Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



 [ 13 posty(ów) ] 
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 23 Mar 2025 20:36 

Rejestracja: 08 Paź 2013
Posty: 787
Loty: 80
Kilometry: 175 645
srebrny
Zanim uchylę rąbka tajemnicy o co chodzi w tytule to podam kilka szczegółów dotyczących podróży.
Kiedy narodził się pomysł, żeby jechać, a właściwie wrócić do Australii? Jakieś pięć lat temu, kiedy córka skończyła 2 lata i ciągle słyszeliśmy ją stojącą pod ramką ze zdjęciem jak trzymamy koale - "dlaczego pojechaliście beze mnie". Odpowiedź "bo nie było cię na świecie" jej ewidentnie nie satysfakcjonowała, więc wstępnie uznaliśmy, że jak skończy 7-8 lat i będzie miała kilka dłuższych lotów za sobą to podejmiemy temat powrotu. Jak już wspomniałem to jest nasz powrót do Australii więc wielu najbardziej znanych miejsc nie będzie w tej relacji, bo bardziej nastawialiśmy się na zwierzęta, a ponadto jest jeszcze tytułowy Alfred, który przez ponad dwa tygodnie był naszym towarzyszem i ostro mieszał w naszych planach.
Mniej więcej wiosną 2024 rozpocząłem proces sprawdzania cen. Jak wiadomo można trafić coś z chińczykiem ale nie uśmiechało mi się czekać do ostatniej chwili na dobre ceny. Na początku jedyne co trafiałem to LH/SQ z Londynu za +- 4000 zł ale jak do tego doliczyć dolot to już słabo wygląda. W okolicach kwietnia pojawiła się oferta BA za nieco ponad 4100-4200 zł z WAW lub BER. Postanowiłem trochę w tym pogrzebać i uznaliśmy z żoną, że "jak ma być drogo to niech chociaż będzie fajnie" i kupiliśmy składaka WAW-LHR-HKG-BNE-SYD-SIN-LHR-WAW na termin 18.02-11.03 za ok 4400 zł z bagażami. W tym jest 2 dniowy stop w Hongkongu. Niestety zupełnie rozjechaliśmy się z feriami w naszym województwie ale to była świadoma decyzja, bo w datach 26.02-06.03 mieliśmy na oku rejs z Brisbane na wyspy Pacyfiku. Wyszło tak, że dzieciaki miały ferie a córka robiła zadania do przodu, żeby nie mieć zaległości po powrocie. Oczywiście tuż przed wyjazdem w szkole epidemia, a młoda wróciła z kaszlem. Szybka profilaktyka i udało się to zatrzymać na poziomie pozwalającym mieć nadzieję, że gorzej nie będzie. Oczywiście dobijanie tego trwało jeszcze przez pierwszy tydzień podróży ale to już taki standard i stały element.
Najdłuższy segment wyprawy przypada na Brisbane, dlatego że to port startowy i końcowy naszego rejsu, a także dlatego że mamy tam rodzinę i obowiązkowo musieliśmy ich odwiedzić, a dodatkowo nie musimy martwić się o hotel. Przez rodzinę mam na myśli Australijczyków urodzonych w Australii i nie mówiących nic po polsku (maksymalnie kilka słów). Ich dziadek/tata i moja babcia byli rodzeństwem. Z opowieści wiem, że wujek wyjechał tuż po II wojnie z obozu dla uchodźców. Mimo, że oboje już nie żyją mamy dobry kontakt z całą rodziną, a nasi Australijczycy są świadomi korzeni, czasami gotują jakieś potrawy kojarzące im się z Polską, np. gołąbki. Mamy też inną stronę rodziny (od dziadka) ale to są już emigranci z lat 80, żyjący w polskiej społeczności, mówiący po polsku i utrzymujący kontakt z Polską.

To na zakończenie tego przydługiego wstępu kwestia tytułu: już tak mamy, że jak gdzieś jedziemy to dzieją się dziwne rzeczy. Na Sycylii tuż po naszym powrocie była erupcja Etny, na Islandii przebudził się wulkan. W kilku miejscach były mniejsze lub większe protesty uliczne. Kuzynka znała to z naszych opowieści i cały czas żartowała "Wiecie co, przez 50 lat nie było cyklonu w Brisbane. Wy przyjechaliście i co?" Tak więc przepraszamy Brisbane.

Na zakończenie dodam tylko, że dzięki Alfredowi było sporo nerwów, sporo stresu i sporo zrujnowanych planów. Nie będę spojlerował czy przygoda zakończyła się pozytywnie czy z problemami. Przeczytajcie sami. cdn.
Góra
 Relacje PM off
10 ludzi lubi ten post.
futro uważa post za pomocny.
 
 
#2 PostWysłany: 24 Mar 2025 13:06 

Rejestracja: 08 Paź 2013
Posty: 787
Loty: 80
Kilometry: 175 645
srebrny
Dzień 0
Dojazd do Warszawy. Odlot był w okolicach południa, a mieszkamy w zachodniej Polsce, więc nie kombinowaliśmy z jazdą zimą, po nocach. Wyjechaliśmy dzień wcześniej i wzięliśmy nocleg w Ibis Reduta. Połowa lutego była słoneczna, więc droga minęła sprawnie.

Dzień 1
Mieliśmy wykupiony Easy Parking, który razem z wieloma innymi znajduje się z tyłu za lotniskiem przy ul. Wykusz. Dojazd z hotelu w porannym szczycie ok 20 minut. Planowo chcieliśmy zjeść śniadanie w saloniku ale spotkała nas niemiła niespodzianka od BA, bo chcek-in na Okęciu otwierają dopiero na 2 godziny przed odlotem. Dobrze, że mieliśmy Vouchery na fast trak, bo czas śniadania znacząco by się skrócił. Tak czy siak mieliśmy poniżej godziny czasu, więc zamiast na spokojnie to raczej wszystko w pośpiechu. Pierwszy odcinek poszedł bezproblemowo, przesiadka w LHR była stosunkowo krótka, więc w związku z limitem wejść na PP postanowiliśmy sobie odpuścić salonik. Zamiast tego pokręciliśmy się po sklepach i oczywiście dziewczyny wypatrzyły jakiś pięciopak małych perfum. Wyszedł podział, że dla nich po dwa, a jeden dla mnie :)
Przylot i odlot mieliśmy z T5 ale ma on 3 strefy (a b c) które trzeba pokonać kolejką. Bramka miała być ogłoszona 45 minut przed odlotem, ale na szczęście okazało się, że zostajemy w strefie a. Załadunek do HKG poszedł sprawnie. Sam lot też bez większych przygód. Jak to w samolocie, w ekonomy: ciasno, jedzenie średnie ale jadalne. Gorzej z córką, która jak pewnie większość dzieci ma swoje ulubione potrawy i nie tknie nic co jej wizualnie się nie spodoba. Profilaktycznie zamówiłem jej przed lotem menu dziecięce, co w żaden sposób nie rozwiązało problemu. Dostała makaron w sosie pomidorowym, który jej się nie spodobał. Ostatecznie nie pamiętam co wybrałem ja ale skończyłem z makaronem, a ona zjadła moje.

Dzień 2
Lądujemy w Hongkongu po południu. Odbieramy bagaże wychodzimy przed wyjście i zamawiam ubera do hotelu. Dostaje wskazanie lokalizacji i za nic w świecie nie możemy jej znaleźć. Miotam się i pytam. Któraś osoba skierowała nas z powrotem na lotnisko. Okazało się, że mamy udać się na parking P4 i tam jest strefa pick-up/pick-in ale po wyjściu z lotniska nie było już żadnych znaków w tamtym kierunku. Dopiero po powrocie do budynku udało się ustalić kierunek. Przyjechała po nas Honda Jazz w którą musieliśmy zapakować 2 duże walizki, jeden plecak 90L, 3 małe walizki i 3 osoby. Co ciekawe - udało się :D
Dotarliśmy do hotelu ibis Hong Kong Central and Sheung Wan. Trafił nam się pokój na 28 piętrze z takim widokiem:

Image

Image

Image

Image

W hotelu byliśmy dość późno więc w zasadzie zostało rozejrzeć się za jedzeniem. Po drodze rozejrzeliśmy się po okolicy.
Image

Od razu rzuciły się w oczy tramwaje.
Image

Image

W sklepie z przyprawami nie pozwalali robić zdjęć ale udało się uchwycić z ulicy. Zastanawialiśmy się co to są te duże suszone dziwne rzeczy i wyszło nam że to suszony pęcherz pławny ryb. Chyba.
Image

Image

Ze nalezieniem jedzenia nie było problemu. Gorzej ze znalezieniem knajpy która akceptowałaby nasze karty. Wszędzie tylko chińskie płatności lub karta Octopus. Ostatecznie już nam się nie chciało szukać, zwłaszcza że jedna knajpa nam się spodobała, więc poszedłem do bankomatu i wypłaciłem miejscowe dolary.
Image

Image

Po kolacji powrót do hotelu i próba odespania podróży, bo jutro zapowiada się intensywny dzień. Dziewczyny przespały noc bez problemu, a moja przygoda z jet lagiem dopiero się zaczęła.
Góra
 Relacje PM off
12 ludzi lubi ten post.
futro uważa post za pomocny.
 
 
#3 PostWysłany: 26 Mar 2025 12:33 

Rejestracja: 08 Paź 2013
Posty: 787
Loty: 80
Kilometry: 175 645
srebrny
Dzień 3
Zapowiada się intensywny dzień. Zaczynamy od okolicy hotelu więc można iść piechotą. Na pierwszy ogień poszło Man Mo Temple i Hollywood Rd. Po drodze śniadanie w piekarni.

Również po drodze trafiamy na Sheung Wan's Hundred Herbs Garden
Image

Image

Image

Image

Odrobina wieżowców
Image

Dotarliśmy do Man Mo Temple i okazało się, że jest tam dość spory ruch, chyba ze względu na porę dnia.
Image

Image

Przed świątynią jeszcze znaleźliśmy figurki pand.
Image

Kolejny punkt programu to Hong-Kong Park i tam już musimy dojechać. Wyszukujemy połączenia w google maps i idziemy szukać przystanku. Pojawiają sie pierwsze problemy, bo nie do końca zgadzają się nr autobusów zatrzymujących się z nr autobusów na tabliczkach przystankowych. Nasz autobus nie podjeżdża, ale udaje się rozczytać z tabliczki, że inne autobusy jadą w stronę parku tylko od drugiej strony. Dopytuję jeszcze kierowcę i odbijamy karty kredytowe i debetową dla córki (trzeba było jednak kupić te Octopusy) i jedziemy.
Park to właściwie ogród botaniczny, więc nie brakuje zieleni
Image

Image

Image

W Tai Chi Garden jest taka oto wieża
Image

Image

Pomnik ofiar SARS
Image

Image

Zielona część ogrodu
Image

Image

Image

Image

W środku jest ciekawa ptaszarnia
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Po wyjściu z parku postanowiliśmy cofnąć się kawałek i pójść do ogrodu zoologicznego, w którym jest też mała cześć botaniczna
Image

Image

Image

Są flamingi:
Image

Image

Image

Akurat co do kaczki, to uważam że najlepsza jest po pekińsku
Image

Siatka trochę przeszkadza:
Image

Czapla z Kung-Fu Panda :)
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Jeszcze fontanna na pożegnanie z zoo.
Image

Dokładnie pomiędzy zoo a parkiem jest przystanek kolejki na Wzgórze Wiktorii. Na górze jest coś na wzór centrum handlowego, a że zaczynał nas dopadać mały głód i trafiliśmy na kulki rybne o których czytałem w książce Piotra Bernardyna "Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny"

Image

Stoliki w stylu chińskiej porcelany
Image

Niestety, ale pogoda nie dopisała jeśli chodzi o widoki.
Image

Image

Image

Image

Image

Image

101 Peak street
Image

i sporo automatów
Image

Image

i sklep ze słodyczami w którym córka oszalała
Image

Po zjechaniu na dół, znaleźliśmy jeszcze St John's Cathedral
Image

Image

Udajemy się do stacji metra i jedziemy na drugą stronę, na Kowloon. Zaczynamy od alei gwiazd i tuż obok Space Museum
Image

