Po przeczytaniu kilku wątków na forach, stwierdziliśmy, że nasz cudowny namiot typu iglo, mimo swojej niskiej wagi i niewielkich rozmiarów, raczej nie nadaje się do przewożenia w bagażu podręcznym. Skąd wziąć namiot, w którym da się przenocować, nawet wtedy, gdy jakiś nadgorliwiec zabierze nam na odprawie rurki?
Przypomnieliśmy sobie nasz pierwszy namiocik, śmieszną „chinkę” sprzed dwudziestu lat. Przeszukanie piwnicy zaowocowało sukcesem. Chinka została uprana, rurki z włókna węglowego dorobione z jakiegoś innego starego namiotu, śledzie zastąpione pałeczkami do ryżu – kupionymi w Kauflandzie i zaostrzonymi temperówką młodszego syna.
Na odprawie w Katowicach okazało się, że rurki wepchnięte w miejsce po stelażu plecaka zostały zauważone, przekonaliśmy jednak pana, że nie są niebezpieczne, namiot owszem mamy ale bez rurek, a stelaż jak stelaż :). Najkrótsza rurka, z wepchniętym do środka wkrętem mającym pełnić w miejscu docelowym rolę korkociągu, jechała w pederastce na pasku.
– Co to jest? – spytał zaintrygowany pan.
– Rurka do namiotu – powiedziałam z przekonującym uśmiechem.
Piotr spojrzał panu głęboko w oczy:
– To jest coś co jest mi bardzo potrzebne – powiedział.
Myślę, że pan bał się wariatów i postanowił nie wdawać się z nami w dalsze dyskusje. Bagaż został przepuszczony bez dalszych oględzin. Przed samym odlotem ważenie plecaków; 9,85kg i 9,98kg wywołało uśmiech obsługi i zasiedliśmy w fotelach samolotu linii Ryanair.
Lot przebiegł bez zakłóceń, wylądowaliśmy w Bolonii o czasie. Nadszedł czas pierwszej próby. Dziarskim krokiem opuściliśmy lotnisko i udaliśmy się na poszukiwania miejsca na nocleg, bo lot do Alicante przewidziany był na rano.
W wakacyjnym nastroju, pod wpływem emocji z tej przygody, gotowa byłam rozbić namiot na parkingu przy lotnisku, ale Piotr życzył sobie bardziej ustronnego miejsca. Przeszliśmy jakieś 600 metrów i tuż obok dużego ronda, znaleźliśmy skarpę, a pod nią małą polankę z kilkoma drzewami. Idealne miejsce na nocleg. Pozwalam sobie wkleić fotki naszego apartamentu.
Przed zaśnięciem posłuchaliśmy charkotu helikoptera patrolującego lotnisko, pooddychaliśmy zapachem traw i pomyśleliśmy co przyniesie jutro.
Noc minęła szybko, poranna toaleta przy pomocy mokrych chusteczek i resztek wody mineralnej okazała się całkiem wystarczająca, żeby można było zacząć nowy dzień. W Bolonii nasze rurki nikogo nie zainteresowały. Sporo przed czasem przeszliśmy na halę odlotów, kupiliśmy włoską kawę i zasiedliśmy w fotelach.
A przed nami rozgrywało się przedstawienie. Obok naszej bramki, kłębił się tłumek pasażerów na jakiś wcześniejszy lot Ryainaira. Dwie panienki w mundurkach biegały z pudełkami i stelażem do mierzenia wielkości bagażu. Panowie upychali walizki między rurkami, panie przepakowywały swoje torebki.
Wreszcie przyleciał nasz samolot. Nie kazano nam mierzyć walizek, nie było też wagi, wszyscy sprawnie wsiedli i polecieliśmy. Lecieliśmy sobie spokojnie, jak zwykle zabawiani po drodze propozycjami zakupów; jedzenia, picia, losów na loterię, perfum, papierosów i innych niezwykle niepotrzebnych nam rzeczy.
Pogodna nad lotniskiem w Alicante nie bardzo nam się spodobała. Burza i potworna ulewa szalały sobie w najlepsze. Przez okienka nie było widać prawie nic, widok na skrzydło kończył się dużo przed wygięciem z napisem Ryainair.
Jakieś trzydzieści metrów nad płytą pilot doszedł najwyraźniej do wniosku, że nie musi udowadniać nikomu jakim jest „debeściakiem” i poderwał samolot z powrotem nad pułap chmur. Polataliśmy sobie jeszcze jakieś pół godzinki, burza poszła sobie gdzie indziej i w końcu wylądowaliśmy w tumanach kropli wody podrywanych przez pęd z pasa startowego.
Westchnienie ulgi było słyszalne mimo oklasków :). I tak znaleźliśmy się w Hiszpanii, z plecakami i namiotem wielkości średniej budy dla psa, bez planów, bez mapy, za to z uśmiechami i wiarą, że czeka na nas wyjątkowy tydzień. No i z kartą kredytową, którą przyrzekliśmy sobie traktować jako ostateczną ostateczność.
