więcej okazji z Fly4free.pl

Podróżnicze grzeszne przyjemności, które ma na sumieniu większość z nas. Też to robisz?

kobieta w basenie
Foto: AndreyUG / Shutterstock

Wypasiony nocleg, oglądanie Netflixa w hotelu, jedzenie frytek w Azji albo sushi we Włoszech, pstrykanie oszałamiającej ilości zdjęć, korzystanie z pomocy lokalnych agencji turystycznych, leniwe godziny spędzone nad hotelowym basenem – żadnej z tych rzeczy nie robią „prawdziwi podróżnicy”. Ale… czy aby na pewno?

Podróżowanie z naciskiem na poznawanie lokalnych zwyczajów i „prawdziwych mieszkańców” z dala od turystycznych pułapek, niskobudżetowe i takie, które nie pozwala nam się zamknąć za bramą luksusowego hotelu, to w ciągu ostatnich lat najsilniejszy trend w branży turystycznej. Chcemy unikać tłumów, chcemy odciąć się od turystycznej masowości, chcemy smakować, poznawać i doświadczać.

Gardzimy więc „porządnymi” restauracjami, gdy obok czeka street food, patrzymy z zaskoczeniem na ludzi, którzy nocują w drogich hotelach, śmiejemy się z wycieczek zorganizowanych, które gonią od punktu do puntu i przekonujemy, że „my byśmy tak nie mogli”. I robimy to absolutnie zawsze – bez żadnych wyjątków, bo te od razu umniejszają naszą rolę prawdziwego podróżnika (cokolwiek to znaczy).

No, tak by pewnie było, gdyby nie fakt, że czasami w podróży jesteśmy zmęczeni, czasem coś nie idzie po naszej myśli, czasem źle sprawdziliśmy informacje albo po prostu – chcielibyśmy trochę zaszaleć i dać się porozpieszczać. Czasami jesteśmy już w podróży od kilku tygodni i po prostu dochodzimy do wniosku, że „to nam się po prostu należało”, gdy rezerwujemy nieco droższy hotel niż zwykle albo pozwalamy, by rozsądek, wszelkie zasady i rady z przewodnika przegrały z… porcją frytek znanej sieci.

Wtedy z pomocą przychodzi kategoria „guilty pleasaure”, czyli grzesznych przyjemności, do których nie zawsze chcemy się przyznawać bez oporów. A w gruncie rzeczy większość z nas sięga po nie częściej niż moglibyśmy przypuszczać.

***

10-lat Fly4free.pl! Wygraj iPhona 11 lub hulajnogi Xiaomi. Odbierz kod rabatowy od Qatar Airways >>

***

Korzystanie z wycieczek zorganizowanych

Większość z was, podobnie jak i ja, kocha organizować wszystko na własną rękę. Cieszy nas planowanie, sprawdzanie szczegółów, spisywanie najważniejszych informacji i dopinanie krok po kroku tych wszystkich detali, które złożą się na kolejną „najlepszą podróż w moim życiu”.

A potem nagle okazuje się, że na miejscu… jednak korzystamy z czyjejś pomocy. I nie chodzi o cały wyjazd kupiony w biurze podróży, który będzie zaplanowany „od a do zet”, chociaż i w tym nie ma niczego złego, a raczej o korzystanie z lokalnych agencji przy okazji wyjazdów na własną rękę.

Czasem po prostu potrzeba przewodnika, który opowie ci co widzisz, który załatwi formalności i weźmie zaplanowanie trasy na siebie. Wyjazd do Czarnobyla z Kijowa na własną rękę? Dało się i tym bardziej da się teraz, gdy Ukraina wprowadzania w słynnej Zonie ułatwienie za ułatwieniem. Ale teren jest ogromny, a ja nie miałam zbyt wiele czasu, więc postawiłam na renomowaną firmę, która będzie wiedziała, gdzie jechać, jak to załatwić, a w dodatku zabierze i odstawi mnie z i do Kijowa.

Safari na własną rękę? Pewnie są i takie możliwości, ale gdyby przyszło mi samodzielnie szukać zwierząt w ogromnych parkach narodowych Kenii, Tanzanii czy RPA, znając swoje możliwości, zobaczyłabym pewnie antylopy, antylopy i… antylopy. Z dobrym przewodnikiem udało się dotrzeć i do lwów, i do żyraf, i do słoni, i do wielu, wielu innych cudownych zwierząt. A przynajmniej ręce i głowa były zupełnie wolne, by robić zdjęcia, podziwiać i naprawdę przeżywać ten niezwykły moment.

