Mimo, że wioskę Bukit Lawang od lotniska w Medan dzieli tylko 100 kilometrów, podróż trwała 4 godziny. Medan to dwumilionowe miasto, wyglądające jak miasta-molochy trzeciego świata. Poza kilkoma budynkami reszta zabudowy nie przekracza 2-4 pięter. Powoduje to, że teren miejski rozciągnięty jest na gigantycznej przestrzeni.
Ruch drogowy jest do tego stopnia chaotyczny, że ukuliśmy powiedzenie, zamiast „Ale Meksyk!” – „Ale Medan!”. Skutery, motorki i motorynki są wszędzie. Każdy manewr kierowcy poprzedzają trąbieniem. Składa się to w jedną, nieustającą kakofonię dźwięków motorków i klaksonów. Do końca pobytu na Sumatrze nie udało nam się dociec w jaki sposób ustalane jest tu pierwszeństwo na drogach – chyba jedyną zasadą jest przepuszczanie większych pojazdów od swojego.
Nie przejechaliśmy dziesięciu kilometrów, gdy naszą taksówkę zatrzymał policjant. Taksówkarz bez słowa, zanim podszedł do nas funkcjonariusz, wyjął z kieszeni banknot i położył na dachu auta dłoń z pieniędzmi. Policjant wziął co swoje i kazał jechać. Taksówkarz ani myślał i domagał się wydania reszty. Gdy dopiął swego, ruszyliśmy.
Droga stawała się coraz węższa, coraz bardziej dziurawa, lecz cały czas tak samo zatłoczona. Kierowca zdecydowanie chciał zarobić pieniądze w jak najkrótszym czasie i z tego powodu non stop wyprzedzał pojazdy przed sobą wyjeżdżając na pas ruchu w przeciwległą stronę, trąbiąc i świecąc długimi na skutery jadące z naprzeciwka.
Pasjonującym zajęciem w trakcie podróży było obserwowanie innych pojazdów. Jeśli myślicie, że jest coś, czego nie da się przewieźć skuterem – mieszkańcy Sumatry wyprowadzą was z błędu. Jeśli myślicie też, że upchnięcie 10 osób do małego fiata jest osiągnięciem – też się mylicie. Mikrobusy niewiele większe od Malucha, a pełniące tu funkcję publicznego transportu lokalnego, spokojnie biorą 10 osób do środka i ile wlezie na dach.
Powoli kończyła się gęsta zabudowa, droga stawała się coraz bardziej kręta, wioski zaczynał przeplatać las kokosowy. Ruch na trasie jednak ani trochę nie chciał się zmniejszyć. W końcu dowiedzieliśmy się dlaczego.
Dwa dni temu na muzułmańskiej przecież Sumatrze zakończył się ramadan, miesiąc wielkiego postu, i właśnie trwa Id al-Fitr – kilkudniowe święto, czas wolny od pracy. W tym rejonie Sumatry Indonezyjczycy mają dwa ulubione miejsca weekendowego wypoczynku. Okolice Brestagi, gdzie właśnie trwała ewakuacja z powodu aktywności wulkanu Gunung Sibayak i Bukit Lawang. Z tego powodu wszyscy w tym roku postanowili spędzić wolne dni w miejscu, które było celem naszej podróży. Tłok na drodze utrzymał się aż do końca trasy.
Im dalej odjeżdżaliśmy od Medan, tym częściej w wioskach przy drodze widzieliśmy grupki dzieci z karabinami-zabawkami (zazwyczaj większymi do nich). Ten widok i myśl – czym w takim razie „bawią się” tatusiowie tych dzieci – był trochę niepokojący.
Za dużo czasu na rozważania jednak nie mieliśmy, bowiem do naszej taksówki przykleił się gość na skuterze. Przedstawił się jako Thomas Expert Guide, wręczył nam przez okno wizytówki i nie odpuścił aż do samego Bukit Lawang. Nic nie pomogło mówienie mu, że mamy już umówionego przewodnika.