Przystanków autobusowych na lotnisku jest kilka, poszliśmy więc za innymi i już po piętnastu minutach kupowaliśmy bilety u kierowcy; 2,60 euro jeden. Przez pół godziny jechaliśmy sobie, wyglądając przez okna i zastanawiając się gdzie właściwie powinniśmy wysiąść. Tak dojechaliśmy do końca trasy. Skoro wysiedli wszyscy, wysiedliśmy i my.
Po burzy zostało już ledwie wspomnienie, słońce przypomniało nam, że jesteśmy na południu i wypadałoby zrzucić z siebie kilka ciuchów. Przepakowaliśmy plecaki i znaleźliśmy sklep. Na ławce, przy głównym deptaku napiliśmy się hiszpańskiego wina, po czym, w doskonałych nastrojach ruszyliśmy na poszukiwanie dzikiej plaży, na której da się zamieszkać.
Szliśmy tak sobie wzdłuż wybrzeża przez jakieś trzy godziny, zachwycając się po drodze widokami, czystością wody w morzu, pogodą, klimatem i …nieznanym. W końcu dotarliśmy do zatoczki, w której obok zwyczajnych plażowiczów dostrzegliśmy kilku naturystów. Od razu poczuliśmy, że właśnie tu jest to miejsce, którego szukamy.
Fotka przedstawia ten zakątek tak jak go zobaczyliśmy, stojąc na skarpie. Niemal zbiegliśmy po skalnej dróżce, z ulgą zrzuciliśmy plecaki, ciuchy i w pełni szczęścia położyliśmy się na piasku.
Wieczorem, gdy plaża opustoszała, rozstawiliśmy nasz domek, wykąpaliśmy się w morzu, zachłysnęliśmy się widokiem wliczonym w cenę apartamentu (foto) i zasnęliśmy bez zamykania drzwi.
Namiot zwijaliśmy na dzień, bo plaża była nieduża i nie wypadało zajmować połowy swoimi rzeczami. Opowieści o wszechobecnych w Alicante rozbójnikach, przestępcach czyhających na turystów, imigrantach – złodziejach i innych niebezpieczeństwach okazały się, naszym zdaniem, mocno przesadzone.
Nikt się nami nie interesował, oprócz wędkarzy spoglądających życzliwie w naszą stronę i pana, który rankiem sprzątał plażę i witał nas wesołym; „Hola!”. Po trzech dniach słodkiego lenistwa, okazało się, że ciepła, bieżąca woda jest mi niezbędnie potrzebna do życia, muszę umyć włosy, chcę mieć łóżko, potrzebuję odrobiny cywilizacji, kawy, czegoś ciepłego do jedzenia, chcę założyć na nogi szpilki…
Średnio zadowolony z moich roszczeń Piotr, najwyraźniej stworzony do życia kloszarda, niechętnie zgodził się wyruszyć na poszukiwania jakiegoś mniej dzikiego zakątka. Jeszcze jedna noc na plaży, bardziej zagospodarowanej, takiej z kranem ze słodką wodą. Zwijaliśmy się stamtąd w pośpiechu około drugiej w nocy, bo przyjechał traktor, i grabił sobie w najlepsze.
Rano, zachmurzone niebo stało się moim sprzymierzeńcem, Piotr skapitulował i pojechaliśmy autobusem (1,30 euro – za bilet) do centrum w poszukiwaniu najtańszego hostelu. Hoteli, hotelików, hosteli w Alicante jest zatrzęsienie. Z premedytacją szukaliśmy tylko wśród tych najtańszych, bo przecież miały to być wakacje niskobudżetowe.
Już przy drugim podejściu znaleźliśmy pokój w hostelu tuż przy Ratuszu. Zapłaciliśmy za dwie noce (60 euro). Nędzny pokoik z małą łazienką wydawał się niemal szczytem luksusu po czterech dniach życia z dala od cywilizacji.
I tak przez dwa dni wdychaliśmy sobie klimat Alicante, snując się przepięknymi alejkami, zwiedzając zamek, na który wjechaliśmy windą zbudowaną w środku skały, robiąc zakupy w centrum handlowym, jedząc świetne tureckie kebaby, pijąc poranną kawę w przeuroczych kafejkach, opalając się na długiej i szerokiej plaży, robiąc zdjęcia i gromadząc wspomnienia. Zakochaliśmy się w tym kraju, w tym mieście, w uśmiechniętych ludziach i śpiewnej hiszpańskiej mowie.
Nadszedł dzień powrotu. Na lotnisku, chcąc zatrzymać jeszcze na chwilę kończące się wakacje, rozłożyliśmy na trawniku przy parkingu prześcieradło plażowe i popijając drinki czekaliśmy na samolot. Nikt nas nie wyganiał, przechodząca obsługa lotniska uśmiechała się do nas przyjaźnie, ale po tygodniu spędzonym wśród Hiszpanów wiedzieliśmy już, że tak właśnie będzie.
