Strażnicy Cudzych Podróży – największa zmora turystyki. Też macie tego dość?
Oceni długość twojego wyjazdu, sprawdzi, czy był wystarczająco wartościowy, da ci znać, czy miejsce, które wybrałeś, nie jest zbyt sztampowe, a trasa wystarczająco „poza utartym szlakiem”. To dzięki niemu dowiesz się, czy twoje wakacje w ogóle się odbyły, czy miały sens i czy przypadkiem nie zostaniesz skazany na dożywotnie bycie turystą. Oto on – Strażnik Cudzych Podróży wyposażony w Kodeks Prawa Wakacyjnego.
W dzisiejszych czasach, gdy podróże stały się tanie i powszechne, a regularnie podróżujących osób, jest więcej niż nigdy dotąd, niemal każdy, kto wypowiada się na ich temat, musi się zmierzyć z krytyką swojej wizji podróżowania. Wystarczy dowolna grupa na Facebooku, forum, a nawet komentarze pod podróżniczym postem i już dowiecie się, ile popełniliście błędów, jak bardzo nie nadajcie się na „prawdziwych podróżników” i że wasze wyjazdy – po prostu nie mają sensu.
Wszak zawsze znajdzie się powód, dla którego twoje podróże są gorsze od podróży tajemniczego Strażnika Cudzych Podróży, jakże często skrytego za fałszywym profilem na Facebooku czy pseudonimem w systemie komentarzy. Zwłaszcza, że każdy z nich może mieć własną – jedynie sobie znaną – wersję Kodeksu Prawa Wakacyjnego.
Zgodnie z nim:
Nie możesz jeździć do typowych miejsc. Hiszpania, Włochy, Grecja – odpadają, bo przecież „tam to tylko masówa już teraz”, ale też musisz tam pojechać, no bo „jak to nie byłeś w Hiszpanii, Włoszech i Grecji? Przecież wszyscy tam byli!” Odwiedziłeś już Turkmenistan, Arabię Saudyjską i pięć innych mniej typowych czy stricte turystycznych krajów, bo chciałeś w końcu być prawdziwym podróżnikiem – zawsze znajdzie się ktoś, kto był też w Afganistanie i Syrii – i to w ciągu ostatniego roku! Byłeś w Czarnobylu? Fajnie, ale on był tam 20 lat temu, zanim „się zjechali ci wszyscy, co są tam teraz”. Podobnie zresztą jak w Petrze, na Malediwach, a nawet w Złotych Piaskach.
Zbierasz pieniądze i urlop, bo planujesz wyruszyć w długą podróż w przyszłym roku? Też mi z ciebie podróżnik, raz w roku nawet nie wyjeżdża! Wyjeżdżasz co chwilę na krótkie wyjazdy? Też mi z ciebie podróżnik, same city-breaki, zamiast porządnej wyprawy! Powinieneś się szczepić – chyba, że jesteś skąpym idiotą, który naraża swoje życie i ma w poważaniu wszelkie zalecenia, a także nie powinieneś się szczepić – chyba że jesteś idiotą, który dał się naciągnąć konowałom i niepotrzebnie panikuje. Nie możesz korzystać z saloników na lotniskach, bo prawdziwy podróżnik śpi na podłodze owinięty śpiworem, który widział więcej krajów niż wszyscy twoi koledzy razem wzięci, ale powinieneś korzystać z saloników, bo skoro tyle latasz, to już chyba masz jakiś status, nie?
Masz za dużo selfie albo masz ich za mało. Jedziesz na za krótko albo jedziesz na zbyt długo, masz za mało bagażu albo masz go za dużo, zwiedzasz tak jak wszyscy albo nie zwiedzasz tak jak powinieneś, byłeś zbyt wiele razy w tym samym miejscu, byłeś zbyt mało razy w tym samym miejscu. Byłeś w złej porze roku albo byłeś w tej zbyt obleganej. Nie stałeś w kolejce, więc nie znasz życia. Stałeś w kolejce – jesteś frajerem. Zapłaciłeś więcej – naiwniak. Zapłaciłeś mniej – w ogóle tam nie byłeś, nie ma takich cen!
