Czy obraziliśmy się na linie za wiosenne grzechy? Przewoźnicy poszli o krok za daleko
– Nigdy wcześniej nie widzieliśmy czegoś takiego – dziwi się Michael O’Leary. Szef Ryanaira przyznaje, że na listopad i grudzień liczba rezerwacji wynosi około 10 procent tego, co w zeszłym roku. W innych liniach jest podobnie – powodem jest oczywiście niepewność, koronawirus, ale być może też to, że… pasażerowie zwyczajnie obrazili się na przewoźników, którzy wiosną nie byli w stanie szybko oddać im pieniędzy za odwołane loty.
“Linia x jest beznadziejna! Nigdy więcej nią nie polecę” – takie komentarze dość często znajdujemy pod naszymi tekstami, ilekroć piszemy o podwyżkach opłat, odwołanych trasach i innych problemach przewoźników. Głównie niskokosztowych, ale nie tylko. Wielu piszących te komentarze najczęściej nie mówi serio – wystarczy dobra promocja z biletami “za złotówkę”, by taki niezadowolony pasażer ruszył na zakupy. Ale z drugiej strony – od wiosny wiele się zmieniło, a przewoźnicy do listy występków dołożyły grzech najcięższy, czyli przetrzymywanie naszych pieniędzy za falę odwołanych lotów.
I wydaje się, że to może być ten kamyk, który przeważył szalę frustracji. Bo wiadomo – linie są jakie są, ale przecież kochamy latać, więc co zrobić… Ale gdy przewoźnik przetrzymuje nasze pieniądze przez 4 miesiące (w najlepszym przypadku) lub dłużej, wije się jak piskorz z ich zwrotem, proponuje vouchery lub inne formy mające nas zniechęcić do ubiegania się o szybki zwrot kasy, to… taka zadra jednak powstaje. Zwłaszcza, że umieszczona jest w najbardziej widocznym miejscu – w naszym portfelu. Jak bowiem pasażerowie mają decydować się na zakupy biletów u przewoźnika x, mając w pamięci, że na koncie linii jest kilkaset (przy dobrych wiatrach) złotych za niewykorzystane bilety? W wakacje pasażer jeszcze poskromił swój gniew, bo wiadomo – jest lato, więc trzeba lecieć gdzieś na urlop, zwłaszcza po kilkunastu tygodniach zamknięcia i pandemicznej izolacji. Ale jesienią i zimą? To są już w dużej mierze podróże, bez których “można żyć” – ruchu biznesowego wciąż nie ma, city breaki nie wydają się pierwszą potrzebą pasażera, a sezon narciarski ma bardzo negatywne konotacje. Wielu z nas wciąż pamięta, że pierwsze przypadki koronawirusa w Europie “narodziły” się podczas sezonu narciarskiego we Włoszech.
Dlatego nie da się ukryć, że sytuacja jest zła. Świadczy o tym dobitnie fakt, że źle jest u Ryanaira, a skoro Ryanair nie sprzedaje biletów, to u innych jest zdecydowanie gorzej. Wczorajsze słowa Michaela O’Leary’ego są dość alarmujące.
– W sierpniu i wrześniu lataliśmy na poziomie 50 procent naszych mocy. W październiku było to już 40 procent, a patrząc na listopad i grudzień widzimy, że poziom rezerwacji wynosi obecnie około 10 procent tego, co sprzedajemy zazwyczaj. Takie liczby notują też inne linie. Nigdy nie widzieliśmy tak fatalnych poziomów rezerwacji – mówi O’Leary.
Mnie te dane martwią. Widzę bowiem, że pasażerowie w dobie niepewności faktycznie kupują więcej biletów na ostatnią chwilę, ale wiem też, że w tej sytuacji przewoźnicy nie będą długo ponosili ryzyka i będą w dalszym ciągu cięli (już i tak poszatkowane siatki połączeń). Martwi mnie też jednak to, że przewoźnicy nie uczą się na błędach. Wróćmy do Ryanaira i wciąż trwającej promocji na bilety – pojawiają się już komentarze od użytkowników, którzy piszą, że kupili w niej bilety, a po kilku godzinach… linia poinformowała ich, że ich połączenie jest anulowane. Zwrot pieniędzy? Wiadomo, nie od razu. Przykro więc, że przewoźnicy nie uczą się na własnych błędach. Ale z drugiej strony być może jest nadzieja, że w końcu zaczną szanować pasażerów i ich pieniądze. Bo w przeciwnym razie koszty mogą być dla nich znacznie wyższe niż negatywne zachwiania w bilansie płatniczym.