Byłem na Bali i… jestem trochę przerażony. Turystyczny raj coraz bliżej stania się piekłem
Wprowadzenie podatku turystycznego na Bali to krok w dobrą stronę, ale jednak nie rozwiąże wszystkich środowiskowych problemów, które doskwierają tej przepięknej wyspie. Na Bali jak w soczewce widać zresztą problemy całego regionu Azji Południowo-Wschodniej. Problemem nie są zresztą turyści, a przede wszystkim… sami mieszkańcy i ich przyzwyczajenia.
– Długo będziemy jechać do naszego hotelu? – zapytałem taksówkarza, gdy pakował nasze walizki na parkingu portu lotniczego w Denpasar.
– Będzie jakieś 30 minut, może 40 – padła szybka odpowiedź.
Oż ty oszuście! – to pierwsza myśl, która pojawiła się w głowie. Patrzę na mapkę w telefonie – jak w mordę strzelił, odległość to niecałe 7 kilometrów. To co, złotówo? Będziesz nas woził dookoła wyspy i potem każesz płacić miliony monet?!?
Taksówkarz chyba czytał mi w myślach, więc od razu przerwał.
– Duży traffic, tutaj tak zawsze. Zaraz wyjedziemy na ulicę i zobaczy pan.
Jest godzina 11.30, środek tygodnia.
Skutery, motory, tuk tuki i przede wszystkim auta – niezmierzone morze pojazdów próbuje przecisnąć się przez wąskie arterie, co siłą rzeczy prowadzi do ciągnącego się w nieskończoność korka. W późniejszych dniach okaże się, że pora dnia nie ma żadnego znaczenia dla natężenia ruchu. Czy sobota rano, kiedy wyruszamy z naszym kierowcą na zwiedzanie Bali czy sobotni wieczór, kiedy odwozi nas do znajomych w Seminyak, gdzie będziemy nocować. Odległość? Według mapy 25 kilometrów. Czas podróży? 80 minut, może trochę szybciej, bo kierowca szuka “skrótów”. Ostatecznie okazuje się, że na niewiele się zdały.
– Heh, a teraz mamy przecież niski sezon i nie ma wielu turystów. Gdybyście przyjechali przed świętami albo w styczniu… proszę nie pytać, co się wtedy dzieje – śmieje się nasz kierowca.
Tak zaczęła się nasza przygoda z Bali – wyspą zjawiskowo piękną, pełną niezwykłych plaż i innych, godnych uwagi miejsc. Wspomnijmy tu choćby o Munduk czy Singaraya Lovina na północy wyspy lub majestatycznych, wspaniałych świątyniach. To jednak tylko jedna strona medalu.

***
Jesteśmy w naszym hotelu w Jimbaran. Jako jedyni goście w naszym pensjonacie, a właściwie kompleksie kilku małych, przestronnych willi, mamy pewne możliwości negocjacyjne. Po krótkiej rozmowie telefonicznej z właścicielem, bez problemu dostajemy darmowy “upgrade” – największą willę położoną nad samym basenem, która normalnie kosztuje 2 razy więcej niż obiekt, który zarezerwowaliśmy. Skoro nie ma żadnych innych gości, to po co ma się zmarnować…
Napawamy się chwilę widokami i ruszamy na plażę, która według przewodnika jest “absolutnie zjawiskowa”. Po krótkim spacerze docieramy na miejsce i… jesteśmy trochę przerażeni. Tuż za wejściem witają nas rzędy stolików rozstawionych przy samej plaży i kilkanaście knajpek, gdzie serwuje się owoce morza i inne lokalne specjały. Spoko, bardzo fajny pomysł. Tyle tylko, że po chwili do naszych nozdrzy wdzierają się tumany gryzącego dymu, zapach starego oleju i woń, która jest raczej charakterystyczna dla barów z fast foodem (nie mylić ze street foodem).
Omijamy knajpkowe zagłębie i siadamy dobre kilkadziesiąt metrów dalej, nieco na uboczu. Nie przewidujemy jednak, że po kilku minutach wiatr zmieni kierunek i nieznośne zapachy znowu do nas dotrą. Nie ma co tu siedzieć – wynosimy się dalej. To trochę jak z naczelną zasadą wszystkich ognisk – dym zawsze wieje dokładnie na ciebie, choćbyś przesiadał się co 10 minut.

