Poszłam za „paragonami grozy” na jarmark wielkanocny. Liczycie na hejt? Nie tym razem!
Wszystko wskazuje na to, że w kategorii słynnych „paragonów grozy”, rok 2023 nie będzie się wiele różnił od poprzednich. Medialny krąg życia, który wymaga od dużych ogólnopolskich portali, zaprezentowania przeraźliwie wysokich cen – zimą w Zakopanem, wiosną na jarmarkach wielkanocnych, latem nad Bałtykiem i jesienią przy cmentarzach, właśnie wkracza w fazę drugą! W tej sytuacji nie mogłam i ja przejść obojętnie koło tematu, który wzbudza tak wiele emocji. Jeśli jednak liczycie, że popłynę z falą wszechobecnego hejtu, to niestety muszę was rozczarować.
Czy jest drogo? Jest. Czy można się oburzać? Można. Tylko właściwie po co?
To co z tą kromką chleba za 54 zł i herbatą za 30 zł?
Zacznijmy od konkretów. Tegoroczny jarmark to 82 stoiska, które zapełnili wystawcy z Polski, ale także np. Litwy, Ukrainy, Słowacji, Węgier czy Włoch. Na straganach znajdziecie niemal wszystko – od wyrobów drewnianych, biżuterii i strojów ludowych, przez pisanki, zdobione pierniki, kolorowe mazurki, aż po podkowy „na szczęście”, ceramikę, magnesy. Nie mogło zabraknąć także rozbudowanej oferty gastronomicznej. Prym wiodą grillowane mięsa, pierogi, oscypki, wędliny, słodkości, a także wszelkie rozgrzewające napoje. I to właśnie ta kategoria wzbudza najwięcej emocji.

Ceny nie są niskie – byłoby grzechem tak je określić. Pierogi – w zależności od stoiska kupimy np. za 30 zł (7 sztuk z dowolnym nadzieniem) lub 38 zł za 12 sztuk (+ 7 zł za każdy dodatek typu cebula/śmietana). Za żurek trzeba zapłacić 18 zł (choć generalnie zupy kosztują od 15 do 30 zł), oscypki z grilla wyceniono na 7 zł (tak, ja też pamiętam, że kiedyś były po 2,50 zł), a mięsa z grilla (kiełbasy, karkówki, golonki itd.) – 14-20 zł/100 g. Solidnie dopłacimy też, jeśli skusimy się na dodatki – pieczone ziemniaki to kolejne 15 zł, podobnie jak kapusta zasmażana. Frytki to 12 zł, a owoce w czekoladzie przeciętnie 12-20 zł.
Herbata za 30 zł? Tak, jeśli zdecydujemy się na opcję „po góralsku”, czyli z alkoholem. Zwykła kosztuje połowę mniej. Kawy startują od 7 zł, a gorąca czekolada od 12 zł (czyli mniej niż w niektórych kawiarniach), choć bywa i za 20 zł na innych stoiskach. Gofry można kupić za… 40 zł (ze wszystkimi możliwymi dodatkami), ale też za 8 zł w skromniejszej wersji.
A co z tą kromką chleba za 54 zł, którą ochoczo wyciągnął do tytułu jeden z lokalnych portali? No jest. Tyle, że jest to pajda za smalcem, do której musielibyśmy dodatkowo dobrać mięso, kiełbasę, ogórki kiszone i cebulę, czyli wszystkie dostępne dodatki z menu. To dalej bardzo, bardzo, bardzo drogo, ale to jednak nie jest sama kromka chleba – nie róbmy z czytelników idiotów.

Internet hejtuje, kolejki stoją, a sprzedawcy smażą kiełbasę
Efekt? Internet aż się zagotował! „Z cenami to ich poniosło”, „włos się jeży”, „ceny jedzenia to jakiś żart”, „to jarmark drożyzny” – grzmią z ogólnopolskie media (możecie sprawdzić w Google, żadnego z tytułów sobie nie wymyśliłam).
I tak, ja też uważam, że to bardzo dużo pieniędzy – żebyśmy się dobrze zrozumieli! Tyle że… czy kogoś to jeszcze dziwi albo szokuje? Przecież 99% mieszkańców Krakowa i tak nigdy nie je na rynku (ani na jarmarku ani w tutejszych restauracjach), bo takie przybytki i atrakcje zwykle można podsumować hasłem „Czy jest drogo? Jest drogo. Czy jest dobrze? Jest drogo”. Od zawsze były i są nastawione na turystę, co jest zresztą powszechnym zjawiskiem na całym świecie.
Ktoś powie „dobra, Zającówna, ale jak mnie akurat złapie ochota na pierogi w okolicach rynku, to chciałbym, żeby mnie było na nie stać WE WŁASNYM MIEŚCIE”. W porządku. Jako człowiek, który pierogów nie odmawia nigdy, rozumiem takie pragnienie. Tylko, że jeśli jesteś we własnym mieście, to idę o zakład, że nie odwiedziłeś żadnej restauracji na rynku od lat (wykluczając sytuację towarzyszenia turystom). Stawką może być talerz pierogów ze słynnego baru mlecznego na Grodzkiej (raptem 400 m dalej). Bo tam kosztują 22 zł/10 sztuk. I to raczej tam zje je ktoś, kto jest „we własnym mieście” – zakładając odważnie, że konsumpcja MUSI odbyć się w obrębie 5 minut spaceru od rynku.
Kluczowy jest też fakt, że praktycznie wszędzie (poza kilkoma stoiskami, które zasługują na wieczne potępienie i życzę im, żeby ich krakowski wredny gołąb podziobał) ceny są duże, wyraźne i jasno określone. Nie ma tu oszustw w weneckim czy barcelońskim stylu, gdy nieuczciwi przedsiębiorcy liczą na podejście turysty z kategorii „no ileż to może kosztować”, a że więcej niż mogliby sobie wyśnić w najgorszym koszmarze, dowiedzą się dopiero, gdy przyjdzie do płacenia.

Nie ma też nikogo, kto stałby na tarasie Sukiennic lub w Wieży Ratuszowej i z procą przymuszał do kupowania. A mimo tego przy wielu stoiskach ustawiają się kolejki, a turyści tłumnie przybywają, by poszukać tu pamiątek i świątecznej atmosfery.
Czyli może jednak popyt czyni podaż, co niektórym chyba nie mieści się w głowie?