Mówiąc krótko – czego byś nie zrobił, gdzie byś nie pojechał i jak nie spędzał urlopu – robisz to źle. Zawsze znajdzie się ktoś, dla kogo twoje podróżowanie nie jest wystarczająco prawdziwe, zaangażowane, alternatywne i niszowe, ktoś, kto rzuci w Ciebie słowem „turysta” – jakby to była jakaś obelga i piętno. Zawsze znajdzie się ktoś, kto robi to lepiej, bardziej, robił to wcześniej albo dłużej.
Tymczasem czego byście sobie nie wmawiali, turystą jest każdy z nas. Nie ma znaczenia, czy odwiedzasz Tadżykistan, Kaszgar, Annapurnę czy Rzym, Wiedeń i Barcelonę. Turysta to „osoba odbywająca podróż, wycieczkę lub wędrówkę w miejscu niebędącym miejscem jej stałego zamieszkania, w celu aktywnego spędzenia czasu” i tyle. Możesz być przy okazji podróżnikiem, jeśli – według słownika – „odbywasz liczne i dalekie podróże w celu zwiedzania świata”, ale turystą i tak pozostajesz – czy ci się to podoba czy nie.

Krótkie wyjazdy? Bzdura, absurd, „poroniony pomysł”
Najbardziej gorące dyskusje zawsze dotyczą długości pobytu. Krótkie wyjazdy absolutnie nie mają racji bytu, nie pozwalają na zwiedzanie i są „zaprzeczeniem idei prawdziwego podróżowania”. To nic, że wielu naszych czytelników woli polecieć 4 razy na 3 dni (nie marnując przy tym urlopu) niż raz na 12 i dane miejsce ma obcykane lepiej niż niejeden długodystansowiec. NIE LICZY SIĘ! NIE WOLNO CI! To znaczy wolno, ale nie mów, nie waż się doradzać innym, wypowiadać na temat danego miejsca ani chwalić, że je odwiedziłeś.
Wszak krótki wyjazd to żaden wyjazd, a Strażnik Cudzych Podróży na pewno tylko czeka, żeby ci to wytknąć. Niestety Kodeks Prawa Wakacyjnego dość nieprecyzyjnie wskazuje, jaka długość urlopu jest wystarczająca.
Może więc trzeba po prostu odgórnie ustalić, od ilu dni spędzonych w danym miejscu, podróż do niego zostaje uznana za wykonaną. Wiecie – jak w serwisach streamingowych – że obejrzenie materiału liczy się od tylu i tylu minut albo na jak na sprawdzianie z matmy – zaliczyłeś dopiero, jeśli udało ci się ogarnąć powyżej X procent? To byłoby dobre!
I nie ma, że np. taki Singapur na cztery dni to jest idealny czas, żeby nie zbankrutować, nie zanudzić się i nie zapłakać nad tym, jak rozwiniętym technologicznie jest krajem. Nie ma. Siedzisz siedem dni albo nie wpisuj sobie na listę odwiedzonych! No dobra, ale Singapur jest niewielki, to może jednak od trzeba przeliczać w kontekście powierzchni? Na przykład 2 dni na każde 100 tys. km²? Wtedy na taką Polskę wychodzi niecały tydzień, ale z drugiej strony na Wietnam też. Trochę za mało, żeby czuć się podróżnikiem, nie? Za to Indie liczyłyby się dopiero od 65 dni! To może jednak to jest dobry plan?