Nie było to do końca prawdą, mieliśmy jednak namiar na Indrę i Kendrę, dwóch braci, z którymi na trekingu byli parę dni wcześniej Opcio z żoną, nasi czytelnicy, którym w tym miejscu raz jeszcze dziękuję za wszystkie praktyczne informacje, które przekazywali nam SMS-ami.
Wiedzieliśmy, że Indra i Kendra rezydują w gospodzie Gardens Inn i tam po dojechaniu do Bukit Lawang chcieliśmy dotrzeć. Thomas zaoferował swoją pomoc, z której nijak w sposób uprzejmy nie dawało rady zrezygnować. Zdaliśmy się zatem na Expert Guida.
Bukit Lawang to wioska rozciągająca się nad rzeką Bohorok w wąwozie o lejkowatym kształcie. Autem można dojechać tylko do południowego, szerszego krańca wąwozu. Dalej trzeba około 30 minut iść na piechotę wzdłuż rzeki.
Nie było to łatwe zadanie, Bukit Lawang było niemiłosiernie zatłoczone przez Indonezyjczyków świętujących koniec ramadanu. Thomas zapewnił, że szybciej będzie po zachodniej stronie rzeki. Ruszyliśmy za nim przez most.
Most, który śmiało by się wpisał w poetykę filmów z Indianą Jonesem. Kilka desek, szerokich na góra metr, rozwieszonych na linach nad rzeką. Mostkiem tym oczywiście parły tłumy w jedną i drugą. Przejście na druga stronę z dwoma plecakami na sobie (małym z przodu i dużym na plecach) było już przygodą samą w sobie.
Powrót na stronę wschodnią odbywał się mostem wyglądającym już znacznie solidniej, ale identycznym w swej konstrukcji. Tu już jednak szło się łatwiej, można było rozglądać się na boki. Tu też wreszcie zauważyłem jak duże zainteresowanie budzimy wśród Indonezyjczyków. Mnóstwo uśmiechów, śmiechów, mnóstwo spojrzeń i nieustanne „Hello Mister!”. To już towarzyszyło nam do końca pobytu w Bukit Lawang. Dominowały uśmiechy przyjazne, były też i drwiące, ale te zdecydowanie w mniejszości.
Po 15 minutach pobytu w Bukit Lawang miałem wrażenie jak bym był co najmniej dobrze rozpoznawalną gwiazdą filmową. Ciut męczące, ale miłe. W przekonaniu tym utwierdziły nas następne dni, kiedy proszono nas o możliwość wspólnego zdjęcia (kilkakrotnie), lub rozmowy – po to by potrenować swój angielski. O ile mieszkańcy Bukit Lawang do turystów są przyzwyczajeni, o tyle dla wypoczywających tu teraz Indonezyjczyków, często z małych wsi z okolicy, byliśmy prawdziwą atrakcją. Najbardziej w tych dniach rozbawiło mnie to co powiedziało jedno z indonezyjskich dzieci do mojego potężnego kolegi Roberta: „Hello Mister, you are very looong Mister!”. Long Mister przylgnęło już do niego na stałe.
Gdy po 30 minutach w końcu dotarliśmy już do prawie ostatniego zabudowania na północy wąwozu, czyli Gardens Inn, wyglądaliśmy jak wyjęci z pralki bez wirowania. Pot lał się z nas strumieniami. To był jednak ledwo maleńki przedsmak tego, co czekało nas w tropikalnej puszczy.
W Gardens Inn okazało się jednak, że nie ma ani wolnych pokoi, ani Indry i Kendry. W poszukiwaniu wolnego pokoju ruszyliśmy dalej na północ, ten znaleźliśmy w przedostatnim zabudowaniu w Bukit Lawang, na samym skraju tropikalnego lasu. Tu przywitał nas malutki Indonezyjczyk imieniem Pipit, opiekun Sam Bungalow. Pokazał nam pokoje usytuowane na zboczu wąwozu, z pięknym widokiem na las i rzekę, z balkonami i hamakami na balkonach. To było to, czego szukaliśmy. Przystaliśmy na dość wysoką cenę 200 tys. rupii (60 zł za pokój, na pewno dało by się ją zbić z 20-25%, brakowało nam jednak doświadczenia w targowaniu).
