ale przecież na statkach jest internet?
Tak, ale bardzo drogi. Na początku mojej pracy kosztował kilkanaście centów za minutę. Moje miesięczne rachunki za internet dochodziły nawet do 300, 400 USD. W Krakowie za to wynajmiesz kawalerkę, a na statku dopiero opłacisz internet. Na lądzie było dużo taniej, można było dowiedzieć się, co dzieje się na świecie, pogadać z kimś w Polsce albo czasem po prostu – pooglądać głupoty dla czystej rozrywki.
Mówisz o rachunkach, a co z resztą kosztów? Wyżywienie, pokoje? Czy to jest wliczone w kontrakt czy musicie dopłacać cokolwiek?
To jest na statkach najfajniejsze. Zarabiasz dużo i nie bardzo masz, gdzie to wydać. Wszystko mamy za darmo, zarówno posiłki jak i zakwaterowanie. Często też można załapać się na darmowe wycieczki fakultatywne na lądzie. Wystarczy zgłosić się na ochotnika i po prostu w odpowiednim momencie stać z tabliczką z numerkiem – tak, żeby ludzie z rejsu się nie zgubili. Ale przez większość czasu zwiedzasz na równi z nimi. Tylko, że nic za to nie płacisz.
Zarabia się dużo. Co to znaczy? Mówimy o setkach, tysiącach dolarów?
Przede wszystkim bardzo często jest tak, że firma w ogóle nie wypłaca stałej pensji. Nie ma czegoś takiego jak wynagrodzenie wpisane w kontrakt. Wszystko, co zarabiamy to napiwki, ale musisz pamiętać, że te na statkach są jakby wliczone, obowiązkowe.
To znaczy, że każdy pasażer musi je zapłacić niezależnie czy mu się podoba czy nie?
Oni oddają je w takich specjalnych kopertach i to jest dzielone odpowiednio na załogę. Jeśli coś komuś wybitnie się nie spodoba, może to zgłosić. Wtedy prawie na pewno dostanie zwrot części pieniędzy. Ale to nie zdarza się często. Ludzie raczej dokładają do obowiązkowych napiwków jeszcze takie od siebie.

Napiwki, zwroty. Ale powiedz konkretnie: czy na tym da się dobrze zarobić, a jeśli tak, to ile?
Jako kelner zarabiałem od 3 do 5 tys. USD miesięcznie. I 80 proc. tej kwoty byłem w stanie bez problemu wysłać sobie do Polski, odłożyć. Czasem zdarzały się też wyjątkowe napiwki. Kiedyś dostałem np. 500 EUR i to od rodziny, po której bym się tego wcale nie spodziewał.
A po kim można się spodziewać?
Przede wszystkim po Amerykanach. Oni wiedzą, czego oczekują i za to płacą. Jeśli dobrze ich obsługujesz – rozmawiasz z tymi, którzy chcą być zagadani albo wręcz przeciwnie – szybko wydajesz dania tym, którzy nie lubią spędzać dużo czasu w restauracjach, jesteś za to wynagradzany. O Polakach, których spotykałem też nie mogę powiedzieć niczego złego, choć bardzo często byli to ludzie, którzy mieli w Polsce jedynie krewnych albo wyprowadzili się wiele lat temu.
To o kim można powiedzieć coś złego?
Najgorsi byli chyba Brytyjczycy i Hindusi. Ci pierwsi potrafią wytknąć nawet najdrobniejszy błąd, są bardzo wymagający, oczekują często zaskakujących rzeczy i dosyć dużo narzekają. Danie w normalnej temperaturze jest dla nich za zimne, talerze nie są odpowiednio podgrzane (a robiliśmy to niemal tylko dla nich). Natomiast Hindusi wręcz odwrotnie – niewiele potrafili docenić. Oczekiwali raczej, że wejdą na statek, a tu będziemy serwować im te same dania, które mają w Indiach. Pamiętam na przykład, że przeszkadzało im, że chleb naan nie jest wypiekany na żywym ogniu tylko na płycie. A przecież trzeba pamiętać, że jesteśmy na statku. Oni też tratowali nas nie najlepiej, biegaliśmy koło nich przez cały wieczór niemal z braku wyboru olewając innych gości, a oni na koniec machali z dumą pięciodolarowym banknotem. I uważali, że to napiwek naszego życia.
Krążą legendy o złym traktowaniu załóg takich statków – o koszmarnych pensjach, warunkach życia itd. Jak już ustaliliśmy, pensji jako takich nie ma wcale, a co z warunkami?
Mieszka się w dwuosobowych pokojach, zazwyczaj łączy się ludzi po narodowości. Jest sporo obowiązków, ale też dużo przywilejów. Mamy własny bar, dyskotekę, mamy gry, konkursy z nagrodami. Są też świetne wyzwania – np. komu uda się rzucić palenie albo najwięcej schudnąć, może zgarnąć na koniec kontraktu jakiś bonus. Oczywiście jest też norma liczby promili we krwi, której nie możemy przekroczyć i jest to wyrywkowo sprawdzane. A to, jak się pracuje w dużej mierze zależy od tego, na jakiego szefa trafisz. Z mojego doświadczenia wynika, że jeżeli oni sami przeszli drogę od niższych stanowisk do wyższych, to zawsze lepiej traktują swoich podwładnych.

Czyli nawet w wolnym czasie zabalować nie można?
Można, ale trzeba pilnować, żeby Cię nie złapali. Przy okazji to integruje załogę, można poznać świetnych ludzi, nawiązują się bliższe i dalsze znajomości.
A romanse?
No pewnie! I to od takich, że ktoś poznaje na statku miłość swojego życia, a później jest ślub i dzieci, do tych bardziej nieprzyjemnych, gdy przykładny ojciec i mąż na statku ma drugie życie. Generalnie mam teraz znajomych na całym świecie i to jest jedna z najfajniejszych rzeczy, jaka mi z tej pracy przyszła.
Czy Twoim zdaniem taka praca jest dobrą opcją dla kogoś, kto kocha podróże i po prostu chce zarabiać i jeździć po świecie? Czy raczej na zwiedzanie nie zostaje dużo czasu?
To jest przygoda życia. Jedyne, co bym zmienił, to zakontraktowałbym się dużo wcześniej i pojechał na kilka kontraktów więcej. To jest super opcja dla młodych ludzi, można też rekrutować się parami – zwykle dostaje się wtedy umowę na jednym statku i wspólny pokój. Zwiedziłem mnóstwo świata – od Europy, przez rajskie karaibskie wysepki, po obie Ameryki, nawet z Alaską. Później za zarobione pieniądze udało mi się dołożyć do tego Azję. Byłem w ponad 60 krajach. A kiedy wróciłem do Polski miałem nie tylko pół zwiedzonego świata za sobą, ale też gigantyczne doświadczenie i… spory kapitał. I można z nim zrobić, co tylko się chce… Czy to może być zła opcja?
I z tym otwartym pytaniem zostawiamy już czytelników.