Same same, but different
Podróżowanie do krajów biedniejszych, gdzie wszystko jest o wiele tańsze, rodzi dylemat: nie dać się oszukiwać i wykłócać o grosze czy machnąć ręką i dać ludziom zarobić? Po obserwacjach i przemyśleniach zdecydowałam nie przymykać oczu na nieuczciwość. To nic, że ja nie zbiednieję. Reaguję, kiedy komuś nie chce się starać i pracować, a domaga się pieniędzy. Podczas całej podróży spisałam Parszywą Trzynastkę – 13 sposobów, jak po wietnamsku naciągnąć turystę:
1. Zawyżać ceny kilkukrotnie w stosunku do cen dla miejscowych, przedstawiać inne bilety, menu i cenniki z cenami „dla turystów” (dla miejscowych wyciągać właściwe spod lady).
2. Z uśmiechem odmawiać wydania reszty.
3. Dodawać płatne bonusy do zamówień (np. chusteczki do wytarcia rąk w cenie drugiego obiadu).
4. Do cen podanych w cenniku/menu doliczać malutkie, niezauważalne nadwyżki.
5. Przy podawaniu ceny stale mylić 10 z 100 oraz kilkanaście z kilkadziesiąt – fifteen (15) przy kasie okazuje się fifty (50).
6. Po zainkasowaniu należności przynieść towar i ponownie wyciągnąć rękę po zapłatę.
7. Oferować towary z bazaru bezpośrednio w sklepie przy fabryce: bez marży, ale kilkakrotnie drożej (same same, but different!).
8. Sprzedać bilet na turystyczny autobus klasy lux, a podstawiać rozpadający się wehikuł do masowego transportu miejscowych (ale dopiero po oddaleniu się od miejsca zakupu biletu, by śpieszącym się turystom ograniczyć możliwość reklamacji).
9. Podać cenę za dzień, przy rozliczeniu upierać się przy tym, że chodziło o cenę za dzień na osobę.
10. Przyjąć opłatę za dwa dni z góry, po pierwszym dniu żądać opłaty za drugi dzień.
11. Inkasować bezzwrotnie pełną cenę za popsuty sprzęt.
12. Do wycieczek sprzedawać obowiązkowe pakiety biletów wstępu, ale nieobowiązujące w punktach odwiedzanych na trasie. Podczas wycieczki oferować właściwe bilety.
13. Być rozmownym i gościnnym, niepytanym wskazywać drogę, zapraszać na herbatkę na werandzie. Na koniec wystawić kosztorys. Nie zgadzać się na mniej!
Nawet wietnamskie banknoty biorą udział w spisku. Na wszystkich jest łagodna twarz Ho Chi Minha, a 10 tys. i 100 tys. są w niemal jednakowym kolorze, różnią się tylko kropką między zerami. Same same. But different!
Autobus wysadza nas na prawym brzegu jeziora Hoan Kiem w Hanoi, gdzie rozciąga się stara dzielnica niedrogich hoteli, knajpek i małych biur turystycznych, zwanych tutaj kafejkami. Każde miasto w Wietnamie ma swój backpackerski kwartał, gdzie sprzedaje się pamiątki, podrabiane przewodniki Lonely Planet i używane książki pozostawione w hotelach. Niektórzy odrzucają takie turystyczne enklawy, twierdząc, że nie pozwalają poznać prawdziwego oblicza danego miejsca. Według mnie mają swój podróżniczy klimat, bez porównania łatwiej znaleźć tu tani nocleg i posłuchać opowieści innych wędrowców. W bocznej uliczce w rodzinnym hoteliku znajdujemy pokój za 10 dolarów. Nie ma okna, więc trudniej dociekać czystości pościeli. Właściciele z dziećmi śpią w recepcji, w ołtarzyku na podłodze tlą się kadzidełka.
Azjatyckie miasta przechodzą zdumiewającą przemianę oblicza nocnego w dzienne. Ciemne, ulice z opuszczonymi blaszanymi roletami i przemykającymi dyskretnie szczurami za dnia zmieniają się nie do poznania. Kilka razy miałam z tego powodu problemy z odnalezieniem drogi. Budzi nas poranny zgiełk: klaksony skuterów, dzwonki riksz i nawołujący sprzedawcy. Na wystawach króluje neonowy kolor tkanin, lampionów i nieznanych owoców. Tutaj ananas ma kolor żółtka, a jego słodycz szczypie w język. Obieranie go jest sztuką: najpierw maczetą oskrobuje się stwardniałą skórę, przytrzymując owoc za liście. Następnie usuwa się pozostałe fragmenty skórki wrośnięte w miąższ. Efektem tego procesu są spiralne rowki, nadające owocowi wyrafinowany kształt. Ta ażurowa wycinanka wykonana wielkim, nieporęcznym ostrzem wprawnej ręce zajmie dwie minuty.
