7 dowodów na to, że turyści z Polski się „cywilizują”. Stereotyp cebulowego Janusza i Grażyny przechodzi do historii
Mniej się upijamy na pokładzie, więcej podróżujemy na własną rękę, jesteśmy bardziej świadomi – ostatnie lata przyniosły poważne zmiany pod względem tego, w jaki sposób zachowują się nasi turyści.
W kontekście podróżowanie i turystyki „cebulactwo” jest terminem dość uniwersalnym, które dla każdego znaczy co innego. Dla jednych są to klasyczne sandały nałożone na skarpety, dla innych – pomidory i kanapka z jajkiem w pociągu / samolocie, ale chyba najpowszechniej cebulactwo do spółki z buractwem kojarzy się nam z alkoholem i kiepskimi skutkami jego nadużywania. Bo wiecie jak to jest z alkoholem – przy spożyciu często z człowieka wychodzi prawda i to taka, która lepiej, aby była w nas szczelnie zamknięta.
Różne są więc granice owego cebulactwa, wokół których orbitują stereotypowi Janusz i Grażyna. Często dotyczą one pewnego nieobycia, braku znajomości powszechnie przyjętych reguł. Pamiętacie choćby sytuację z saloniku na Lotnisku Chopina, które musiało wywiesić kartkę, że jedzenie służy wyłącznie do konsumpcji na miejscu i nie można wynosić go na zewnątrz oraz zabierać „na drogę”. Było wtedy trochę śmiechu i trochę zażenowania.
Nie ulega jednak wątpliwości, że w ostatnich latach polski turysta trochę się zmienił. Czy na lepsze? Tak nam się wydaje, choć oczywiście zależy jak na to spojrzeć. Poniżej przedstawiamy dowody zebrane na potwierdzenie tej tezy na podstawie własnych obserwacji i rozmów z przedstawicielami branży turystycznej.

Latamy znacznie częściej – jesteśmy coraz bardziej obyci
Sezonowość wciąż jest poważnym problemem dla biur podróży – w okresie od kwietnia do października na wycieczki zorganizowane wylatuje ponad 80 proc. wszystkich klientów touroperatorów. Nie oznacza to jednak, że w sezonie zimowym nic się nie dzieje, bo coraz częściej w lukę w sezonie zimowym wchodzą tani przewoźnicy. Wszystko zaczęło się kilka lat temu od eksperymentów z „zimowymi” rejsami na Maltę czy trasą z Krakowa do Ejlatu. Pomysł był prosty: bardzo tani bilet lotniczy miał stanowić zachętę do wyjazdu. I rodacy kupowali bilety na potęgę. Efekt? W zeszłym roku, także dzięki zimowemu wczasowaniu, liczba pasażerów na polskich lotniskach po raz pierwszy przekroczyła 40 mln pasażerów. Oznacza to, że po raz pierwszy w historii statystyczny Kowalski przynajmniej raz w roku podróżował samolotem. A skoro częściej lata sam, to znaczy, że nabiera szeroko pojętej ogłady.
Wydajemy trochę więcej na lotniskach – pijemy trochę mniej w samolotach
Statystyczne lotnisko w Polsce zarabia na jednym pasażerze przeciętnie ok. 25-30 PLN. Ale gdy tym statystycznym pasażerem jest klient biura podróży, ta wartość może wzrosną nawet dwukrotnie. Ale tylko pod warunkiem, że wszelkie zachcianki takiego klienta są zrealizowany.
– Klient biura podróży jest znacznie bardziej skłonny do wydawania pieniędzy, bo on już zaczyna wakacje i na start tych wakacji chce sobie robić prezenty i drobne przyjemności – komentuje Tomasz Kloskowski, prezes lotniska w Gdańsku.
Ale przyznaje, że lista wymagań takiego pasażera jest duża: lotnisko musi być dobrze położone, żeby nie trzeba było do niego długo dojeżdżać, a na miejscu taki pasażer powinien znaleźć bogaty zestaw sklepów, dobrą kawiarnię i kilka restauracji, najlepiej na każdą kieszeń.
O tym, jak ważna jest lokalizacja, najlepiej przekonuje ostra reakcja biur podróży i linii czarterowych na decyzję o przeniesieniu tych operacji lotniczych z Lotniska Chopina do portu w Radomiu. Delikatnie rzecz ujmując – touroperatorzy nie są zadowoleni z tej decyzji i wskazują na to, że raczej będą chcieli zostawać w Warszawie za wszelką cenę, bo tego chcą ich klienci.
Więcej nie wydają zresztą tylko pasażerowie czarterowi.