Z wielką ulgą zalegliśmy na werandzie, ciesząc się smakiem lokalnego piwa Bintang i odpoczywając po długiej i męczącej drodze. Nasz relaks przerwały głosy podniecenia dobiegające znad rzeki. Popatrzeliśmy na drugą stronę wąwozu, gdzie zobaczyliśmy, dwa siedzące nad samą wodą orangutany. Nasze marzenie spełniło się, zanim jeszcze na dobre wkroczyliśmy do tropikalnego lasu.
Bukit Lawang jest położone na granicy parku narodowego Gunung Leuser, który wraz z dwoma sąsiadującymi parkami narodowymi jest domem dla 5 tysięcy orangutanów. W 1973 roku w Bukit Lawang tuż przy naszych bungalowach, powstało centrum rehabilitacji orangutanów, które przez lata przywracało przyrodzie orangutany odebrane z ludzkiej niewoli. Działalność centrum została przerwana w listopadzie 2003 roku, kiedy to wezbrane wody rzeki Bohorok zdewastowały całą wioskę, zabijając blisko 400 osób, niszcząc osiem mostów i blisko 300 budynków.
Bukit Lawang do dziś nie odbudowano do końca, obecnie funkcjonują tylko 2 mosty. Powódź zakończyła też działalność ośrodka rehabilitacyjnego. Jednak do dziś strażnicy parku narodowego, w miejscu po ośrodku 2 razy dziennie dokarmiają orangutany. Stąd też przyzwyczajenie tych zwierząt do ludzi i ich obecność przed naszymi oczami.
Jeszcze nie ochłonęliśmy po podróży, gdy do naszych drzwi zapukał Thomas. Okazało się, że odszukał Indrę i przyprowadził go do nas. Przedstawiliśmy Indrze nasze oczekiwania co do trekingu, ustaliliśmy cenę (20 euro dzień trekingu od osoby + 10 euro za „rafting”, czym by ten rafting nie miał być. Cena wyjściowa to 25 euro dzień trekingu, 10 euro „rafting”. Płacić można w euro, lub lokalnej walucie). Umówiliśmy się na 9 rano następnego dnia. Mamy zabrać duuużo wody i mocne buty. OK.
Resztę dnia spędziliśmy na werandzie u Nory. Nora to przesympatyczna, potężna Indonezyjka prowadząca gospodę nieopodal. Nora serwuje najbardziej genialny sok ananasowy na świecie. Za 8 tys. (2,5 zł) dostajecie kielich ambrozji. Reszty kuchni Nory pochwalić nie mogę, ale za to panuje u niej świetna atmosfera, zatrzymuje się tu też sporo backpackersów z całego świata. Tu też skorzystaliśmy z relaksacyjnego masażu (70 tys. ~ 23 zł), żeby zregenerować się przed trudami następnego dnia.
Hasło do końca dnia dała potężna, tropikalna burza – i co za tym jak okazało się zawsze idzie w Bukit Lawang – brak prądu.
Przed wyjazdem szukałem informacji jaki ekwipunek jest niezbędny do trekingu w rejonach Bukit Lawang. Mówimy oczywiście o dwudniowej wycieczce, a nie prawdziwym przedzieraniu się przez dżunglę. Według naszego przewodnika w zupełności wystarczają krótkie spodnie i koszula. Długie spodnie i koszula z długi rękawem mające chronić przed pogryzieniami, ukąszeniami, podrapaniami – nie są konieczne, a z racji upału i wilgotności, bardzo utrudniają poruszanie.
Buty są najważniejszym elementem – zdecydowanie warto mieć buty trekingowe (raczej przed kostkę, chyba, że ktoś ma dobrze oddychające buty chroniące kostkę). Ja co prawda śmigałem w zwykłych adidasach, nie uśmiechało mi się targanie butów do trekingu przez 4 tygodnie na plecach, ale nie było to rozsądne. Spotkanie z ziemią w trakcie tych dwóch dni zaliczyłem 5 razy, właśnie z powodu niewłaściwej podeszwy w bucie.
