Podróżnicy wyznają grzechy i przyznają się do swoich błędów. „Drugi raz bym tego nie zrobił”
Kto nigdy nie dał się złapać w turystyczną pułapkę kierowany niewiedzą, emocjami czy błagalnym spojrzeniem własnego dziecka, niech pierwszy rzuci kamieniem. Odpowiedzialna turystyka nie jest łatwa. Popełniliśmy wiele błędów. Teraz o nich opowiemy.
Każdy popełnia błędy. Gdy dziś patrzę na swoje pierwsze podróże, wiem i widzę, że wielu rzeczy nie byłam świadoma. I nie chodzi o to, że nie umiałam szukać tańszych biletów albo dawałam się wepchać w ramy wycieczki zorganizowanej. Raczej mam na myśli kwestie jak się zachować, na co nie dać się nabrać i że to, co fajne dla nas, niekoniecznie jest super dla lokalnej społeczności. Nawet jeśli na tym zarabiają.
Przepytałam znajomych podróżników, redaktorów Fly4free i zrobiłam solidny rachunek sumienia. Oto błędy i grzechy, które mamy za sobą. Pokutą niech będzie to, że z każdą podróżą jesteśmy mądrzejsi. I przynajmniej próbujemy ostrzegać innych.
Wiedza rodem z Hollywood
– Podróże kształcą, ale tylko wykształconych – podkreśla w jednym ze swoich wystąpień Jacek Walkiewicz, jeden z najpopularniejszych polskich psychologów. – Ludzie jadą do Egiptu, stoją pod piramidami i mówią: Patrz jaka niska, wyższa się wydawała. I to jest koniec refleksji na temat 3 tysięcy lat historii. Jadą do Meksyku i na pytanie 'Jak było?’ mówią: Meksyk jak Meksyk, ciepło było – podsumowuje.
Zawsze przed wyjazdami dużo czytam. Dziś oczywiście jakieś 10 razy więcej niż dawniej, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek pojechała gdzieś „w ciemno” nie wiedząc kompletnie nic o kulturze i zwyczajach w danym miejscu. Ale ile razy wybrałam się gdzieś, bo kraj tak ładnie wyglądał na zdjęciach czy w filmie z Leonardo di Caprio, wiem tylko ja. Sporo tego było. I zawsze jechałam tam z ogromnymi oczekiwaniami kreowanymi przez Hollywood, Instagram czy jakieś powszechnie powtarzane „prawdy i mity”.
A stereotypy i wyobrażenia – potrafią być naprawdę kłopotliwe. Zwłaszcza, jeśli na miejscu okaże się, że nie miały nic wspólnego z prawdą. Przed pierwszym wyjazdem do Egiptu byłam na przykład przekonana, że piramidy w Gizie stoją dokładnie na środku pustyni. Zresztą pewnie nie tylko ja. Wszystkie widziane wcześniej zdjęcia, zrobione w odpowiedniej perspektywie sprawiały, że oczami wyobraźni widziałam się w karawanie, która tuż pod Piramidą Cheopsa w ramach fatamorgany zatrzyma się w przepięknej oazie.
Gdy zobaczyłam je z okna autokaru tuż za niedokończonymi blokami, nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę one. To były lata 90., ja miałam 10 lat i o internecie mogłam co najwyżej pomarzyć. A w książkach do geografii, filmach fabularnych czy na okładce „Tomka w grobowcach faraonów” wyglądały dokładnie tak jak w moich naiwnych marzeniach.

– Czasem przed podróżą daję się ponieść stereotypom na temat miejsc, które mam odwiedzić. Tak było przed pierwszą wizytą w Rumunii, gdy oczyma duszy widziałem tabuny żebrzących Cyganów – nic nie poradzę na taką projekcję umysłu, stereotyp to stereotyp – przyznaje Mariusz Piotrowski, redaktor Fly4free.pl – Dobrą stroną tej sytuacji jest fakt, że potem można się bardzo pozytywnie zaskoczyć. Tak było właśnie w przypadku Rumunii, gdzie ludzie są bardzo mili, ale też w przypadku Iranu i każdego innego kraju, przed wyjazdem do którego miałem jakiekolwiek obawy – dodaje.
