Arktyka i inne odludzia. Byłem tam i mam złe wieści: Turyści jak bankomaty, a miejscowi doją nas aż miło
Grenlandia, Ilulissat. Miejsce, które wymyka się racjonalnym opisom. Raj dla miłośników przyrody nieskażonej piętnem cywilizacji. Potężny fiord, najaktywniejszy lodowiec na świecie, w 2004 roku wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO jako jedyne miejsce w Arktyce. Jestem porażony pięknem okolicy.
Fot. Paweł Kunz, Fly4free.pl
Przez ostatnie 10 dni odzwyczaiłem się od używania portfela i pieniędzy – na szlaku Arctic Circle Trail nie są potrzebne: nie ma sklepów, przewodników, zasięgu sieci komórkowej. W rzece możesz złowić rybę, potem ją zjeść, nocujesz w bezpłatnych chatkach rozsianych co 20-25 kilometrów. Zderzenie z „cywilizacją turystyczną” (nawet w tak egzotycznym i odległym od Polski miejscu) jest bolesne. Cywilizacja objawiła się w postaci człowieka stojącego przed niskim budynkiem.
– Jeżeli chcesz, możesz przejść przez miasto z naszym przewodnikiem, to kosztuje 325 koron duńskich (185 PLN). Albo zabierzemy cię łódką do lokalnej rodziny Inuitów. Zjesz z nimi obiad, pokażą ci jak żyją. Cena to 1150 koron duńskich (655 PLN) – informuje mnie, zaczepiając jeszcze przed wejściem.
Yyy, słucham? Mówimy o „mieście”, które można przejść od jednego do drugiego końca w 10-15 minut. I o wizycie w domu, która potrwa dwie godziny i będzie sztuczna jak miód syntetyczny. Wychodząc z biura widziałem, że para Duńczyków stojących za mną, chciała zarezerwować właśnie taką wizytę u grenlandzkiej rodziny.
Miasteczko obszedłem sam, uważając że koszt spaceru jest po prostu niewspółmierny do tego, co mogę zyskać – a zaczepiony na obrzeżach Ilulissat chłopak karmiący psy zaprzęgowe („– Po co Ci taki duży plecak?”) zaprosił mnie do swojego mieszkania, gdzie zostałem przedstawiony matce, dwójce rodzeństwa i cioci. Było trochę dziwnie, trochę śmiesznie – wychodząc od nich, w ręce wcisnęli mi suszone ryby, które sami złowili i przygotowali 2 miesiące temu. Uff, przywróciło mi to trochę wiarę w bezinteresowność. Ale pozostała wątpliwość i pytanie, na które wciąż szukam odpowiedzi.
Czy naprawdę nie ma już miejsc nieskażonych komercją? I czy pierwszą reakcją miejscowych musi być próba wyciągnięcia z przybyszy jak największej kasy?
Zasady są proste
Zasada numer jeden: skoro przyjechałeś, drogi turysto, na koniec świata – było ciebie na to stać. A skoro już tu dotarłeś, zapłaciłeś za bilet lotniczy – to należy ciebie jak najmocniej wykorzystać. Rzeczy, które jeszcze do niedawna były bezpłatne, a wręcz stanowiły element kultury i gościnności danego narodu lub miejsca… teraz są skrupulatnie przeliczone na lokalną walutę. Za darmo? A dlaczego mamy coś robić za darmo, skoro możemy na tobie zarobić?!
Zasada numer dwa: odstawiamy szopkę. Przecież tego oczekuje turysta. Ubierzmy grenlandzki (hiszpański, indiański, jakikolwiek) strój regionalny, chociaż na co dzień chodzimy w powyciąganym swetrze – i zatańczmy taniec, z którego się w głębi ducha śmiejemy. Turyści porobią zdjęcia, będą szczęśliwi. A my chwilę po ich wyjściu znów wrócimy do swojej prozy życia codziennego, tak bardzo odbiegającej od tego, co przed momentem pokazywaliśmy przybyszom jako „nasz folklor i zasady, według których żyjemy”.
