Autor: | cccc [ 24 Mar 2020 12:22 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
@nenyan, dzieki za info na temat sprzetu, a mozna zapytac kiedy tam bylas? Pytam z ciekawosci, bo grasowalem po Chinach w pazdzierniku, w okresie 70-lecia Chinskiej Republiki. ![]() Pozdr. |
Autor: | Kacper_Cz [ 24 Mar 2020 17:33 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
@nenyan genialna relacja ( a raczej pierwszy tydzień ![]() ![]() |
Autor: | tropikey [ 24 Mar 2020 17:41 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
Kacper_Cz napisał(a): Myślałem, że są już wszystkie ale po zobaczeniu, że jest tylko 1 tydzień zrobiło mi się przykro i czekam z niecierpliwością na dalszą część Na razie są tylko pierwsze 2 dni ![]() |
Autor: | Kacper_Cz [ 24 Mar 2020 17:44 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
tropikey No patrz Pan rzeczywiście ![]() teraz dopiero zauważyłem i też w sumie dziwiłem się czemu to było takie krótkie... |
Autor: | nenyan [ 26 Mar 2020 10:40 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
@mycak dzięki! <3 @Kacper_Cz reszta piewszego tygodnia właśnie "się pisze" i powiem nawet, że to pisanie ma się ku końcowi ![]() ![]() @cccc byłam półtora roku temu, czyli chyba przed Tobą. cóż, moje relacje rodzą się długo ![]() ![]() @tropikey musiałam usunąć tamten post, bo go nie dodałam do relacji... a tymczasem teraz przez przypadek dodałam tą odpowiedź ![]() ![]() |
Autor: | cccc [ 26 Mar 2020 11:31 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
nenyan napisał(a): @cccc byłam półtora roku temu, czyli chyba przed Tobą. cóż, moje relacje rodzą się długo ![]() ![]() Dzieki za update, ja mam jeszcze swiezy obraz sprzed kilku m-cy. De facto uwielbiam ten kraj i ludzi. Ostatnio raczej rzadko czytam relacje w tym forum, przewaznie ogladam zdjecia, ale Twoja przeczytam na pewno. ![]() Pozdr. i milego dnia. |
Autor: | nenyan [ 26 Mar 2020 18:09 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
TYDZIEŃ #1 c.d. Obszar Krajobrazowy Wulingyuan, czyli “Dni Tysiąca Schodów” ![]() Na nasz pierwszy poranek w Chinach mieliśmy naprawdę piękne plany. Wschód słońca i podglądanie Chińczyków praktykujących grupowo tai chi na nadbrzeżu Bundu, a potem giełda ślubna w People’s Park. Szanghajska giełda ślubna nie ma jednak nic wspólnego z popularnymi w Polsce targami ślubnymi, na których można obejrzeć pokazy sukien ślubnych z najnowszych kolekcji, wybrać zespół na wesele czy fotografa… Szanghajska giełda ślubna to nic innego jak rynek, na którym czasem sami zainteresowani - a najczęściej ich rodzice i dziadkowie - dobijają matrymonialnych targów, poszukują idealnych partnerów dla swoich pociech. Idealnych, czyli pracujących, dobrze wykształconych, o odpowiednich poglądach politycznych i znakach zodiaku. Podobno jakieś chińskie dziewczę z amerykańskim obywatelstwem ofiarowało tam siebie za żonę dla “tego kto da więcej”, licytację zaczynając od 35.000 USD ![]() Nie żebym planowała wymienić męża na chiński model ![]() ![]() I może dobrze się stało, bo przeprawa przez dworzec Hongqiao zajęła nam dobrą godzinę. Pech chciał, że nasz pierwszy kontakt z chińskim systemem kolejowym przypadł na… największy dworzec kolejowy w całej Azji. A tu tak…. Po pierwsze, zakupione wcześniej bilety kolejowe trzeba odebrać w zupełnie innym budynku niż budynek dworca, bo do budynku dworca w ogóle się bez biletu nie wejdzie. Po drugie, przed wejściem na dworzec trzeba przejść kontrolę dokumentów i kontrolę bagażową, jak na lotnisku. Po trzecie, na pociąg czeka się nie na peronie, tylko w ogromnej dworcowej hali z bramkami prowadzącymi na perony - jak na lotnisku - a “boarding” rozpoczyna się 15 minut przed odjazdem i trwa dokładnie 12 minut. Po czwarte, sam dworzec absolutnie przytłacza swoim ogromem: jest większy niż niejedno lotnisko, ma dwa dwupiętrowe terminale i 30 peronów, czyli 60 torów (SZEŚĆDZIESIĄT!), a codziennie przewija się przez niego ponad 200.000 podróżujących… Nasza podróż do Zhangjiajie - najpierw szybkim i eleganckim pociągiem dalekobieżnym do Yichang, a następnie wolniejszym, starym “sleeperem” z tak niewielką przestrzenią nad łóżkami, że kolanem niemal dotykałam sufitu - miała trwać resztę dnia i całą noc. Kilkugodzinną przesiadkę w Yichang spędziliśmy na bacznym obserwowaniu Chińczyków i ich technik jedzenia pałeczkami w dworcowej knajpie o - na szczęście! - nieprzystającej do rzeczywistości nazwie “Taste of Home”. Wycieczka do dworcowej toalety okazała się być doświadczeniem jeszcze bardziej traumatycznym. Nawet kojące dźwięki “Jezioro Łabędzie” dobiegające z rozregulowanych głośników w damskim kibelku nie były w stanie zatrzeć złego wrażenia. To właśnie w tym tak obskurnym i - mówiąc eufemistycznie - “nieskończenie brudnym” miejscu odkryłam, że faktycznie: toalety “na narciarza” w chińskich miejscach publicznych to jedyne słuszne rozwiązanie. N. z męskiego WC również miał przykre wspomnienia. Cytuję: “Przed wejściem wielki znak NO SMOKING, a w środku takie stężenie dymu z fajek, że ledwie widać, gdzie masz stanąć” ;) *** No dobrze, może wreszcie coś przyjemnego… Po 3 godzinach w Yichang, 13 godzinach w pociągach do Zhangjiajie i 45-minutowej jeździe busem dotarliśmy do miasta Wulingyuan, w którym znajduje się jedno z wejść do Obszaru Krajobrazowego Wulingyuan, na który składają się cztery wyodrębnione tereny przyrodnicze: Rezerwat Góry Tianzi, Rezerwat Doliny Suoxi, Obszar Krajobrazowy Yangjiajie, Park Narodowy Zhangjiajie. Innymi słowy - alleluja! dotarliśmy do słynnych Hallelujah Mountains! Zdjęcia mówią chyba same za siebie?