Na pewno potrzebny jest duży zapas wody, ta stanowiła w moim plecaku główny element. Oczywiście przydatna jest latarka, najwygodniej czołówka, zestaw higieniczny i strój do przebrania (pocimy się jak w saunie) oraz repelenty przeciw komarom i owadom. Mini apteczka też nie zaszkodzi.
Tu na marginesie kwestii zdrowotnych. Sumatra jest rejonem teoretycznie malarycznym. My stosowaliśmy profilaktykę w postaci Malarone. Bierze się jedną tabletkę 2 dni przed pobytem w strefie malarycznej, w trakcie i 5 dni po. Jedno opakowanie (12 tabletek – do kupienia za 100-130 zł na forach turystycznych) idealnie pokrywało zapotrzebowanie naszego czasu pobytu na Sumatrze. Czy profilaktyka ta była potrzebna, tego się nie dowiem, czułem się dzięki temu jednak bezpieczniej.
Wyspani, przygotowani i rozemocjonowani ruszamy na spotkanie z przyrodą. W skład „ekspedycji” wchodzi nasza czwórka oraz młody Niemiec z Monachium i jego dziewczyna Tajka. Opiekują się nami otwierający pochód, rozmowny Indra i zabezpieczający tyły, małomówny Kendra, wyglądający i ubrany niczym Che Guevara.
Podstawowe zasady to patrzeć na to, czego się łapiemy i na czym stajemy. O tym jak ważna jest to zasada przekonałem się przy jednym z podejść, gdy chciałem sobie pomóc łapiąc się gałęzi, która okazała się kolczasta niczym nasze akacje.
Nasz marsz przez las tropikalny trwał ponad 8 godzin i solidnie dał mi w kość. Co prawda ukształtowanie terenu przypomina polskie Bieszczady, lecz zejścia/podejścia są trudne na błotnistym, porośniętym korzeniami terenie. Do tego gorąc i potworna, duszna wilgotność.
Treking zaspokoił wszelkie moje oczekiwania. Widzieliśmy niesamowitą, tętniącą życiem przyrodę. Tu wszystko jest potężne. Drzewa, zwierzęta, nawet owady. Spotkaliśmy na swoim szlaku gibony, langury i doczekaliśmy się spotkania z człowiekiem lasu („orag hutan” znaczy dosłownie człowiek lasu).
To nastąpiło niespodziewanie. Trafiliśmy na grupkę pięciu tych pięknych stworzeń. Dużą samicę siedzącą na drzewie z małym, dwie młode samice i potężnego, starego samca. Nic sobie nie robiły z naszej obecności, nie płoszyły się, ani nie wykazywały zainteresowania. W końcu to królowie puszczy. Indra powiedział: – Take your time, relax. Co też uczyniliśmy.
Tuż przed zmrokiem doszliśmy do potężnej, stromej skarpy i po jej zboczu ostatkiem sił dotarliśmy do naszego obozowiska. Tu czekał już na nas kucharz pichcący na ogniu pyszne dania w prawdziwym woku.
Wieczór upłynął na rozmowach i grze w karty, w grę której nauczyli nas Kendra i Indra oraz… zabawach logicznych. Nasi przewodnicy okazali się fanami takich rozrywek. Do tego w kubkach fantastyczna herbata imbirowa słodzona zagęszczonym mlekiem kokosowym, smakowała rewelacyjnie.
Utrudzeni padliśmy na maty i biorąc przykład z naszych przewodników pozawijaliśmy się szczelnie w prześcieradła, które miały chronić nas przed ukąszeniami owadów (Ewelinki nie ochroniły – przez 3 dni miała na ręce potężną, gorącą i pulsującą, czerwoną plamę). Zasypialiśmy przy blasku ogniska słuchając muzyki lasu.
Poranek powitał nas słońcem a nasz kucharz pyszną jajecznicą, na którą chrapkę miały też makaki, które dużą grupą odwiedziły nasze obozowisko. Udało im się ukraść dużą kiść bananów i tym się zadowoliły.