Widok przez zatokę.
Image

Image

Odcisk imienniczki córki
Image

Całość spaceru po alei sprowadzała się do szukania tej największej gwiazdy:
Image

Image

Robi się coraz później a niektóre świątynie są czynne tylko do 16-17. Musimy podjąć decyzje i cześć punktów odpuścić. Zdecydowaliśmy zacząć od Nan Lian Garden i Chi Lin Nunnery ale okazało się, że w okolicy są straszne wykopki, teren ogrodzony i za nic w świecie nie mogliśmy znaleźć wejścia. Spotkaliśmy jeszcze kilka osób błąkających się po kładkach dla pieszych i uznaliśmy, że lepiej uderzyć od razu do następnego punktu, czyli Sik Sik Yuen Wong Tai Sin Temple
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

A to ulubiona postać małych dziewczynek :)
Image

Kolejny punkt, który ograniczał nas czasowo to Ten Thousand Buddhas Monastery. Ostrzegam, że jest naprawdę dużo schodów. I dużo posągów po drodze. Wejście do świątyni dość ciężko znaleźć. Jak już dojdzie się do końca ulicy, będzie płot z siatki, a za nim wzgórze. Trzeba iść w lewo. Po chwili będzie wejście i schody.
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Czas rozejrzeć się za jedzeniem
Image

Image

Trafiliśmy w końcu do knajpy w której sprzątać pomagał robot
Image

Image

Trafiła się również mozaika ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie to dokładnie było.
Image

Na zakończenie zostało na odwiedzenie targów ulicznych, np Ladies' Market i Temple Street Night Market
Image

Image

Image

Image

Na targowiskach okupiliśmy się w tanie pamiątki, a ja nabyłem pasek do spodni, którego zapomniałem zabrać. Co ciekawe dość łatwo można było się targować, zdecydowanie przyjemniejszy proces niż w krajach południowego wybrzeża morza śródziemnego.

Nasza przygoda w Hong-Kongu dobiega powoli końca. Jak bym opisał wrażenia? Chyba delikatne rozczarowanie w stosunku do oczekiwań. Spodziewałem się zobaczyć szklane miasto pełne wieżowców, kipiące nowoczesnością. Tymczasem zobaczyłem mocno podniszczone miasto, owszem z nowoczesną dzielnicą biznesową, ale pozostała część to taki trochę "chów klatkowy".
Góra
 Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
futro uważa post za pomocny.
 
 
#4 PostWysłany: 28 Mar 2025 09:36 

Rejestracja: 08 Paź 2013
Posty: 787
Loty: 80
Kilometry: 175 645
srebrny
Wiecie jaki jest najgorszy moment pisania relacji? To ten kiedy opisaliście kolejny etap, wysłaliście i ... i wieczorem chcecie przeczytać na spokojnie, a tam nic nie ma. Mam nauczkę, żeby następnym razem 2 razy sprawdzić i przechowywać gdzieś kopię tekstu.

Dzień 4

Odlot do Brisbane mamy w okolicy południa. Wstępnie planowaliśmy na lotnisko jechać komunikacją, ale po tym jakim koszmarem było ciągnięcie walizek po tragicznie nierównych chodnikach z Ubera do hotelu odpuściliśmy, bo na stację było 10 minut spacerem. Zamówiliśmy Ubera i tym razem przyjechało coś nieco większego. Obyło się bez bagaży na kolanach.

Ten odcinek obsługuje Cathay Pacyfic. Na lotnisku nie było stanowisk chceck-in, a jedynie automatyczne kioski. Odprawiamy się, nadajemy duże bagaże, szybko idziemy przez kontrolę bezpieczeństwa i kierujemy się na śniadanie do saloniku. Wybieramy Kyra Lounge. Ze skromnego menu można wybrać drinki
Image

był nawet bezalkoholowy dla dziecka
Image

W samolocie jedzenie azjatyckie, co wszystkim nam odpowiada, a zwłaszcza Nina była zadowolona. Najbardziej z lodów :)
Image

Image

Image

Dolatujemy do Brisbane przed 23. Kontrola paszportowa poszła szybko. Przy taśmie bagażowej chodziła pani która dopytywała czy mamy w bagażu nielegalne produkty żywnościowe (Azjatów wypytywała trochę szczegółowiej). Zaprzeczyliśmy, pokazaliśmy wypełnione karty wjazdowe i po odebraniu bagażu mogliśmy pójść dalej. W Brisbane wjazd był bardzo spokojny. Pamiętam, jak 9 lat temu przylecieliśmy do Adelaide - tam były psy obwąchujące walizki, otwieranie i pokazywanie zawartości, można było poczuć się jak przemytnik surowej wołowiny.

Z lotniska odbierają nas ciocia Jenny i kuzynka Jo (Joanne). Pakujemy nasze graty do auta i jedziemy do podmiejskiej dzielnicy/miasteczka Rochdale. Jest już późno, a my jesteśmy po kolacji w samolocie, więc marzymy już tylko o prysznicu i śnie. Chwilę poświęcamy na przywitanie się z resztą domowników - wujek Joe, kuzynka Lori i jej syn Jett. Mnie już kolejną noc męczy jet lag. Zasypiam normalnie, ale budzę się ok 1-2 w nocy i nie mogę spać do 4-5. Tym razem do tego doszła Nina, która obudziła się w nocy z płaczem, że boli ją ucho i ma mocno zatkane. Mówiła, że po locie miała trochę zatkane ale jak kładła się spać to nie było źle. Wypróbowaliśmy wszystkie znane nam metody odtykania ucha i udało się, ale uczucie bólu schodziło dość powoli. Wydaje mi się, że zanim znów zasnęła minęły 2 godziny.

Dzień 5
To jest nasz jedyny pełny dzień w Brisbane przed rejsem. Podczas układania planu zdecydowaliśmy się Lone Pine Koala Sanctuary i tego się trzymamy. Nie udało nam się odwiedzić poprzednim razem więc chętnie od tego zaczynamy. Jemy szybkie śniadanie i ruszamy w drogę. Naszym kierowcą jest Jo ale do zoo chętnie wybrali się również Lori i Jett. Z Rochdale jest od 30 minut drogi.

Image

Image

Na wstępie witają nas wiszące nietoperze

Image

Image

Wszędzie biegają indyki i jaszczurki, które głównie stoją zastygnięte i udają, że ich nie ma
Image

Image

Image

Image

Gwóźdź programu i to na co Nina najbardziej czekała. Koala. Dowiedzieliśmy się, że od 2024 roku zakazane jest trzymanie koali. Można jedynie stać obok i głaskać. Ponoć były przypadki, że ludzie upuszczali koale. Dla nas to nie jest duży problem, bo podejrzewam, że i tak koala byłby dla córki za ciężki. Płacimy 30$ (w domyśle symbol $ w tej relacji będzie oznaczał AUD, a jeśli będzie inaczej to wyraźnie to zaznaczę) i Nina staje na stołku i spełnia marzenie o pogłaskaniu koali.

a sympatycznych torbaczy było tam sporo
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Żółwiki
Image

Image

Idziemy do zagrody z kangurami, gdzie swobodnie biegają sobie emu. Wszyscy się ich bali. Udało mi się zbliżyć na ok 1 m, ale jak spojrzałem w te szalone oczy to bliżej nie miałem ochoty :)

Image

Image

Za to kangury były bardzo towarzyskie. Miały swoją część ogrodzoną niskim płotkiem, ale w dowolnej chwili mogły z niej wyskoczyć. Można było kupić karmę za 1 albo 2 $ (już nie pamiętam dokładnie), więc było sporo skaczących torbaczy chętnych do karmienia/głaskania/robienia selfie

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Kolejne koale
Image

Image

Nie wnikam czy to zwykłe pryztulasy, czy coś więcej:

Image

Image

Krokodyl miał w swoim stawie szklaną kapsułę do której można było wejść (dorośli bardziej wczołgać) i popatrzeć na niego z poziomu wody
Image

A to chyba waran
Image

Następny jest dział "farma"

Image

Image

Image

Image

Image

Jeszcze więcej koali
Image

Image

Image

Nina ekscytowała się koalami i kangurami, a ja znalazłem nowych australijskich ulubieńców
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Wydaje mi się że podczas poprzedniej wyprawy nie udało nam się zobaczyć diabła tasmańskiego i wombatów. Jest wysoce prawdopodobne, że podczas każdej wizyty w zoo smacznie spały w swoich norkach. Byłem tak podekscytowany i tyle gadałem o wombatach i diabłach, że aż dostałem w prezencie od Lori spinkę do mojego australijskiego kapelusza z wombatem.

Kangura drzewnego było ciężko wypatrzyć ale udało się go znaleźć gdzieś na czubku drzewa. W tym momencie cieszę się, że wymieniliśmy obiektyw w starym wysłużonym Nikonie D40 na Tamrona 35-200

Image

Image

Na zakończenie niezidentyfikowany obiekt w trakcie ucieczki do norki

Image

Image

Zrobiło się popołudnie więc po drodze udaliśmy się na szybki lunch. Wieczorem zaplanowana jest impreza urodzinowa Joe - kończy 79 lat.

Dowiedzieliśmy się jeszcze, że jest w Brisbane coś takiego jak dom Bluey. Dla niewtajemniczonych - to dość popularna animacja dla dzieci kręcona właśnie w Queensland. Próbowałem się zalogować żeby zrobić rezerwację ale strona mi się nie chciała załadować. Zostawiliśmy to na po powrocie po rejsie.
Nie wspominałem jeszcze w jaki sposób korzystamy z internetu. Oboje z żoną mieliśmy uruchomiony pakiet roamingowy z Orange już od Hongkongu. Mieliśmy również esim z Airlo. Żona 1 GB na 8 krajów Australi i Oceanii a ja 3GB + 30 minut + 30 sms na 127 krajów. Obie nie chciały zadziałać w Australii. Wyświetlał się komunikat "karta sim niedozwolona"

Popołudnie wykorzystaliśmy na przepakowanie. Wracamy w to samo miejsce więc zostawiamy wszystkie zbędne graty.

Wieczorem wjeżdża zamówiona chińszczyzna. Przyjęcia w Australii mają bardzo swobodną formę. Jedzenie stoi gdzieś z boku w kuchni i każdy musi się sam obsłużyć. Nam to pasuje. Joe i Jenny mają już swoje lata i byłoby nam mocno niezręcznie, gdyby jeszcze musieli się zajmować nami, więc staraliśmy się być samoobsługowi. Wiem, że druga gałąź rodziny (wujek L. i ciotka K.) przez ponad 40 lat emigracji nie przyzwyczaili się do takiej formy. Dalej preferują polską gościnność. Skoro o nich mowa to ze względu na ograniczony czas ciężko było nam się z nimi spotkać i uznaliśmy że najsensowniejszy będzie niedzielny poranek przed rejsem (o 12 mieliśmy check-in). L i K mieszkają dość niedaleko i Jenny zaproponowała, żeby to oni wpadli do nas na kawę. Obie rodziny się znają i utrzymują sporadyczny kontakt, bo to ojciec Joe (wujek Władek - brat mojej babci, zwany tutaj Wally) pomógł dostać się i zaaklimatyzować L. w Australii w latach 80-tych.
Cały wieczór spędziliśmy na rozmowach, a Nina na zabawie z kuzynem. Szybko odnaleźli wspólny język mimo, że córka dopiero 2 lata uczy się angielskiego , więc jak to na początku, jest bardziej na etapie pojedynczych słów, niż zdań.
Idziemy spać dość późno, a mnie nadal męczy jet lag.
Góra
 Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
futro uważa post za pomocny.
 