… ![]() ![]() ![]() ![]() Nie ma to jak “nie lubić tłumów” i pojechać na wakacje do Chin... ![]() Chińczycy - na nasze szczęście - podróżują przeważnie w zorganizowanych grupach, po ściśle wyznaczonych trasach i łatwo dostępnych miejscach. Co znaczyło, że większość wysiadła z autobusu przy windzie Bailong Elevator, wwożącej wszystkich leniuszków na widokowy płaskowyż Yuanjiajie. Z pozostałą gromadką niestety przyszło nam spacerować szlakiem Golden Whip Trail, od którego zaczęliśmy zwiedzanie parku. W związku z tym, że jest to trasa bardzo łagodna - biegnie dnem doliny, wzdłuż niejakiego Potoku Złotego Bicza - też okazała się być wśród rodzimych turystów niezwykle popularna. W którymś momencie minęliśmy na oko 10-letniego chłopczyka, który nieustannie potykał się o zawieszony na nadgarstku, dyndający kijek trekkingowy, ale wcale go to nie zrażało - wlókł się tak potykając, ale nawet na chwilę nie spuścił wzroku z ekranu tableta! Natomiast większe grupki albo spacerowały całą szerokością chodniczka nic sobie nie robiąc z tego, że ktoś chciałby ich wyprzedzić, albo - jak święte krowy - zatrzymywały się nagle na środku, żeby pofotografować siebie, albo małpki, albo siebie z małpkami. Nas też niejednokrotnie fotografowano… Czasem nawet znienacka, z przykucu i zdecydowanie wkraczając telefonem w naszą przestrzeń osobistą ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Betonowe ogrodzenia imitujące drewno ![]() ![]() Po lewej moje buty po pierwszym dniu na szlaku - wyglądały tak już do końca wyjazdu. Cóż, "duct tape fixes everything", nawet odklejającą się wibramową podeszwę. ![]() Smycz dla dzieci była zdecydowanym hitem sezonu ![]() ![]() Na szczęście wystarczyło, że po przejściu doliny odbiliśmy na szlak wiodący z jej dna ostro w górę na płaskowyż Yuanjiajie (Leśny Park Narodowy Zhangjiajie), by nagle zgubić niemal wszystkich towarzyszy podróży. Bo po co dreptać mozolnie pod górę, gdy można zostać na nią wniesionym? Albo wjechać na nią windą? I to do tego najdłuższą, bo 326-metrową, zewnętrzną windą na świecie! I w sumie może faktycznie powinniśmy byli zadać sobie to pytanie... Wędrówka z ciężkimi plecakami, w upale i przy poziomie wilgotności: “sauna” nie należała do najprzyjemniejszych - to raz, dwa - okazało się, że synonimem wyrażenia “szlak w chińskim parku narodowym” jest wyrażenie: “betonowe schody”. I to dziesiątki, setki, tysiące betonowych schodów… Chyba przed każdym sezonem snowboardowym powinniśmy przyjeżdżać do Wulingyuan na trening ![]() ![]() O tym, że wdrapaliśmy się na górę przekonaliśmy się bez sięgania po mapę. Po pierwsze, szlak się zupełnie wypłaszczył i prowadził teraz po drewnianych widokowych platformach na krawędzi płaskowyżu. A po drugie, nagle otoczyły nas dziesiątki chińskich wycieczek, które dotarły tu windą albo którąś z gondoli i jeżdżącym po płaskowyżu drugim busem. Niestety zorganizowane grupy skutecznie psuły nam możliwość spokojnej kontemplacji pięknego krajobrazu. I to nawet nie tyle przez swoją liczebność, co przez niesamowicie głośny i drażniący skrzek wydawany przez mikrofony przewodników. Kakofoniczne dźwięki emitowane przez te urządzenia naprawdę były dla naszych uszu nie do zniesienia. Znów też zatrzymywano nas co chwilę prosząc na migi o pamiątkowe zdjęcie. Zdarzyło się nawet, że ktoś próbował zagadać po angielsku: - Where are you from? - We are from Poland. - WELCOME TO POLAND!!!! No nie obraziłabym się gdyby ten piękny park narodowy - i trochę chińskich dworców, biznesów i maseczek FPP3 - było: polskim parkiem narodowym i polskimi biznesami, dworcami i maseczkami ![]() ![]() ![]() Lektyki dla leniwych w cenie od 100CNY w górę - w zależności od pokonywanego odcinka. ![]() ![]() ![]() ![]() Chińskie tłumaczenia na angielski to temat-rzeka. W większości przypadków stoi za nimi jakaś względnie zrozumiała logika, np. "tickets scavenging office" ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() W kolejce do punktu widokowego na Tianzi Mountain... ![]() Zdjęcie "z brzucha", zrobione w jednym z punktów widokowych, gdy jakaś pani Chinka poprosiła mnie o wspólne zapozowanie z nią do fotki. Tyle, że oprócz jej męża obfotografowali nas wszyscy stojący w tym czasie na schodach w kolejce do tegoż punktu widokowego ![]() ![]() Yuanjiajie to najsłynniejsza część parku. To właśnie tutaj można zobaczyć pilar Southern Sky Column, którego nazwę podobno oficjalnie przemianowano na Avatar Hallelujah Mountain, nawiązującą do filmu “Avatar”. Spowite mgłą filary w parku Wulingyuan stanowiły rzekomo inspirację dla Jamesa Camerona i pierwowzór filmowych dryfujących wysp. Dziś nawet Chińczycy coraz częściej na cały ten region mówią po prostu: The Avatar Mountains. Ja jednak przez cały czas na końcu języka miałam zupełnie inną nazwę: Jurassic Park. Naprawdę w żadnym innym miejscu dinozaury nie byłyby tak bardzo na miejscu jak tu! ![]() ![]() The Hallelujah Avatar Column we własnej osobie ![]() I nieco już zmęczone życiem avatarowe mountain banshees, oblegane przez wszystkie dzieciaki - w tym mnie ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Kolejne