A może trzeba zastosować jakiś wzór? Na przykład liczba zabytków z listy „koniecznie do zobaczenia” dzielona przez listę dni? Jeśli wychodzi więcej niż jeden zabytek na dzień, to sprawa jasna – ooooj, nie przykładacie się do zwiedzania. Żadni z Was zwiedzający! Turyści zwykli, co po łebkach tylko chcą odbębnić. Nieładnie…
Oczywiście komentarze na temat długości wyjazdów znajdziecie także pod naszymi ofertami. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przy 830 tys. fanów na Facebooku – absolutnie nie ma dobrej długości wyjazdu. Dominikana na 9 dni? „Panie, kto by tyle leciał na tak krótko”. Dominikana na 14 dni? „Ech, tyle urlopu?”. Doba w Tel Awiwie? „Poroniony pomysł, co niby można w tyle zobaczyć?”. Tydzień w Tel Awiwie? „Tel Awiw jest mega nudny, co tam robić przez tydzień?”. Cztery dni w Tel Awiwie? „Termin zahacza o sobotę, więc chyba bez sensu lecieć?”. Oblotówka po Azji południowo-wschodniej rozpisana na 3 tygodnie? „To chyba jakaś gonitwa, a nie wakacje”. Oblotówka rozpisana na 3 miesiące? „Ciekawe, kto sobie może na to pozwolić?”. I tak w kółko. Krótkie wyjazdy są zawsze za krótkie, długie za długie, a pozostałe są za bardzo w sam raz.

Wyjazdy zorganizowane? Weź się nie ośmieszaj!
Na szczęście – czy jeździsz na krótko, czy na długo, czy robisz to często czy raz w roku, czy śpisz w hostelu czy pod namiotem i niezależnie od twojego podejścia do szczepień , jeśli tylko wybierasz wyjazdy na własną rękę, to zawsze dogadasz się z pozostałymi Strażnikami Cudzych Podróży. Wszak nic nie łączy tak mocno jak wspólny „wróg”, czyż nie? A co może być lepszego do zhejtowania, jeśli nie klasyczny wyjazd z biurem podróży? No przecież to się aż samo prosi, prawda?
Tak, ja też się lubię czasem ponabijać z all inclusive, bo to wdzięczny temat do żartów i mam niemałe ciarki żenady, gdy widzę swoich rodaków rozlewających wódę na lewo i prawo, „bo zapłacone”, ale dokładnie to samo uczucie towarzyszy mi, gdy w tej samej konfiguracji widzę Rosjan czy Brytyjczyków, których całodobowy bar zmiata z planszy równie często.
Tak, wiem, że czasem ludzie jeżdżą na takie wyjazdy, bo nikt im nie pokazał, a sami nie ogarnęli, że można inaczej. Tak, jestem pewna, że czasem srogo przepłacają za to, co sami mogli by zrobić 50 proc. taniej. Tak, zdaje sobie sprawę, że część z nich nigdy nawet nie wychodzi poza mury 5* hotelu.
Ale czy to znaczy, że każdy, kto wybiera tę formę wypoczynku, jest podróżniczym nieudacznikiem? Że marzy o polskiej strefie, domaga się schabowego i ryczy na cały głos przy hotelowym barze coś o „miłości w Zakopanem”? A w życiu! Może akurat ma za sobą pracowity rok i nie ma ochoty włóczyć się z plecakiem od miejsca do miejsca? Może po prostu – kompletnie nie zna języka – i chce mieć wszystko ogarnięte? A może po prostu stać go, lubi drinki przy basenie i ma ochotę nadrobić Netflixa i książkową kupkę wstydu – z tym, że zamiast we własnym łóżku – będzie to robił w otoczeniu palm i miłej obsługi, z przerwą na masaż, szwedzki stół i kolejne zamówienie z baru.
I zanim wysuniecie argument, że jak mu nie szkoda urlopu i pieniędzy… no, widocznie nie szkoda. I nic nam do tego.
W dodatku chętnie zdradzę wam tajemnicę, która może odmienić wasze życie jak wtedy, gdy odkryliście, że w pudełku z napisem Algida niestety może kryć się mrożony koperek. To, że ktoś decyduje się na jeden hotel i leci do niego z biurem podróży, wcale nie oznacza, że jest do niego przykuty aż do wymeldowania. Można z niego wychodzić, można wynająć samochód i pozwiedzać okolicę, można nawet odpuścić hotelowy posiłek i zjeść na mieście! Nie ma nakazu spędzenia minimalnej liczby godzin na leżaku ani minimalnej liczby kilogramów, które trzeba donieść do stolika na hotelowym talerzu. To, że macie bazę hotelową, nie czyni was automatycznie niewolnikami tego miejsca. Wiedzieliście, że nikt tego nie kontroluje?! Szok, prawda?

