Szczęście kupisz tu za 16 PLN, a garnitur za 250 PLN. Odwiedzamy najlepsze miasto świata
Kolorowe lampiony, garnitury szyte na miarę w 48 godzin, rowery w ilościach hurtowych, a do tego żółte i piękne, choć nieco odrapane budynki, które tworzą perełkę z listy UNESCO – z tym kojarzy się Hoi An, miasto uznane przez podróżników za „najlepsze na świecie”. Z drugiej strony to miejsce, które odwiedzają miliony turystów, w którym ciągnie się sznur autokarów, które wiele osób odwiedza po łebkach – tylko wpaść i wypaść. Czy w tym szaleństwie jest metoda? Mówię „sprawdzam”.
Mówili „nie możesz przegapić tego miejsca”, „zobaczysz, nie będziesz chciała wyjeżdżać”, „to najlepsze miasto w tym kraju!”. Perełka, odkrycie, azjatycka Wenecja – to tylko kilka określeń, z jakimi się spotkałam. Przyznacie więc, że oczekiwania były nieco napompowane, a informacje o liczbie turystów sugerowały, że może być… tłoczno.
Postanowiłam więc poszukać magii tego miejsca. W świątyniach, łódkach, na straganach artystów, jak i tam, gdzie lubię najbardziej – w maleńkich restauracjach, na nocnych marketach albo na niewielkim palniku jeszcze mniejszej staruszki, która gotuje jedno i to samo danie od kilkudziesięciu lat. Mówiąc krócej – zobaczmy, o co tyle hałasu z tym Hoi An.
Księżniczki Disneya łączcie się!
Łódka nieśpiesznie porusza się po niezbyt szerokiej rzece. Jest już dawno po zmroku, a dookoła mnie widzę jedynie niewysokie budynki, oświetlone ciepłym światłem z papierowych lampionów. Słyszę chlupot i gwar miasta, ciało się relaksuje, a oczy obserwują napotykane pary, które wypuszczają świece i lampiony na taflę wody, wierząc, że to zagwarantuje im spełnienie marzeń, szczęście i długie, wspólne życie. Jest tak pięknie i bajkowo, że tylko czekam aż na którejś z łódek pojawi się śpiewająca Roszpunka i Flynn niczym w „Zaplątanych” Disneya. Jeśli bowiem płynąc po Hoi An pomyślicie, że już gdzieś widzieliście tę scenę – to cóż… pewnie właśnie tam.
Pierwsze uderzenie magicznego obucha marki Hoi An odhaczone. A wszystko za 100 tys. VND, czyli ok. 16 PLN. Jak na cenę chwilowej przemiany w księżniczkę Disneya i okazję do załatwienia sobie zdrowia, szczęścia i pomyślności – chyba niezbyt drogo.
Przyznaję, gdy usłyszałam, że to najbardziej artystyczne i najbardziej romantyczne miasto Wietnamu, kompletnie nie byłam przekonana do przyjazdu. Nie do końca wiedziałam, o co tyle szumu z tymi lampionami, bo – przyznaję bez bicia – nie zawsze umiem wystarczająco docenić rękodzieło, a w artystycznych dzielnicach czuję się jak kot w wodzie. Nie znam wartości obrazów, nie do końca wiem, ile trzeba włożyć czasu w przygotowanie lampy, talerza lub torebki – chyba że ktoś mi o tym opowie. Albo pokaże – bo akurat patrzeć na proces tworzenia uwielbiam. Napawam się precyzją, powolnymi (zazwyczaj) ruchami, misternymi wzorami, które wychodzą spod ludzkiej ręki. Podziwiam spokój, pewność i talent, bo gdy ja przypadkiem trafiłam na warsztaty ceramiki w Tajlandii, mogłam swoje dzieło podpisać co najwyżej jako „Anetka, lat 5” i błagać siły wyższe, by doszczętnie się stłukło, gdy ktoś będzie je wypalał w piecu.
