Fly4free.pl

Uważaj na niesprawdzonych przewoźników! Pożar, ucieczka kierowcy i noc pośrodku niczego

Foto: Wikimedia Commons
Płonący autokar pełen dymu, cała noc na pustkowiu gdzieś w górach i nad ranem... uciekający kierowca autokaru wraz z mechanikami zostawiający pasażerów na pastwę losu - tak wyglądała podróż z piekła rodem z Krakowa do Budapesztu, którą opisuje jeden z naszych czytelników.

Do redakcji zgłosił się pan Szymon, który wymyślił sobie, że pojedzie na weekend z Krakowa do Budapesztu. Zresztą… oddajmy mu najlepiej głos.

Kiedy kierowcy autobusu, który miał zawieźć Cię do Budapesztu, zostawiają Cię na środku drogi w jakiejś wiosce zabitej dechami wraz zepsutym pojazdem, około 80 km od celu podróży, odjeżdżając razem z mechanikami w siną dal, a z Tobą pozostają dwie słabo rozgarnięte Węgierki, które nie mówią ani słowa po angielsku, to jest słabo. Naprawdę słabo.

Sytuacji nie poprawia fakt, że jest sobota szósta rano i Węgrzy mają tego dnia święto narodowe (co oznacza praktycznie zerową szansę na oficjalny transport) oraz to, iż przez pół godziny próbowałeś złapać stopa i nic z tego nie wyszło. Później zresztą jedna z Węgierek napisze Ci przez Google Translatora, iż na Węgrzech autostop raczej się nie sprawdza i że w ten sposób marnuje się wyłącznie czas… Ale, gdy w twojej głowie zaczynają w końcu powstawać szalone pomysły – łącznie z tym by „ruszyć do Budapesztu z buta” – wtedy niespodziewanie pojawia się ratunek…

Brzmi już trochę strasznie? Nic tego nie zapowiadało – ponieważ w autobusie Lux Express do Budapesztu zabrakło miejsc, Szymon kilka tygodni przed wyjazdem szukał innych opcji i znalazł Orangeways. Nic nie zapowiadało tragedii – strona fajna, autobus wyglądający na zdjęciach w porządku, cena (11 EUR) też jak najbardziej OK. Problemy zaczęły się dzień przed podróżą.

Początkowo mieliśmy wyruszyć w piątek o 22:30 z Dworca w Krakowie. Przyjazd planowany był w sobotę rano, później całodzienne zwiedzanie miasta połączone z kąpielą w którejś z budapesztańskich łaźni, a następnie powrót tuż przed północą już Lux Expressem do Polski. Czyli kompaktowy, przyjemny, nie za drogi, weekendowy wyjazd bez konieczności brania urlopu.

Dzień przed podróżą dostałem maila, że autobus został odwołany i że mogę jechać np. o 14:30 tego samego dnia (z przyjazdem planowanym na 22:00). No cóż – wziąłem, więc nieplanowany dzień urlopu i zarezerwowałem nocleg w centrum Budapesztu (budżetowy wyjazd zaczął stawać się coraz mniej budżetowy).

Natomiast godzinę przed odjazdem autobusu dostaliśmy sms’a (w trzech czwartych po węgiersku), że odjazd autobusu, zamiast z dworca, nastąpi z bardziej odległych, mniej znanych mi rejonów Krakowa. Wydało się to trochę podejrzane, ale cóż było robić – wsiedliśmy w komunikację miejską i zaczęliśmy szukać nowego miejsca odjazdu autobusu. Mówiąc szczerze: gdyby nie grupka ludzi czekająca na autobus koło parkingu, mielibyśmy problem ze zlokalizowaniem tego „zaimprowizowanego” przystanku.

W tym momencie robimy stop. Jak to możliwe, że przewoźnik ot tak sobie, zmienia z dnia na dzień swoje przystanki, skoro przecież rozkład jazdy i wszystkie postoje po drodze muszą być zaakceptowane przez odpowiednie urzędy?