Odprawa przebiegłaby pewnie zwyczajnie, gdyby nie mały nożyk, którego zapomnieliśmy wyjąć z pudełka z jedzeniem. Kupiony w hiszpańskim sklepiku, niezwykle ostry i śliczny. Pani, która odkryła go na wyświetlaczu kręciła głową z niedowierzaniem, a jakiś nawiedzony Anglik bardzo tłumaczył nam, że nie wolno przewozić takich niebezpiecznych przedmiotów. Nożyk trafił do kosza, nic poza nim w naszym bagażu nie przypominało widocznie wyposażenia terrorysty i poszliśmy do hali odlotów.
Samolot spóźnił się o trzy godziny. Nie martwiliśmy się specjalnie, bo lot do Katowic miał się odbyć dopiero o 15-ej następnego dnia. Siedzieliśmy sobie popijając Martini, zakupione w sklepie bezcłowym i oglądając zdjęcia czekaliśmy.
Co nas podkusiło, żeby po wylądowaniu w Bolonii nie skorzystać z miejsca, które tak przyjaźnie gościło nas tydzień temu, nie mam pojęcia. Głodni byliśmy – fakt, ale trzeba było zjeść herbatniki z plecaka i spokojnie się wyspać, a rankiem ruszyć na podbój Bolonii zamiast głupio wsiadać do ostatniego autobusu jadącego do centrum.
Była już prawie 23., wysiedliśmy przy dworcu i z plecakami na plecach poszliśmy szukać włoskiej pizzy. Dość szybko okazało się, że o ile z pizzą problemów nie będzie, o tyle o miejscu na namiot możemy zapomnieć. Każdy kawałeczek zieleni w bolońskim centrum jest ogrodzony i oświetlony, kloszardzi poniewierają się wszędzie a wszechobecny beton nie zachęca nawet do siedzenia.
Zdesperowani obejrzeliśmy dworzec kolejowy, ale krzyczące co chwilę głośniki rozwiały nadzieje o zmrużeniu oka w tym miejscu. Dworzec autobusowy zastaliśmy zamknięty na głucho. Po trzech godzinach poszukiwań zwyczajnie usiadłam na murku przy fontannie i odmówiłam kontynuowania marszu. I tak spędziliśmy tę ostatnią noc naszych wakacji, opatuleni w śpiwory, na karimatach rozłożonych na kamiennej ławce, przy temperaturze 14 stopni C., budząc się co kilka chwil i sprawdzając czy nie skrada się jakiś złoczyńca.
Lekcja dość przykra, ale do końca życia zapamiętam sobie; Jeśli masz sprawdzoną miejscówkę, a jest już późno – idź spać! O szóstej zaczęły się otwierać kawiarenki. Bolońskie cappuccino działało jak balsam. Pyszne, piękne, doskonałe! Nie było jednak eliksirem życia. Trudy nocy dawały się nam mocno we znaki.
Poszliśmy na dworzec poszukać przechowalni bagażu. Owszem jest – koszt 4 euro. Toalety płatne. Prysznice drogie. Oj, nie polubimy tych Włoch. Połaziliśmy sobie jeszcze po centrum, ale zmęczenie podpowiadało, żeby jechać na lotnisko i znaleźć sobie jakiś kącik, w którym da się odpocząć.
Autobus prywatny – koszt 5 euro za bilet. Jeżdżą dwa miejskie, tańsze (numer 81 i 91) ale z mapy wynika, że nie jadą do samego lotniska i trzeba od nich dojść z kilometr. Trudno, poświęcamy 10 euro i jedziemy. Nie podoba nam się to miasto. Niegościnne było dla nas. Postanawiamy, że więcej nie będziemy kupować biletów z przesiadką w Bolonii. W końcu jest tyle innych, sympatyczniejszych lotnisk.
Na miejscu, na szczęście znaleźliśmy trawniczek nad parkingiem lotniskowym, trawka z rolki przyjemnie ułożyła się pod prześcieradłem. Słoneczko świeciło, ptaszki ćwierkały, zrobiło się miło. Wsiadając do samolotu, starałam się wepchnąć słońce do plecaka, bo w końcu był już 23 września więc w Polsce na upały raczej nie ma co liczyć.
Udało się, przez cały weekend po powrocie świeciło nam jakby było lato. Kończąc moją opowieść przyznam się, że bywaliśmy już na różnych wakacjach, w luksusowych hotelach, w apartamentach, na campingach, takich z biur podróży i takich na własna rękę. Ale nasze wakacje w Alicante umieściliśmy w pierwszej trójce najbardziej udanych urlopów. Smak przygody i powiew wolności tego wyjazdu czujemy do dziś. Polecam każdemu choć raz spróbować tych smaków!
Jest tylko jedno niebezpieczeństwo. Można się uzależnić. Wyszukiwarka tanich biletów lotniczych pracuje u nas codziennie. Następny lot, do Faro, już na nas czeka. Tyle że tym razem zabieramy ze sobą czwórkę przyjaciół. Jak będzie? Inaczej, to pewne. A czy Faro można pokochać opowiem po powrocie.
P.S.
Gdyby ktoś miał pytania jaki namiot wziąć do bagażu podręcznego, jak zrobić rurki, które przejdą przez bramkę kontroli, jak poradzić sobie z szukaniem miejsca na nocleg w obcym kraju, bądź jakiekolwiek dotyczące tego tematu, zapraszam na maila;
niespodzi-anka@wp.pl