Fot. Paweł Kunz, Fly4free.pl
Zasada numer trzy: oszukujemy. Tutaj metod i inwencji jest wiele. Zawyżamy ceny, obniżamy jakość, kombinujemy. Oryginalny wisiorek z zębem renifera, po dokładnym przyjrzeniu się, ujawnia malutki i gustowny napis: „Made in China”. Turysta nie zna miejscowego języka? Podsuwamy mu menu dla obcokrajowców, w którym ceny znacznie odbiegają od tych, jakie płacą miejscowi (lub nieco bardziej zorientowani).
Zasada numer cztery: uzasadnienie. Bo wszystko kosztuje, bo „tutaj tak musi być”, względnie „nie ma problemu, nie kupisz tego, to kupi ktoś inny, nie zmarnuje się”. Uprzejmość nie istnieje, jest sucha relacja sprzedawca-klient. Poznana na szlaku Arctic Circle Trail dwójka Francuzów opowiedziała mi, że za transport z Kangerlussuaq na czoło lodowca zapłaciła 1950 koron duńskich (1110 PLN). Ani słowem nikt się nie zająknął, że dosłownie 4 godziny później był organizowany i zaplanowany transport dla grupy chętnych (większym samochodem), którego cena w dwie strony to… 620 koron duńskich (350 PLN). Ponad trzy razy taniej.
Nawet na końcu świata?
Tak, tutaj nie ma już żadnych reguł. Ktoś, kto się spodziewa że przyleci na Grenlandię i zostanie przywitany jak bohater, ugoszczony po królewsku – a wszystko to za darmo, z uprzejmości – może się bardzo zdziwić. Wszyscy nauczyli się dobrze liczyć pieniądze, nawet Inuici (którzy, notabene, nie cierpią jak się ich określa mianem „Eskimosi”). Oczywiście, nie można generalizować, sam przeżyłem na Grenlandii wiele miłych chwil i kilkukrotnie otrzymałem bezinteresowną pomoc ze strony lokalnych mieszkańców. Ale tendencja jest niepokojąca i dotyczy już praktycznie każdego zakątka naszej planety.
Gruzja, kilka miesięcy temu. Przy wyjściu ze stacji metra Didube w Tbilisi zaczepiają naszą 4-osobową grupkę taksówkarze, oferujący „maszynę”, która zawiezie nas prosto do Mcchety. To nieco ponad 20 kilometrów odległości, przekrzykują się, próbując nam wmawiać, że marszrutki (rodzaj lokalnych busików) już tam dzisiaj nie jeżdżą… i tylko z nimi będziemy w stanie się tam dostać. Cena za transport w dwie strony, korzystając z ich oferty to kilkadziesiąt lari (blisko 100 PLN). Najtańszy mówi, że pojedzie za 30 lari.
Oczywiście to nieprawda, marszrutki stoją nieopodal – i za równowartość niecałych 2 PLN od osoby dostaniemy się do Mcchety. Dla pewności: mówimy o Gruzji, która słynie wśród Polaków jako kraj bardzo gościnny dla obcokrajowców, gdzie przyjmują nas z otwartymi ramionami.
Fot. Paweł Kunz, Fly4free.pl
W tym samym miejscu, równo 6 lat temu, pytając miejscowego kierowcę o transport do Mcchety, zostałem przez niego osobiście zaprowadzony do marszrutki, a uczynny Gruzin torował mi drogę wśród tłumu kłębiącego się w okolicach Didube, próbując zagajać rozmowę („Saakaszwili, Kaciiński, my bracia!”). To znak czasów, tak się zmienił stosunek mieszkańców Gruzji do turystów (do czego wydatnie przyczynił się – moim zdaniem – nie kto inny jak… Wizz Air, dzięki któremu Gruzja została dosłownie zalana turystami m.in. z Polski).