Jedyna sztuka, jaką wykonuję, to sztuka jedzenia podwójnych porcji na co drugim wózku i straganie. A mimo tego Hoi An mnie zaczarowało.
![hoi an](https://f4fcdn.eu/wp-content/uploads/2019/08/shutterstock_781537798.jpg)
Sześć milionów turystów nie może się mylić
W mieście pojawiłam się tuż przed zmrokiem i zanim zdążyłam ogarnąć sprawy noclegowe, było już całkiem ciemno. To znaczy byłoby… gdyby nie tysiące lampionów otaczających mnie z absolutnie każdej strony – przy prywatnych domach, w restauracjach, nad ulicami, przy rzece, na łódkach. Hoi An lampionami stoi. Kolorowe, żółte, niebieskie, ale przede wszystkim czerwone – papierowe lampy to tutejszy symbol, który przynosi szczęście na różne sposoby. To najczęściej oferowany towar przez ulicznych sprzedawców i najczęściej fotografowana rzecz przez turystów. Ale czy piękne lampiony wystarczą, żebyśmy kiedyś chcieli tu wrócić?
Jesteśmy rozemocjonowani, bo przejazd skuterami z Hue przez Hai Van Pass, zwany przez lokalne agencje „drogą Top Geara” dostarczył masę wrażeń. Najsłynniejsze motoryzacyjne trio nazwało to miejsce „najpiękniejszą trasą świata”. I nic a nic nie ściemniali. W ciągu ostatnich tygodni zawitaliśmy już też do ultra ruchliwego Ho Chi Minh i uwielbianego Hanoi. Zdążyliśmy też zahaczyć o Kambodżę, która nas urzekła i dotrzeć do słynnego złotego mostu podtrzymywanego przez betonowe ręce, który rozczarował jak żadna inna atrakcja na świecie. Krótko mówiąc – dużo się działo, więc poprzeczka ustawiona była wysoko.
Ale nie jestem byle gdzie. Tylko w ubiegłym roku miasto odwiedziło 6 mln turystów – to oznacza, że było ich tu prawie 100 razy więcej niż mieszkańców (69 tys.), a w porównaniu do poprzednich lat liczba gości wzrosła trzykrotnie! Miasto króluje na Instagramie, pintereście i w innych mediach społecznościowych, a kolejne rankingi „naj” windują go tak wysoko, jak tylko się da. Według portalu Travel & Leisure, który co roku przyznaje cały szereg podróżniczych nagród dla hoteli, atrakcji turystycznych, na bazie opinii swoich czytelników, uznał Hoi An za najlepsze miasto na świecie! Zanim nastały czasy kolonialne, był największym portem w tej części szlaku jedwabnego. Za to po czasach kolonialnych stał się najlepiej zachowanym tego typu miejscem w całych Indochinach.
![hoi an](https://f4fcdn.eu/wp-content/uploads/2019/08/shutterstock_1163381854.jpg)
Kawa, grillowane żaby i zdrapana farba marki UNESCO
Hoi An to wehikuł czasu. Jest tu aż 844 zabytkowych budynków, choć najsłynniejsze z nich to rząd żółtych niskich „domków” – z przybrudzoną i odrapaną farbą, ale za to z wpisem na listę UNESCO. Przy okazji – ten laur, przypadł Hoi An dzięki Polakowi, który w latach 90. powstrzymał władze przed zburzeniem całej zabytkowej części i wybudowaniem na ich miejscu bloków. Dziś Kazimierz Kwiatkowski, konserwator zabytków, który wtedy pracował przy ruinach My Son, uhonorowany jest pomnikiem przy głównej ulicy miasta.