Po Hanoi trudno się poruszać. Ulice to zwarty strumień wszelkich pojazdów siodełkowych, a na chodnikach od rana do wieczora trwa uczta. Jedzenie jako czynność przyziemna nabiera tu dosłownego znaczenia. Wietnamskie restauracje to skupiska niskich stołeczków, pośród których stoją parujące garnki ze strawą. Takie lokale są często wyspecjalizowane i serwują np. tylko jedną zupę, którą akurat w hurtowej ilości przygotowała właścicielka wyszynku. Nie ma karty dań, dostępne potrawy wyłożone są w naczyniach ustawionych na ziemi. Świeże owoce morza unoszą się w wodzie w plastikowych miskach, w milczeniu czekając na nabywcę. Kraby, krewetki, małże, homary, kalmary – tutaj nie ma kupowania kota w worku. A raczej psa, bo klatki z psami również bywają częścią wystawek dla smakoszy. Te gotowe do spożycia leżą na stosikach na ladzie. Tak jak paryżanie, mieszkańcy Hanoi cenią sobie posiłki z widokiem na życie ulicy, dlatego popularne są chodnikowe pikniki rodzinne na rozłożonej tekturze, a nawet mini-ogniska.
O ile Hanoi to wspomnienie Indochin, wciąż żywe w kolonialnych budynkach dzielnicy francuskiej, ocienionych drzewami alejach, nastrojowej Świątyni Literatury, licznych pagodach i baśniowym teatrze lalek na wodzie, Sajgon znajduje się na drugim końcu, nie tylko w sensie geograficznym. To najnowocześniejsze miasto Wietnamu i tej części Azji. Szerokie ulice, „zachodnie” osiedla bloków, nowoczesne biurowce i centra handlowe to krajobraz dnia, w nocy życie przenosi się do klubów. Wszędzie czuć fascynację USA. Knajpy mają amerykańskie lub indiańskie nazwy, chudzi Wietnamczycy w strojach kowbojów zapraszają do saloonu w stylu Dzikiego Zachodu. W dyskotekach króluje wykonywany na żywo „Hotel California”, w rytm którego samotni biali piją drinki w towarzystwie 5-8 ślicznych skośnookich gruppies. On stawia wszystkim drinki, one się uśmiechają. Mijamy wystawy salonów urody męskiej ze sztabami fryzjerek w skąpych fartuszkach i na niebotycznych obcasach. Na ulicach spaceruje dużo sezonowych par biały-Wietnamka, najczęściej on jest dużo starszy. Wszyscy znają zasady układu, nikogo to nie dziwi. Częstym widokiem są też mieszane starsze małżeństwa. Myślę o przeszłości, partyzanckich tunelach Chu Chi i Muzeum Pozostałości Wojennych.
Rozciągłość południkowa Wietnamu wynosi 1750 km, co sprawia, że kraj jest niezwykle zróżnicowany klimatycznie i krajobrazowo. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, niezależnie od pory roku i preferencji. Na północy, w graniczącej z Chinami prowincji Lao Cai, znajdują się góry o wysokości 3000 m n.p.m. To idealne miejsce dla fanów trekkingu, tutaj w otoczeniu spektakularnych ryżowych tarasów, a także miłośników etnografii. Okolice Sa Pa, dawnej francuskiej stacji górskiej, słyną z różnorodnych mniejszości etnicznych, noszących na co dzień przepiękne ludowe stroje. Ci, którzy nie potrafią zdecydować się między morzem a górami zachwycą się legendarną zatoką Ha Long, z której szmaragdowych wód wyłania się ok. 1900 skalistych wysepek, powstałych podobno w wyniku uderzeń ogona Spadającego Smoka. Kilkugodzinny rejs z przystankami na zwiedzanie widowiskowych jaskiń i zakupy w pływających wioskach to za mało.
Trasę większości podróżujących po Wietnamie wyznacza otwarty bilet autobusowy na linii Hanoi-Sajgon, wygodna i najtańsza forma przemieszczania się po kraju. Autobusy mają miejsca leżące, zatrzymują się w turystycznych miastach. Codziennie kursuje nimi wesoła podróżnicza brać z całego świata, na pokładzie tworzy się mini-społeczność. Opowieści przy piwie, przystanki w przydrożnych zajazdach i dużo śmiechu pomagają przetrwać nawet kilkunastogodzinną podróż po wyboistych drogach. Pierwszy przystanek to Hue, cesarskie miasto nad Rzeką Perfumową, obowiązkowy punkt programu dla miłośników orientalnych ogrodów i architektury. Tak jak Pekin, Hue ma Zakazane Miasto, w znacznym stopniu zniszczone przez bombardowania. Prawdziwie mistyczne spotkanie z przeszłością czeka nas poza miastem, na szlaku grobowców Dynastii Nguyen, do których dopłyniemy łodzią. Na pierwszy rzut oka niewiele widać. Dostępu do grobowców i świątyń chronią ciasne pierścienie drzew i jeziora. Panuje głęboka cisza, przerywana czasem niefrasobliwym świergotem ptaków. Dumne, choć podniszczone pałace dają świadectwo świetności zmarłych cesarzy. Głęboko w zaroślach ukrywają się niedostępne dla zwiedzających grobowce. Oto definicja wiecznego odpoczynku.