półtora dnia spędziliśmy na wędrówkach po “naszym” płaskowyżu, czyli obszarach krajobrazowych Yangjiajie, Yuanjiajie i Tianzi Mountain. Mieliśmy to szczęście, że udało mi się znaleźć nocleg nie w hotelu w Zhangjiajie, ani nie w hostelu w miasteczku Wulingyuan - gdzie zatrzymują się niemal wszyscy odwiedzający park, ale... w guesthousie położonym w samym parku na samym płaskowyżu Yuanjiajie - dosłownie 10 minut piechotką od kolumny Avatar Hallelujah! Niby już wówczas obiło mi się o uszy, że Chiny wprowadziły zakaz oferowania noclegów w tym rejonie parku, ale ten jeden jedyny homestay według booking.com wciąż przyjmował turystów. I to był strzał w dziesiątkę! Gdy koło godziny 16-17 wszyscy turyści zjeżdżali do doliny, by zdążyć na ostatniego shuttle busa do miasta, my mieliśmy całe, ciche Hallelujah Mountains tylko i wyłącznie dla siebie. ![]() ![]() ![]() Nasz guesthouse ![]() Street food w Zhangjiajie Forest National Park - alternatywą był McDonald's ![]() ![]() ![]() Cóż za niesamowity widok, prawda? Chiński punkt widokowy bez tłumów chińskich turystów. Na drugim planie: Wulingyuan Scenic Area ![]() ![]() Czerwień jest w Chinach kolorem szczęścia. Czerwone Wstążki Życzeń to poniekąd chiński odpowiednik kłódek. Każda niesie ze sobą jedno życzenie - najczęściej dotyczące szczęścia w miłości. Podobno im wyżej przywiąże się wstążkę, tym większa szansa na jego spełnienie. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() *** Ostatniego dnia, w drodze powrotnej do miasteczka postanowiliśmy zaszaleć i zjechać do doliny gondolą z Tianzi Mountain. Spodziewaliśmy się w tym miejscu ogromnego tłoku, tymczasem chyba trafiliśmy w “ciche godziny”, bo byliśmy w wagoniku sami. I ta podróż gondolką zawieszoną POMIĘDZY tymi filarami była “wisienką na torcie” zwiedzania Wulingyuan. Powstałe w wyniku erozji “lasy” krasowych kolumn z bliska wyglądały bajecznie! Żadne zdjęcia niestety nie oddają tej skali i przestrzeni. Gdyby tylko odrobinę się postarać naprawdę można by sobie z łatwością wyobrazić, że nie zjeżdżamy w dolinę kolejką, a pikujemy w dół na avatarowych ikranach… Nawet mój mąż stwierdził, że gdyby wiedział wcześniej jak obłędna będzie ta jazda gondolką, to cały pobyt w parku byśmy w niej spędzili ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() *** Po powrocie do miasteczka Wulingyuan wybraliśmy się na szybki obiad, który jak widać nie był wystarczająco smaczny, by go zapamiętać. Jedyne co pamiętam z tej restauracji to kucharza, który zabijał muchy czymś co wyglądało jak plastikowa rakietka do tenisa oraz to, że wybiegłam z niej nagle chcąc sfotografować przejeżdżający ulicą stary, rozklekotany skuter z jeszcze starszą i bardziej rozklekotaną, drewnianą przyczepką, przewożącą - uwaga, uwaga - stojący pionowo, przywiązany czterema linkami do tejże przyczepki nowoczesny bankomat. Pomimo całkiem niezłego refleksu nie zdążyłam złapać tej scenki w kadrze, także dołączyła do mojej “galerii zdjęć niepowstałych”. ![]() ![]() ![]() Do naszego hostelu w Zhangjiajie dotarliśmy znacznie później niż zamierzaliśmy, bo - oczywiście - mieliśmy problem z jego znalezieniem. Mapka okazała się bezużyteczna, a paru starszych Chińczyków, których pytaliśmy o drogę, niemal uciekło na nasz widok. W końcu mój N. zagadał trzech młodych chłopaczków wpatrzonych w swoje telefony, którzy odpalili chińską apkę - translator, żeby nam “powiedzieć”, że nie mówią po angielsku. Ekstra. Ale mój mąż nie dał za wygraną... Na migi im jakimś cudem wytłumaczył, by włączyli to swoje Baidu - chiński odpowiednik Google Maps - i wyszukali adres naszego hostelu. N. tymczasem włączył Google Mapsy, zrobił szybkie porównanie map w dwóch aplikacjach i dodał prawidłową lokalizację hostelu do naszej mapki. Taadaaam! Zwycięstwo. Niestety już nigdy, naprawdę nigdy później żadni Chińczycy pytani o drogę nie okazali się tak pomocni... ![]() ![]() ![]() ![]() "From China to the world" ![]() ![]() Zasłużone Tsingtao na koniec pierwszego etapu podróży ![]() *** Ostatni dzień pierwszego tygodnia w Chinach spędziliśmy w pociągach do Chengdu. I prawie nie dojechaliśmy... Po pierwsze, prawie wsiedliśmy w zły pociąg podczas przesiadki w Yichang, a po drugie gdy o zmierzchu mijaliśmy wielkie industrialne kompleksy na przedmieściach Chongquing, niemal wyskoczyłam przez okno w pogoni za kolejnym "zdjęciem niepowstałym". Monumentalne zabudowania fabryk były otulone granatowym smogiem, rozświetlonym gdzie niegdzie na czerwono światłem neonowych napisów. Błękit pruski nieba, czerwień neonów i mgła. No scenografia wprost wyjęta z filmu "Blade Runner 2049"... Zresztą był to dzień obfitujący w inne, zdecydowanie bardziej abstrakcyjne historie pociągowe, ale tym poświęcę może kiedyś osobny post, bo - co jak co - chińskie dworce i pociągi bez wątpienia na to zasługują. ![]() ![]() ![]() INFO PRAKTYCZNE: ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() - Góra Tianmen, “góra z dziurą” na którą prowadzi niezwykle kręta Droga 99 Zakrętów, najdłuższa kolejka linowa na świecie oraz 999 schodów + Tianmen Skywalk, czyli przeszklony balkon, przyklejony do pionowego klifu Tianmen - Zhangjiajie Glass Bridge - najdłuższy na świecie przeszklony wiszący most rozpęty nad Wielkim Kanionem Zhangjiajie: https://goo.gl/maps/UcQTpKTjLF3MwQ7G7 |