– Budapeszt to nasze jedyne połączenie z Krakowa, a przystanek na dworcu był dla nas zdecydowanie za drogi. Stąd nasza decyzja o zmianie przystanku – mówi w rozmowie z Fly4Free.pl Tamas Koles z Orangeways.

Podobno Orangeways wyjeżdża z nowego przystanku od dawna – Koles nie chce powiedzieć, czemu pasażerowie zostali poinformowani dopiero na godzinę przed wyjazdem.

No ale dobrze, nasi bohaterowie dojeżdżają na miejsce i podjeżdża autokar.

Wyglądał jak jeden z tych, które są używane na mało obleganych, krótkich trasach, a nie do transportu pasażerów między krajami. Najoględniej mówiąc: rzęch. Pomijam fakt, że nie było na nim umieszczonej tabliczki z punktem docelowym (czyt. Budapeszt), ani logo operatora. Kierowcy potwierdzili z nami tylko cel podróży (później się okazało, iż znali tylko kilka słów po angielsku) i pobieżnie sprawdzili bilety. Już wtedy zaświtała mi w głowie obawa, że możemy mieć problem z dotarciem na czas. Ale w końcu przecież jakoś ten autobus doturlał się do Polski, więc chyba nie powinno być powodów do obaw…

POŻAR!!!

No i ruszyliśmy. Przyznaję, iż szybko zmorzył mnie sen. Ale około 18.00 obudziły mnie krzyki ludzi i kłęby dymu. Mówiąc krótko – jechaliśmy w autobusie, który zaczął się palić (!). A na dodatek ten dym strasznie śmierdział… Kierowca na szczęście wykazał się refleksem i dość szybko zaparkował pojazd na przystanku, który zmaterializował się tuż obok. Wybiegliśmy z autobusu i patrzyliśmy jak kłęby smrodliwego dymu powoli wydobywają się przez drzwi…

Byliśmy gdzieś w górach, w jakiejś wsi, w samym środku Słowacji (tak przynajmniej wskazywał GPS).

Jeden z kierowców, po długich rozmowach przez telefon, poinformował nas (wtedy jeszcze było z nami kilku młodych Węgrów znających angielski, którzy służyli nam za tłumaczy), że żadnego transportu nie będzie i kolega kierowcy przyjedzie do nas z Budapesztu wymienić akumulator, gdyż to według niego jest przyczyną awarii (co po części pokrywało się z prawdą, gdyż w autobusie przestał działać prąd). Dostaliśmy też informację, że około 22.00 powinniśmy ruszyć w dalszą drogę po wymianie wadliwej części i około 2.00 w nocy dotrzeć do Budapesztu.

Wykonałem, więc krótki telefon do hotelu, by poinformować o opóźnieniu i zaczęliśmy czekać na pomoc. Czterech młodych Węgrów próbowało w tym czasie także ściągnąć jakiś transport ze strony rodziców/ znajomych, ale w pewnym momencie przekazali nam informację, że szukają lokalnej kwatery, gdyż jutro po nich ktoś przyjedzie. Ale wyłącznie jednym samochodem, dlatego nie mogą nam pomóc. Z kolei inna Węgierka (mówiąca po angielsku), która zdecydowała się z nami dalej jechać, zaoferowała nam nocleg w Budapeszcie, gdyby okazało się, iż hotel nas jednak nie przyjmie.

W pewnym momencie zaczęło się robić zimno. W końcu to słowackie góry, a nikt z nas nie przygotowywał się na takie przygody (jakby ktoś zapytał dlaczego nie siedzieliśmy w autobusie – odpowiadam, że wciąż mocno śmierdziało spalenizną). Na szczęście okazało się, że jeden z kierowców miał coś na kształt serca i poratował nas jednym kocem.

Robi się coraz straszniej

Faktycznie, około 22.00 przyjechało dwóch mechaników, przez pół godziny coś tam sprawdzali w silniku i wymienili akumulator. Tak, więc około 22.30 ruszyliśmy w nieco okrojonym składzie (bez młodych Węgrów, którzy zdecydowali się na nocleg).