Kilka godzin drogi wzdłuż wybrzeża znajduje się Hoi An, stare portowe miasto ze wspaniałą plażą nad Morzem Południowochińskim. Powstały pod koniec 1 tysiąclecia p.n.e. port z czasem przejął kontrolę nad tą częścią morskiego szlaku jedwabnego. Tutaj czas się zatrzymał. Stare świątynie i kupieckie domy w kolorze intensywnej żółci i błękitu zawdzięczają swoją dzisiejszą krasę Polakowi, Kazimierzowi Kwiatkowskiemu, kierującemu pracami konserwatorskimi w pobliskim Mỹ Sơn, dawnym sanktuarium Czamów ukrytym w dżungli, wietnamskiej miniaturze Angkoru. Centralnym punktem starówki jest Most Japoński, jedyny na świecie kryty most ze świątynią buddyjską. Hoi An to także miasto lampionów, które w nocy pełną gamą kolorów rozświetlają uliczki, budynki i mosty, jak za dawnych czasów. Oczarowani zamawiamy piwo przy świecach w stołeczkowym pubie pod chmurką. I pod lampionem.
Po kilkutygodniowym maratonie zwiedzania pora odpocząć nad morzem. Wysiadamy najpierw w Nha Trang, typowo miejskim kurorcie: niezbyt czysta plaża z handlarzami wszelkiego dobra, obok szosa, za nią szpaler wielopiętrowych hoteli. Nad miastem wznosi się 21-metrowy posąg Buddy. Nie ma tu wyraźnego centrum zakupowo-rozrywkowego. Popularną atrakcją jest całodniowy rejs łodzią wśród wysp na zatoce. W programie owoce morza na pokładzie, rock’and’rollowy występ domorosłych muzyków, nurkowanie z fajką i „pływający bar” – wszyscy wskakują do wody w kołach ratunkowych, a barman z drewnianej skrzynki wydaje tanie wino w plastikowych kubeczkach. Prawdziwy relaks odnajdujemy w Mui Ne, wiosce rybackiej, przy której wyrosła przystań dla plażowiczów i kitesurferów. Tutaj zabudowa jest niska, ukryta w cieniu strzelistych palm. W knajpkach pod dachem z liści smakujemy fantastyczne koktajle z owoców i świeże ryby, złowione w nocy do jednej z dziesiątek maleńkich łódek przypominających miski, latarkami zmieniających morze w rozgwieżdżone niebo.
Ostatnim punktem programu jest Delta Mekongu. Niestety, lokalny organizator zabrał nas tylko kilkadziesiąt kilometrów od Sajgonu, mimo że wykupiliśmy droższą, dalszą wycieczkę. Zamiast upragnionego pływającego targu zobaczyliśmy prezentację kremów i występ artystyczny, zrobiliśmy sobie zdjęcie z wężem i kupiliśmy kokosowych tofików. Na każdym kroku płatne usługi i towary. Na pocieszenie 10-minutowa wycieczka łódką po kanale wśród trzcin i godzina na objechanie rozklekotanym rowerem wysepki na rzece. W nocy po powrocie z zamkniętego pokoju hotelowego zginął nam telefon. Wcześniej, podczas kolacji na tętniącej nocnym życiem ulicy, w zdumieniu usłyszeliśmy za plecami: „Kujciak! Ziupa!” Podejrzewaliśmy rodaków strojących sobie żarty z lokalnych, ale to polsko-wietnamska para przyjechała w odwiedziny do rodziny. 8-letni chłopiec bardzo uprzejmie przywitał nas piękną polszczyzną. Jego tata, Wietnamczyk, pracuje codziennie w restauracji w warszawskich Złotych Tarasach, a spotkaliśmy się 8,5 tys. kilometrów dalej. Po przemiłej i zupełnie bezpłatnej rozmowie zdecydowaliśmy: Wietnam jest fantastyczny, ale jeśli Wietnamczycy, to tylko nasi!
Wietnam – co warto wiedzieć przed wyjazdem
Pieniądze: walutą jest dong wietnamski. 1 dolar – 21 tys. VND. Na miejscu taniej jest płacić w dongach, dolarami można płacić za hotele i wycieczki. Bankomaty są wszędzie, do prowizji banku doliczana jest opłata na miejscu (20-60 tys. dongów). Jednorazowo można wypłacić do 4 milionów dongów (ok. 190 dolarów).