 
#5 PostWysłany: 31 Mar 2025 12:57 

Rejestracja: 08 Paź 2013
Posty: 787
Loty: 80
Kilometry: 175 645
srebrny
Dzień 6

Zapowiada się ładny dzień. Jemy śniadanie i czekamy na L. i K. którzy mają przyjechać na poranną kawę. Proponują nam wspólne wyjście na show "Australia Outback". Ciężko dopasować nam termin, bo mamy już porobione rezerwacja na te kilka dni po rejsie. Ostatecznie umawiamy się na sobotę po rejsie. Mamy na ten czas zaplanowane Australia zoo, ale uznaliśmy że się wyrobimy. Na rozmowie czas szybko mija ale czas zbierać się do portu. L. zadeklarował, że nas zawiezie.

Statek którym płyniemy to Carnival Luminosa. To nasze pierwsze spotkanie z tym armatorem. Check-in mamy od 12 i tak stawiamy się w porcie. Cały proces przebiega dość sprawnie. W kluczowym momencie pracownik terminala zgarnia nas i wysyła wejściem dla pasażerów ze statusem (ze względu na dziecko) co mocno przyspiesza. Przy samym okienku chcek-in tylko chwila niepewności, bo pani wezwała przełożonego ale tylko sprawdził nasze paszporty i porównał z długą listą. Stawiam, że chodziło o sprawdzenie czy nasze egzotyczne paszporty wymagają wizy na wyspach. Chyba jeszcze nie wspomniałem o jakie wyspy chodzi? Niech tak zostanie. Pozostawię to jako niespodziankę :)

Do tej pory nie wspominałem o naszym przyjacielu Alfredzie. Jak na razie w ogóle o nim nie wiemy. W czasie rozmów pojawiła się uwaga od Jo, że na północy tworzy się cyklon, ale uznaliśmy, że za 12 dni jak wrócimy to rozejdzie się po kościach, a na oceanie jak będzie trochę bujać to trudno.

Na check-in nie dostaliśmy kart do kajuty, bo do 15 mają być gotowe. Od razu na wejściu zostajemy skierowani do bufetu na lunch. O życiu i warunkach na statku można sporo poczytać w wątku poświęconym rejsom:
https://www.fly4free.pl/forum/rejs-od-r-do-s-ndash-czyli-wszystko-o-rejsie-wycieczkowym,1614,65085
O samej linii Carnival opisałem tutaj:
https://www.fly4free.pl/forum/carnival,1627,180816
Oczywiście ta najważniejsze informacje postaram się zamieścić w tej relacji.

Idziemy pod kajutę i karty pokładowe są w skrzynce na listy. Naszych walizek jeszcze nie ma. Jak zawsze mamy ryzyko, bo w jednej walizce jest lokówka, a w drugiej mini parownica do ubrań. Lokówka na 99% przechodzi w większości linii, ale parownica jest 50/50. O 16 jest odpłynięcie więc wychodzimy na górny pokład.

Image

Image

Image

Sail Away party. Na razie jeszcze niemrawo i nie ma ludzi. Z tego co pamiętam, to większość osób rzuciła się po swoje drinki i piwa. Koleś w koszulce z napisem Zack to Zack i jest szefem rozrywki pokładowej. Patronem Carnivala jest Dr. Seuss, twórca książek dla dzieci. U nas przebił się tylko Grinch i to za sprawą filmów, ale w krajach anglosaskich pozostałe postaci są bardzo popularne.
Image

Popołudnie wykorzystujemy na zwiedzanie statku. W związku z tym, że to farbowana Costa (został zabrany Cosicie w pandemii przez spółkę matkę), to czujemy się tam od razu jak ryby w wodzie, bo pływaliśmy na Costach podobnej wielkości i klasy. Po sprawdzeniu większości zakamarków wracamy do kajuty i znajdujemy walizki. Z lokówką ale bez parownicy. Trudno najwyżej będziemy trochę pognieceni na kolacjach - jak większość. Po ogarnięciu rozpakowywania szykujemy się na kolację, którą mamy o 19:30. Większość Australijczyków będzie już po kolacji, bo pierwszy termin jest na 17:30
Może trzeba trochę doprecyzować. piszę Australijczycy ale zdecydowana większość pasażerów to Queenslandczycy, a to trochę odrębny naród.

Na kolację mamy przypisany stolik. Jego nr jest nadrukowany na karcie. Idziemy do restauracji, a obsługa prowadzi nas do stolika. Okazuje się, że lądujemy przy dużym stole. Trochę nam to nie w smak bo liczyliśmy na odrobinę spokoju ale na razie jesteśmy pierwsi. Mija 15 minut, nikt się nie pojawia przy naszym stole i tak już zostaje do końca rejsu. Zdążyłem robić zdjęcie tylko przystawki, bo jedzenie było na tyle dobre, że nie miałem czasu na zdjęcia.
Image

Nie wykupiliśmy pakietu napojów, bo Carnival miał cenę zaporową - 2500$. Zamiast tego kupiliśmy pakiet 5 butelek wina za 180$. Wychodzi 36$ za butelkę. Najtańsze wino dostępne z tego pakietu to 39$ a najdroższy 59$, więc można było sporo zaoszczędzić. Oczywiście jeśli pominiemy fakt, że najlepsze było to za 39$ :)
Odebrałem vouchery na wino jeszcze przed kolacją i podałem kelnerowi na kolacji. Napoczętą butelkę mogliśmy po kolacji zabrać do pokoju lub w dowolne miejsce na statku.

W teatrze nie ma dzisiaj nic ciekawego więc idziemy do kajuty obejrzeć serial na telefonie i dokończyć wino.

Dzień 7
Pierwsze dwa pełne dni na statku są na morzu, bo płyniemy dość daleko. Skoro dzień na morzu to nie spieszymy się z wstawaniem. Pobudka ok 8 i na 9 na śniadanie. Niestety ale śniadania były zdecydowanie najsłabszym punktem wyżywienia na statku. Brak porządnego pieczywa i przyzwoitej wędliny, o serze nie wspominając, to duże minusy stylu amerykańskiego (bo takie jest oryginalne pochodzenie Carnivala). Pierwsze dni da się przykryć braki świeżo smażonymi omletami i jajkami po benedyktyńsku.

Po śniadaniu uderzamy na basen. Trochę przeraża nas szukanie wolnych leżaków ale okazuje się, że prawie wszystkie są wolne.
Image

Image

Okazało się, że na Pacyfiku trochę buja. Żona czuła lekki dyskomfort z powodu wysokiej fali, ale do przeżycia. Ja też lekko odczuwam. A propos wysokiej fali - tak to wygląda w basenie:
Image

Image

Image

Przez większą cześć dnia basen był zamknięty i dzieciaki bawiły się głównie w jacuzzi.
Przed Lunchem zwijamy się z basenu bo mimo regularnego kremowania nasza zimowa skóra jest już przypieczona. Nina idzie na zajęcia do Kids Club. Niestety ale w porównaniu do europejskich Costy czy MSC tutaj są dość dziwne zasady, bo po 21 opieka jest płatna, a między 16-17.30 jest przerwa na płatne eventy rodzinne. O 17.30 była kolacja dla dzieciaków, ale Nina zawsze wolała iść z nami do restauracji. Zazwyczaj mogła iść się pobawić przed lunchem albo o 18.30 na godzinę. My się szykowaliśmy na kolację i zgarnialiśmy ją po drodze.

Na lunch idziemy ok 14 i to świetny pomysł, bo wszyscy są już po. Dziki tłum zaatakował bufet o 12.30. Wybór jedzenia jest dość duży. Jest stacja z pizzą, z burgerami, z kanapkami i zapiekankami, z buritto. To są pozycje stałe, które są czynne dłużej niż sam lunch. W ramach standardowego bufetu, jest dział azjatycki i jest też trochę miksu kuchni amerykańsko angielskiej z domieszką indyjskiej.

Po południu szukamy różnych eventów dziejących się na statku. Idziemy na bingo, ale australijska odmiana średnio nam przypadła do gustu. W sklepach odbywało się pełno losowań z okazji promowania produktów. Moje ulubione były u jubilera, bo dawali szampana i rozdawali koraliki. Koraliki były plastikowe i kolorowe - idealne dla koleżanek ze szkoły :D Każde z nas dostało po jednym komplecie i sukcesywnie zbieramy kolejne elementy. Tymczasem starsze panie na statku najpierw nieśmiało, a później coraz bardziej wyskakiwały z grubych tysięcy $ i kupowały diamenty. Najśmieszniejsze były w tym wszystkim tradycyjne chwyty marketingowe, łącznie z "jedyna taka okazja - jak kupisz teraz to będzie 50% taniej, tylko przez 15 minut. Boje się pomyśleć jaka tam była marża, że codziennie inny kamień był w jakiejś super promocji.

Dość dokładnie zwiedziliśmy każdy zakamarek statku, bo mieliśmy trochę dość słońca. Po południu nieco relaksu i znów szykowanie się na kolację. Kelnerzy na sali są zawsze super uprzejmi, a nam się trafił fajny gaduła z Bali. Nasz stolik nadal pusty, a nawet stolik obok się wyniósł na cały rejs (prawdopodobnie przenieśli się na wcześniejszą godzinę albo do bufetu). Więc mieliśmy odrobinę spokoju. Spokój był do czasu aż uaktywnił się nasz ulubieniec Eddie (tak go nazwaliśmy, bo wyglądem, zachowaniem i akcentem z Nevady przypominał kuzyna Eddiego z "W krzywym zwierciadle: Witaj Św. Mikołaju"). Chłop robił strasznie dużo hałasu i praktycznie nie wypuszczał puszki z piwem z rąk. Kelnerzy już wiedzieli, że następna ma stać na stole w okolicy.

Tym razem po kolacji idziemy do teatru. Jest występ gwiazd statku, ale ze względu na duże bujanie tańce na scenie są odwołane, więc tylko siedzą na scenie i śpiewają. Z 4 osób dwie nam się spodobały, a dwie miały zupełnie niedopasowane głosy do repertuaru.

po spektaklu jest już dość późno, więc od razu do kajuty.
Góra
 Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
futro uważa post za pomocny.
 
 
#6 PostWysłany: 02 Kwi 2025 12:17 

Rejestracja: 08 Paź 2013
Posty: 787
Loty: 80
Kilometry: 175 645
srebrny
Dzień 8

Kolejny dzień na morzu, więc znów nie ma pośpiechu. Widać, że w nocy padało, bo pokład cały mokry. Po śniadaniu idziemy się smażyć na pokładzie. W związku z tym, że wczoraj się trochę nierówno przypiekliśmy dzisiaj pilnujemy, żeby wyrównać wszystkie strony. Nina nie wychodzi praktycznie z basenu (jeśli akurat ratownik pozwala) lub z jacuzzi. Przed lunchem idę jeszcze po drinka. Menu w barze basenowym dość ubogie, a ceny startują od 18,5$

Przed południem odbył się pokaz rzeźbienia w lodzie. Najbardziej rozśmieszyło mnie ostrzeżenie "Nie liżcie odłamków lodu i nie wrzucajcie do napojów, bo to nie jest zwykły lód. Polizanie skończy się sraczką".
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Nad basenem nie wytrzymujemy dłużej niż 2 godziny. Nina na razie ma problem, żeby nawiązać bliższy kontakt z dziećmi, bo jak do tej pory potworzyły dość hermetyczne grupki. Na statkach europejskich jest jej łatwiej (pomijając niemiecką Aidę), bo towarzystwo jest mocno międzynarodowe. Przed lunchem Nina idzie do klubu, a my chowamy się w cieniu na najwyższym pokładzie i czytamy. Na lunchu szukamy czegoś innego i decydujemy się na kanapki Banh-mi ale o ile bułka i warzywa jest ok, to jakość mięsa już nie koniecznie. Wielkie i tłuste kawałki grillowanego boczku. Niezbyt wygodne do zjedzenia w takiej formie i niezbyt apetyczne.