Innym razem taniej wychodzi z grupą, jeszcze czasami potrzebujemy odpowiedniego sprzętu (np. do nurkowania czy surfowania) albo po prostu mamy chwilowo dość sprawdzania autobusów i pociągów, mozolnych prób dopytania o drogę na migi, gubienia się i wracania, „marnowania” czasu na skomplikowane połączenia. Chcemy wsiąść, zobaczyć, wysiąść. I wolno nam.

Foto: Natnan Srisuwan / Shutterstock

Hotel droższy niż potrzeba

Wyhaczyć taniutki hostel w centrum miasta, który ma fajne warunki i czyste łazienki, to prawdziwe szczęście. Ale znaleźć 3, 4 i 5* hotel, który w swojej kategorii oferuje naprawdę niską cenę, a w zamian oferuje basen, wypasione śniadanie albo chociaż wygodne wielkie łóżko? W długiej podróży bywa to jak los na loterii!

Niby nie potrzebujemy, niby kolejna noc w hostelu też nie byłaby zła i można byłoby być dumnym z maksymalnego obniżenia kosztów. A z drugiej strony – zwłaszcza pod koniec długiej podróży –  odrobina lepszego noclegu bywa niezastąpiona, by z wyjazdu nie wrócić bardziej zmęczonym niż się pojechało. Czasem warto dopłacić, bo hotel położony jest w niezwykłym miejscu – w środku dżungli, tuż przy plaży, nieopodal wodopoju zwierząt albo w górach. Czasami gwarantuje obłędne widoki, ma łóżka otulające jak obłoczek albo świetny taras na dachu. Innym razem sam w sobie ma nietypową formę – jak choćby domek na drzewie czy igloo.

I wtedy co z tego, że można taniej, co z tego, że na co dzień nie lubimy żadnych luksusów, a marmur na wysoki połysk bardziej nas krępuje niż cieszy, co z tego, że ze swoimi znoszonymi plecakami pasujemy tam co najwyżej umiarkowanie. BIERZEMY!

Zupełnie nielokalne jedzenie

Nie ma dla mnie lepszego sposobu na poznawanie świata niż przez smakowanie lokalnej kuchni. Podkreślam to na każdym kroku i jestem absolutnym gastroturystą. Zawsze mam listę tego, co chcę zjeść, która jest ważniejsza od tego, co chcę zobaczyć. Poza Europą i USA zapominam o frytkach, makaronach, krążkach cebulowych, pizzy i wszystkich tych innych rzeczach, które uwielbiam. Unikam fast foodów i międzynarodowych sieciówek. Jem lokalnie i z lokalsami. Ale jak pokazało doświadczenie – tylko do czasu.

Wystarczyły cztery tygodnie podróży po Azji i jedzenia ryżu z kolejnymi dodatkami, żeby moja własna mama, która w Polsce nigdy nie chodzi do żadnego fast foodu, na widok najzwyklejszego KFC, z pełną nieśmiałością zapytała, czy mogłybyśmy zjeść frytki. Stężenie ryżu w wydychanym powietrzu przekraczało wszelkie dopuszczalne normy, zapach kusił, cena nie była astronomiczna. Zjadłyśmy. I uwierzcie mi, choć od razu mówię, że obiektywnie były raczej z kategorii tych niesmacznych, wtedy – w tej konkretnej sytuacji – wchodziły jak złoto.

Znam Włocha, który na absolutnie każdym wyjeździe próbuje zrobić carbonarę z lokalnych składników i z tego gotowania nagrywa sobie pamiątkowe filmiki. I nie ma znaczenia, czy jest to Mołdawia, Tajlandia czy Hiszpania – przynajmniej jedna carbonara musi być, a przynajmniej coś na jej obraz i podobieństwo.

Room service, jedzenie z dowozem (Grab w Azji sprawdza się w tej roli świetnie!), znana sieciówka albo parę gotowych dań czy dziwacznych przekąsek ze sklepu pod hotelem – i załatwione. Nie martwcie się – to zostanie między nami.

para na lotnisku
Foto: Corepics VOF / Shutterstock

Wygodny transport do hotelu

Nie ma nic przyjemniejszego zaraz po przylocie do nowego kraju, jak uniknięcie drogiego transportu lotniskowego. A to w Barcelonie, Neapolu czy Katanii skorzystasz z lokalnego transportu miejskiego zamiast oficjalnego „autobusu lotniskowego” i kilka euro w kieszeni, a to w Tel Awiwie od razu wyrobisz kartę Rav Kav i dostaniesz zniżkę na przejazd. Oszczędzić i „przechytrzyć” system jest zawsze miło. Ale równie miło – a wiem to z doświadczenia – jest wyjść z hali przylotów i zobaczyć uśmiechniętego pana, który trzyma w rękach kartę z waszym nazwiskiem.