Dojazd: samolotem. Od marca b.r. LOT zawiesił bezpośrednie połączenie do Hanoi. Obecnie do Hanoi lub Sajgonu polecimy z min. 1 przesiadką.
Termin: dla chcących zwiedzić cały kraj dobrą porą jest wczesna wiosna (marzec-maj). Na północy temperatury utrzymują się wtedy na poziomie 15-20 stopni. Na południu przez cały rok jest ciepło, ok. 27 stopni, jednak od czerwca do listopada trwa pora deszczowa, opady i wilgotność w powietrzu stają się bardzo dokuczliwe, istnieje także ryzyko monsunów i tajfunów. W miesiącach zimowych natomiast nieprzyjemnie zwiedza się północ, jest bardzo chłodno i wietrznie.
Dla mniej elastycznych pocieszający jest fakt, że o każdej porze roku temperatury w Wietnamie znacznie się różnią ze względu na to, że kraj obejmuje kilka stref klimatycznych. Dlatego nawet gdy w jednym regionie zastanie nas deszcz i chłód, w innym wciąż mamy szansę plażować i cieszyć się słońcem.
Wizy: Polaków obowiązuje wiza. Koszt turystycznej wizy 30-dniowej wielokrotnej (pozwalającej na przekraczanie granic w trakcie pobytu) to 200 zł. Formalności załatwimy w Ambasadzie Socjalistycznej Republiki Wietnamu (ul. Resorowa 36, 02-956 Warszawa, tel. 22 651 60 98). W biurach turystycznych możemy także ubiegać się o promesę wizy, którą obierzemy na lotnisku po wylądowaniu. Kontakt do Ambasady RP w Hanoi: 3 Chua Mot Cot, Hanoi, tel. (0084 4) 845 20 27.
Szczepienia: nie ma obowiązkowych szczepień. W niektórych rejonach Wietnamu (zwłaszcza w wilgotnych lasach na południu) istnieje zagrożenie malarią.
Bezpieczeństwo: jest bezpiecznie, bez problemu można podróżować samodzielnie. Wietnamczycy to jednak prawdziwi mistrzowie naciągania. Trzeba bardzo uważać przy płaceniu i ustalać ceny z góry, najlepiej na piśmie. W Sajgonie grasują kieszonkowcy, łącznie z obsługą hotelową.
Transport: Wietnam posiada bardzo dobrą infrastrukturę turystyczną, podróżowanie po kraju na własną rękę nie stanowi problemu. Podróżni poruszają się na ogół na trasie z północy (Hanoi) na południe (Sajgon) lub odwrotnie. W obu miastach liczne agencje turystyczne oferują otwarty bilet na sypialne autobusy z dowolną liczbą przystanków w najciekawszych miejscowościach. Koszt biletu z 5 przystankami (Hanoi – Hue – Hoi An – Nha Trang – Mui Ne – Sajgon) to 55 USD (przejazd na każdym odcinku podróży rezerwujemy telefonicznie lub osobiście w agencji dzień wcześniej, może to dla nas zrobić obsługa hotelu).
Pociągi są droższym i niekoniecznie wygodniejszym środkiem transportu, jadą dość wolno. Autostop właściwie nie funkcjonuje (większość Wietnamczyków jeździ skuterami), nie ma też typowych wypożyczalni samochodów, można wynająć przewodnika z samochodem. Obowiązuje międzynarodowe lub wietnamskie prawo jazdy.
Wygodną opcją są przeloty między miastami, oszczędniej jest rezerwować je z wyprzedzeniem.
Zanurzenie w lokalny styl życia i ciekawą formę zwiedzania oferuje jazda skuterem (od 5 USD za dzień). Na początku wymagane są nerwy ze stali.
Agencje turystyczne oferują wycieczki do najpopularniejszych miejsc, na ogół opłaca się z nich korzystać. Inaczej można stracić sporo czasu, nic przy tym nie oszczędzając.
Po miastach można poruszać się taksówkami lub rikszami, koniecznie trzeba się targować.
Ceny: Butelka wody 1,5 l: – 7-15 tys. VND, danie w ulicznych knajpkach, np. ryż, makaron z dodatkami: od 25–40 tys. VDG, zupa od 10 tys. VND, piwo – od 10 tys. VNG, nocleg w hotelu: od 7 USD za pokój dwuosobowy, drożej jest w dużych miastach (od 10 USD w skromnych warunkach) lub miejscach szczególnie popularnych wśród turystów (np. Hoi An – od 12 USD za pokój). Uwaga: słowo „Backpacker” w nazwie wcale nie świadczy o konkurencyjnych cenach. Oszczędni powinni skierować się do małych rodzinnych hotelików, wskazane jest targowanie.
Prąd: 220 V, pasują polskie wtyczki