Przez trzy dni jemy – tutejsze pierożki w kształcie róży, naleśniki ryżowe, zupę Pho. Dopychamy sajgonkami, przegrzebkami i wszystkimi owocami morza jakie wpadną nam w ręce. Zwiedzamy, znów oglądamy nowożeńców, znów jemy, dalej zachwycamy się lampionami. Zaglądamy na plażę, włóczymy się po ciasnych uliczkach, odkrywamy asortyment lokalnych sklepików. Jest zielono, kwiatowo, kolonialnie. Jest pięknie. Na każdym kroku napawam się zapachem mocnej, czarnej kawy, który kocham, próbuję nowych owoców, do których często nawet nie wiem jak się dobrać, oglądam piękne, czarno-białe zdjęcia uśmiechniętych Wietnamczyków, które są częścią pamiątkowej oferty lokalnych sklepikarzy, próbuję przełamać irracjonalny lęk przed zjedzeniem grillowanej żaby i wciąż próbuję powstrzymać się przed zakupem sukienki w arbuzy, którą nosi tu co druga turystka.
Każdy dzień kończymy na nocnym markecie przy ulicy Nguyen Hoang, a w ciągu dnia chętnie zaglądamy na Central Market, gdzie można kupić absolutnie wszystko. Kilka razy dziennie ktoś próbuje zdjąć z nas miarę albo przynajmniej namówić na „drobne, niezobowiązujące przymiarki”. Wszak Hoi An (jak i wiele innych miast Wietnamu) słynie z tego, że w 48 godzin bez trudu zdobędziesz garnitur lub sukienkę szyty specjalnie dla ciebie z dowolnego materiału, na wzór absolutnie każdej kreacji od największych projektantów. Szacuje się, że nawet połowa mieszkańców pracuje w branży odzieżowej – jako szewcy, krawcy i kaletnicy.
Można iść na lekcje gotowania, wybrać się na organizowane wycieczki gastronomiczne albo odhaczać najpyszniejsze rzeczy na własną rękę, odpocząć na plaży. Naprawdę – Hoi An oferuje wszystko, czego możecie szukać w Wietnamie. I to zaledwie na 60 kilometrach kwadratowych.
![hoi an](https://f4fcdn.eu/wp-content/uploads/2019/08/shutterstock_755585422.jpg)
To co z tą miłością do Hoi An?
Kiedyś ktoś napisał pod jednym z moich artykułów, że mam bardzo pojemne serce, skoro w tak wielu miastach potrafiłam się zakochać. Jeśli to miało być oskarżenie, to cóż… – winna! Miłość do podróży nabiera kolorów dopiero wtedy, gdy jest poligamiczna.
Ale ja jestem mieszczuchem, wielbię wielkie metropolie, dobrze czuję się przebiegając przed gigantyczne skrzyżowania, patrząc na nocną panoramę miasta, która nigdy nie gaśnie. Lubię się włóczyć po nocy i wracać do łóżka dopiero wtedy, gdy miasto wreszcie nieco pustoszeje, z większości uliczek przestaje pachnieć jedzeniem, a wilgoć i gorąc na chwilę nie daje się we znaki. Urokliwe, małe miasta odwiedzam na moment, by później znów rzucić się w wir, chaos i pęd. Rzadko do nich wracam.
A do Hoi An bym mogła. A do Hoi An nawet bym chciała. A do Hoi An… na pewno kogoś jeszcze zabiorę.
Nie wiem, czy to znaczy, że faktycznie jest najlepszym miastem świata. Wiem jednak, że bez obciachu może rozpychać się w ścisłej czołówce. Warto je zobaczyć, warto dać się wkręcić w tę magię i warto na chwilę uwierzyć, że lampion puszczony na wodę spełni wszystkie nasze marzenia. 16 PLN za szczęście to dobra inwestycja. Ale jakby co, to dwóch tygodni bym tam nie wysiedziała 😉
![coconut village](https://f4fcdn.eu/wp-content/uploads/2019/08/shutterstock_1345141238.jpg)
Hoi An w pigułce, czyli najważniejsze informacje:
– Hoi An w przeciwieństwie do wielu innych miast Wietnamu najlepiej zwiedza się na rowerze. Odległości nie są duże, ale rower znacząco ułatwia i przyśpiesza zwiedzanie.