Autor: | nenyan [ 27 Mar 2020 23:00 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
TYDZIEŃ #2, Syczuan Where the streets have no names Jesteśmy w Syczuanie, w moim - bez dwóch zdań - ulubionym regionie Chin. Jest to jedna z tych chińskich prowincji, w których "kultura picia herbaty” jest widoczna na każdym kroku. Niemal każdy szanujący się chiński staruszek pomyka po ulicy z zawieszonym na nadgarstku szklanym termosem z zielonymi liśćmi. Jako że mój mąż jest herbaciarzem z zamiłowania, chińskiej herbaty nie mogło zabraknąć w naszych wyjazdowych planach. Wprawdzie zwiedzanie plantacji mieliśmy zaplanowane na inną prowincję, ale nasz czas w stolicy regionu i jej okolicach można by opisać w skrócie jako “teahouse crawl” - włóczęgę od herbaciarni do herbaciarni ![]() Nasz pobyt w Syczuanie rozpoczęliśmy więc kilkadziesiąt kilometrów od centrum Chengdu - od picia herbaty. Nawet nie wiecie ile frajdy mam z tego, że wreszcie opisuję ten dzień... Bo to nasz ulubiony dzień z całego wyjazdu! ![]() *** ![]() Gdy kilka lat temu napatoczyłam się w internetach na jedno jedyne zdjęcie z tego miejsca - podobne do powyższego - byłam święcie przekonana, że to kadr z jakiegoś hollywoodzkiego filmu o rewolucji kulturalnej czy innym Chinatown. Było “zbyt piękne, żeby było prawdziwe”. Już wtedy miałam świadomość, że miejsca takie jak to raczej w Chinach poznikały, a w najlepszym przypadku zmieniły się diametralnie wraz z rozwojem gospodarczym Chin. Oryginalne plakaty z czasów wodza Mao nie wiszą już bowiem na ścianach. Można je za to kupić w Muzeum Propagandy w Szanghaju za kilka tysięcy złotych per poster [sic!] ![]() Mój detektywistyczno-logistyczny rozumek nie dawał jednak za wygraną i kazał sprawdzić ten trop… Okazało się, że ta magiczna herbaciarnia istnieje sobie gdzieś naprawdę. Potrzebowałam jedyne 3.5 roku by ją znaleźć. *** I tak oto pewnego sierpniowego poranka zawędrowaliśmy z N. na ulicę bez nazwy, przed herbaciarnię bez nazwy. Mijani po drodze miejscowi obdarzali nas spojrzeniami z serii: “co oni tu kurna robią?”, dając nam jednocześnie do zrozumienia, że znacząco zboczyliśmy z klasycznego turystycznego szlaku. Zatrzymaliśmy się wreszcie przed wejściem, którego lokalizację zdradzało jedynie kilka bambusowych stolików. Na straganie nieopodal ktoś sprzedawał gołębie, kilka kramów dalej - klasycznego syczuańskiego hot-pota. Betonowy budynek z dziurawym dachem i ubitym klepiskiem zamiast podłogi niczym się specjalnie nie wyróżniał. Wyglądał jak skrzyżowanie wiejskiej stodoły z garażem mechanika. I nagle uświadomiłam sobie, że wpadłam w swoje własne sidła. Zdałam sobie sprawę jak wiele miałam oczekiwań związanych z tym miejscem. Zaczęłam się wahać. Wejść czy nie wejść? Fight or flight? Przecież jesteśmy tu tak bardzo “nie na miejscu”, przecież na pewno jedyne co nas spotka to niechęć stałych bywalców… Ale jak się wybuliło 120 zł za taksówkę z miasta, to nie ma co się za długo zastanawiać ![]() Na nasz widok wszyscy zamilkli ![]() *** Po kilku chwilach niekomfortowej ciszy podszedł do nas gospodarz, nie licząc nas - najmłodszy w pomieszczeniu. Przywitał się uśmiechem, a gestem wskazał stolik przy którym mogliśmy usiąść. Miałam wrażenie, że przekraczając próg tej ponad stuletniej herbaciarni, teleportowałam się co najmniej o kilkadziesiąt lat wstecz. W pomieszczeniu panował półmrok. Miękkie, plastyczne światło wpadało do środka jedynie przez dwa świetliki w kształcie komunistycznej gwiazdy i uchylone drzwi. Dominowały komplementarne kolory: przydymiona czerwień propagandowych “fresków” i rewolucyjnych haseł wypisanych na ścianach kontrastowała ze zgniłozielonym odcieniem wiekowych, drewnianych mebli. Trudno o bardziej stereotypowo “chińskie” kolorystyczne połączenie, prawda? I do tego ta klientela pamiętająca chyba czasy maoistowskiej rewolucji... ![]() ![]() ![]() Po chwili gospodarz wrócił z czarkami z herbatą i termosem z wrzątkiem. I przysiadł się do nas. Warto chyba w tym miejscu dodać, że nie znamy mandaryńskiego. I jak przed każdym wyjazdem staramy się załapać trochę słów i wyrażeń w języku państwa, do którego jedziemy, tak tym razem poddaliśmy się po “nihao” i “xiexie” (“cześć” i “dziękuję”). Mandaryński jest językiem tonalnym, więc jego nauka to lingwistyczny Everest. Więcej słów po chińsku byliśmy w stanie pokazać niż powiedzieć, bowiem by ułatwić sobie targowanie nauczyliśmy się pokazywać cyfry od 0 do 10 na palcach jednej ręki (tak, Chińczycy cyfry od 6 do 10 też pokazują jedną ręką) Tymczasem gospodarz naszej herbaciarni nie był w stanie powiedzieć po angielsku zupełnie nic. Ale to mu na szczęście nie przeszkodziło w próbach nawiązania rozmowy ![]() I naprawdę nie wiem jak to się stało i jak to ogarnęliśmy, ale pomimo kompletnej bariery językowej gospodarz wytłumaczył nam cały proces tradycyjnego przygotowania i picia herbaty. I był w tym niestrudzony. Pokazał nam jak należy odgarniać pokrywką fusy podczas picia, jak ustawiać pokrywkę na czarce by poprosić o dolewkę gorącej wody, jak prawidłowo trzymać czarki herbaty - inaczej w przypadku kobiet, inaczej w przypadku mężczyzn. A następnie - wyłącznie gestami i kalamburami - z anielską cierpliwością tłumaczył nam symbolikę poszczególnych elementów ceremonii picia herbaty, które wspólnie tworzą harmonijną całość. Bo o ile dobrze zrozumieliśmy, spodek to ziemia, pokrywka to niebo, a czarki z herbatą to świat i my. I chyba właśnie ta bezinteresowna życzliwość i to, że “nasz gospodarz” tak bardzo bardzo chciał się z nami podzielić swoją kulturą i herbacianą pasją, tak bardzo mu zależało byśmy zrozumieli - pomimo bariery językowej i pochodzenia “z innego świata”, urzekło mnie w tym wszystkim najbardziej... Bo w sumie w każdej podróży, ale już szczególnie podróży po nie zawsze “łatwych i przyjemnych w obsłudze” Chinach, to właśnie takie momenty i spotkania są najfajniejsze. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Nastawienie naszego Mistrza Ceremonii do nas zapoczątkowało efekt domina - z czasem wszyscy stali bywalcy wrócili do pogawędek, gry w karty i pykania fajek. Niechęć i rezerwa przerodziły się w zobojętnienie, a z czasem zobojętnienie - w akceptację i zainteresowanie. Bo kiedy godzinę później sięgnęłam po raz pierwszy po aparat nikomu nie przeszkadzało, że robię zdjęcia. Wręcz przeciwnie. Dziadek w koszulce moro prężył się dumnie w snopie światła, pykając leniwie fajeczkę. Inny staruszek chwycił mnie za rękę, przeprowadził przez pół pomieszczenia, pokazał palcem na mój aparat, na siebie i na wiszący nad nim portret wodza Mao, po czym rozsiadł się zamaszyście w bambusowym fotelu, odpalił dymka i kazał się fotografować w blasku “słońca narodu”. ![]() Przez krótką chwilę byliśmy częścią tego miejsca. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() A potem Mistrzowie Ceremonii na zmianę przelewali wrzątek do żeliwnych czajników i plastikowych termosów na wszystkie możliwe tradycyjne sposoby: “na łabędzia”, “na flaminga”, “żurawia”… Dając przy tym nie lada popis finezji, precyzji i krzepy, rodem chyba prosto z Shaolin ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Tea Master z Shaolin w slow-motion: https://www.dropbox.com/s/6cjjr9uw5mc0d ... 8.mp4?dl=0 ![]() *** I kiedy kilka godzin później herbaciarnia niemal całkowicie opustoszała, my również pożegnaliśmy się z naszym Gospodarzem - nieco wzruszeni i niezmiernie wdzięczni za okazaną bezinteresowną życzliwość - i wyszliśmy na zewnątrz do światła i świata. Wsiedliśmy w pierwszy lepszy busik, nie wiedząc dokąd jedzie, potem w kolejny i kiedy po jakimś czasie otoczyły nas wieżowce metropolii, znów mieliśmy surrealistyczne wrażenie, że to podróż w czasie. Tylko tym razem był to powrót do przyszłości. A nam nie bardzo chciało się do niej wracać... ![]() ![]() ![]() INFO PRAKTYCZNE Pokazywanie cyfr "po chińsku", czyli jedną ręką: https://i.pinimg.com/originals/9b/79/61 ... be53c1.jpg Umiejętność ta przydaje przy negocjacji cen. Z Chińczykami nie jest łatwo się targować, ale zdarzało się, że nasze starania były doceniane, a przynajmniej budziły uśmiech ![]() |
Autor: | grondo [ 27 Mar 2020 23:18 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
Ta herbaciarnia i zdjęcia z niej wygrywają ze wszystkim. Poza tym pokazują, że Tamronem można robić genialne foty i nie trzeba kupować 3x droższego G mastera ![]() |
Autor: | nenyan [ 28 Mar 2020 20:22 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
Ja jestem niemal samozwańczą ambasadorką tego szkła Tamrona - polecam, polecam i jeszcze raz polecam! Szkoda tylko, że nie mam z tego tytułu u Tamrona żadnych benefitów ![]() A miejsce jest fenomenalne... I to chyba jedna z dwóch miejscówek, które odkryliśmy przed chińskimi turystami - a to naprawdę nie lada wyczyn, oni są już wszędzie ![]() |
Autor: | Hemol [ 28 Mar 2020 20:56 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
@nenyan dziekuje bardzo za to, ze znow moge upajac sie patrzac na Twoje zdjecia. Czekam z niecierpliwoscia na kolejne, ktore mnie wgniota w krzeslo! |
Autor: | nenyan [ 29 Mar 2020 08:25 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
@Hemol próbuje się właśnie zabrać za opisanie kolejnej części, ale coś opornie mi to idzie. tymczasem wielkie graty za wygraną w styczniowym konkursie!! <3 |
Autor: | Rysiek [ 31 Mar 2020 20:58 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
Nieczęsto zabieram głos na tym forum-tym razem MUSZĘ! @nenyan-Gratuluję,zdjęcia są genialne!!!! Relacja także;czyta się ją wspaniale-tym bardziej,że przywołuje wspomnienia sprzed 2 lat. |
Autor: | szfarcjeger [ 31 Mar 2020 21:32 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
Piękne miejsce, a zdjęcia bajka !!! |
Autor: | nenyan [ 01 Kwi 2020 15:57 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
TYDZIEŃ #2: Syczuan, tybetańska prefektura autonomiczna Garzê W rajskiej dolinie wśród zielska Westchnęłam zrezygnowana. Byliśmy na dworcu Xinnanmen w Chengdu. Mąż utknął w kolejce po bilety autobusowe, a ja wpatrywałam się w wiszącą na ścianie wielką turystyczną mapą Syczuanu, mapę wręcz upstrzoną zdjęciami z ciekawych miejsc w całej prowincji. Nawet gdybyśmy mogli w samym Syczuanie zamarudzić całe te 2 miesiące, za nic nie dalibyśmy rady tego objechać. A to przecież i tak nie wszystko, bo na oficjalnej rządowej mapie oczywiście zabrakło fascynujących tybetańskich lokalizacji, które interesowałyby mnie najbardziej. Najczęściej gdy w Europie mówimy o Tybecie mamy na myśli surowy i trudno dostępny rejon gdzieś na Wyżynie Tybetańskiej ze słynną, bajecznie kolorową Lhasą. Odległy “Dach Świata”, po którym cudzoziemcy mogą podróżować tylko po uzyskaniu stosownego zezwolenia, tylko w wieloosobowych, zorganizowanych grupach i