Nie ujechaliśmy jednak chyba nawet z 10 km, gdy znów wszystko padło (na szczęście tym razem bez pożaru). Stanęliśmy gdzieś po środku ciemnego lasu na poboczu. Obok co chwilę przejeżdżały TIRy, a my bez prądu, to znaczy bez żadnego światła w autobusie. Mechanicy zatrzymali się za nami i oświetlili pojazd swoim samochodem (vide zdjęcie poniżej). Tym razem naprawa trwała ponad godzinę, z pomocą pasażerów, którzy oświetlali silnik telefonami komórkowymi (okazało się, iż problem był bardziej złożony od zwykłej awarii akumulatora). Dodatkowo najdrobniejsza pasażerka została poproszona o odkręcenie jakiejś śruby, gdyż mechanicy mieli za duże ręce i im się nie mieściły w szparę między elementami silnika. Co by jednak oddać im sprawiedliwość, jeden z nich spędził prawie całą godzinę leżąc pod pojazdem, spod którego wyszedł umorusany smarem po same łokcie.

orangeways1

Młoda Węgierka, która ruszyła z nami i zaoferowała nam wcześniej pomoc w Budapeszcie, wdała się w pewnym momencie w kłótnię z mechanikami i kierowcami, na co zresztą jeden z panów wręczył jej klucz i kazał samej naprawiać autobus. Zażądała też transportu samochodem mechaników do najbliższego miasta. Co skwitowali, jak się można było tego spodziewać, wyłącznie wzruszeniem rąk. W końcu zadzwoniła do swojego ojca, który obiecał wyruszyć po nią samochodem (obiecała nam też wtedy, że będziemy mogli pojechać razem z nią).

Kierowca się zmywa!

W końcu ruszyliśmy, ale za jakiś czas autobus padł po raz kolejny. Po następnej naprawie, jakiś czas później, ojciec Węgierki musiał się chyba pojawić w pobliżu, gdyż ta opuściła pojazd po cichu, by nas przypadkiem nie obudzić (widocznie zmieniła zdanie co do udzielenia nam pomocy), a my ruszyliśmy dalej.

Około 6.00 rano pojazd „zdechł” zupełnie. Byliśmy (jak wskazywał GPS) około 80 km od Budapesztu w centrum „niczego”, a panowie kierowcy, po pół godziny myślenia co by tu robić, zawinęli się wraz z mechanikami mówiąc, że szef firmy Orangeways organizuje dla nas jakiś zastępczy transport. Zresztą gadałem z tym gościem przez telefon i osobiście wysłuchałem całego steku kłamstw, gdyż oczywiście nikt nie miał zamiaru wysłać jakiejkolwiek pomocy dla pasażerów (dowodem na to było m.in. to, że nawet nie kwapił się by do nas oddzwonić, jak to obiecał podczas rozmowy ze mną).

Zostaliśmy, więc z dwiema Węgierkami nie mówiącymi po angielsku, obok zamkniętego i zepsutego autobusu.

Pomoc z niespodziewanej strony

W końcu uzgodniliśmy, porozumiewając się na migi i za pomocą Google Translatora, że ruszymy na najbliższy przystanek, gdzie przekonaliśmy się, że tego dnia, o tej godzinie, nic tam nie jeździ.

I tak to w tym naszym pechu pojawiła się na naszej drodze węgierska Cyganka, która przejęła się naszym losem i zaoferowała pomoc w dowiezieniu nas do Budapesztu samochodem przez swojego syna. Na szczęcie podwózka nie kosztowała fortuny (co nie oznacza też, że było tanio). Zresztą i tak nie mieliśmy za dużego wyboru, jeżeli naprawdę chcieliśmy się wydostać z tego zapomnianego przez Boga i ludzi  miejsca. A tak na marginesie: jedna z tych dwóch mało rozgarniętych Węgierek okazała się jednak nie do końca tak słabo „kumata”, gdyż próbowała przerzucić swój koszt podwózki z Cyganem na nas. Ale na szczęście Cygan okazał się uczciwy i zapłaciliśmy zgodnie z początkową umową. Co więcej, dostarczył nas w jednym kawałku prosto pod stację metra na obrzeżach Budapesztu. I tak o to w końcu około 9.00 rano rozpoczęliśmy nasz długo oczekiwany dzień urlopu w Budapeszcie.

