Po co podróżujemy? Dla siebie czy dla dobrego selfie i zazdrości wśród znajomych?
Północna Syberia, styczeń 2017. Temperatura? Minus 42 stopnie. Czuję, że powoli zamarza mi broda, z nieopisaną przyjemnością wbiegam do ogrzewanego budynku, którym jest mini-centrum handlowe w Nowym Urengoju. Przy sklepie z futrami widzę długowłosego faceta, który krzyczy łamanym rosyjskim na ochroniarza obiektu, wskazując palcem tabliczkę ze znakiem sieci WiFi. Przechodzę obok i mimowolnie słyszę, że powodem awantury jest to, iż nie działa bezpłatny internet. A ów jegomość MUSIAŁ (tak przynajmniej wykrzykiwał) zaktualizować swojego bloga podróżniczego, którego prowadzi…
***
Islandia, marzec 2017. Szybki wypad na przedłużony weekend, dwóch redaktorów Fly4free (ja i Rafał), w planie odwiedziny znajomych w Akranes oraz odwiedziny w najciekawszych miejscach w okolicy. Geysir, Gullfoss, Þingvellir.
Przyroda – i całe otoczenie na Islandii – po prostu zachwyca. Niektóre miejsca wręcz obezwładniają swoją potęgą, dzikością, pierwotną surowością. Podziwiamy Gullfoss… obserwując jednocześnie Włocha, który w krótkich spodenkach (dla porównania: razem z Rafałem mamy na sobie ciepłe kurtki, czapki i rękawiczki) wygina się do zdjęcia na tle cudownego krajobrazu, kuląc się z zimna. Chwilę po zrobieniu sobie selfie zgrabiałymi dłońmi wrzuca świeżo zrobioną fotkę na Facebooka.
Kilka godzin (i dwie gorące herbaty) później. Okolice gejzera Strokkur. Jesteśmy pod wrażeniem jego aktywności, pięknej przemiany z dymiącego oczka wodnego w pulsujący bąbel, który nagle eksploduje strumieniem wody wysoko w powietrze, zamieniając się po chwili w parę wodną. Cud natury. Ale o chwilę widzimy nierozważnych turystów, w większości z Azji, którzy nie bacząc na tabliczki zakazujące podchodzenia do gejzera lub zbliżania się do gorącej wody (ma blisko 100 stopni), ryzykują zdrowie i życie, aby zrobić sobie unikalne zdjęcie. Jak zgadujemy, kilka chwil później to samo zdjęcie będą oglądać wszyscy znajomi owych turystów, przeglądając serwisy społecznościowe.
***
Irlandia Północna, maj 2017. Zatrzymuję wynajętego Nissana nieopodal Dark Hedges. To bardzo charakterystyczne miejsce, splecione korony drzew wyglądają jak żywy tunel nad drogą. Kręcono tutaj kilka scen do kultowego serialu „Gra o Tron”. Próbuję zrobić zdjęcie bez sylwetki ludzkiej w kadrze, po 10 minutach mam ochotę się poddać. Słyszę dwie młode Amerykanki, które podekscytowanym tonem cieszą się, że ich znajomi ze szkoły w Anaheim chyba zzielenieją z zazdrości. Bo one tutaj przyjechały, mają na to dowód, są cool i trendy, a ich koleżanki najdalej to były na Florydzie…
Fot. Paweł Kunz, Fly4free.pl
Jerozolima, czerwiec 2017. Święte miasto trzech religii, każdy krok to historia, która patrzy na mnie ze ścian, pamiętających czasy sprzed 2000 lat. Skręcam w dzielnicę ormiańską i w jednej z uliczek przypadkowo napotykam na parę turystów, wyraźnie spłoszonych moją obecnością. Rzut oka na ścianę za ich plecami nie pozostawia wątpliwości. Świeżo wyryte na ścianie serce z aktualną datą i imionami (Ruth i Mark) zapewne miało być pamiątką z podróży. Może uwiecznioną na zdjęciu, może wspominaną przy okazji spotkań ze znajomymi za kilka lat, przy okazji opowieści z podróży do Izraela…
***
Spitsbergen, kilka godzin temu. Jestem na „końcu świata”. 1300 km do bieguna północnego, dookoła surowy i piękny krajobraz. Wyjście bez broni poza miasto jest zakazane, na Spitsbergenie mieszka więcej niedźwiedzi, niż ludzi. Camping niedaleko Longyearbyen tętni życiem, mieszają się języki z całego świata. Mnóstwo opowieści, planów, nowe znajomości. Przechodzę od grupki do grupki, starannie omijając te, gdzie prym wiodą WIWI. Nie wiesz, drogi czytelniku, któż to WIWI? To taka osoba, która każdą rozmowę w towarzystwie rozpoczyna od: „When I Was In” („kiedy byłem w”). Nie chcę słuchać przechwałek, uciekam na bok. Natężenie WIWI w tym miejscu („ – Fajnie tutaj, ale w tamtym roku na Antarktydzie było ciekawiej, a na Grenlandii 2 lata temu to dopiero było super”), położonym tak daleko na północy – jest bardzo duże. Za duże.
Fot. Paweł Kunz, Fly4free.pl
***
Po co podróżujemy? Co nas ciągnie w świat? Czy aby na pewno to tylko chęć przeżycia przygód, poznania nowych rejonów świata, odmiennych kultur, niekiedy wypoczynek? A może jednak równie ważne są zupełnie inne rzeczy: zrobienie selfie, wrzucenie zdjęć na swojego bloga albo profil facebookowy, wzbudzenie zazdrości / podziwu / popularności (niepotrzebne skreślić)? Podróżujemy dla doświadczeń czy (patrząc na to bez taryfy ulgowej) dla innych ludzi?
Kiedyś podróż bywała celem samym w sobie. Dzisiaj coraz częściej liczy się udowodnienie, że dotarliśmy w miejsce, gdzie nie było naszych znajomych. Możliwość pochwalenia się zdjęciem na tle obiektu, monumentu, cudu przyrody. Snucie opowieści podróżniczych w stylu: „To był mój 38 kraj”, skreślanie kolejnych państw na mapie. Paraliżująca świadomość, że karta pamięci w naszym aparacie odmówi posłuszeństwa w najmniej spodziewanym momencie, a internet w hotelu lub hostelu na końcu świata nie będzie działać. Bo jak potem pokazać, że tu byłem?!
Czym się różnię od wymienionych ludzi? Czyżbym zaczynał robić to samo? Zamiast podziwiać bezgraniczne piękno Svalbardu, wody Isfjorden i szykować plecak na trekking po Nordenskjold Land, siedzę pochylony nad tabletem i piszę ten artykuł. Ale wiem, kiedy przestać. I właśnie zamierzam to zrobić.
A wy? Po co podróżujecie?