Po południu buja jeszcze bardziej, ale my się już oswoiliśmy i nie odczuwamy już żadnych dolegliwości.
Image

Image

Popołudnie spędzamy na odpoczynku, a ja odsypiam jet lag. Kapitan wspomina coś o 3 cyklonach w okolicy oraz że cały czas monitorują sytuację i będą nas informować na bieżąco. Swoją drogą nadal nie mogę tego zrozumieć (to samo dotyczy samolotów) - statek za grube miliony, jeśli nie miliardy, a system nagłośnienia kupiony na aliexpress. Za nic w świecie nie dało się usłyszeć co mówił włoski kapitan. Jedyny który radził sobie z ogłoszeniami na cały statek to Zack, który miał donośny i wyraźny głos.

Dzisiaj podczas kolacji nie było zawodu. Wszystko pyszne i ładnie podane.
Image

Image

Image

Wieczorem idziemy do teatru, bo ma być żongler. Całkiem udany show. Żonglowanie samo w sobie nie wygląda prosto, a tutaj jeszcze scena się buja :D Do tego żongler miał w sobie sporą dawkę humoru. Głównie żartował z siebie i swojego zawodu.
Po spektaklu szybko spać, bo jutro wcześniej wstajemy - pierwsze zwiedzanie.

Dzień 9
Docieramy na Vanuatu. Według pierwotnego rozkładu dzisiaj powinna być Port Villa ale już w styczniu Carnival poinformował nas, że będzie zmiana rozkładu, ponieważ w grudniu było na wyspie trzęsienie ziemi i Port Villa jest zniszczone. Zamiast tego lądujemy w Santo, które miało być naszym drugim portem kolejnego dnia. Niestety ale w zamian nie zorganizowano żadnego dodatkowego portu, więc dostaliśmy ekstra dzień na morzu.

Z pokładu można schodzić od 8 więc wstajemy o 6 idziemy na śniadanie na 7. Jak siedzimy w bufecie to statek wpływa do portu i próbuję ogarnąć karty sim. Udaje mi się uruchomić internet na karcie żony. Moja i tak nie miała w pakiecie Vanuatu.

O 8.10 schodzimy jako jedni z pierwszych z pokładu. Po postawieniu stopy na lądzie pierwsze co nas uderza to wilgotność i ciepło (na statku jest bardzo ostro ustawiona klimatyzacja, o czym szerzej napiszę później). Zaparowało wszystko, co miało szkło, czyli okulary i aparat. W porcie mokro, więc tutaj też padało, a później dowiadujemy się, że wczoraj byli w zasięgu jednego z cyklonów i sporo padało. Mieliśmy dużo szczęścia, bo zapowiada się ładna pogoda.

W tle lokalna kapela :)
Image

Po wyjściu z terminala szukamy wycieczki. Od razu wpadamy na grupę naganiaczy proponujących różne opcje. Rozpoczynamy proces negocjacji. Standardowo wycieczki obejmują jedne z Blue Hole i plażę. Do wyboru jest Champain Bay lub Milion Dollar Point. Ze względu na to, że jedzie się autem osobowym to ceny są dość spore, ale jeszcze nie zabójcze. Rozmowa zaczyna się od 350$ za Champain Bay i jeden Blue Hole. Ostatecznie uznajemy że godzina drogi na plażę będzie bez sensu i wybieramy MDP + oba Blue Hole + objazd po mieście za 250$ za 2 osoby. Niestety ale przypływa tu mało statków i widać brak turystyki. Z tego co widziałem podczas jazdy to większe busiki wszystkie były wynajęte przez statek na ich wycieczki.

jedziemy na pierwszy Blue Hole. Pierwsze zdjęcia są z samochodu
Image

a taki jest stan naszego samochodu. Ogólnie tutaj auta są w tragicznym stanie. Wygląda na to, że oprócz Nowej Kaledonii wszyscy w około jeżdżą po lewej stronie, więc chyba ciężko tutaj z importem aut używanych.
Image

Image

Image

Image

Image

Wysiadamy na parkingu i idziemy w stronę wejścia. Wstęp 10$ za dorosłego i 5$ za dziecko.
Image

Po dotarciu na miejsce ukazuje się prawdziwie błękitny widok.
Image

Jesteśmy w tym miejscu bardzo wcześniej rano, więc jeszcze nie dotarły większe wycieczki ze statku. Z nami jest tylko dwójka Australijczyków, którzy zamierzają się kąpać.
Image

Image

Image

Image

My nie decydujemy się na kąpiel, bo mamy jeszcze kilka punktów do odwiedzenia, a jazda na mokro nam się nie uśmiechała. Po nasyceniu oczu widokami wracamy do naszego kierowcy i jedziemy do kolejnego Blue Hole. Droga na miejsce wiedzie przez wertepy w lesie. Po drodze mijamy kawałek zrobiony z płyt betonowych co okazuje się pozostałością po amerykańskim lotnisku wojennym z czasów II wojny światowej. Ten drugi punkt robi jeszcze większe wrażenie. Cena taka sama
Image

Po czym żona zauważa coś takiego
Image

Image

Image

i żebym się dowiedział ile kosztuje. Ja jako urodzony skąpiec idę zrzędząc, ale będzie na pewno drogie. Po czym okazuje się, że 5$ za osobę. Wołam dziewczyny i wsiadamy do canoe.
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Płyniemy dość długu i na końcu zostawiamy chętnie napiwek, bo wrażenie były warte więcej niż te 15$

Wracamy do auta i jedziemy na Milion Dollar Point. Jesteśmy już przyzwyczajeni, że rajskie plaże rzadko kiedy wyglądają jak z widokówki, bo po pierwsze w tym klimacie prawie zawsze wiszą chmury z których przed chwilą padało. Po większym wietrze jest pełno liści i kawałków gałęzi. Wstęp 10$ za dorosłego i dzieci gratis.
Image

Image

Image

Nina wpada w panikę i nie chce się bawić swoim składanym zestawem do zabawy w piasku. Wszystko przez życie toczące się w muszelkach
Image

Największą zaletą plaży MDP był jednak nie pocztówkowy wygląd, a rafa dostępna prosto z plaży. Zaprosiłem do zabawy z Niną Haydena i Olivię. Dwójkę dzieci ze statku. Hayden jest na tyle wesoło hałaśliwym chłopcem, że wszyscy na statku go kojarzą. Skoro młodzież była zajęta kopaniem i budowaniem zamków. My mogliśmy zająć się rafą. Maski na twarz i ruszamy. Daliśmy sobie czas na plaży do 13, żeby jeszcze zdążyć zobaczyć miasto i wrócić na lunch. Po ponad godzinie pływania idziemy na zasłużony odpoczynek i trochę się wysuszyć.
Image

Dowiedzieliśmy się od kierowcy ciekawostkę na temat tej plaży. Jak Amerykanie opuszczali wyspę po wojnie to wszystko czego nie potrzebowali (np. buldożery, materiały i wszelkie żelastwo wrzucili do zatoki przy Million Dollar Point. Rzeczywiście podczas snoorklingu napotkaliśmy jakieś drabiny i inne elementy wchłonięte przez rafę.

Nasz kierowca wiezie nas jedyną główną drogą przez miasto.
Image

Image

Wysiedliśmy przy targowisku i przeszliśmy się po straganach
Image

Na zakończenie jeszcze zagaduję kierowcę o kantor, bo mam ze sobą dolary amerykańskie, a nikt ich nie chce. Ostatecznie ląduje na zapleczu jakiegoś sklepu, gdzie właściciel chińczyk "podejmuje się wymiany".
Wracamy do portu i na statek na lunch. Staramy się zrobić to bardzo sprawnie, żeby móc jeszcze wrócić i przejść się wzdłuż ogromnej ilości straganów w porcie.

Statek stoi w porcie do 17 ale wszyscy muszą wrócić na pokład do 16.30. Schodzimy jeszcze raz. Penetrujemy stragany z pamiątkami. Pierwsza cena jaka rzuca nam się w oczy to kokos za 1$. Rano były po 2$ ale teraz jest już final sale :P Magnesy są po 5-8$ w zależności od wielkości i jakości. Do tego mnóstwo bransoletek. Sam zastanawiam się nad koszulą hawajską za 30$ ale ostatecznie się nie decyduje.
Image

Chcemy jeszcze wybrać się w stronę miasta, ale po drodze się wycofujemy i robimy tylko zdjęcia statku w porcie z dystansu. Uznaliśmy, że jednak odległość jest spora, a casu coraz mniej.
Image

Image

Przed 17 wychodzimy na górny pokład na odpłynięcie.
Tutaj basen na rufie, który dostępny jest tylko dla dorosłych. Mieliśmy niemiłą przygodę związaną z tym miejscem, mimo że nigdy z niego nie korzystaliśmy. Poszło o ręczniki. W kajucie mieliśmy 3 żółte ręczniki basenowe, które mogliśmy brać na basen, co robiliśmy. Na basenie była stacja wymiany ręczników. Okazało się, że w tej stacji można było albo ręczniki wymienić, albo wypożyczyć nowe. Tyle, że te były niebieskie. Nigdy się z taką dziwną polityką nie spotkaliśmy. Dopiero nasz steward wyjaśnił nam, że nie mogliśmy zamienić żółtych na niebieskie, bo odbili nam kartę i wyszło że oddaliśmy 3 żółte ręczniki, co nie zostało zarejestrowane, a dano nam 3 niebieskie co zarejestrowano jako wypożyczenie. Całe zamieszanie ręcznikowe udało się wyjaśnić dopiero pod koniec rejsu, bo groziła nam opłata po 20$ za szt.
Image

Image

W tle widać namioty od straganów z pamiątkami, które już się zwijają.
Image

Image

Image

Image

Jak już wcześniej wspomniałem jutro czeka nas nadprogramowy dzień na morzu, więc nie ma pośpiechu. W teatrze jest miejscowy komik, co nas kompletnie nie interesuje, więc po kolacji bierzemy nasze wino i idziemy do baru gdzie gra rock band.
Góra
 Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
 
#7 PostWysłany: 07 Kwi 2025 11:19 

Rejestracja: 08 Paź 2013
Posty: 787
Loty: 80
Kilometry: 175 645
srebrny
Dzień 10

Jak już wspominałem dzisiaj mamy nadprogramowy dzień na morzu. Jest dość pochmurno, więc korzystamy z okazji i nasza skóra odpoczywa od słońca.

Przechodząc przez jeden z barów zobaczyłem, że puszczają w TV hokej na poziomie NHL i koszykówkę NBA. Ze względu na różnicę czasu wychodziło to ok przedpołudnia. Postanowiłem się przyczaić na moje drużyny.
Image

Standardowo do południa siedzimy na basenie, a później kręcimy się po różnych eventach i odpoczywamy w kajucie. Wspominałem już, że u jubilera odbywały się loterie, na które chodziliśmy głównie po odbiór plastikowych zawieszek do naszyjnika. Przy okazji braliśmy udział w losowaniu. Czasami ludzie wygrywali szampana, czasami jakiś wisiorek czy bransoletkę. Tym razem my wygraliśmy. Nagrodą było uwaga... kolejny zestaw plastikowych zawieszek do naszyjnika. Do tego długopis.

Za dwa dni mamy kolejną wyspę, na której mamy wykupioną wycieczkę w lokalnym biurze. Dzisiaj biuro napisało na whats app w celu potwierdzenia i podali wskazówki dotyczące miejsca i auta. Tymczasem obiło mi się o uszy coś w niewyraźnym komunikacie słowo tender boat, więc szybko poszedłem do recepcji ustalić szczegóły i spytać o politykę schodzenia na ląd za pomocą szalup. Okazało się, że podobnie jak na Coscie są bilety ustalające kolejność, ale rozdają je dopiero w dzień zejścia od 7 rano.