***
Ograniczanie używania plastikowych reklamówek, słomek i innych rzeczy, które nie ulegają rozkładowi – dla wielu ludzi brzmi to jak eko-fanaberia (na pewno lewacka!), ograniczająca swobody i wolności obywatelskie. Tak się myśli do momentu, gdy wybierzesz się np. na spacer po jakiejś popularnej balijskiej plaży.
Razem ze znajomymi idziemy na obiad do Potato Head. To bardzo popularna i “trendy” miejscówka – zlokalizowana przy plaży w Seminyak. Tuż obok stoją najbardziej luksusowe hotele na Bali – chociażby W Hotel, branżowy gigant. Miejsce jest dość znane, opisywane często jako pierwsza w Indonezji restauracja „zero waste”.

Brzmi jak raj dla hipsterów, prawda? Samo miejsce jest bardzo przyjemne (choć jak na standardy Bali, nie jest jakoś szczególnie tanio).
Jest tylko jeden problem – aby się tam dostać, urządzamy sobie spacer po plaży. Spacer, który przypomina raczej slalom między stosami kubków, słomek i innych śmieci wydalonych przez morze. W kilku miejscach śmieci są zebrane w pokaźnych rozmiarów stosik, a tuż obok nich walają się kolejne. Sprawia to wrażenie, jakby nikt ich nie zbierał. Miejscowi przekonują mnie, że to nieprawda, ale też sprzątanie na bieżąco nie ma sensu, bo woda cały czas przynosi kolejne odpadki. Z całą pewnością nie jest to piękny widok, a i doznania z pewnością nie takie, jakich należałoby oczekiwać po miejscu o takiej renomie.
Nie ma pewności, skąd przypływają śmieci, choć według ekspertyz aż 80 procent odpadów pochodzi właśnie z Bali. Z tego powodu władze wyspy zdecydowały się na radykalne rozwiązanie. Pod koniec zeszłego roku wprowadzono zakaz korzystania z jednorazowych plastikowych przedmiotów: słomek, styropianowych opakowań na jedzenie na wynos czy reklamówek. Zakaz wejdzie w życie w połowie czerwca i szacuje się, że pozwoli w ciągu roku ograniczyć liczbę odpadków wypluwanych przez morze o ponad 70 procent.

Z pewnością będzie to trudne do wyegzekwowania – to, co najbardziej uderzyło mnie na Bali to fakt, że w wielu restauracjach plastikowe słomki podaje się właściwie do każdego napoju, podczas gdy w Europie… w najlepszym razie można je sobie samodzielnie zabrać z baru, a już z pewnością rzadko kiedy się je proponuje. Tutaj jest to nagminne.
Bali idzie zresztą dalej i planuje wprowadzenie podatku od zagranicznych turystów w wysokości 10 USD od osoby. Wszystkie uzyskane w ten sposób pieniądze pójdą na ochronę przyrody i walkę z niewydolnym systemem segregacji odpadów. Miejscowi twierdzą, że turyści z pewnością to zrozumieją. I pewnie tak będzie, ale pod warunkiem pełnej transparentności.
Bo Bali nie jest pierwszym i ostatnim miejscem, które ma tego typu problemy, zwłaszcza w zalewanej przez tabuny turystów Azji Południowo-Wschodniej. A o tym, że taka transparentność jest możliwa, przekonuje mnie wpis mojego kolegi, który właśnie przebywa w Kambodży.
Turystyka to główne źródło przychodu dla Balijczyków, która w dużym stopniu odpowiada za to, że wielu z nich znacząco poprawiła swoją stopę życiową. I widać na każdym kroku, że mieszkańcom wyspy zależy na turystach – podczas naszego pobytu miałem wrażenie, że większość zmotoryzowanych Balijczyków to samozwańczy przewoźnicy turystyczni, którzy gotowi są w każdej chwili porzucić swoje obowiązki i służyć swoim autem każdemu, kto za to zapłaci. Mimo to, nie są tak nachalni jak w wielu innych turystycznych miejscach na świecie – wszystko odbywa się raczej w pozytywnej atmosferze i z uśmiechem na twarzy.
Planowany podatek turystyczny oceniam pozytywnie – pod warunkiem, że te pieniądze pójdą rzeczywiście na ochronę przyrody i radzenie sobie z odpadami. Ale nie ulega dla mnie wątpliwości, że sami Balijczycy mają ogromną pracę domową do odrobienia. Znaleźć odpowiedź, jak poradzić sobie ze smogiem, korkami, turystycznym “przeludnieniem” i własnymi przyzwyczajeniami, nie będzie łatwo.
Aha, drodzy Balijczycy. I zróbcie coś z tymi biednymi zwierzakami, produkującymi „kopi luvak”. Wbrew temu, co może się Wam wydawać, oglądanie zamęczonych stworzonek zamkniętych w klatkach nie mieści się w kategoriach atrakcji turystycznej. Choć kawa oczywiście przednia…