W tych miejscach turystów robi się w konia. Za wszystko płacimy znacznie więcej od miejscowych – czy słusznie?
W restauracji dolicz 10 procent do rachunku
Kilka dni temu w mediach było głośno o przepięknej Brugii. Ale nie z powodu fantastycznych zabytków, tylko praktyki wielu restauracji czy nawet sprzedawców frytek, którzy kasują od turystów po 10-20 proc. więcej pieniędzy niż od miejscowych za te same danie. I wybuchła dyskusja – czy tak wypada, czy to oszustwo, czy normalna praktyka? Turyści trochę się dziwią, poszła skarga do belgijskiego urzędu ochrony konsumentów (który skargę odrzucił), a restauratorzy wcale się nie krygują. I przyznają, że to zniżka dla miejscowych.
– Robimy to dla stałych klientów, bo nie celujemy tylko w masowego turystę. Belgowie z innych części kraju też płacą więcej, a ja przecież nie będę nikomu zaglądał w paszport. Doskonale słyszę, czy ktoś jest stąd czy nie. Jeśli mówisz lokalnym dialektem – mi to wystarczy i jest zniżka – mówi Gauthier Gevaert, właściciel jednej z restauracji.
I właściwie można zrozumieć jego argumentację, choć nabijanie sobie kabzy na turystach kusi, bo ta branża przynosi coraz większe pieniądze. Z danych UNWTO (Światowej Organizacji Turystyki) wynika, że wartość tej gałęzi gospodarki wynosi aż 7,6 biliona USD. Odpowiada ona za 10 proc. światowego PKB, a co dziesiąty człowiek utrzymuje się z turystyki (w sumie takich ludzi jest ok. 292 mln).
Fot. InnovationArt / Shutterstock
Mamy więc przypadek Brugii, choć w Europie jest wiele miast, w których skala „dojenia” turystów jest znacznie większa. Sztandarowym przykładem jest Wenecja. Słynne miasto na wodzie od lat ma ustalone dwa osobne systemy cen: jeden dla turystów, drugi dla mieszkańców. Różnice bywają ogromne – dowodził belgijski turysta, który w 2015 roku złożył na Wenecję skargę do Komisji Europejskiej o wyeliminowanie dyskryminacyjnych praktyk. Z jego wyliczeń wynikało, że 4-osobowa rodzina turystów za jeden dzień w Wenecji musiałaby wydać aż 136 EUR, podczas gdy dla tej samej rodziny z Wenecji koszt wyniósłby tylko 12,4 EUR.
Przykłady? Bardzo proszę. Turyści za wejście do Pałacu Dożów muszą zapłacić 18 EUR, podczas gdy dla miejscowych wejście jest darmowe. Publiczne Wi-Fi Wenecjanie mają za darmo, turyści za 5 EUR. Pojedynczy bilet na wodny autobus dla mieszkańca Wenecji to wydatek rzędu 1,3 EUR, dla turysty – 7 EUR. Różnice widać nawet w opłatach za skorzystanie z toalety – dla miejscowych to 25 centów, dla turysty – nawet 1,5 EUR. Miejscowi bronią systemu jak niepodległości i dowodzą, że to niewielka rekompensata za koszmar, jakim jest mieszkanie w mieście odwiedzanym przez 20 mln ludzi rocznie. Dla porównania: Wenecję zamieszkuje obecnie niecałe 59 tys. ludzi. Komisja Europejska odrzuciła zresztą ten wniosek argumentując, że o dyskryminacji nie ma mowy.
Największe różnice są w Azji
Skarby natury i przyrody są prawie zawsze dużo droższe dla turystów niż dla miejscowych. Sztandarowym przykładem jest Tajlandia, która w 2015 r. podwyższyła ceny biletów wstępu do 31 swoich parków narodowych. Podwyżki dotyczyły przede wszystkim zagranicznych turystów, którzy za wstęp płacą średnio od 5 do 10 razy więcej od miejscowych. Z drugiej strony pamiętajmy, że nawet z perspektywy turysty z Polski stawki za wejście do parku narodowego to nie są jakieś ogromne pieniądze – 200 bahtów (cena normalnego biletu do większości parków) to nieco ponad 20 PLN.