Po kolacji poszliśmy do teatru, bo dziś miał być hipnotyzer. Zdecydowanie jeden z lepszych show na statku jakie widziałem. Przynajmniej dla widowni, bo ochotnikiem nie chciałbym być :P
Od razu przepraszam za jakość zdjęć. Ogólnie zdziwiłem się, że było przyzwolenie na zdjęcia, ale tylko bez flesza.
Na początek standardowe usypianie. Osób na scenie było więcej niż krzeseł, ale hipnotyzer każdego prowokował i sprawdzał czy naprawdę jest w transie. Osoby które tylko udawały lub były zbyt płytko były odsyłane ze sceny
Image

Image

Image

Image

Image

Zaczęły się pierwsze zadania
Image

np. lizanie loda
Image

Image

Image

Image

a teraz dojenie krowy
Image

Image

Każdy został członkiem orkiestry symfonicznej
Image

Image

A ten pan dostał solówkę. Zdradzę tajemnicę, że ten pan był ulubieńcem hipnotyzera i stał się gwiazdą całego statku
Image

Tutaj pływał
Image

Image

A tutaj robił taniec brzucha.
Image

Image

Image

Image

Na koniec wszyscy tańczyli.
Image

Dzień 11

Kolejny dzień na morzu. Tym razem pogoda jest ładna a nam kończy się krem z filtrem. Na szczęście żona odkrywa wielki pojemnik z ogólnodostępnym kremem po który biegamy (jako jedni z nielicznych) co godzinę.

Nasza przygoda z cyklonem rozpoczyna się na poważnie. Do tej pory udawało nam się omijać wpływy całej trójki. Tym razem jeden z dwójki mniejszych - Seru pokrzyżował nasze plany na kolejne dni czyli Fidżi. Pierwotny plan zakładał, że pierwszy port na Fidżi to Denerau, a kolejnego dnia mieliśmy być na Dravouni Island - bezludna wyspa w całości przeznaczona na plażowanie i snoorklng. Coś typowo pod statek. Tymczasem okazało się, że Seru robi na tyle dużą falę, że nie da się nas bezpiecznie wyładować szalupami i dlatego muszą zmienić trasę. Pierwszy port to Lautoka (ok 20 km od Denerau) a drugi to Suva po przeciwnej stronie wyspy. Oznacza to, że nasz plan stoi pod znakiem zapytania. Miałem już kontakt na whats app do biura które organizowało naszą wycieczkę, więc opisałem im sytuację. Udało nam sie dogadać i za opłatą 100 dolarów Fidżi przyjadą po nas do Lautoki.
Kapitan wspomina coś o coraz groźniejszym Alfredzie. Zaczynamy się nieco interesować tematem, ale przecież ten cyklon miał się ślizgnąć wzdłuż wybrzeża Australii w kierunku Tasmanii, więc na pewno rozejdzie się po kościach. Mimo wszystko zapisuję sobie kilka stron z wiadomościami.

Rytm dnia na morzu jest mniej więcej taki sam. Różnica jest tylko taka, że Nina ma już przyjaciółkę - Coral. Są w tym samym wieku i świetnie się dogadują. Chętnie spędzałby ze sobą cały dzień, ale mijamy się na wszystkich posiłkach, bo Coral z rodzicami je w porach Queenslndzkich.

Postanowiłem wypić piwo dla ochłody, a barman pyta się mnie czy chcę wiadro? :D
Spieszę z wyjaśnieniami. Australijczycy, a w szczególności Queenslandczycy są uzależnieni od zimna. Klimatyzacja jest ustawiona na absurdalnie niskie temperatury, napoje są prawi zmrożone, a do tego wszystkiego jest tona lodu*. Żeby taki napój przypadkiem się nie ogrzał stosowane są albo pokrowce na puszki/butelki albo można sobie wziąć wiadro z lodem i do niego włożyć schłodzone puszki lub butelki
Image

* rekordzista zasypał szklankę lodem z czubkiem i zalał to zimnym napojem. Ja od klimatyzacji już dostałem infekcji gardła i muszę brać leki.

Na kolacji jak zwykle duży wybór specjałów
Image

Image

Normalnie przed zwiedzaniem wolimy się wyspać, ale tym razem w teatrze ma być iluzjonista. Ze względu na Ninę i trochę z własnej ciekawości idziemy zobaczyć. Tak zawiedzionego dziecka dawno nie widziałem. Okazało się, że iluzjonista był zwykłym komikiem, z czerstwymi żartami, który udawał, że robi sztuczki. To się nie broniło nawet jako stand-up, bo w zasadzie drwił sobie tylko z ochotników. Do końca rejsu Nina pomstowała "jak on mógł nazwać się iluzjonistą"

Dzień 12

Wstajemy wcześniej, bo musimy zejść jako pierwsi - jesteśmy umówieni na 8.30 z kierowcą. Sprawnie jemy śniadanie, zabieramy graty i idziemy ustawić się w kolejkę (niezbyt dużą) do wyjścia
Image

Wiemy z informacji od biura, że kierowca nie może wjechać do portu, bo nie zdążyli załatwić pozwolenia. Mamy wyjść poza bramę portową. Tam czekają taksówki na chętnych. Po drodze i na postoju wszyscy nas pozdrawiają fidżiańskim pozdrowieniem 'bula'. Ludzie są przemili i taksówkarz od razu zainteresował się na kogo czekamy. Jak wyjaśniliśmy i okazało się że już czas na nasze spotkanie z kierowcą to poprosił nas o nr telefonu i zadzwonił do biura. Okazało się, że kierowca będzie za kilkanaście minut. Ostatecznie spóźnił się ponad 20 minut, ale z rozbrajającym uśmiechem wyjaśnił, że oni mają tutaj 'Fiji time', czyli że nikomu się nigdzie nie spieszy.
Po drodze mamy zgarnąć jeszcze dwie osoby z hotelu. Całą drogę pada. Zabieramy dwie młode Amerykanki studiujące w Sydney.
Nie mamy sztywno ustalonego planu i to kierowca decyduje o kolejności zwiedzania. Zaraz jak wsiedliśmy to mówił, że najpierw świątynia ale deszcze wpłynął na zmianę planów. Najpierw pojechaliśmy do ogrodów śpiącego giganta. Kierowca tłumaczył, że wygląda na to, że będzie padać co chwilę i za kilka godzin droga do ogrodów może być nieprzejezdna.
Na wejściu do ogrodów dostaliśmy wielkie parasole, ale tylko trochę kropiło.
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Widok z ogrodu na górę z konturów, której można odczytać śpiącą sylwetkę
Image

Image

Image

Image

Image

Ogród jest średniej wielkości, a uzgodniliśmy że mamy pół godziny więc zwiedzamy dość nieśpiesznym tempem.
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Jak poszliśmy pod górę, to trzeba było uważać na bardzo śliskie drewniane stopnie
Image

Image

Tymczasem do ogrodu zjeżdżają większe wycieczki ze statku. My kończymy i siadamy w barze, gdzie kierowca podaje nam sok z owoców tropikalnych (główny składnik to guava) i jest to przepyszne. Okazało się, że zgubiliśmy gdzieś Amerykanki. Czekamy na nie jeszcze z 15 minut.
Image

W barze wiszą malunki w jaki sposób przygotowuje się napój cava.
Image

Image

Kierowca jest gadatliwy i dowiadujemy się wielu ciekawostek od niego. Na Fidżi są 3 główne religie - Chrześcijanie, Hindusi i Muzułmanie. Nasz kierowca jest właśnie Muzułmaninem ale jak większość na wyspie jego przodkowie pochodzą z Indii. Zostali ściągnięci przez Brytyjczyków do pracy na plantacjach trzciny cukrowej. Wszystkie te religie egzystują spokojnie obok siebie. Ogólnie ludzie są tutaj bardzo uprzejmi i bardzo spokojni. Ciekawe, czy to efekt picia cava?

Naszym kolejnym punktem jest wioska nazwana na cześć pierwszych przybyszów na Fidżi - First Landing. Oprócz wioski w tym miejscu i pod tą nazwą funkcjonuje resort i plaża. Nasz kierowca lubił mówić i sporo opowiadał, ale miał straszny akcent w angielskim i sporo nie dało się zrozumieć. Kilka informacji musiałem doszukać. Sama wioska wita od razu straganami z pamiątkami, a Nina zaopatruje się w fidżjańskiego kwiata we włosach. Wewnątrz jest kościół, kilka budynków, domostwo starszyzny, ale do większości nie wolno wchodzić.
Image

Image

Image

Image

Image

Image

To jest zabytkowy moździerz do ugniatania cava.
Image

Image

Image

Image

Z wioski udajemy się na targowisko. Na zewnątrz leje deszcz ale na szczęście jesteśmy pod dachem. Jest sobota i dlatego duży ruch - w niedzielę targowiska i część sklepów są zamknięte.
Image

Image

Kokosy
Image

Image

Korzenie cava
Image

tabaka
Image

Image

Image

Na zakończenie kierowca kupuje dla wszystkich kiść małych bananów (oni mówią na nie finger banana). Są pyszne i tylko Nina jest oburzona, że zjedliśmy owoce myte niewiadomo jaką wodą. Ostatecznie dała się przekonać, że to nie Egipt i rodzice przeżyją.
Image

Na zewnątrz był dział z kwiatami. Z tego co mówił kierowca, to część z nich przyjeżdża z drugiej strony wyspy, bo tylko tam rosną.
Image

Na koniec została nam wisienka na torcie, czyli przepiękna i kolorowa świątynia południowego Hinduizmu. Jak do tej pory to nasza pierwsza styczność z tą kulturą, więc muszę bazować na tym co opowiadał kierowca. Według jego słów świątynie południowe są kolorowe, a pozostałe bazują na 3 podstawowych kolorach. Kierowca miał w samochodzie specjalne chusty do okrycia nóg. Na wejściu zostawiliśmy buty na stojaku. Zdjęcia można było robić jedynie od zewnątrz.
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

W sumie to nie był ostatni punkt, ale na koniec zostały zakupy w lokalnej sieci z pamiątkami
Image

Image

Po zakupach mogliśmy jechać na lunch, na co kierowca namawiał nas przez całą drogę i był nieco zawiedziony, kiedy amerykanki chciały już wracać, a my też woleliśmy zjeść lunch za darmo na statku. Może i chętnie spróbowałbym czegoś lokalnego ale kierowca ewidentnie zmierzał w kierunku knajp z kuchnią indyjską, a poza tym szukanie czegoś dla Niny w sytuacji kiedy na statku miała pewniaki, które lubi byłoby dość ryzykowne. Domyślam się, że kierowca ma prowizje za od knajpy.
Zostawiamy Amerykanki w hotelu i jedziemy do portu. Po drodze mijamy stragany z pamiątkami i dziewczyny już wpadły w dział bransoletek. Mnie tymczasem pani zagaduje czy nie potrzebujemy wycieczki na jutro z Suvy? Ja zdziwiony, ale okazało się, że te firmy poruszają się za statkami. Jutro cała baza z Lautoki przeniesie się do Suvy.
Image

Po lunchu na statku odpoczywamy chwile i wychodzimy na pokład na moment kiedy statek ma odpływać
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Na pokładzie zebrało się sporo Australijczyków, więc pewien starszy i tęższy pracownik portu w kasku postanowił ich trochę ... w sumie nie wiem jak to nazwać? Podejrzewam, że okrzyki wywodzą się z rywalizacji rugby więc powiedzmy, że wciągnął ich w rozgrywkę. Krzyczał "Aussie, Aussie, Aussie" a cały pokład odkrzykiwał "Ough, ough, ough" - a przynajmniej tak to brzmiało.

Dzień był dość intensywny, a jutro kolejny, więc po kolacji idziemy prosto do kajuty.
Góra
 Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
futro uważa post za pomocny.
 