Dzień spędziliśmy na zwiedzaniu okolicy, wąwozu rzeki i kąpieli w Bohorok i malowniczo położonym pobliskim wodospadzie. Tu dwie przygody zaliczył Robert. Najpierw porwał go wartki prąd rzeki, ale po 50 metrach wykaraskał się o własnych siłach trochę poobijany o kamienie. Najwyraźniej mało było mu na ten dzień wrażeń, bowiem idąc śladem naszych przewodników postanowił skoczyć z 8-metrowej skały do rzeki. Zakończyło się to tym, że od tej pory uśmiech Roberta jest nieco szczerbaty. Jednak to twardy zawodnik i humoru mu to nie popsuło.
Po południu dowiedzieliśmy się do czego są potrzebne leżące przy obozowisku potężne dętki. To będzie nasz środek transportu do domu. Pięć dętek nasi przewodnicy związali ze sobą formując „węża”. Na to trafiły karimaty. Nasze plecaki do foliowych worków, te na pierwszą i ostatnią dętkę. Reszta wycieczki została poproszona o zajęcie miejsc i zapięcie pasów. Nasi przewodnicy zajęli miejsca na plecakach na pierwszej i ostatniej dętce, w ręce wzięli potężne bambusowe kije i wyruszyliśmy z nurtem Bohorok.
To było to! Zabawa co 300-500 metrów nabierała tempa przy kolejnych przełomach rzeki. Kendra i Indra przy pomocy tyczek odpychali naszą tratwę od skał z niezwykłą zwinnością a my radośnie to podskakiwaliśmy podrzucani na fali do góry, to obijaliśmy sobie pupy o podwodne kamienie. Czad! A wokół las równikowy. Ciekawe, czy siedzące na drzewach gibony miały z nas ubaw równie dobry, jak my z naszej przygody.
Ostatnią noc w Bukit Lawang spędzaliśmy również u Pipita. Na wieczór umówiliśmy się z Kendrą i Indrą na piwo w Gardens Inn. Przed czasem spotkania rozpętała się jednak kolejna burza, deszcz zamienił ścieżkę w potok. Cóż było robić, spotkanie umówione, deszcz nie deszcz, trzeba iść. Kompletnie mokrzy dotarliśmy na miejsce. Było warto.
Kendra i Indra oraz inni przewodnicy z Bukit zaprosili nas do swojego „domu”. Przy piwie, gitarach i blasku świec (oczywiście prąd wysiadł po pierwszym piorunie) spędziliśmy świetny wieczór, którego momentem kulminacyjnym było brawurowe wykonanie „No women, no child ;)” w wydaniu brodatego Araba z Dubaju. Taką twarz islamu lubię.
Korzystając z rozluźnienia zapytałem czemu dzieci, które widziałem w drodze do Bukit Lawang bawią się tylko i wyłącznie atrapami karabinów. Odpowiedział zazwyczaj małomówny Kendra: „- To najtańsza zabawka. Kosztuje 2 złote. Dziecko, które bawi się karabinem, wyrośnie na wojownika. Potrzebujemy wojowników, trzeba znieść światową dominację USA”.
To były bardzo mocne słowa, stojące w wielkim rozdźwięku z tym co widziałem. Trochę melancholijnego ale pogodnego chłopaka w moim wieku, świetnie mówiącego po angielsku, śpiewającego anglojęzyczne piosenki i pijącego piwo. Do dziś nie umiem zrozumieć tego kontrastu.
To co nas ciągnęło na Sumatrę to przyroda, tymczasem najbardziej intrygujący okazali się ludzie. Dziś żałuję, że na pobyt na tej wyspie zaplanowaliśmy tak mało czasu. Chciałbym tam kiedyś jeszcze wrócić.
Informacje praktyczne:
– taksówka w Medan: Arifin +626176361252 (400 tys. rupii do Bukit Lawang),
– nocleg w Bukit Lawang: Sam’s Bugalows (oznaczone na mapie), pytać o Pipita,
– przewodnicy Indra i Kendra: indra_darmao2@yahoo.com 25 euro treking jednodniowy, 50 euro dwudniowy z raftingiem. Zapewnione wyżywienie: obiad, deser, kolacja, śniadanie, obiad do tego nocleg w hotelu pod milionem gwiazd.