Wysadzili pasażera… na autostradzie

Po naszej rozmowie z przedstawicielami Orangeways, właściciel firmy zadeklarował, że odda pasażerom podwójną wartość zakupionego biletu, ewentualnie da vouchery o tej wartości na wykorzystanie z przewoźnikiem. Ale pan Szymon nie zamierza już korzystać z ich usług. Żałuje tylko, że nie sprawdził wcześniej opinii o Orangeways w internecie.

Tam zaś aż roi się od równie mrożących krew w żyłach historii. Pierwsza z brzegu: podczas jednego z kursów na Węgrzech kierowca zapomniał, że ma przystanek w mieście Gyor. Gdy jeden z pasażerów zwrócił mu na to uwagę, kierowca… zatrzymał się na autostradzie i po prostu wysadził pasażera, który musiał przejść bocznym pasem ruchliwej drogi, kilkaset metrów do stacji benzynowej! Takich historii jest zresztą więcej.

Firma… bez uprawnień

Uprawnień na wykonywanie usług na terenie Polski udziela przewoźnikom Generalna Inspekcja Transportu Drogowego. Przedstawiliśmy w GITD sytuację i w odpowiedzi uzyskaliśmy informację, że do tej pory na Orangeways nie były składane żadne skargi. Ale być może stało się tak dlatego, że przewoźnik… nie ma uprawnień.

„W 2015 roku Ministerstwo do Spraw Transportu Węgier poinformowało nas, że przedsiębiorcy została cofnięta licencja wspólnotowa uprawniająca go do wykonywania transportu osób” – czytamy w odpowiedzi na nasze pytania.

Czy to oznacza, że firma nie ma prawa działać w Polsce i czy GITD zamierza coś z tym zrobić? Wysłaliśmy dodatkowe pytania do inspekcji i czekamy na odpowiedzi.

Co robić w takich przypadkach? Jakie prawa ci przysługują?

W przypadku, gdy nasza planowana podróż jest dłuższa niż 250 km i ma trwać dłużej niż 3 godziny, a odjazd jest opóźniony o ponad 90 minut, przewoźnik musi zagwarantować pasażerom posiłek i napoje.

Gdy opóźnienie wynosi ponad 2 godziny, przewoźnik powinien zaproponować zwrot kosztów biletu oraz bezpłatny przewóz do miejsca rozpoczęcia podróży, jeśli z powodu opóźnienia nie możemy zrealizować swoich planów. Ewentualną alternatywą jest podróż na porównywalnych warunkach do miejsca docelowego w najwcześniejszym możliwym terminie i bez dodatkowych opłat.

Jeśli od razu nie otrzymasz takiej propozycji, możesz złożyć skargę i ubiegać się o zwrot kosztów oraz odszkodowanie wynoszące 50 proc. ceny biletu.

Ale to nie wszystko: jeśli nocleg okaże się konieczny, przewoźnik musi ponieść koszty twojego zakwaterowania w maksymalnej cenie 80 euro za noc.

Przewoźnik nie ma obowiązku zapewnienia zakwaterowania, jeśli opóźnienie było spowodowane klęską żywiołową lub warunkami pogodowymi.
Ewentualne skargi do przewoźnika można składać w terminie 3 miesięcy od dnia, w którym incydent miał miejsce.