 
#8 PostWysłany: 09 Kwi 2025 12:32 

Rejestracja: 08 Paź 2013
Posty: 787
Loty: 80
Kilometry: 175 645
srebrny
Dzień 13

Docieramy do Suvy i jak zwykle po sprawnym poranku jako jedni z pierwszych schodzimy na ląd. Od razu znajdujemy Carol, która dała nam ulotkę. Rozglądamy się jeszcze po ofercie konkurencji, ale z grubsza albo jest to samo albo coś nie dla nas (np. łowienie ryb). Płacimy zgodnie z umową ustną z wczoraj połowę za dziecko i idziemy do busika czekać na resztę chętnych. Nasza przewodnik przynosi swój telefon i uruchamia hot-spota. Zapomniałem dodać, że moja karta esim ruszyła na Fidżi ale jakość internetu jest tragiczna więc wszyscy chętnie korzystamy z wi-fi. Po jakimś czasie przychodzą pierwsi współpasażerowie, w większości starsi Australijczycy i w większości zgłaszają się do mnie z prośbą o uruchomienie im tego darmowego wi-fi co to miało być w busie. Po jakiś 45 minutach zbiera się pełne auto. Okazuje się, że kilka osób jedzie tylko na pierwsze dwa etapy, a później wracają do portu. Większość ma pełną wycieczkę.

Zaczynamy od zwiedzania miasta. Najpierw podjeżdżamy pod pałac prezydencki. Ze strażnikiem można było zrobić sobie zdjęcie
Image

Image

Sam budynek jest głęboko w parku ale udało się go uchwycić:
Image

Image

Image

Image

Targowisko, a ponoć w niedzielę miało być nieczynne.
Image

Image

Image

Stadion
Image

Image

Budynek parlamentu
Image

Image

I pomnik Sir Lala Sukuna - jednego z ważniejszych polityków Fidżi, który intensywnie lobbował o niepodległość.
Image

Spora część zwiedzania miasta to tylko przejazd busem, bez postojów. Nie zawsze udało się zrobić sensowne zdjęcie.
Slumsy dla imigrantów i turystów hipisów
Image

Miejscowy cmentarz
Image

Image

Image

Z miasta ruszamy nad wodospad
Image

Image

Parking przed wejściem do lasu deszczowego szybko się zapełnia busami.
Image

Nasza wycieczka składa się w większości z emerytów, więc przewodniczka pyta o szczere przyznanie się kto nie da rady odbyć 10 minutowego spaceru do wodospadu. Połowa deklaruje, że zostaje na parkingu. My zabieramy ze sobą torbę z ręcznikami i ciuchami na zmianę. W związku, z tym że grupa się rozdzieliła, przewodniczka zostaje na parkingu, a z nami idzie kierowca.
Image

Image

Image

Na miejscu szybko się rozbieramy i wskakujemy do nie tak bardzo zimnej wody jak się spodziewaliśmy

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Po krótkiej kąpieli wracamy na parking. Idziemy jeszcze do przebieralni zrzucić przebrać się z mokrych strojów kąpielowych. Zanim pojedziemy dalej odstawiamy kilka osób do portu. Reszta jedzie do wioski.

Po drodze do następnego punktu przewodniczka tłumaczy nam, że ze względu na to że jest niedziela większość wiosek nie przyjmuje turystów, ale udało im się załatwić jeden dom gdzie zamiast zwiedzania będzie ceremonia cava i tradycyjny lunch fidżiański. Dla nas bomba.

Rodzina do której trafiamy jest chrześcijańska i żona rozpoznaje jedną z kobiet, która sprzedawała bilety na wycieczkę
Image

Rozpoczyna się ceremonia ze śpiewami mężczyzn i dzieci. Po skończeniu przygotowywania dostajemy do spróbowania. Wypiłem sobie buteleczkę w sklepie z pamiątkami na Vanuatu i smakowało paskudnie, ale jak zobaczyłem, że pani z Nowej Zelandii pije i się nie krzywi to zgłosiłem się jako drugi. Okazało się, że na Fidżi piją napój dużo bardziej rozcieńczony i był całkiem ok w smaku.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Po ceremonii przyszła pora na lunch. Było sporo potraw typowo z Fidżi np. ryba gotowana w mleczku kokosowym, kurczak, tapioka, jakieś liście w sosie, trzcina cukrowa, super ostre papryczki (których nikt oprócz mnie nie ruszył, bo jak wspominałem Australijczycy unikają pikantnego) i do picia przepyszny sok z guavy.

Image

Image

Image

W trakcie ceremonii przyjechało jeszcze kilka busów a ktoś nawet przyjechał już po lunchu. Chyba trochę po zawodach :)

Image

Ostatnim tradycyjnym punktem każdej wycieczki jest market z zakupami pamiątkami. Tam też nas pożegnano i na statek mieliśmy wrócić darmowym shutlle busem.

Image

Image

Wracamy do portu. Buszujemy jeszcze nieco w straganach, bo zostało mi nieco dolarów Fidżi. Idziemy na lunch bo Nina i kuchnia Fidżi mieli zgodność gdzieś na poziomie 15% - czyli kurczak i trzcina cukrowa. My specjalnie głodni nie jesteśmy więc rozglądamy się za zupą (zawsze były dwie do wyboru)

Po lunchu chwilę odpoczywamy a później idziemy na pokład popatrzeć na odpłynięcie.

Suva jest całkiem sporym i nowoczesnym miastem.
Image

Image

Image

Image

Wyjście z zatoki jest otoczone płycizną na której można sobie popływać :)
Image

Image

Image

Image

Image

Późnym popołudniem odpoczywamy, a Nina standardowo idzie się pobawić do klubu. Już się zgrały z koleżanką, że spotykają się o 18.30 na godzinkę i wtedy w klubie jest czas wolny. Zazwyczaj grają na konsolach lub prace ręczne typu bransoletki.

Po kolacji siedzimy chwilę w barze na dolnym pokładzie i słuchamy muzyki.
Góra
 Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
 
#9 PostWysłany: 11 Kwi 2025 12:42 

Rejestracja: 08 Paź 2013
Posty: 787
Loty: 80
Kilometry: 175 645
srebrny
Dzień 14

Może zacznę od wydarzenia za dnia poprzedniego, o którym zapomniałem napisać. Kapitan ogłosił po południu, że o 19.30 przyleci wojskowy śmigłowiec z Nowej Kaledonii zabrać jednego z chorych pasażerów, bo jego stan się pogorszył i wymagał natychmiastowej hospitalizacji. Co dziwne, ogłosił że można robić zdjęcie i kręcić filmy ale bez flesza. Szczerze mówiąc nigdy nie mieliśmy do czynienia z taką sytuacją. Okazało się, że połowa pokładu była wyłączona z użytku i można było stać tylko w jednej części. Było ciemno więc niewiele widać, ale wydaje mi się, że pacjent był wciągany na linach, bo na pokładzie nie było dość miejsca na wielki helikopter.

Image

Image

Image

Image

Wracając do bieżącego dnia. Dziś jest luźny dzień na morzu. Standardowo przed południem idziemy na basen. Cała nasza trójka jest już brązowa, ale skrupulatnie pilnujemy odświeżania kremu z filtrem, bo słońce jest bardzo ostre.

W programie są dzisiaj urodziny Dr. Seussa i w związku z tym szykowana jest jakaś impreza dla dzieci około południa. Okazuje się, że jest loteria w której kilkoro dzieciaków otrzymuje zestawy książek

Image

Image

W miejscu w którym odbywa się impreza jest akurat otwarta winda i strop znajduje się 8 pięter wyżej, więc spadające balony robią wrażenie

Image

Image

Następnie wszyscy mamy przenieść się do głównej restauracji na słodki poczęstunek

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Po południu mamy komunikat kapitana na temat cyklonu Alfred. Nadal monitorują sytuację i czekają z decyzją co dalej. Komunikat jak zwykle jest dość niewyraźny i nie wszystko udało się wychwycić, a tym bardziej jakieś realne zagrożenie.

Po południu siedzimy na pokładzie w cieniu i gramy w gry z Coral.

Wieczorem w restauracji jak zwykle na wysokim poziomie.
Image

Image

Image

Image

Nie wspominałem jeszcze etykiecie dotyczącej ubioru. Standardem na europejskich statkach jest, że na kolację przychodzi się na elegancko. Australijczycy mają na to kompletnie wywalone. Zdarzali się delikwenci w krótkich spodenkach. Ogólnie tutaj nie ma za specjalnie jakiegoś przywiązania do marek. Praktycznie przez cały rejs nie zauważyłem żadnego znanego logo.
Nasz kelner w restauracji jest dość rozmowny i każdą wolna chwilę wykorzystuje na rozmowę z nami. Sporo pyta nas o Polskę, a my jego o Indonezję i Bali, ale też o szczegóły życia na statku. Pytaliśmy go jak wygląda kwestia schodzenia na ląd przez obsługę. Rotacyjnie schodzą co kilka portów na max 3 godziny. Mówił że jemu przypadła kolejka na Vanuatu, a tam było dość daleko z portu do miasta więc odpuścił, bo nie zdążyłby zrobić nawet zakupów.

Po kolacji pokręciliśmy się jeszcze po barach zobaczyć czy grają coś ciekawego, ale poszliśmy wcześniej do kabiny, bo jutro ostatnia wyspa.

Dzień 15

Dziś jesteśmy na wyspie Numea w Nowej Kaledonii. Jak zwykle spieszymy się ze śniadaniem, zwłaszcza że na Numei jesteśmy tylko od 8 do 12.30. Na 9.30 mamy wykupioną wycieczkę ze statku, bo ze względu na krótki pobyt nie chcieliśmy ryzykować jakiś poślizgów. Tymczasem podczas śniadania komunikat kapitana, który powoduje że jedzenie staje mi w gardle. "W związku z tym, że cyklon Alfred kieruje się na wybrzeże południowego Queensland, a port Brisbane się całkowicie zamyka od środy musimy zostać dłużej na morzu. Carnival postanowił udostepnić darmowe wi-fi dla wszystkich oraz darmowe połączenia telefoniczne z telefonu w kajucie. Udostępniają również dla chętnych możliwość wyokrętowania się na Numei i samodzielne dotarcie do domu."

Szybko zwijamy się do kajuty na naradę. Po drodze sprawdzam czy da się sensownie dolecieć z Numei do Brisbane. Nie ma nic na dziś ale na jutro są jakieś loty miejscową linią lub Qantas z przesiadką. Cena nieco ponad 1000 zł za osobę. Zapad decyzja, że lecimy. Żona zaczyna nas pakować, a ja próbuje kupić loty. Uzupełniam wszystkie dane paszportowe i przechodzę do płatności. Tutaj zaczynają się jaja, bo internet straszliwie muli i nie mogę zrobić płatności. Po kilku próbach wywala mnie całkowicie. Próbuję wejść jeszcze raz i okazuje się że lotów już nie ma. Sprawdzam Qantas. Na wyszukiwarkach są loty za 1600 zł osoba. Po przejściu na stronę Qantas już ich nie ma. OTA nadal wyświetlają je nadal w ofercie, ale nie chcę ryzykować zamrażania kasy na bilety, których nie ma.

Wychodzę na pokład w poszukiwaniu lepszego sygnału wi-fi i dzwonię przez messengera do Jo. Opisuję jej naszą sytuację. Ona mówi, że adzwoni do swojego pasierba, który pracuje w centrum rezerwacyjnym Qantas. Robi się godzina 9.15. Za 5 minut jest zbiórka naszej wycieczki. Biegnę do recepcji, żeby ja anulować. Kolejka na 15 osób. Na szczęście wokół jest kilku oficerów, którzy starają się odpowiadać na pytania. Zaczepiam pierwszego wolnego i mówię, że nie możemy jechać na wycieczkę, bo próbujemy znaleźć lot. Na szczęście nikt nie robił z niczym problemów i po 10 minutach pieniądze wróciły na kartę pokładową.