– Pasażer tanich linii staje się dla nas coraz bardziej interesujący. Ale też pozyskanie jego zainteresowania jest dla nas dużym wyzwaniem. Wszystko sprowadza się do tego, by zapewnić pasażerowi pozytywne przeżycia, jeszcze zanim znajdzie się on na lotnisku. A już w samym porcie za wszelką cenę nie możemy dopuścić do tego, by się zdenerwował szukając miejsca parkingowego lub gdy długo czeka w kolejce do kontroli bezpieczeństwa. Sprawa jest więc prosta: chodzi o to, by pasażerowie miło spędzili czas na lotnisku, mając do wyboru ciekawe formy spędzenia wolnego czasu – mówi Mariusz Wiatrowski, prezes lotniska w Poznaniu.
To wzmaga bowiem apetyt na zakupy. A pewnym niuansem wynikającym z tej sytuacji jest fakt, że… coraz rzadziej zdarzają się na pokładach żartownisie nadużywający procentów. Oczywiście, takie historie dalej się zdarzają (a media chętnie podejmują te tematy, więc zwykle jest o nich głośno), ale mówiąc oględnie – coraz rzadziej dotyczy to pasażerów z Polski, którzy wypili za dużo przed rejsem i już w powietrzu dają się we znaki obsłudze i współpasażerom.
Czas jednak łagodzi obyczaje. Być może żartownisie zastanowią się dwa razy nad kolejnym pijackim wygłupem, widząc np. rachunek za awaryjne lądowanie. W zeszłym roku pasażer, który w czasie lotu z Warszawy do Hurghady zażartował w rozmowie z obsługą, że ma przy sobie ładunek wybuchowy, został obciążony wszystkim i kosztami awaryjnego lądowania w Burgas. Linia Small Planet Airlines wyceniła je na ok. 30 tys. EUR.

All inclusive nie jest już potęgą
Oczywiście, wciąż najwięcej sprzedaje się wycieczek z nielimitowanym dostępem do jedzenia i napojów, gdzie jedynym naszym zmartwieniem jest to, jak zaklepać sobie najlepszy leżak jak najbliżej basenu. Takie „lenistwo” prowadzi jednak do wielu problemów. Ja osobiście byłem z rodziną raz na wczasach z biurem podróży. Byliśmy na Maderze i wybraliśmy tę ofertę głównie dlatego, że było to last minute. W efekcie cena przelotu i hotelu z wyżywieniem wynosiła praktycznie tyle samo, ile wyniosłyby nas bilety lotnicze. Mieliśmy jednak ofertę HB, co dawało nam dużo czasu na zwiedzanie okolicy. Ale przy każdym śniadaniu musieliśmy wysłuchiwać rozmów przy sąsiednich stolikach, które leciały mniej więcej tak.
– Kochanie, może wybralibyśmy się na te klify? Wynajęli samochód na parę godzin, to tylko parę kilometrów od naszego hotelu.
– No tak, ale już za 2 godziny zaczynają serwować obiad. Nie zdążymy, nie ma szans.
To taka specyficzna wersja „syndromu sztokholmskiego”, który można przerobić na „syndrom szwedzkiego stołu”. Pojechałbym, ale nie mogę, bo zapłaciłem, a jak zapłaciłem, to muszę jeść, bo mi się należy. Tym bardziej, że oferta all inclusive najczęściej nie jest jakoś drastycznie droższa w porównaniu do np. samych śniadań i obiadokolacji.
Ale na tym froncie widać pewne zmiany.
– W naszym hotelu działa punkt lokalnej wypożyczalni aut. Jeszcze kilka lat temu turyści z Polski omijali go szerokim łukiem. Dziś cieszy się sporą popularnością. Ludzie najczęściej wypożyczają auto na 1-2 dni, choć zdarzają się i tacy, którzy biorą nawet na 4. Czy organizujemy wycieczki? Tak, ale choć nie powiem tego pod nazwiskiem, wiadomo, że taka wycieczka autokarowa ledwo starczy na liźnięcie miasta – cały czas ktoś cię pogania, potem godzinka czasu wolnego i tyle. Dlatego cieszę się, że nasi turyści coraz chętniej wychodzą do miejscowych – mówi Magda, rezydentka w jednym z hoteli na Półwyspie Iberyjskim.
Innym dowodem na to, że powoli jako turyści dojrzejemy jest…
… relatywny brak popularności „polskich stref”
Nie zrozumcie mnie źle – uważam, że pomysł Rainbow z hotelem „tylko dla Polaków” jest strzałem w dziesiątkę, zwłaszcza dla ludzi, którzy niepewnie czują się w posługiwaniu językiem obcym i lubią, gdy podczas urlopu wszystko jest tak samo jak w Polsce, tylko 20 stopni cieplej. Ale gdyby faktycznie to był taki megahit, to zapewne inne biura podróży już teraz oferowałyby podobne oferty.
Ale z drugiej strony – w zagranicznych wyjazdach chodzi też przecież o poznawanie obcych kultur. Jak na tym tle wypadamy?