Równie ciekawy jest przykład Iranu, który obecnie otwiera się na turystów. W zeszłym roku przyjął 5,5 miliona zagranicznych gości, ale chce w 2025 roku zgarnąć ponad 20 mln turystów. A przy okazji – trochę na nich zarobić. W 2013 r. irański resort kultury wprowadził dwie stawki biletów do najważniejszych zabytków – dla zagranicznych turystów są one średnio 10 razy droższe niż dla miejscowych. Przykład? Dla Irańczyka bilet wstępu do słynnego starożytnego miasta Persepolis kosztuje 20 tys. riali. Dla turysty – 150 tys. riali. Brzmi niedorzecznie? Tylko do momentu, kiedy zdacie sobie sprawę, że w przeliczeniu na złotówki Irańczyk płaci za wejście ok. 2,24 PLN, a zagraniczny turysta – ok. 17 PLN. Taka cena za możliwość obejrzenia jednego z najpiękniejszych i najlepiej zachowanych starożytnych kompleksów na świecie to jak okazja.
Fot. Dmitri Islentev / Shutterstock
Jest to zresztą dość powszechna praktyka w Azji: ceny turystycznych atrakcji w Indiach i Pakistanie są średnio 10-20 razy droższe niż dla miejscowych. Ale są też przypadki bardziej skrajne, jak choćby chyba najbardziej znana atrakcja Kambodży, czyli kompleks świątynny Angkor Wat. Obywatele Kambodży mogą zwiedzać ten obiekt za darmo, podczas gdy zagraniczni turyści słono płacą. Jednodniowy bilet wstępu kosztuje 37 USD, ale kompleks świątynny jest tak duży, że trudno oblecieć go w jeden dzień. W tej sytuacji turyści muszą kupować bilet trzydniowy (kosztuje 62 USD) lub tygodniowy (jego cena to 72 USD, czyli prawie 292 PLN).
Podobnie jest ze znaną świątynią Tadż Mahal, gdzie bilet dla zagranicznego turysty kosztuje 1000 rupii, czyli 56 PLN. Obywatele Indii muszą zaś zapłacić 25 razy mniej, czyli… ledwie 40 rupii (2,25 PLN).
Największe różnice w cenach mają jednak miejsce w przypadku słynnej świątyni Petra, która znajduje się na terenie Jordanii. Standardowy bilet uprawniający do oglądania słynnej świątyni kosztuje 50 jordańskich dinarów, czyli 280 PLN. Z kolei za bilet dwudniowy zapłacimy 55 dinarów, a za trzydniowy 60 dinarów (335 PLN).
Fot. Wikipedia
Władze Jordanii próbują przy tym dodatkowo zarabiać na turystach, którzy wpadają do tego kraju tylko na chwilę, by zobaczyć Petrę i jechać dalej. Dla takich zwiedzających, którzy nie nocują w Jordanii, cena biletu wynosi aż 90 dinarów, czyli ponad 505 PLN. Z kolei obywatele Jordanii mogą obejrzeć świątynię za 1 dinara, czyli równowartość 5 PLN.
Ale żeby nie było – ogromne różnice w cenach wstępu nie są tylko domeną azjatyckich krajów. Tak jest choćby w Nowej Zelandii, gdzie miejscowych powoli przerasta liczba turystów przybywających do kraju. Stąd poważnie rozpatrywany pomysł, by wprowadzić bilety na tzw. Great Walks, czyli Wielkie Szlaki – najpiękniejsze ścieżki turystyczne w kraju. Zarządzający nimi Department of Conservation poinformował, że cena biletu powinna wynosić 40 NZD (ok. 106 PLN) dla obywateli Nowej Zelandii i 100 NZD (260 PLN) dla zagranicznych turystów
Czy to sprawiedliwe?