Cały czas czekamy na telefon od Jo i na wszelki wypadek się pakujemy. Dawno nie mieliśmy takiej dawki adrenaliny. Po 30 minutach oddzwania i mówi, że jej pasierb Mark ma zamrożone dla nas 3 miejsca za ok 3600 $. Tylko, że jego zdaniem jest spore ryzyko utknięcia na Numei, bo oni cały czas czekają na decyzję kiedy wszystkie loty zostaną uziemione. Proponuje nam, że może przetrzymać te bilety do wieczora, żeby zobaczyć czy lot zostanie anulowany. My na to, że musimy przemyśleć kwestię, bo statek odpływa o 12.30. Jeśli zdecydujemy się zejść to lepiej mieć lot zaklepany i w miarę pewny. Po kilku minutach dyskusji i rozważeniu wszystkich opcji decydujemy się odpuścić i zostać na statku. Ryzyko utknięcia na Numei było dość wysokie, a zapłacenie za tą przyjemność 3600$ nam się nie widziało.
Stracimy praktycznie resztę pobytu w Brisbane. Mieliśmy na ten czas zarezerwowany cały dzień w Tangalooma Resort z karmieniem delfinów. W planach też było Australia zoo i spektakl z L. i K. Obiecuję, że to nie koniec emocji z cyklonem. Jeszcze sporo nas czeka ;)

Emocje opadają i zostaje nam 2 godziny na zobaczenie Numei. Szybko schodzimy na ląd. Okazuje się, że to jest typowo przemysłowy port z zakazem poruszania się, ale jest darmowy shuttle bus do miasta. Korzystamy z niego i po paru minutach jesteśmy nad nabrzeżem jachtowym.
Image

Image

Image

W sumie to wszystko wygląda dość swojsko
Image

Image

Image

Image

Tutaj przykład jak reagował obiektyw aparatu na wilgotność na wyspach.
Image

Ze względu na małą ilość czasu zrobiliśmy tylko krótki rajd po kilku przecznicach
Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

W miejscu skąd zabiera shuttle bus jest centrum turystyczne więc kupujemy pamiątki i wracamy na statek.

Odpływamy punktualnie o 12.30
Image

Image

Image

Image

Po lunchu rozpakowujemy walizki i analizujemy naszą sytuację. Szukamy wszystkich dostępnych informacji. Na razie nie martwimy się o nasz niedzielny lot do Sydney (jest wtorek, a planowo mięliśmy dopłynąć do Brisbane w czwartek). Mowa było o 1-2 dniach opóźnienia. Jak już ustąpiła adrenalina to mój organizm upomniał się o swoje. Zrobiło mi się zimno, dostałem dreszczy, ale nie mam gorączki. Biorę ibuprofen i większość popołudnia spędzam w łóżku. Wieczorem czuję się trochę lepiej i idziemy na kolację.

Image

Image

Po kolacji idziemy do kajuty bo nadal czuję się niewyraźnie. Z niepokojem czekamy na jutrzejszą aktualizację sytuacji.
Góra
 Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
 
#10 PostWysłany: 16 Kwi 2025 20:24 

Rejestracja: 08 Paź 2013
Posty: 787
Loty: 80
Kilometry: 175 645
srebrny
Dzień 16

Teoretycznie to miał być nasz ostatni pełny dzień na statku. Na razie nastroje mamy dość pesymistyczne, a zapewniam, że z każdą aktualizacją będą jeszcze gorsze. Na razie mamy luźny dzień więc za namową naszego kelnera idziemy na śniadanie nie do bufetu ale do restauracji na "Sea day brunch". Wcześniej z tego nie korzystaliśmy, bo otworzyłem raz menu w aplikacji i wyświetliła się jedynie pierwsza strona (aplikacja Carnival hub ogólnie działała ale jej najsłabszą stroną było wyświetlanie menu) i uznaliśmy że nie ma nic lepszego niż w bufecie. Okazało się, że jednak menu jest bogate, a poza tym potrawy były robione na świeżo i jajka po benedyktyńsku wypadały znacznie lepiej niż w bufecie.

Po śniadaniu chcemy szykować się na basen. Ja nadal kiepsko się czuję i zastanawiam się, czy pójdę. Moje dylematy rozwiał kapitan, który ogłosił że cyklon jest dość nieprzewidywalny i o ile pierwsze prognozy zakładały, że uderzy w Brisbane w środę (czyli dzisiaj), to teraz to będzie czwartek, a może nawet piątek więc najwcześniej kiedy zejdziemy ze statku to piątek wieczór/sobota rano. Wysłałem dziewczyny na pokłada, a ja usiadłem do telefonu i maila. Można powiedzieć, że kapitan zmusił mnie do pracy w "ship office". Pierwsza sprawa to kontakt z Tangalooma Resort i odwołanie rezerwacji. Domyśliliśmy się, że pewnie i tak się zamkną ale wolałem mieć pewność co do zwrotu kasy. Próbowałem się dodzwonić* ale nikt nie odbierał, na szczęście udało się załatwić sprawę mailowo.

* korzystam z opcji darmowego dzwonienia na ląd z telefonów w kajucie. Oficjalny koszt to 2$/minuta. Dzwoniłem kilka godzin po różnych infoliniach.

Przed wyjściem dziewczyn zrobiliśmy naradę i mocno zabolało nas skrócenie pobytu. Postanowiliśmy powalczyć o możliwość uratowania kilku dni. Nasz lot BNE-SYD obsługiwał Qantas i oni na swojej stronie opublikowali informację, że wszystkie loty pomiędzy środą 5.03 a poniedziałkiem 10.03 stają się flexible i można je przesunąć do 14 dni. Wystawcą biletów był BA więc próbowałem się dodzwonić do nich. Na jeden z numerów USA udało mi się złapać sygnał, ale okazało się, że jest już u nich noc i muszę czekać do 22 Australijskiego czasu aż na wschodnim wybrzeżu USA będzie ranek. Próbowałem dodzwonić się na kilka innych numerów ale mi się nie udało.
Nawiązałem jeszcze kontakt z naszą ubezpieczalnią, ale żaden punkt OWU nie podchodził pod nasz przypadek.

W południe czuję się już nieco lepiej i idę do dziewczyn, ale unikam słońca.

Tymczasem obsługa na pokładzie robiła pokaz składania ręczników

Image

Image

Image

Po południu znów trochę relaksu a po kolacji idziemy na spektakl do teatru. Dzisiaj jest koncert rockowy. Gra tzw. rockband (który zazwyczaj występuje w barze oraz drugi zespół, ten bardziej "gwiazdorski", który na co dzień występuje w teatrze.

Po spektaklu wracamy do kajuty a ja dzwonię do BA. Udało mi się dowiedzieć, że oni w systemie nie mają jeszcze żadnego cyklonu i nic nie wiedzą o możliwości przesunięcia lotu Qantas. Trzeba czekać na rozwój wypadków.

Dzień 17
Rozwój wypadków nie jest zbyt optymistyczny, bo cyklon ciągle zwalnia i coraz później ma uderzyć w wybrzeże. Zaczyna zaglądać nam w oczy widmo spóźnienia się na nasz lot w niedzielę w południe. Na ten moment jest mowa o sobocie jako optymistycznym scenariuszu zejścia na ląd. Nikt nie wierzy w optymistyczne scenariusze więc zakładamy pesymistyczny wariant. Robimy kolejną naradę i analizujemy opcje. Jeśli zejdziemy z pokładu w sobotę mamy 3 możliwości:
- lecimy w niedzielę i tracimy cały pobyt w Brisbane
- przesuwamy lot BNE-SYD o kilka dni ale tracimy pobyt w Sydney
- próbujemy przesunąć całość. To jest BNE-SYD na wtorek 11.03 (czyli dzień naszego powrotu do domu) a SYD-WAW na sobotę 15.03.
Dzwonię do BA i pytam jaki byłby koszt takiej zmiany jak nasza 3 opcja. Konsultant wyliczył nam 2500 $ amerykańskich. Trochę to nas zwaliło z nóg ale zaczynamy być nieco zdesperowani. Nie po to tłukliśmy się na drugi koniec świata, żeby wrócić po odwiedzeniu jednego zoo w Brisbane. Nie taki był plan.

Na pokładzie nadal bez zmian. Ocean buja i dzieciaki co jakiś czas mają wylot z basenu.

Image

Image

Kolacja nadal trzyma poziom

Image

Image

Image

Dzisiaj wieczorem w teatrze jest komik, więc odpuszczamy ale za to na pokładzie basenowym jest impreza w stylu lat 80. Nie specjalnie mamy nastrój na tańce, ale zajmujemy sobie stolik, żeby posłuchać muzyki.

Dzień 18

Przez kilka ostatnich dni staliśmy się ekspertami od cyklonów. Czytamy ile się da i sprawdzamy różne prognozy. Czym głębiej w temat tym gorzej dla nas. Zaczynamy się zastanawiać, czy w ogóle zdążymy na niedzielny lot. Najbardziej zdziwiło mnie, że cyklon porusza się jako cały układ bardzo powoli. Coraz więcej wskazuje, że główne uderzenie będzie w sobotę. Zaczynamy śledzić sytuację z lotami, bo cała nasza nadzieja w odwołaniu odcinka BNE-SYD. Udało mi się znaleźć informację, że lotnisko w Brisbane zostanie zamknięte od dzisiaj, od 16 do soboty wieczór i jeśli nie zmienią się prognozy to ... loty ruszą w niedzielę rano. Czyli jeśli spełni się ten scenariusz, to wracamy do trzech opcji które wymyśliliśmy wczoraj.

Oprócz monitorowania sytuacji staramy się żyć normalnie i korzystać z atrakcji na statku. Główną atrakcją jest ładna pogoda, bo kontaktowaliśmy się z Jo i w Brisbane jest wszystko zamknięte, a od 19 ludzie mają zostać w domu i nie wychodzić bez nadzwyczaj ważnego powodu. Wiemy też, że cyklon uderza już w okolicy Gold Coast.

A na pokładzie kolejny pokaz rzeźbienia tym razem w arbuzie
Image

W restauracji menu zaczyna się powtarzać. Rozmawiamy z naszym kelnerem i opowiedział nam, że w okolicy Miami huragan kiedyś zablokował ich na tydzień i zaczynały być problemy z jedzeniem. Nam to na razie nie grozi ale jak Nina się zdecydowała na deser bananowy to okazało się, że banany nie przeżyły do tego etapu :)

Po kolacji idziemy do teatru bo jest powtórka show z początkowych dni, kiedy tancerze nie brali udziału w spektaklu bo za bardzo bujało. Teraz też buja, więc w sumie nie wiem o co wtedy im chodziło. Chyba, że żeby nie drażnić tumu :)

Idziemy spać w kiepskich nastrojach, bo sytuacja robi się coraz mniej ciekawa.
Góra
 Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
 
#11 PostWysłany: 16 Kwi 2025 20:51 

Rejestracja: 15 Lut 2016
Posty: 498
Loty: 131
Kilometry: 163 087
niebieski
bruce09lili napisał(a):
Nie po to tłukliśmy się na drugi koniec świata, żeby wrócić po odwiedzeniu jednego zoo w Brisbane. Nie taki był plan.


A ten rejs to nic? :)
Góra
 Relacje PM off  
 
#12 PostWysłany: 16 Kwi 2025 22:38 

Rejestracja: 08 Paź 2013
Posty: 787
Loty: 80
Kilometry: 175 645
srebrny
Powiedzmy, że będąc uwięzionym na rejsie i anulując kolejne zaplanowane dni skupialiśmy się bardziej na negatywnych emocjach bieżących i przyszłych, niż na pozytywnych przeżyciach z poprzednich dni. Jeśli nie uda nam się przedłużyć pobytu to można powiedzieć, że Australia była tylko krótkim przystankiem, a nie miejscem docelowym.