– Ja się absolutnie nie boję zagranicznych wyjazdów. Nie mówię co prawda dobrze po angielsku, ale myślę, że w połączeniu ze strzępami niemieckiego, mową ciała i odrobiną języka migowego jestem się w stanie dogadać z każdym. Nie jesteśmy już młodzi, ale nie mamy problemu z tym, żeby podczas wakacji wybrać się do lokalnej knajpki, żeby spróbować miejscowych specjałów. Kuchnia w tych hotelach jest… trochę nijaka. Cały czas serwują to samo – mówi mi pani Basia, 62-letnia dziarska emerytka, która z uciech last minute korzysta przynajmniej 2 razy w roku.
A jak już przy knajpach jesteśmy, to czas na kolejną obserwację.

Częściej dajemy napiwki
Bo i częściej wychodzimy do lokalnych knajpek. Jeszcze kilka lat temu rodaków w resturacji na urlopie dało się rozpoznać głównie po gremialnym „Co jest k***?!?” w reakcji na rachunek i widoczne niedopatrzenie w karcie menu, że do całkowitej kwoty za kolację dolicza się np. 15 procent za serwis. Dziś jesteśmy już lepiej przygotowani, ale też chętniej dajemy napiwki z własnej, kompletnie nieprzymuszonej woli.
Mój znajomy Joao, który pracuje jako kelner w restauracji w Porto, charakteryzuje klientów z Polski, jako dość… wymagających.
– Klient z Polski potrafi dać napiwek, ale tylko, jeśli widzi, że kelner się stara, dopytuje czy smakuje, czy może coś jeszcze podać. Jeśli masz gorszy dzień i turysta z twojego kraju to widzi, to możesz się pożegnać z napiwkiem – śmieje się Joao.
To wszystko wiąże się też z tym, że… no, nie oszukujmy się. W ostatnich latach dość mocno wzbogaciliśmy się jako społeczeństwo. Efekty widać, patrząc na mapę naszych ulubionych wakacyjnych kierunków.

Nie mamy problemu, żeby wydać trochę więcej na wczasy
Biura podróży przyznają, że wciąż bardzo ważnym kryterium przy wyborze oferty wczasowej jest cena. Ale nie jest już to kryterium najważniejsze.
– Wraz ze wzrostem zamożności rośnie zainteresowanie wyższymi kategoriami. W najpopularniejszych krajach wybieramy wyłącznie hotele powyżej 4 gwiazdek – mówi Krzysztof Piątek, prezes biura podróży Neckermann Polska.
To nie tylko kwestia szpanu czy wygody, ale też bezpieczeństwa oraz zmiany, jaka w nas zaszła wraz ze wzrostem zasobności naszych portfeli. Przypominam sobie 2010 rok i dramatyczną sytuację w Grecji: strajki na lotniskach i w komunikacji zbiorowej, zamknięte banki i wielotysięczne demonstracje, starcia z policją i palenie kukieł Angeli Merkel oraz innych polityków. W tamtym momencie większość turystów z Europy Zachodniej była przerażona i masowo odwoływała swoje rezerwacje w greckich hotelach. A jedyną nacją, która nie tylko nie anulowała pobytów, ale zaczęła rezerwować jeszcze więcej wczasów w tym raju, byli… Polacy. Powodem były oczywiście ogromne obniżki cen, które okazały się wystarczającym wabikiem dla naszych rodaków.
Dziś już tak nie jest. Dowód? Choć w ostatnich latach hotele w Turcji czy Egipcie bardzo mocno schodziły z cen, to Polacy w obawie o swoje bezpieczeństwo pozostawali niewzruszeni i po fali ataków terrorystycznych wybierali bardziej „bezpieczne” kierunki. Mało tego, polski turysta był gotowy dopłacić nawet kilkaset PLN, byle wykupić sobie turnus w dość drogiej jednak Hiszpanii, która w ubiegłym roku była jednym z turystycznych hitów.
A cena naprawdę nie jest już kluczowa
Pokazuje to przykład Tunezji. Choć w tym roku w końcu nastąpił zdecydowany wzrost liczby sprzedanych wycieczek do tego kraju, to wciąż podchodzimy do wczasów w tym kraju nieufnie. Pamiętamy bowiem o wydarzeniach z 2015 roku, gdy w atakach terrorystycznych zginęło wielu zagranicznych turystów Co w związku z tym? Okazuje się, że tak jak czas wyleczył rany w przypadku Egiptu i Turcji, które dzisiaj znów znajdują się wśród najpopularniejszych kierunków dla turystów z Polski, tak w przypadku Tunezji będziemy jeszcze musieli trochę narzekać na odwrócenie trendów. Bo cena już naprawdę nie jest dla wielu turystów z Polski najważniejsza. Dla przypomnienia: w rekordowym 2008 roku w Tunezji urlop spędzało ponad 4 mln turystów z Europy, w tym 200 tys. Polaków.