Brakłoby mi palców dwóch rąk, żeby wyliczyć kraje, przed którymi mnie ostrzegano. Meksyk, Karabach, Naddniestrze, nawet Ukraina czy Zjednoczone Emiraty Arabskie to tylko kilka z nich. I niemal zawsze czarne wizje rozsiewały przede mną osoby, które najdalej dojechały do Pragi. Tej warszawskiej.
Dekadę temu pewnie bym im uwierzyła, dziś tylko uśmiecham się szeroko i spokojnie pakuję plecak. I niczym Włóczykij w Muminkach zwijam się zanim ktoś to zauważy razem z nadejściem jesieni.
Naiwni jak dzieci
I wydawać by się mogło, że im więcej jeździmy tym szansa na wpadkę znacznie maleje. Ale czasem emocje biorą górę i barwny opis niezwykle ekscytującej wycieczki czy kolorowe zdjęcia potrafią skusić nawet zaprawionych w bojach podróżników. Zresztą niedawno opisywana przez nas oferta biura podróży, która zakładała wyjazd na pole kempingowe w brytyjskim Blackpool, a ozdobiona zdjęciami z Costa Brava jest tylko dowodem, że wciąż bez trudu można wpływać na klienta w tak banalny sposób.
Ekipa Fly4free też nieraz dała się wpuścić w maliny, chociaż opisaliśmy już większość sposobów oszustów na wyciąganie pieniędzy.
– Pamiętam, jak odwiedziłem kilka lat temu okolice Stellenbosch w RPA, które uważane są za centrum wyrobu win w Republice Południowej Afryki. Poznałem w restauracji przemiłego chłopaka, który zaproponował prywatne zwiedzanie winnic. Wiesz, z daleka od turystycznej papki, unikalne przeżycie, tylko dla mnie – opowiada Paweł Kunz, redaktor Fly4free.pl. – Myślałem, że zrobiłem świetny interes. I wszystko było piękne, poza faktem, że na koniec chłopak zażyczył sobie naprawdę sporą kwotę za swoje usługi, znacząco przewyższającą nasze ustalenia – wspomina.
Oczywiście można w takiej chwili stawiać na swoim za wszelką cenę. Tylko nie zawsze warto.
– Wszystko było nieoficjalne, nie miałem żadnego potwierdzenia z pierwotną kwotą, na którą się zgodziłem. Gdybym odmówił zapłaty, obok mojego „przyjaciela” stało 3 innych lokalsów. Nie chciałem awantury, zapłaciłem żądaną kwotę – mówi Paweł – Po powrocie do „cywilizacji” sprawdziłem cenę „private tour”, w jednej z turystycznych agencji. Równe 3 razy taniej. Dałem się podejść jak dzieciak, amator – podsumowuje.
Dopóki zrobiliśmy krzywdę tylko sobie i własnemu budżetowi, to właściwie wystarczy przeboleć, a po latach śmiać się ze swojej naiwności. Gorzej, jeśli przy okazji przyłożyliśmy rękę do czyjegoś cierpienia.

Pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałam o plemieniu, w którym kobiety zakładają na szyje ciężkie obręcze. Nazywane kobietami-żyrafami dziewczyny żyją przede wszystkim w północnych rejonach Tajlandii. Ileż ja się naoglądałam dokumentów na ich temat, zachwycałam niezwykłą tradycją. A potem skuszona namowom napotkanego w małej tajskiej knajpce kierowcy, postanowiłam do nich pojechać.
Na miejscu zrozumiałam, że moja ciekawość świata doprowadziła mnie nigdzie indziej, jak do ludzkiego zoo. Wioska była wybudowana ewidentnie dla turystów, dziewczyny były traktowane jak małpki, a ich jedynym zadaniem było pozowanie do zdjęć. Dowiedziałam się, że tradycja zaczęła wymierać, ale gdy okazało się, że może przynosić gigantyczne pieniądze, dziewczyny znów zaczęto „zakuwać” w obroże. A wierzcie mi, one naprawdę są ciężkie i zakończone ostrym „kikutem”. W dodatku zamiast wydłużać szyje – jak się opowiada turystom – jedynie sprawiają, że zapadają się obojczyki. Złudzenie optyczne.
