„Polak? Dla Ciebie to będzie kosztować…”. Ile pieniędzy można wyciągnąć z turysty?
Nie da się ukryć, że w dzisiejszych czasach podróże przestały być ekskluzywnym hobby zarezerwowanym tylko dla bogatych. Ośmielę się nawet rzucić tezę, że poza skrajnie biednymi domami, każdy jest sobie w stanie zorganizować mniejszy lub większy wyjazd. Dla jednego to będzie weekend w Tatrach, dla innego 3-miesięczna podróż po Ameryce Południowej.
Zawsze da się pokombinować, poszukać i posprawdzać tak, by było taniej. Raz oszczędzisz na hostelu, bo będziesz tam tylko w nocy, innym razem na transporcie, bo złapiesz stopa. Ale bywają też te momenty, w których nie możesz zrobić absolutnie nic. Bo cena ustalona jest z góry. Płać i płacz. Albo oglądaj w internecie.
Ile warte są atrakcje?
I oczywiście najczęściej dotyczy najsłynniejszych zabytków świata. To na nich winduje się horrendalne ceny, bo przecież turysta „i tak zapłaci”. Zwłaszcza, jeśli to absolutnie obowiązkowy punkt do odhaczenia w danym kraju.
Jednodniowy bilet do Angkor Wat w Kambodży kosztuje 37 USD (ok. 135 PLN), a przecież niewielu jest w stanie ogarnąć cały kompleks w tak krótkim czasie. Jeden wyjazd na Burj Khalifa w Dubaju pochłonie od 125 do 200 AED (ok. 123 do 197 PLN), 30-minutowa przejażdżka w wagoniku London Eye uszczupli nasz budżet o 25 GBP (ok. 118 PLN), a wizyta na najwyższym tarasie wieży Eiffla to od niedawna 25 EUR (ok. 105 PLN). A to przecież tylko kilka tańszych przykładów pośród najbardziej znanych atrakcji świata. I to w miejscach, które topowych atrakcji mają przynajmniej kilka.
Jedną z turystycznych rekordzistek jest Petra, do której wstęp kosztuje 90 JOD (ok. 460 PLN). Taniej mają ci, którzy zdecydują się na nocleg w Jordanii. Wtedy cena spada do 256 PLN. Oczywiście dotyczy to wyłącznie turystów, bo obywatele Jordanii i osoby z pozwoleniem na pobyt płacą zaledwie 1 JOD, czyli równowartość ok. 5 PLN.

Fot. Pocholo Calapre/Shutterstock
Podróżując nie raz i nie dwa natkniecie się na informacje, że to co dla nas – turystów jest potwornie drogie – dla mieszkańców danego kraju czy regionu będzie miało jedynie symboliczną opłatę. Z jednej strony trudno się dziwić, bo nie wyobrażam sobie, żeby przeciętnie zarabiający mieszkaniec Kambodży mógł sobie pozwolić na bilet do Angkor Wat w „turystycznej” cenie. Z drugiej jednak można się denerwować, mówić coś o nierównościach, o dyskryminacji i nawet czuć się oszukanym, ale na końcu i tak większość z nas po prostu sięga do portfela.
I czy gdyby dziś cena wspomnianej Petry skoczyła z 460 na 600 PLN, to coś by się zmieniło? Pewnie nie. Pytanie, czy w ogóle jest jakaś zaporowa granica, której nie jesteśmy w stanie zapłacić za atrakcję. Jedną z tych, które internauci i znajomi określili mianem: „ale tam to koniecznie musisz jechać”.
Na szczęście odegramy się, jak przyjadą do Warszawy. W końcu mieszkańcy stolicy też mogą kupić bilet na taras widokowy w Pałacu Kultury i Nauki o 3 PLN tańszy niż cała reszta świata. Aż im w pięty pójdzie, jak to zobaczą!