Co do samego rejsu, to napiszę jeszcze o nim podsumowanie ale mogę zdradzić, że to był nasz pierwszy rejs z taką ilością dni na morzu. Zazwyczaj wybieramy trasy gdzie jest znacznie intensywniej, jeśli chodzi o zwiedzanie. Kolejny tego typu rejs będzie pewnie dopiero na emeryturze :) Przy czym w tym konkretnym wypadku byliśmy z trasy zadowoleni, bo po prostu odległości w tym kierunku były na tyle duże i trzeba było z tym żyć.
Góra
 Relacje PM off  
 
#13 PostWysłany: 17 Kwi 2025 12:12 

Rejestracja: 08 Paź 2013
Posty: 787
Loty: 80
Kilometry: 175 645
srebrny
Dzień 18 - uzupełnienie

Zapomniałem opisać jedno ciekawe wydarzenie. Wczesnym popołudniem odbyło się Q&A z kapitanem i dwójką oficerów (szefowa hotelu i ktoś jeszcze). W całej tej sytuacji wiecie jakie było najważniejsze pytanie Australijczyków? "Czy pakiet napojów został automatycznie przedłużony?" Jak potwierdzono to rozległy się oklaski i padło mnóstwo pytań ogólnych typu "jaki jest pana ulubiony statek?". Na szczęście padło też kilka rozsądnych pytań i dowiedzieliśmy się, że nie popłynęliśmy do Sydney, bo zbyt daleko żeby przetransportować ponad 2000 osób drogą lądową do Brisbane. Albo że nie mogliśmy zostać dłużej na Numei, bo na redzie czekała już kolejka statków towarowych.

Dzień 19

Dziś jest sobota i od nocy na wybrzeże trwa główne uderzenie cyklonu. Po śniadaniu dostajemy komunikat, że jest już prawie pewne, że zejdziemy w niedzielę ale na pewno nie rano, a raczej po południu. Mamy dzisiaj dostać etykiet bagażowe i do 9 rano kolejnego dnia wystawić bagaże na korytarz. Z jednej strony cieszymy się, że w końcu będzie można zejść na ląd i kontynuować zwiedzanie, z drugiej strony nasz lot nadal nie został anulowany, a na pewno na niego nie zdążymy. Coraz bardziej żegnamy się z nadzieją na bez kosztowe rozwiązanie. Wieczorem trzeba będzie podjąć decyzję co dalej. Z 3 planowanych opcji zostały już tylko 2. Ustalamy, że poczekamy do ostatniego momentu zanim skontaktujemy się z BA. W miedzy czasie co chwilę zerkam na tablicę odlotów na stronie lotniska Brisbane.

Po drodze ze śniadania natykamy się na konkurs w galerii sztuki. Trzeba dopasować 20 obrazów do 20 zdań. Zajmuje nam to trochę czasu, bo obrazy są rozsiane po 2 piętrach i jest trochę biegania. Okazało się, że trafnie dopasowaliśmy wszystkie, mimo że nie jesteśmy znawcami sztuki. Pani była nawet nieco zdziwiona* i jako nagrodę dostaliśmy niedużą reprodukcję. Nina od razu zaklepała, że wisi u niej.
* jest taki stereotyp, że Australijczycy nie gustują w sztuce.

Snuliśmy się po pokładzie w niezbyt fajnych nastrojach. Trochę czasu na basenie, trochę na darmowym bingo. Humory poprawił nam występ w teatrze. Okazało się, że na pokładzie był "prawdziwy" magik, czyli chłopak z obsługi, z Indii. Normalnie jego rolą było zabawianie sztuczkami ludzi w restauracji oraz pokaz w kids club. Przez przedłużenie dział rozrywki musiał się wysilić i improwizować. Dzięki temu chłopak dostał swoją szansą na scenie i ją wykorzystał. Na pewno było to lepsze niż występ pseudo iluzjonisty - komika.

Występ magika był przed lunchem, więc prosto z teatru poszliśmy do bufetu. Apetyt mieliśmy taki sobie, bo trudna decyzja coraz bliżej. Coś tam każdy znalazł dla siebie i już po jedzeniu piliśmy kawę, a dziewczyny przyniosły ciasto. Ja za bardzo nie miałem ochoty na słodkie, więc wyciągnąłem telefon i sprawdzam znów tablicę odlotów. SZOK i NIEDOWIEŻANIE - anulowali. Chwilę jeszcze gapię się w telefon, żeby sprawdzić czy nie mam jakiejś projekcji oczekiwań. Najpierw cicho (bo jeszcze nie wierzę), a później coraz głośniej mówię dziewczynom, że nasz lot został anulowany. Ludzie trochę na nas się dziwnie patrzyli :) Od razu idziemy do kabiny i dzwonie do BA. Jedna infolinia w USA ma nocną przerwę, a do Wielkiej Brytanii nie mogę się połączyć. Udaje się dodzwonić na inną infolinię amerykańska. Konsultant nic nie wie o anulacji naszego lotu ale chociaż już słyszał o cyklonie. Poszedł spytać przełożonego. Po paru minutach wrócił z potwierdzeniem, że lot został anulowany i że możemy dokonać zmian w rezerwacji. Miałem już spisane dni jakie nas interesowały. Konsultant pyta czy mogą być te same nr lotów co pierwotnie i się na to zgadzamy. Całość dość długo trwa, bo konsultanta wywala z systemu. Pyta czy nie jestem przypadkiem zalogowany na stronie BA lub w aplikacji. Raczej nie ale mam otwarte kilka różnych stron BA w telefonie, bo szukałem nr infolinii. Zamykam wszystko co się da i nie wiem czy to pomogło czy nie ale w końcu się udaje. Wylatujemy we wtorek z Brisbane, a w Sobotę za tydzień kończymy wakacje.
Skoro już wiemy jaki mamy harmonogram to szybko działamy z planami na Sydney. Mieliśmy wykupioną wycieczkę na wombaty na poniedziałek. Okazało się, że nie da się tego przełożyć, bo nie ma innych terminów więc kupujemy wycieczkę w na delfiny. Mamy jeszcze w planach Taroonga zoo i jeden dzień do wypełnienia. Na oku mamy wycieczkę w Góry Błękitne ale czekamy z decyzją aż będziemy w Sydney.

W znacznie lepszych nastrojach udajemy się na pokład zrelaksować się trochę przed pakowaniem walizek a ja świętuję wiadrem lodu i piwem
Image

Przed kolacją pakujemy się, a właściwie dopakowujemy, bo na bieżąco chowaliśmy do walizek niepotrzebne graty. Przez to że klika dni brałem leki to udało mi się zaoszczędzić ostatni voucher na wino więc idziemy świętować przy kolacji muskatem. Na przystawkę biorę pierogi z kaczką, bo żona już je testowała i były pyszne.
Image

Wieczorem pisze do nas kolejna kuzynka Paula, która nie może się z nami spotkać w Brisbane, bo jest w Wietnamie na wakacjach. Jak dowiedziała się, że jesteśmy dłużej w Australii, to skróciła pobyt w Wietnamie i przyleci ze swoim chłopakiem na weekend do Sydney. Umówiliśmy się na kolację w piątek, dzień przed naszym powrotem.

Dzień 20

Według informacji jakie otrzymaliśmy mamy opuścić kajutę do 11. Rano jeszcze szybko zaklejamy taśmą kosmetyki (tyle razy się przepakowywaliśmy, że poszło grubo ponad pół rolki taśmy klejącej) i wystawiamy duże bagaże na korytarz.

Dzisiaj nie można już korzystać z basenu, bo pogoda jest już kiepska. Od rana pada deszcz
Image

Image

Za bardzo nie ma co robić, bo dzisiaj nic ciekawego się nie dzieje, a nadal nie ogłoszono o której godzinie schodzimy. Dogadaliśmy się z naszym stewardem, że kabinę możemy opuścić do 13, bo on nadal nam nie dostarczył naszej parownicy którą nam skonfiskowano na wejściu.

Jemy lunch i czekamy i ogłoszono, że zejście rozpocznie się ok 16. Czekamy z podręcznymi walizkami na zewnętrznym pokładzie. Po 15 chciałem zjechać niżej, żeby sprawdzić czy są jakieś szczegóły. Okazało się że na piętrze z którego będzie zejście jest taki dziki tłum, że nie da się wysiąść z windy.

Chwilę po 16 Nina dostrzega z pokładu, że ludzie już ruszyli. Wiemy że na pokładzie zejściowym nadal jest dziki tłum więc wysiadamy piętro wyżej i idziemy schodami. Udaje nam się podłączyć do wężyka ludzi. Dawno nie widziałem tak niezorganizowanego rozładunku. Nawet włoska Costa, która nie słynie z organizacji lepiej sobie radzi. To że zeszliśmy wcześniej nic nam nie daje, bo nasze walizki są w 23 grupie kolejkowej i czekamy na nie jeszcze ponad godzinę. Pogoda jest bardzo parszywa. Leje deszcz.

Jeśli miałbym ocenić sam rejs i linię Carnival to miał swoje plusy i minusy. Do plusów na pewno zaliczyłbym powszechnie dostępne napoje przez cały dzień. Posiłki w restauracji na zdecydowanie wysokim poziomie. Bufet średnio, ale tutaj standard wyznacza niemiecka AIDA, która ma bufety na świetnym poziomie. Jak dla mnie ubogie było menu w barach, raptem kilka drinków. W sumie się nie dziwię, bo i tak szło głównie piwo. Był jeden bar, który nazywał się Alchemy i tam rzekomo coś więcej miksowali ale te same osoby siedziały tam cały dzień, więc nigdy nie chciało mi się stać w kolejce. Sama trasa jak już wspomniałem miała nieco za dużo dni na morzu i to nie w naszym stylu, ale ze względu na egzotyczność zwiedzanych miejsc gotowi byliśmy "iść na pewne ustępstwa" :)
Co do minusów to największym dla nas był amerykański styl statku. Rozrywka kręci się wokół stand-up i kasyna. Australijczycy też mieli kilka dziwnych zwyczajów. O zamiłowaniu do klimatyzacji i kostek lodu już pisałem ale nie wspominałem o fotoholizmie. Na europejskim statku jest może z 2 fotografów, a tutaj było co najmniej 12. Robili zdjęcia na każdym kroku, a później ludzie je kupowali po 20$ za sztukę lub w większych pakietach ma pamiątkę. Nas już po paru dniach nie zaczepiali bo konsekwentnie odmawialiśmy. Australijczycy cały czas chodzili na pozowane sesje. Do tego dziwne pory posiłków. Ogólnie jak byliśmy poprzednio w Australii to mieliśmy styczność głownie z rodziną. Teraz byliśmy zamknięci przez kilka dni z ok 2000 Australijczyków, w większości Queenslandczyków. Oprócz tego co przed chwilą napisałem, mamy jeszcze kilka obserwacji ale podzielę się nimi w dalszej części, a dokładnie po spotkaniu z Paulą i jej chłopakiem Georgem, który ma pochodzenie greckie i potwierdził kilka naszych obserwacji.

Jeszcze mogę powiedzieć, że mamy nieco mieszane uczucia jak to rozegrał Carnival, bo my wolelibyśmy płynąć w jakieś miejsce, np na Wielką Rafę Koralową, niż krążyć w kółko, ale dla statku znudzony pasażer na pokładzie jest cenny, bo wydaje w kasynie i w innych miejscach.

Jak już doczekaliśmy się na nasze walizki, to wyszliśmy do terminala i zadzwoniłem do Jo, która już tu gdzieś krążyła. Lało tak, że nie dało się wyjść i czekaliśmy z gratami pod dachem aż znajdziemy jej auto. Udało się jej podjechać pod pierwsze stanowisko, a trzeba przyznać, że na zewnątrz był niezły bajzel: dojazd dla aut zakorkowany, autobusy zapchane, a ludzie stłoczeni pod dachem. Przyjechał z nią jej mąż Shanon i pomógł mi szybko wrzucić graty do bagażnika. Po drodze widzimy podtopione drogi, a Shanon mówi, że musieli jechać objazdem bo niektóre drogi mają zwalone drzewa. W domu Jenny już czekała z kolacją. Przez ostatnie dni jesteśmy wypoczęci więc siedzimy dość długo i opowiadamy nasze wrażenia po rejsie.

Z Jo umawiamy się na jutro. Prognoza pogody jest taka sobie ale liczymy, że może trochę się wypada i uda się coś wymyśleć. Ostateczną decyzję chcemy podjąć rano.
Góra
 Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
2 ludzi uważa post za pomocny.
 
 
 [ 13 posty(ów) ] 

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: CommonCrawl [Bot] oraz 1 gość


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

  
phpBB® Forum Software © phpBB Group