Byłam zdruzgotana, ale skoro znalazłam się w takim miejscu, postanowiłam przynajmniej wykorzystać ten czas w najlepszy możliwy sposób. Rozmawiając. Jako jedyna osoba w całym „rzucie” turystów zamieniłam z nimi więcej niż dwa zdania w stylu „kupię ten magnes”. Każdy tylko robił fotkę i szedł dalej. Do następnej dziewczyny. Koszmar.
Mówiłyśmy ze sobą o wszystkim – o tym, że nie chodzą do szkoły, ale też o tym, że mam ładny lakier na paznokciach. Minęło zaledwie kilkadziesiąt minut, a już śmiałyśmy się razem i ściskałyśmy. A i tak pękało mi serce. I nie pojechałabym tam nigdy więcej.
„Tatusiu, możemy zobaczyć delfinki?”
Ale to czego zwykle najczęściej żałują doświadczeni podróżnicy i przed czym najczęściej ostrzegają innych to… atrakcje ze zwierzętami. Dziś już niemal każdy wie, że zamiast jazdy na słoniu warto poszukać odpowiedzialnego i sprawdzonego sierocińca, ale jeszcze kilkanaście lat temu nasza świadomość była na zupełnie innym poziomie. Wystarczy przypomnieć sobie, jak wiele osób przyciągały cyrki ze zwierzętami, które dziś są równie licznie oprotestowywane.
– Pierwszy raz mieliśmy jeździć na słoniu w Umphang, pod granicą z Birmą. Widziałam wcześniej turystów w koszach na grzbiecie tych zwierząt w Ayuthaya. Myślałam sobie, że to na pewno nie będzie tak wyglądać. Tutaj przecież jest natura, gęsty las, szczęśliwy słoń – wspomina swoją dawną wyprawę Kinga Gajewska, blogerka podróżnicza. – Wielki błąd, bo zwierzę ma na nogach łańcuchy, treser krzyczy i pilnuje „kijkiem”. Chciało mi się płakać, kolejną godzinę szliśmy przez dżunglę za słoniem – przyznaje.
Obie też pływałyśmy z delfinami. Podobnie jak Kinga, dostałam taką możliwość w prezencie od rodziców podczas wakacji w Turcji. Byłyśmy dziećmi, a w tamtych czasach nie mówiło się o tym, co dzieje się za kulisami. Zresztą niewielu rodziców jest w stanie oprzeć się błagalnym spojrzeniom swoich pociech. Przyznaje to jeden z naszych redaktorów.
– Etyczne wątpliwości? To trudny temat, bo dla większości ludzi nawet wybranie się z dziećmi do delifnarium to wspieranie zamęczania zwierząt. Ja chodzę, ale rozumiem ludzi, którzy nie tolerują takiej formy spędzania czasu – mówi Mariusz Piotrowski.
Ograniczone zaufanie do delfinariów ma też inna osoba z Fly4free.pl, choć w zupełnie innym kontekście.
– To była moja druga czy trzecia samodzielna podróż, padło na Barcelonę. W planach było zwiedzanie m.in. oceanarium. Byłem pewien, że to będzie taki duży ośrodek w amerykańskim stylu, tymczasem na miejscu skromne akwaria i wielkie rozczarowanie – opowiada Paweł Iwanczenko.

Z czasem człowiek uczy się wybierać takie miejsca, w których zwierzętom nie dzieje się krzywda. Opisywaliśmy je już na łamach Fly4free. A może po prostu zwiększa się nasza wrażliwość lub mniej się ekscytujemy „pierwszym lepszym” kucykiem z Krupówek.