„Prawdziwi podróżnicy” kontratakują – strzeżcie się, podrabiańcy!
Naiwnie sądziłam, że podróże otwierają umysł, rozszerzają horyzonty, pozwalają nauczyć się patrzeć na świat z innej perspektywy niż nasza własna. Uczą, że nie wszyscy jesteśmy tacy sami, że do wielu rzeczy podchodzimy skrajnie różnie, ale nie oznacza to, że jedni robią to lepiej a inni gorzej. Gdy lata temu wchodziłam w świat „prawdziwych podróżników”, liczyłam, że to będzie urocza bańka, w której chce się przebywać. W której nie ma lepszych i gorszych, w której każda podróż się „liczy”, a budżet, czas pobytu i sposób spędzania wolnego czasu, schodzą na dalszy plan – wszak to nasza wspólna pasja. Ależ to było głupie!
Z każdym dniem bardziej nie pojmuję, czemu tak wielu z was jest tak bardzo zacietrzewionych w swojej wizji podróży, że nie dopuszczacie do siebie innych możliwości? Może dla kogoś zwiedzanie oznacza odwiedzenie wyłącznie najlepszych knajp zwieńczone lokalnym kursem gotowania? Może ktoś będąc w Londynie zamiast zobaczyć British Museum i Pałac Buckingham woli poszukać Peronu 9 i 3/4 , a potem odwiedzić Warner Bros Studio, gdzie spędzi najbardziej magiczny dzień swojego życia? Może ktoś był pięć razy w Barcelonie i za szóstym razem nie potrzebuje zwiedzać, a chce tylko wpaść do swojego ulubionego baru? Może ktoś w ogóle nienawidzi zwiedzać – w żaden sposób – i dla niego najlepsza opcja na poznanie miasta, to wpatrywanie się w ludzi, sączenie kawy i krótkie rozmowy z napotkanymi przy tej okazji mieszkańcami?
A jeśli jest jakaś jedyna słuszna droga, by dołączyć do klubu prawdziwego podróżnika, to dajcie znać, co trzeba zrobić. Do jakich kwot można rezerwować noclegi? Jakie kraje trzeba najpierw odwiedzić? Ile dni trzeba spędzić w każdym z nich, żeby móc mówić, że go odwiedziliśmy? Czy jeśli nie byłam jeszcze w Pakistanie, Sudanie i Nikaragui, to w ogóle mam jakieś szanse? Czy można zdobyć ułaskawienie za wizytę w zagranicznym McDonaldsie? Zdarza mi się też bywać w lotniskowych salonikach i nie żałuję ani jednej minuty spędzonej na miękkim fotelu zamiast metalowego krzesełka. Czy dyskwalifikuje mnie, jeśli kiedyś na długiej przesiadce nie zdecydowałam się wyjść na miasto? Jakie tempo zwiedzania jest preferowane? Bo Muzea Watykańskie ogarnęłam dość szybko, ale na swoją obronę powiem, że za to w Forum Romanum spędziłam pół dnia! W dodatku tylko raz miałam problem z przekroczeniem granicy, a mimo paszportu pełnego „złych” pieczątek nigdy nie byłam na szczegółowym przesłuchaniu wjeżdżając do Izraela. Czy wolno powiedzieć, że coś nam się nie podobało? Czy można się przyznać, że świadomie odpuściłam jakąś mega atrakcję, bo nie chciało mi się wstać bladym świtem?
Są takie konkretne wytyczne? To bardzo proszę Strażników Cudzych Podróży, aby mi je podesłali. Zobaczę, czy coś ze mnie jeszcze będzie. A jeśli nie ma – to weźcie, kurczę, patrzcie w swój paszport. I dajcie innym spokój.