Na kierowcę zdecydowałam się np. chociażby podczas kilkunastogodzinnej przesiadki w Pekinie. Chciałam zobaczyć Wielki Mur Chiński, a nie chciałam ryzykować, że pomieszamy coś w połączeniach autobusowych i nie dotrzemy z powrotem na samolot do Wietnamu. W dodatku wiedziałam, że jeśli prowadzić będzie ktoś inny, ja spokojnie mogę odsypiać podróż z Polski. Tym bardziej, że strefy czasowe nie były dla nas łaskawe – gdy wylądowaliśmy w Pekinie, w naszym kraju dochodziła północ. A przed nami był cały dzień zwiedzania i kolejny lot.

Można było lokalnym transportem? Jasne. Ale jakim kosztem…

Zwłaszcza po wielogodzinnej podróży skorzystanie z kierowcy bywa zbawieniem. Oczywiście to może być też taksówka, jakiś Uber, Grab czy cokolwiek innego. Może to i ujma dla waszej duszy podróżnika żądnego przygód i ogarnięcia wszystkiego jak lokalni, ale jeśli lecicie w kilka osób, to i cena może być konkurencyjna. Wtedy – choć nadal jest to pewien luksus – może się okazać wcale nie taki zbędny.

Bycie stuprocentowym turystą

Bywam mistrzem wynajdywania nieturystycznych perełek. Knajpek, w których to my stajemy się atrakcją, bo jakimś cudem w ogóle tam zawędrowaliśmy. Miejsc, z których rozpościera się piękny widok, a gdzie jednocześnie nie ma tłumów. Bocznych uliczek, które skrywają zupełnie inne oblicze miasta. Ale czasem po prostu chcę być turystą – z jego wieloma przywarami, jak pstrykanie zdjęć w hurtowych ilościach, jak cieszenie się lokalnymi rzeczami, które wcale nie są tak lokalne jak nam się wydaje. Kimś z tym stereotypowym crosissantem i bagietką w Paryżu, z churrosami w Hiszpanii i z wietnamskim kapeluszem podczas eksplorowania delty Mekongu.

W przeciągu ostatnich dwóch lat byłam Rzymie 5 razy, ale to wcale nie przeszkadza mi za każdym razem zrobić nowego zdjęcia Koloseum. Potrafię trzy razy dziennie odwiedzić Fontannę di Trevi i to nie tylko dlatego, że obok sprzedają moje ulubione lody. Ale skoro już jestem, to sobie nie odmawiam, co nie?

Kiedy pojechałam do Meksyku, marzyłam o tym, żeby usłyszeć jak mariachi – niczym Antonio Banderas z kolegami – grają słynną „Cancion de mariachi”, czyli motyw przewodni z filmu „Desperados”, który jest kompletnie niemeksykańskim filmem i nie cieszy się tu żadną popularnością. Udało się zupełnym przypadkiem, w autobusie jadącym do Teotihuacan, gdy do środka wsiadł lokalny grajek i zaczął zabawiać pasażerów hitami, które sam uznał za najbardziej znane.

Kocham chodzić do Morskiego Oka i uważam je za jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce, mimo że tak samo jak i większość tatromaniaków postrzegam ten szlak jako „ceprostradę” i wylęgarnię absurdów. Włażę do sklepów z pamiątkami, nawet jeśli widzę, że czeka tam na mnie kicz i festiwal porcelanowych delfinków. Mam nawet zdjęcie jak całuję sfinksa, ale trochę tłumaczy mnie fakt, że zrobiłam je blisko 20 lat temu. Jak ktoś je będzie chciał wykorzystać przeciwko mnie, to się wszystkiego wyprę.