tylko po ściśle określonych, niezmiennych trasach. Nieświadomie utożsamiamy zatem Tybet z utworzonym przez Chińczyków w ramach ichniejszej polityki “dziel i rządź” obszarem administracyjnym: Tybetańskim Regionem Autonomicznym. Tymczasem Tybetański Region Autonomiczny obejmuje zaledwie połowę terenów należących niegdyś do Tybetu! Niemal ⅓ Syczuanu to tereny etnicznie i kulturowo na wskroś tybetańskie. I to tereny, po których obcokrajowcy mogą podróżować swobodnie - z niewielkimi wyjątkami (pech chciał, że miejsce które najbardziej chciałam zobaczyć, było wśród tych wyjątków, ale ciiii ![]() ![]() ![]() Tybetański Syczuan jest przepiękny: niezadeptany, dziki, górzysty. Z wysokogórskim terenem wiążą się jednak problemy komunikacyjne. Dróg jest tutaj niewiele i nie są one wybitnej jakości, lawiny błotne zdarzają się bardzo często. Bywa i tak, że aby przejechać z miejsca B do C, a potem z C do D, trzeba za każdym razem cofać się do miejsca A (vide: Chengdu), bo choć punkty C i D wydaje się dzielić niewiele kilometrów w prostej linii, to nie łączy je żadna bezpośrednia droga. Do tego dochodzą te odległości... Wszystkie bez wyjątku interesujące mnie miejsca w tybetańskim Syczuanie dzielił minimum caaaały dzień drogi od Chengdu, a najczęściej - dwa pełne dni. W jedną stronę. Nie chcieliśmy tak gnać przez Syczuan, żeby zobaczyć jak najwięcej, jak najszybciej. Postanowiliśmy zaszyć się na kilka dni w jakimś czarownym miejscu. Pozostawało tylko odpowiedzieć na pytanie: gdzie?... Jako mała dziewczynka byłam zafascynowana filmem “Siedem lat w Tybecie” i historią w nim przedstawioną. I któregoś dnia podczas poszukiwania ciekawych syczuańskich miejsc głęboko w chińskich internetach natrafiłam na artykuł, który mnie zaciekawił... Okazało się bowiem, że współczesny, syczuański Brad Pitt jest dziewczyną, ma na imię Angela i z mężem, Tybetańczykiem oraz córeczką, mieszka nieopodal maleńkiego tybetańskiego miasteczka Lhagang. ***** Podróż do Lhagang zajęła nam niemal cały dzień. Pierwszy, 7-godzinny odcinek z Chengdu do sporego, tybetańskiego miasta Kangding pokonaliśmy publicznym autobusem. Po drodze zatrzymywaliśmy się bodajże dwukrotnie w punktach kontrolnych, w których wszystkim lokalnym podróżującym skanowano dowody osobiste <Wielki Brat patrzy ![]() Już w okolicach Kangding lokalna architektura zmieniła się diametralnie. Niemal wszystkie domki - stare i nowe - budowane były w tradycyjnym, tybetańskim stylu, albo przynajmniej bardzo mocno do niego nawiązywały. I - o dziwo - nowoczesne, wielomieszkaniowe budownictwo pomimo tych tradycyjnych elementów nie wyglądało przy tym jakoś szczególnie kiczowato. Wznosiliśmy się też coraz wyżej i wyżej, by w końcu wjechać na płaskowyż Tagong, położony na wysokości 3700-3900 m n.p.m. Ostatni odcinek drogi, z - nazwijmy to szumnie! - centrum Tagong do doliny, w której znajduje się Khampa Lodge, pokonaliśmy przeuroczą taksóweczką, z czerwonym pluszowym sufitem z napisem LOVE i ekstrawaganckim Tybetańczykiem w roli kierowcy. Mniej uroczy był krótki przystanek jaki zrobiliśmy po drodze, gdy nasz kierowca przyuważył scenkę chyba nawet przez miejscowych nieczęsto spotykaną - tuż obok drogi, na poboczu, kilkanaście sępów pastwiło się zawzięcie nad truchłem martwego konia… Na wszelki wypadek wolałam nie wychodzić z auta, by - po 10 godzinach w niemrawej pozycji siedzącej - ptaszyska przypadkiem nie wzięły mnie za padlinę ![]() Domek Angeli i Djarga, “Khampa Lodge”, jest przepięknie położony - w zakolu rzeki, z widokiem na świętą tybetańską górę Mt Yala (5820 m n.p.m.). Jest to jedyny dom w całej dolinie. Oprócz tybetańsko-amerykańskiego małżeństwa sezonowo mieszkają tu tylko nomadzi w swoich czarnych i białych namiotach. Po lewej: domek Angeli w dolinie nieopodal Tagong; po prawej: sępy czekające na swoją kolej podczas stadnego pożerania padliny ![]() Taxi z napisem LOVE ![]() ![]() ![]() ***** Ku naszemu zaskoczeniu w środku nie spotkaliśmy nikogo z gospodarzy. Napatoczyliśmy się natomiast na pięciu roześmianych, rozgadanych buddyjskich mnichów w ciemnoczerwonych kaszajach, którzy - nic sobie nie robiąc z naszej obecności - z uznaniem zwiedzali wszystkie pomieszczenia. Angela później tłumaczyła nam, że tybetańska starszyzna obawia się odpływu do miast młodych Tybetańczyków, kuszonych łatwiejszym życiem i chińskimi pieniędzmi. Mnisi przyjechali na własne oczy zobaczyć ich dom, bo - z jednej strony - jest bardzo tradycyjny, wybudowany zgodnie z tybetańskimi zasadami, ale z drugiej strony jest samowystarczalny i oferuje udogodnienia często niespotykane w tybetańskich wioskach: wbudowaną łazienkę z - póki co - zimną wodą, ogrzewanie i prąd z paneli fotowoltalicznych, internet. Czyli, że można mieszkać na kompletnym odludziu, jednocześnie nie rezygnując z komfortu. Angela, Amerykanka z Kolorado, była związana z Lhagang od ponad 17 lat. Zafascynowała ją tutejsza tybetańska kultura, życzliwość i szacunek do ludzi, szacunek do przyrody. Na początku z pomocą miejscowych nomadów organizowała wyprawy wędrowne po okolicznych górach i kilkudniowe rajdy konne do odległych monastyrów. Natomiast 10 lat temu otworzyła na ryneczku w Lhagang słynną kawiarnię/hostel - “Khampa Cafe”. Miejsce szybko trafiło do przewodników “Lonely Planet”, wraz z informacją że prowadzi je “very helpful American” ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() “Khampa Lodge” jest przepięknym, przytulnym, magicznym miejscem. Ale to co czyni je zupełnie wyjątkowym to szacunek do wykorzystywanych surowców oraz sprytne, przemyślane rozwiązania będące wynikiem dążenia do pełnej samowystarczalności. Obydwa wejścia do domu obudowane są zewnętrznymi “szklarniami”, które za dnia intensywnie się nagrzewają - przez co przy wchodzeniu i wychodzeniu z budynku ucieka znacznie mniej ciepła. W tej większej szklarni znajduje się też mnóstwo roślin i duży drewniany stół - idealny na słoneczne śniadanie. Jest to też zresztą pierwszy tybetański dom w regionie z izolacją. Na dachu sąsiedniego gościnnego budynku umieszczono panele fotowoltaiczne, które zapewniają wystarczająco dużo energii, by w pełni pokryć całe zapotrzebowanie na nią: ogrzewanie, światło, prąd w gniazdkach i w lodówce. Woda pod prysznicem jest wprawdzie póki co zimna, ale jeśli komuś zamarzy się gorąca kąpiel, zawsze może zagrzać sobie wiadro wody w domowej fińskiej saunie ![]() W planach było też przetwarzanie kompostu na biogaz oraz budowa mostu nad rzeką, by wiosną, gdy stan wód jest wysoki, umożliwić nomadom jej swobodne, spokojne przekraczanie. Podobno co jakiś czas ktoś ginie w wodach zdradliwego potoku... Poza tym gospodarze organizują dla Tybetańczyków prelekcje na temat… segregacji i wyrzucania śmieci… do kosza, a nie za okno auta, nie do rzeki, nie byle gdzie. Wprawdzie w tybetańskich wioskach, gdzie nic się nie marnuje, a każdy przedmiot “ma kilka żyć” jest to zdecydowanie mniejszy problem niż w pozostałych rejonach Chin, ale i tak widoczny jest ten brak wiedzy i wyobraźni na temat kruchości i współzależności ekosystemów. Gospodarze uświadamiają więc miejscowych, że wyrzucanie śmieci byle gdzie ma bardzo negatywny wpływ na florę i faunę, a krzywdzenie zwierząt to przecież w buddyzmie “zła karma”... (szach mat! ![]() ![]() ![]() ![]() Do “Khampa Lodge” trafiliśmy w momencie, w którym Angelę - po raz pierwszy od 17 lat - odwiedziła jej mama wraz ze swoją z przyjaciółką. W domku mieszkał też jeszcze wówczas przesympatyczny Honza - wykładowca tybetologii z Czech, od lat przemierzający kulturowo tybetańskie tereny - od monastyru do monastyru - i dokumentujący lokalne wierzenia, obrzędy i obyczaje. Nad całą gromadą czuwała zaś para pracujących w domku Tybetańczyków, w tym nieustannie uśmiechnięty “menedżer i kucharz” - Tashi. Pierwszy wieczór upłynął nam więc w gwarnym gronie na rozmowach, plotkach ze świata i układaniu wielkich puzzli z Somtso. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ***** Kolejnego poranka, korzystając z pięknej pogody, załadowaliśmy się z N. na rowery i pojechaliśmy do miasteczka Lhagang. Wiodącą nieustannie w dół drogą z pięknym widokiem na wiecznie zaśnieżoną Mt Yala jechało nam się cudnie. Jednak pomimo zastosowanych środków ochrony w postaci czapki z daszkiem, okularów słonecznych i kremu z filtrem, czułam jak intensywne na tej wysokości słońce coraz bardziej pali mnie w odkryte przez wiatr ucho. Wciąż wspominając straszne oparzenia jakich nabawiłam się kiedyś na podobnej wysokości w Andach, chciałam się czymś zasłonić, ale niestety nie bardzo miałam już czym. Przypomniało mi się wtedy jakimś cudem, że Tybetańczycy by uchronić się przed ślepotą śnieżną konstruowali sobie niegdyś okulary z “siatką” z włosia jaków zamiast szkieł. Pokminiłam chwilę, rozpuściłam swoje włosy, opatuliłam nimi ucho, a kosmyk - by go nie zwiewało... trzymałam całą drogę w zębach ![]() ![]() ![]() W Lhagang chcieliśmy zwiedzić jeden z dwóch tutejszych monastyrów, a dokładnie znajdujący się w sercu miasteczka najstarszy monastyr w całym regionie Kham. Legenda bowiem głosi, że w 642 roku, gdy chińska księżniczka Wencheng przejeżdżała tędy ze swoją świtą w drodze do Lhasy, gdzie miała poślubić króla Srongtsen Gampo, z jednego z książęcych wozów zsunęła się statua Buddy Sakyamuni. I tenże Budda rzekomo miał ogłosić, że w sumie to on jednak nie chce do Lhasy, że oto tu w tym pięknym miejscu chciałby już pozostać. Aby z jednej strony spełnić życzenie Buddy, ale z drugiej strony wywiązać się ze ślubnych zobowiązań, postanowiono stworzyć wierną kopię posągu i pozostawić ją we wskazanym przez Buddę miejscu, które nazwano Lhagang - “ulubione miejsce Buddy” (oczywiście ![]() Obecnie monastyr zamieszkuje na stałe ponad stu mnichów, a kolejnych siedemdziesięciu adeptów uczy się w tutejszej szkole buddyjskiej. Podobno od czasu do czasu można trafić na odbywające się w ramach nauki debaty. Natomiast chociaż tagongska świątynia jest monastyrem cieszącym się największą estymą w regionie, nie spotkaliśmy w środku zbyt wielu turystów. Mogliśmy więc w spokoju podziwiać bajecznie złote rzeźby Buddy i kilkusetletnie freski. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Po zwiedzaniu poszliśmy na obiad do niegdysiejszej knajpki Angeli, obecnie prowadzonej przez Czecha i jego żonę, Tybetankę, co widać było po mieszanym tybetańsko-europejskim menu, a także po karcie piw, w której dominowało ciemne czeskie piwo made in Tibet - “Black Yak” ![]() ![]() "Centrum" Lhagang ![]() "Centrum" Lhagang ![]() Burger z mięsem jaka ![]() ![]() Odbiór paczek dla Angeli na poczcie ![]() Przed powrotem do naszej doliny odebraliśmy na pobliskiej poczcie paczki dla Angeli, a następnie zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy wielkich młynkach modlitewnych, okalających monastyr po jego zewnętrznej stronie. Każdy z ponad dwustu pięknych, złoconych młynków modlitewnych ma wyrytą na sobie mantrę dobrej karmy, odnowienia i oczyszczenia od złej energii: “om mani padme hum”, a zakręcenie takim młynkiem jest równoznaczne z jej odmówieniem. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() *** Jazda w górę doliny zajęła nam nieco więcej czasu niż rowerowanie w pierwszą stronę. Niby trasa wydawała się niemal zupełnie płaska, a jednak na wysokości 3900 m n.p.m. pokonanie byle wzniesienia wymagało od nas wysiłku. Wciąż mieliśmy jednak w pamięci widok sępów pastwiących się dzień wcześniej nad martwym koniem przy tej właśnie drodze, a że stado tych ptaków krążyło właśnie na niebie nad nami, trudno było o lepszą motywację do jazdy ![]() ![]() Po powrocie rozsiedliśmy się wygodnie na krzesłach Adirondack na naszej werandzie. Pies gospodarzy Kipper dotrzymywał nam towarzystwa, a po łące przed nami spacerowały jaki. Po chwili dołączył też do nas Tashi. Po zapewnieniach, że jaki to może i wielkie, potężne zwierzęta, ale o bardzo łagodnym usposobieniu, zabrałam aparat i poszłam w te krzaczory je fotografować. Zdążyłam może zrobić ze 2-3 zdjęcia, gdy nagle z wysokich krzaków nieopodal wypadł wprost na mnie rozpędzony, gigantyczny czarny jak… Scena jak z bajek, tytuł: ucieczka przed bykiem. Serce stanęło mi w gardle. W ułamku sekundy obróciłam się na pięcie i zaczęłam uciekać w bok ile sił w nogach byle dalej przed siebie. Tymczasem jak… zrobił dokładnie to samo! ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Nasza weranda ![]() Kipper dotrzymywał mi towarzystwa ![]() Jedna z trzech fotek jaków ![]() I dwie pozostałe ![]() Widok z naszego pokoju ![]() ![]() ![]() ![]() INFO PRAKTYCZNE ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() - jeździć konno do i z tybetańskimi nomadami - Angela i Djarga mogą zorganizować dla chętnych kilkugodzinny konny wypad do nomadów, rajd z noclegiem u nomadów, albo 4-7-dniowe rajdy konne w stronę góry Yala lub Gonkka - te ostatnie są jednak bajońsko drogie; - wędrować po górach do okolicznych monastyrów, np. do maleńkiej gompy w Nianlunsi, do Nongur Gompa albo większego i lepiej znanego żeńskiego monastyru Ani Gompa - poznać kulturę tybetańskich nomadów - albo poprzez 2-dniowe warsztaty artystycznego rzemiosła, obejmujące między innymi wyrabianie filcu, materiału z włosia jaka i wyszywanie pledów pod siodło; albo poprzez spędzenie 2 dni w namiotach nomadów na dojeniu jaków, wyrabianiu masła i jogutów z mleka jaka oraz zbieraniu łajna ![]() - nauczyć się tybetańskiego tradycyjnego "malarstwa wnętrz" podczas 2-dniowych warsztatów - żałuję, że nie zdecydowałam się na takie warsztaty, ale powstrzymał mnie koszt (500 CNY od osoby) oraz brak chętnego do pary ![]() |
Autor: | pestycyda [ 01 Kwi 2020 16:46 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
O matko, jak tam pięknie..........!!!!! Stworzyłaś mi kolejne marzenie ![]() Cudowne zdjęcia i opisy! I jestem pod wrażeniem tego, jak dokładnie i skrupulatnie przygotowaliście się do wyjazdu. Czekam na więcej! |
Autor: | nenyan [ 02 Kwi 2020 10:59 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
Dzięki wszystkim za pozytywne komentarze ![]() @pestycyda Dziękuję <3 <3 <3 Ostrzegam natomiast, że to marzenie nie pozwala się zaliczyć do "spełnionych" po jednokrotnym odwiedzeniu ![]() ![]() @Rysiek Dzięki! A gdzie byłeś w Chinach? I jak Ci się podobało? Jestem ciekawa, to jest kraj, który budzi w ludziach naprawdę skrajne emocje ![]() |
Autor: | marcinsss [ 02 Kwi 2020 12:47 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
@nenyan Długo czekałem na tę relację. ![]() Opis wciąga, ilość smaczków, wynikających z perfekcyjnego przygotowania, porażająca, a zdjęcia, jak zwykle świetne. Herbaciarnia i zdjęcia z niej - klasa światowa. Twoja poprzednia relacja pomogła podjąć decyzję o wyjeździe do Kirgistanu, Chiny od dawna na liście, więc pewnie jak skończę czytać, to zacznę szukać biletów. No dobra, poczekam najpierw na unormowanie się sytuacji na świecie. ![]() Przy okazji - zamierzasz zakończyć pisanie relacji w kwietniu? Bo mam do skończenia Kirgistan, a nie chciałbym pozbawić się szansy w konkursie już na starcie ![]() |
Autor: | nenyan [ 02 Kwi 2020 19:34 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
@marcinsss wiem, wiem... trzeba było światowej epidemii, żebym zaczęła pisać ![]() ![]() ![]() no a Kirgistan polecałam w ciemno, choć może nie zawsze słusznie, natomiast z Chinami to na pewno inna bajka... naprawdę nie wiem czy bardziej je kocham czy nienawidzę ![]() |
Autor: | malgo1987 [ 03 Kwi 2020 11:46 ] |
Temat postu: | Re: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywisto |
Dziękuję za możliwość obejrzenia Twoich pięknych zdjęć! Rozważaliśmy Chiny na ten rok, Syczuan jest na szczycie mojej listy, a widzę, że reszta punktów też się mocno pokrywa z Twoim planem. Mam nadzieję, że za jakiś czas uda nam się to zrealizować, a tymczasem pozachwycam się Twoją relacją. Koniecznie pisz dalej, będę cierpliwie czekać, a czasu teraz mam dużo ![]() |
Strona 2 z 3 | Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni) |
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group http://www.phpbb.com/ |