– Wiele ulic jest zamkniętych dla ruchu samochodowego i (co w tym kraju dość nietypowe) skuterowego. Jeśli więc boicie się uczestniczyć w wietnamskiej plątaninie drogowej, tu możecie zrobić to z lżejszym sercem
– Wiele, jeśli nie większość hosteli oferuje wypożyczenie rowerów w cenie noclegu. W razie czego, wypożyczalnie znajdziecie na każdym kroku
– Zwiedzanie uliczek starego miasta jest płatne. Bilet kosztuje 120 tys. VND, ale uprawnia do wejścia do 5 z 21 miejsc, na które sprzedaje się wejściówki. Kupicie je bez trudu na krańcach starego miasta w charakterystycznych żółtych budkach. Oficjalnie jest to obowiązkowe, nieoficjalnie wielu turystów tego nie robi. Wybór należy do Was.
– Warto tu przyjechać po sezonie – bez dzikich tłumów, setek autokarów zasłaniających widoki i hurtowych wycieczek zorganizowanych, miasto wygląda zupełnie inaczej
– Najlepiej wybrać datę pobytu tak, by trafić na pełnię księżyca. Wtedy w Hoi An odbywa się niezwykły „festiwal pełni księżyca” podczas którego mieszkańcy oddają hołd swoim przodkom.
– Jeśli jesteście w dłuższej trasie po Wietnamie i wybieracie się tu np. z Hue, to jedną z najfajniejszych opcji transportu jest skuter lub motocykl i samodzielny przejazd przez Hai Vann Pass. Wiele firm oferuje opcję wynajmu wszelkich jednośladów dokładnie na tej trasie. Zaleta? Wypożyczacie w Hue, oddajecie w Hoi An, a dodatkowo nie musicie martwić się o bagaże – firma dostarczy je bezpośrednio do hostelu, w którym nocujecie. Możecie jechać sami, możecie zabrać ze sobą przewodnika, ktoś nawet może prowadzić za was, ale akurat odpada najfajniejsza część zabawy
– Dolot samolotem jest możliwy tylko do Da Nang, później jednak bez trudu można dojechać do Hoi An lokalnym transportem. Najtańszą opcją jest autobus nr 1, który kosztuje zaledwie 1 USD. Nie dojeżdża on jednak do centrum miasta, ale spacer z przystanku zajmie wam ok. kwadransa.
– Zdecydowanie lepiej wybrać nocleg w okolicach centrum miasta niż przy plaży, chyba że kluczowe jest dla was opalanie. W razie potrzeby na plażę można podjechać rowerem w każdej chwili.
– Pięć rzeczy, które musicie tutaj zjeść to: Banh Xeo – gruby naleśnik ryżowy z mięsem, krewetkami lub warzywami, Mi Quang – makaron ryżowymi z przeróżnymi dodatkami, Nem – po prostu sajgonki, Banh bao vac – delikatne pierożki w kształcie róż, Banh Mi – czyli… kanapki zrobione z bagietki wypełnione bogato składnikami. To tylko podstawowa piątka, ale jedzcie tak dużo, ile tylko dacie radę!
– Pięć rzeczy, które musicie tutaj zrobić to: zobaczyć most japoński z jedyną na świecie świątynią buddyjską w takiej formie, zwiedzić zabytkowy dom Tan Ky i Phuc Kien – najsłynniejszy dom zgromadzeń na Starym Mieście, puścić lampion na wodę, obejrzeć show w Traditional Art Performance House, przybić piątkę Kazimierzowi Kwiatowskiemu
– Jeśli znudzi wam się Hoi An, to dookoła miasta macie sporo ciekawych miejsc: Coconut water village, gdzie możecie popływać charakterystyczną łódką, która wygląda jak łupinka kokosa, porośnięte roślinnością ruiny khmerskich świątyń – My Son, a nawet słynny Golden Bridge w Ba Na hills – ten ostatni jest jednak drogi i bardzo oblegany, więc przemyślcie czy na pewno chcecie się tam wybrać.