To tylko kilka przykładów chwil, w których niewielka część mnie, skrywana głęboko pod kryptonimem „Grażynka” aż piszczy z radości. A ja pozwalam jej na to z pełną premedytacją.

para w hotelu
Foto: Song_about_summer / Shutterstock

Bezproduktywne nicnierobienie

Lenistwo, marnowanie czasu, nicnierobienie – trzy rzeczy, których raczej unika się w trakcie podróżowania. Raczej, bo czasami od nadmiaru planów, napiętego harmonogramu i kolejnych miejsc do odwiedzenia idzie po prostu oszaleć. Wtedy włączam tryb „leń” i ignoruje wszystkie „musisz”, „powinnaś”, „koniecznie” itd. Oczywiście zwykle nie pozwalam sobie na to przy krótkich wyjazdach do nowych miejsc, w trakcie których staram się wycisnąć każdą minutę, jakby miała być tą ostatnią w moim życiu. Ale już podczas długiej podróży albo gdy jestem w danym mieście 4, 5 czy 6 raz? Czemu by nie?

Wtedy odrzucam wszystkie zasady i leżę cały dzień na basenie, bo nawet wyjście na plażę wydaje się być zbyt wielkim wysiłkiem. Oglądam Netflixa w pokoju, tylko dlatego, że mogę i mam duży telewizor, z którego we własnym domu zrezygnowałam wiele lat temu. Walczę z kolejnymi budzikami, które odtrącam niczym upierdliwą muchę i zupełnie nie przejmuję się nieprzyzwoicie późną pobudką zwieńczoną równie późnym śniadanie, które spokojnie mogłoby zamienić się w lunch. Przerzucam plany na później, na jutro, na następny przyjazd. Leżę w wannie albo biorę tak długi prysznic, że w domu musiałabym rozbić świnkę-skarbonkę, by się za niego wypłacić, Idę na masaż – zwłaszcza, gdy jestem w Azji i kosztuje 20 PLN. Czasem na dwa masaże.

Kto nie marzył w trakcie intensywnego wyjazdu o chwili oddechu i po prostu… robieniu niczego, niech pierwszy rzuci kluczem pokoju hotelowego. Z 4* minimum.

Wszystko jest dla ludzi

Nie ukrywam, że potrafię zasnąć absolutnie wszędzie, więc nie przeszkadza mi ani namiot ani wieloosobowy pokój w hostelu. Mogę jeść w najbardziej obskurnych knajpach (pod warunkiem, że smak rekompensuje wystrój), mogę lecieć z bagażem podręcznym w kilkutygodniową podróż i nie mam problemu z tym, żeby zwijać się w kłębek na ciasnych siedzeniach tanich linii. Jestem wierną fanką podróży z kategorii „mały budżet, wielkie emocje”, choć jak już kiedyś przyznałam na łamach Fly4free.pl, wraz z podróżniczym doświadczeniem nabrałam też przekonania, że nie zawsze i nie wszystko warto robić jak najtaniej. Że czasem warto odpuścić, wyspać się w porządnym łóżku albo wydać sporo, by zobaczyć jak najwięcej i nie żałować później, że budżet był ograniczony. I nie ma się co za to obwiniać. Bo czy można powiedzieć, że daliśmy się złapać w turystyczną sieć, gdy doskonale wiedzieliśmy, że idziemy się nią owinąć z dziką przyjemnością? Chyba nie.

Dajcie znać, na jakie odstępstwa od reguły wy pozwalacie sobie w podróży. Podzielcie się swoimi „wstydliwymi” wyznaniami i opowiedzcie, co za tym stało – zmęczenie, pragnienia, marzenie czy może jeszcze coś kompletnie innego? Czekamy na wasze komentarze!

A nawet jeśli wśród was są tacy, którzy nigdy nie skalali się żadnym podróżniczym grzeszkiem i do końca pozostali wierni wszystkim ideom i zasadom „prawdziwych podróżników”, to podziwiam, ale wcale wam nie zazdroszczę. Te frytki smakowały jak ambrozja i nie będę się tego wstydzić! Poza tym, to mama chciała, nie?

Komentarze

na konto Fly4free.pl, aby dodać komentarz.
Ja w ramach odstępstwa przeczytałem ten tekst ?
Qba85, 14 grudnia 2019, 1:00 | odpowiedz
odstępstwa u mnie:1. w Peru wbita do McDonalda w Cusco - 20082. w Indiach wbita do McDonalda w Bombaju - 20113. w Tajlandii - "nicnierobienie" 20164. co w 2020?mamie życzę smacznego ;]
uzi_emes, 14 grudnia 2019, 1:16 | odpowiedz

porównaj loty, hotele, lot+hotel
Nowa oferta: . Czytaj teraz »