– Z roku na rok jestem coraz większą przeciwniczką takich przybytków, jak np. słynny Loro Park na Teneryfie. Ze swoim dzieckiem tam nie pójdę. Niestety zdecydowana większość ośrodków nie dba o zwierzęta – podsumowuje Kinga.
„Ups” moment
Innym razem żałujemy drobnostek, za które co prawda nikt nas nie rozliczył, ale w duszy wstydzimy się sami przed sobą. Na przykład, gdy w odpowiednim momencie nie powstrzymamy swojej rozrywkowej duszy.
– Od trzech tygodni jeździłem po Gruzji. Czułem się tam jak w domu, jak u siebie. Ludzie byli gościnni, często zapraszali mnie do siebie, choć wcale tego nie oczekiwałem. Nawet mimo mojego słabego rosyjskiego potrafiliśmy gadać całą noc – snuje opowieść Marek, który jest już niemal ekspertem od wyjazdów na Kaukaz. – I ja nagle, na jednej z biesiad, po „nastym” kielichu wina albo czaczy rozbawiony atmosferą, wyrwałem się z jakimiś żartami o seksie. U nas nikogo by to nie zdziwiło, a przy stole konsternacja. Okazało się, że dla Gruzinów to temat tabu, a ja zachowałem się jak typowy wujaszek z wąsem, co na weselu podszczypuje dziewczyny z rubasznym uśmieszkiem – dodaje.
A jedzenie i picie może zwieść nas na manowce także w innych sytuacjach. I wcale nie musi to mieć związku z alkoholem.
– Z perspektywy czasu moje rozterki związane są z pewnym daniem, które jadłem w restauracji w islandzkim Akureyri. Stek z wieloryba. Przyznam, że zamawiając to danie, zabrakło trochę refleksji. I owszem – stek był przepyszny, natomiast gdy potem zacząłem wgłębiać się w temat tego, w jaki sposób poluje się na te majestatyczne ssaki… zacząłem mieć wątpliwości – tłumaczy Mariusz Piotrowski – Prawdopodobnie dzisiaj nie zamówiłbym tego dania w knajpie, tym bardziej, że wieloryby wcale nie są islandzkim przysmakiem, tylko kulinarną legendą, którą karmi się przede wszystkim turystów – dodaje.
Zdarza się też, że wstydzimy się zupełnie innych rzeczy, choć też łączą się z kupowaniem. Pamiętam, że kiedyś weszłam na płatną plażę przez dziurę w płocie. Na licznych forach i grupach czytałam o tym genialnym patencie i wydawało mi się, że „wow, to taki super plan, zaoszczędzę pieniądze”. Okej, byłam wtedy mocno ograniczoną finansowo studentką, plaża była obłędna, ale przy wyjściu okazało się, że bilet kosztował raptem 5 PLN. A ja ryzykowałam gigantycznym mandatem tylko dlatego, że „inni też tak robili”.
Kinga za to wspomina swoje „zbyt oszczędne” doświadczenie z Singapuru.
– Słynny basen „infinity” w hotelu Marina Bay Sands. Nie byłam gościem hotelowym, ale weszłam do niego dzięki uprzejmości kogoś, kto za pobyt tam zapłacił. Opisałam ten patent na blogu, a później ktoś z niego próbował skorzystać dużą grupą i został przyłapany – opowiada podróżniczka. – Było mi wstyd. Za siebie. Zrozumiałam, że chociaż nikt tak tego nie traktował… to po prostu się tam włamaliśmy. A wystarczyło poszukać jakiejś promocji na bookingu – przyznaje.
A przecież w internecie nie brakuje patentów, jak obejść „system”. I gdy niektóre z nich są prawdziwymi perełkami, które pomagają lepiej poznać kraj czy dotrzeć w miejsca, których nie ma w przewodnikach, to coraz więcej jest też takich, które mogą skończyć się naprawdę źle. W najlepszym przypadku tylko wstydem.
Jednak najważniejsze, to wyciągać wnioski. Pomylić się i zbłądzić może każdy. Byle z każdym wyjazdem lista grzechów była coraz mniejsza.