Wycieczki fakultatywne
Jeśli jest coś, na czym najbardziej można doić turystów, to właśnie tutaj bardziej przedsiębiorcze osoby mają nieograniczone pole do popisu. Właściwie nie ma pieniędzy, których turyści nie wydadzą, jeśli sprzeda im się odpowiednią historię.
Na przykład tajskie biura podróży regularnie handlują wycieczkami na „mobilny” targ, który rozkłada się na torach kolejowych i w kilka sekund składa, gdy przejeżdża pociąg. Cena? Z pierwszej lepszej oferty w internecie – 186 PLN. Problem polega na tym, że pociągi kursują tam zgodnie z rozkładem, raz na jakiś czas, więc wielu turystów płaci sporo pieniędzy, żeby po prostu zobaczyć… targowisko.
A jeśli już uważacie, że to drogo, to teraz pomnóżcie cenę razy dwa i oto mamy gotową ofertę biur podróży. Tę, którą proponuje się turystom wybierającym wyjazdy zorganizowane. A jak jeszcze rezydentka poopowiada trochę o ryzyku kupowania w lokalnych agencjach i o tym jak tych, co tu byli poprzednio, to jeden przewodnik z drugim oszukał, to klienci wcale nie będą oszczędzać. „Lepiej dołożyć, a pojechać”.
W jednym z nieistniejących już dziś czołowych biur podróży w Polsce, sama jednodniowa wycieczka na safari do parku Masai Mara w Kenii kosztowała blisko 1000 USD, czyli wtedy ok. 4 tys. PLN. I chętnych nie brakowało.

Fot. Villiers Steyn/Shutterstock
Ale żeby być sprawiedliwym, polscy organizatorzy wcale nie są mniej przedsiębiorcy. Kilkugodzinna wycieczka trabantem po Nowej Hucie kosztuje… 179 PLN. W cenie objazd starej części Nowej Huty, oglądanie Kombinatu (z zewnątrz), wizyta w „typowym PRL-owskim” mieszkaniu, czyli meblościanka i kieliszek wódki, a na koniec wliczony w pakiet obiad w barze mlecznym.
Nikomu nie będę zaglądać w kieszeń, nawet trochę czuję zazdrość, że ktoś umiał ten biznes zrobić zanim sama na to wpadłam, ale „objazd po Hucie” poza benzyną i eksploatacją samochodu nie kosztuje nic. Utrzymanie małego mieszkania w bloku i meblościanki raczej też niewiele, jeśli podzielimy to na liczbę wycieczek. Do tego kieliszek wódki i obiad w barze, którego cena nie przekracza kilku złotych.
Inna wycieczka – objazd trzech krakowskich kopców – kosztuje 170 PLN. Żeby dopełnić obrazu marży… Dwa z nich są darmowe, na jeden trzeba kupić bilet za… 14 PLN. Doliczając samochód oraz czas przewodnika i tak chyba zostaje spora górka.
I tak jak turyści u nas, tak my u innych. Tu 20 USD, tam kolejne 50. Płacimy, płacimy i płacimy… A im bardziej nie umiemy zorganizować się sami, tym więcej przyjdzie nam dołożyć do tego interesu.
Kukurydza dla Niemców i kawa dla Polaka
Tylko, że wycieczki i atrakcje to zaledwie wierzchołek góry turystycznych wydatków, na których bez trudu można się obłowić.
Po przylocie do Meksyku – a z racji kupienia biletów czarterowych wylądowałam w pierwszym dniu w najbardziej komercyjnym mieście tego kraju – rzuciłam się na pierwsze churros, jakie zobaczyłam w Cancun. Coś, co ma pączkowe ciasto, jest smażone na głębokim tłuszczu, obsypane cukrem i podawane z czekoladą nie mogło umknąć mojej uwadze. Choćby kosztowało miliony.