W tej kwestii zawsze stykają się dwa stanowiska. Z jednej strony pojawiają się głosy, że wszyscy powinni płacić tyle samo i turyści są wykorzystywani. Z drugiej – że jeśli muzea czy parki narodowe są państwowe, to obywatele tych krajów (czyli utrzymujący je podatnicy) powinni mieć nieskrępowany dostęp do obcowania z kulturą swojego kraju. Po drugie: w Azji poziom dochodów jest znacznie niższy niż np. w Europie i ta równowartość 20 PLN, która dla nas nie jest jakąś fortuną, tam stanowi całkiem dużą kwotę. I wreszcie – pieniądze zostawiane przez zagranicznych turystów służą do zachowania, konserwacji i odbudowy cennych zabytków. Fakt, nie zawsze to widać, ale patrząc na to, w jakim tempie Irańczycy odbudowują np. doszczętnie zniszczoną po trzęsieniu ziemi bezcenną twierdzę w Bam, miałem przekonanie, że moje pieniądze idą na słuszny cel.
Wiemy już, że są miejsca na świecie, gdzie turyści muszą płacić więcej. Czy da się od tego jakoś uciec?
Negocjuj i miej oczy otwarte
W miejscach, gdzie jesteśmy narażeni na takie praktyki, zawsze wypada zachować zdrowy rozsądek i czujność. Kilka lat temu głośno było o oszukiwaniu turystów w Rzymie, gdy rodzina brytyjskich turystów zapłaciła 64 EUR za 4 lody. Z kolei kilka lat temu w jednej z restauracji na Piazza Navona para japońskich turystów zjadła normalny obiad z pastą, winem i małym deserem. A potem otrzymała rachunek w wysokości…695 EUR. Takie przypadki zapewne nie miałyby miejsca, gdyby turyści sprawdzali ceny.
Warto też, zwłaszcza w Azji, targować się i pamiętać, że pierwsza cena wymieniona przez sprzedawcę prawie zawsze podlega negocjacjom. Choć z drugiej strony – być może płacenie pełnej stawki oznacza, że w odpowiedzialny sposób podchodzimy do turystyki, gdy pozwalamy zarobić lokalnym sprzedawcom.
Trzeba też pamiętać o lokalnych zwyczajach, także tych dotyczących pieniędzy. Tu dobrym przykładem jest powszechnie stosowany w Iranie t’aroof, czyli starożytny kodeks etykiety i dobrych manier, które można sprowadzić do bycia bezgranicznie uprzejmym. Z kolei z perspektywy Europejczyka przypomina to starannie wyreżyserowaną grę pozorów. W praktyce wygląda to tak, że gdy Irańczyk oferuje nam np. darmowy nocleg, to wcale nie oznacza, że chce, abyśmy u niego nocowali. A jeśli już, to na pewno nie za darmo! Oferuje jednak nocleg dlatego, że tak wypada. W odpowiedzi wypada zaś, abyśmy odmówili. I tak kilka razy – gdy Irańczyk proponuje nam coś „za darmo” przynajmniej 5 razy, a my odmawiamy, wówczas robi to szczerze i z dobroci serca. Wtedy możemy zacząć zastanawiać się nad jego propozycją, choć niesie to ze sobą szereg kolejnych t’aroofoowych dylematów, np. jak zapłacić czy się odwdzięczyć etc. I równie dobrze taka propozycja „darmowej” przysługi może nas spotkać w sklepie albo w taksówce.
W tym wszystkim pozostaje pytanie, na ile takie lokalne zwyczaje przetrwają w konfrontacji z coraz większą komercjalizacją i zalewem takich miejsc przez turystów…
A jakie jest wasze zdanie w tej sprawie? Czy turyści faktycznie powinni płacić więcej od miejscowych? Czekamy na wasze opinie.