Komentarze

na konto Fly4free.pl, aby dodać komentarz.
"...z bardziej odległych, mniej znanych mi rejonów Krakowa." To skad oni zaczeli odjezdzac ?
tom971, 31 sierpnia 2016, 14:38 | odpowiedz
Ojej to straszne.... HIT dnia
hkasia, 31 sierpnia 2016, 14:39 | odpowiedz
Avatar użytkownika
Proponuję Panu redaktorowi zajrzeć na forum jakie przysługują prawa, a nie bezmyślnie kopiować ze strony europejskiej...
Burdzio, 31 sierpnia 2016, 15:08 | odpowiedz
"I tak to w tym naszym pechu pojawiła się na naszej drodze węgierska Cyganka..." Tutaj opowiadający mógł się bardziej postarać - początek zdania ma niezły potencjał :)
hehehe, 31 sierpnia 2016, 15:49 | odpowiedz
Jak jeździłem do Budapesztu z Krakowa i woziłem ludzi na Blablacarze (z 2-3 lata temu), to już wtedy na dźwięk "orangeways" ponoć przechodziły ich dreszcze...
adam, 31 sierpnia 2016, 16:59 | odpowiedz
tom971 „…z bardziej odległych, mniej znanych mi rejonów Krakowa.” To skad oni zaczeli odjezdzac ?
pewnie z Sosnowca
tasma, 31 sierpnia 2016, 20:16 | odpowiedz
Dokładnie rok temu miałam praktycznie identyczną sytuacje, to nie jest odosobniony przypadek...Moja podróż trwała 20h, bo równiez gdzies w Słowacji zacząło się dymić w autobusie...Kilka godzin na odludziu, z samymi Węgrami nie mówiącymi w innym języku niż swój ojczysty....Ludzie unikajcie OrangeWays jak ognia...
Mtyna21, 31 sierpnia 2016, 21:45 | odpowiedz
Dwie wegierki na zadupiu, zepsuty autobus. Brzmi jak dobry pornus gdyby pan Szymon troche sie ogarnal. Bylby wtedy dobry artykul do swierszczyka w dziale "z zycia wziete" a nie marudzenie w fly4free. Trzeba szukac pozytywow, sam mialem podobna historie, nie z tym przewoznikiem na szczescie i bylo fajnie, inaczej,wesolo,do tej pory to pamietam Niestety nie bylo tych wegierek
rocco, 31 sierpnia 2016, 23:06 | odpowiedz
rocco Dwie wegierki na zadupiu, zepsuty autobus. Brzmi jak dobry pornus gdyby pan Szymon troche sie ogarnal. Bylby wtedy dobry artykul do swierszczyka w dziale „z zycia wziete” a nie marudzenie w fly4free. Trzeba szukac pozytywow, sam mialem podobna historie, nie z tym przewoznikiem na szczescie i bylo fajnie, inaczej,wesolo,do tej pory to pamietam Niestety nie bylo tych wegierek
Zamiast węgierek miałeś 2 wyrośniętych czarnoskórych? A wazelina była chociaż?
mamoń, 1 września 2016, 9:54 | odpowiedz
Oh, przezyłam swoje z tym przewoznikiem, gdzies na jakims zadupiu w środkowej Słowacji.
monkola, 1 września 2016, 14:40 | odpowiedz
Jeśli chodzi o wspomnianą zmianę przystanku bez zgody stosownych urzędów... Otóż w przewozach międzynarodowych jest wyjątek. Nie trzeba nic z nikim uzgadniać (tak wynika z ustawy), a wysokie urzędy (GITD) wydają stosowne zezwolenia bez żadnych ale. Ostatnio widziałem świeży rozkład znanego czeskiego przewoźnika (już z pieczątkami), który jako przystanek końcowy ma wpisane po prostu "Warszawa". Ci, którzy stają przy Dworcu Centralnym przy al. Jana Pawła II (na przykład LuxExpress) robią to de facto na dziko, choć w tej sytuacji legalnie.
Obibok, 1 września 2016, 15:10 | odpowiedz
tragedia... omijam szerokim łukiem przewoźników typu 'no name'. ale o takich przebojach to jeszcze nie slyszalam... chyba dobrze, ze w czasie niemal kazdej podrozy decyduje sie na ecolines. myslalam, ze bezpieczenstwo podczas przejazdu to podstawa u kazdego przewoźnika- jak widac na przykladzie z atykulu- nie bardzo...
Łucja, 1 września 2016, 19:54 | odpowiedz

porównaj loty, hotele, lot+hotel
Nowa oferta: . Czytaj teraz »