Nie wiedziałam tylko, że wpadam w pułapkę własnej głupoty, a mój błysk w oku nie umknął uwadze sprzedawcy. Zapłaciłam 7 PLN za jednego nadziewanego czekoladą churro. Dopiero po kilku dniach pobytu w Mexico City zrozumiałam, że nikt ich niczym nie nadziewa, a „normalni” ludzie kupują je na stacji metra. 2 PLN za 5 sztuk. Dałam się zrobić jak dziecko. Czekolada przyćmiła mi rozum. I jak to zwykle mówię, zapłaciłam nieoficjalny podatek od bycia turystą. Czasem trzeba.
Zaledwie kilka dni temu media obiegła wiadomość o oburzonych turystach, którzy w Wenecji zapłacili ponad 500 EUR za obiad. Troje przyjezdnych zdecydowało się na posiłek w jednej z restauracji przy pl. Św. Marka. Według nich obsługa wykorzystała ich nieznajomość języka i celowo zaproponowała bardzo drogie dania – w tym 20 ostryg i inne owoce morza. Nie zdziwiła ich jednak ani liczba przynoszonych dań ani ich obiektywnie wysoka wartość już na pierwszy rzut oka.
I choć w tym wypadku trudno mówić o typowym oszustwie, bo turyści mieli szansę zareagować, o tyle przekręt z brakiem wyraźnej informacji o cenach i naciąganiem na dodatkowe zamówienie jest starą i dobrze znaną metodą restauratorów. Jeśli ktokolwiek zamawia alkohol czy napoje do „atrakcyjnej oferty” bez pytania o cenę, to niestety musi się liczyć z tym, że zapłaci za nie naprawdę słono.
Przykład? W centrum Barcelony jedna z restauracji oferuje 2 przystawki i paellę – typowe hiszpańskie danie – za 11 EUR. Cena jak na to miasto bardzo atrakcyjna, miejsce mocno turystyczne, porcja solidna, więc klientów nie brakuje. Ale wielu z nich zdziwi się, gdy zobaczy na rachunku, że kieliszek sangrii wyceniono na dodatkowe 15 EUR.
W wielu turystycznych sklepikach, gdzie ceny nie są ustalone i przyklejone do towarów, sprzedawca na wstępie zapyta cię, skąd jesteś. Stała praktyka popularna chociażby w Turcji, na Bliskim Wschodzie czy w Afryce, choć pewnie czasami jest przejawem zwykłej ciekawości, to w większości przypadków niestety oznacza czystą kalkulację. Włoch bez problemu zapłaci więcej niż Polak, a Polak pewnie więcej niż Ukrainiec.
I żeby było jasne, Polacy wcale nie są gorsi w te klocki. Parę lat temu kupowałam na nadbałtyckiej plaży gotowaną kukurydzę. Kosztowała 5 PLN. Wystarczyła krótka wymiana zdań z młodym sprzedawcą na temat cen, ruchu i klienteli, żeby postanowił się podzielić ze mną swoją tajną strategią sprzedaży.

Fot. Kirayonak Yuliya/Shutterstock
– Polakom to po piątce, nikt więcej nie da. Ale odbijamy sobie później. Bo Niemcom to po 20 PLN sprzedajemy! – przyznał z nieskrywaną dumą. – I wiesz, że kupują?! – dziwił się chyba zarówno swojej przedsiębiorczości jak i naszym zachodnim sąsiadom.
A kiedyś i tak trafimy „szóstkę”
Ktoś powie, że przecież można nie jeździć. „Jak Cię nie stać, to siedź w domu” przytaknie wielu. Można też po prostu omijać topowe punkty i nie płacić za bilety wstępu do najważniejszych atrakcji. Ale chyba nie o to chodzi.
Najlepiej stale szukać promocji, sprawdzać rabaty czy ceny w niższym sezonie. Jest szansa, że czasem uda nam się trochę zaoszczędzić. Można próbować namówić innych przypadkowych turystów na bilet grupowy, korzystać ze zniżek dla rodzin i miejskich kart turystycznych.
Albo po prostu grać w lotto i liczyć, że kiedyś będziemy tak bogaci, że nawet cena Petry nie zrobi na nas wrażenia.