Nie da się? Oczywiście że się da!
Mój redakcyjny kolega, Mariusz, opowiada szybką historię z Iranu.
– W Iranie generalnie nie można płacić kartą, więc trzeba mieć zawsze odłożoną pewną kwotę gotówki. Ale nie dotyczy to oczywiście… niektórych turystycznych miejsc, takich jak chociażby Isfahan – opowiada Mariusz. – Miejscowi sprzedawcy dywanów doszli do perfekcji w kombinowaniu i próbach wyciągnięcia z turystów pieniędzy. Mówisz że nie masz przy sobie kasy i tylko kartę? Żaden problem, nagle magicznie okazuje się, że chłopaki mają jakieś wtyki z pośrednikami z Dubaju… i pojawiają się na stole terminale płatnicze, dzięki czemu to jedno z niewielu miejsc w Iranie, gdzie można płacić zachodnimi kartami kredytowymi – śmieje się Mariusz.
Fot. Charlie Waradee, shutterstock
Od razu przypomina mi się sytuacja z Turcji, gdzie kiedyś rzeczą świętą było bezpłatne częstowanie przyjezdnych herbatą… a niedawno jeden z naszych czytelników skarżył się, że po takim poczęstunku i zakupie pamiątek w danym sklepie, do rachunku miał doliczoną ową herbatę.
A może to tylko nasze błędne wyobrażenie? Może podświadomie szukamy miejsc, które są „autentyczne”, „tradycyjne”, gdzie nie obowiązuje kult pieniądza? Gdzie mieszkańcy nie znają dobrodziejstw cywilizacji i żyją tak, jak dawniej? Muszę was zmartwić, takich miejsc już nie ma. Papua-Nowa Gwinea, koniec pokazu w papuaskiej wiosce, niebacznie zajrzałem za kulisy… i zobaczyłem tancerzy, którzy przebierają się w t-shirty i palą papierosy, gapiąc się w ekrany komórek. Czas prysł błyskawicznie.
Inne miejsce, jeszcze bardziej egzotyczne – Pitcairn, jedna z najmniejszych zamieszkanych (i najbardziej odizolowanych) wysp świata. Nie miałem okazji tam być, ale znam relację mojego przyjaciela, który po powrocie z tamtej części świata, zwierzał mi się:
Paweł, to było mocne zaskoczenie. Myślisz że tych kilkudziesięciu mieszkańców przyjmie ciebie jak swojego? Ależ skąd, nawet tam nie poczujesz niczego autentycznego za darmo.
Sprawdzam w internecie. Na stronie VisitPitcairn faktycznie są oferty pobytu w domach mieszkańców – najtańsza to 80 USD… za dzień. Warunki? O, takie jak na zdjęciu poniżej, z jednej z ofert:
Fot. visitpitcairn.pn
Co z tym bankomatem?
Wracam do cytatu, który usłyszałem kilkanaście dni temu, tuż przed wylotem na Grenlandię – i od niego rozpocząłem ten artykuł.
Jesteście chodzącymi bankomatami, a my wypłacamy z was pieniądze.
Gdzie usłyszałem takie miłe słowa? Na Spitsbergenie, w okolicach Longyearbyen. Byłem ich przypadkowym odbiorcą, padły z ust miejscowego przewodnika z jednego z biur turystycznych, który w ten sposób skwitował próby negocjacji przez kilku turystów z Chin ceny łączonego rejsu do Barentsburga i Pyramiden, lokalnych atrakcji. Rejs trwa od 9:00 do 19:00, w cenie jest posiłek na pokładzie i zwiedzanie obydwu miejsc. Cena: 2900 koron norweskich (1315 PLN) od osoby.
Drogi czytelniku, czy szukając po świecie miejsc autentycznych, gdzie spodziewasz się gościnności i autentyczności, bez zobowiązań finansowych – czujesz się czasami jak chodzący bankomat, który powinien być skutecznie „oskubany” przez miejscowych?