Autor: | Canon [ 04 Sty 2018 12:33 ] |
Temat postu: | Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.2017) |
Wszystko rozpoczyna się jak zwykle. To nie my wybieramy kierunek – to kierunek wybiera nas. Tak było i tym razem, gdy Qatar Airways ogłosił zimową promocję w styczniu. Długo się opieraliśmy, żeby coś kupić, bo plany na 2017 były już i tak napięte, a cena nie była mocno atrakcyjna. Z poprzednimi relacjami się nie udało. Tej z Dubaju nie dokończyłem, a z Bali nawet dobrze nie zacząłem. Dlatego też, aby się lepiej zmotywować zrobiłem sobie postanowienie staroroczne, że zanim opublikuję pierwszą część tej relacji, to napiszę ją do końca, a przed publikowaniem kolejnych części będę je dopracowywał. Tym razem się rozpisałem. Relacja jest podzielona na 16 części. Żeby Was nie zamęczyć, będę wrzucał jedną część dziennie W końcu przy przedłużeniu promocji skusiliśmy się na propozycję znalezioną w Internecie, czyli opcję multicity. Zaczynamy w Warszawie, lecimy przez Doha do Bangkoku, tam siedzimy tydzień, następnie lecimy Qatarem do Hanoi, a wracamy z Sajgonu. W międzyczasie kilka dni na wietnamskiej wyspie Phu Quoc i powrót do domu. Całość zajęła nam ponad trzy tygodnie. Ten czas spokojnie by nam pozwolił na dokładniejsze zwiedzenie Wietnamu, ale nie chcieliśmy tylko odklepywać kolejnych miejsc, zabytków i pędzić dalej. Założenie było takie, żeby wytracić trzy tygodnie zimy i nie potrzebować odpoczynku po powrocie z urlopu. Jest to nasza pierwsza, dłuższa wyprawa do Azji. Mamy trochę obawy, czy wszystko się uda i wrócimy cali, ale daliśmy radę i zaostrzyliśmy apetyt na więcej. Plan wyjazdu układał się następująco: 22.11.2017 WAW-DOH QR260 A330-300 23.11.2017 DOH-BKK QR836 A380-800 29.11.2017 BKK-HAN QR834 B777-300ER 05.12.2017 HAN-PQC VJ451 A321 11.12.2017 PQC-SGN VJ322 A320 13.12.2017 SGN-DOH QR971 A330-300 14.12.2017 DOH-WAW QR263 A330-300 Na długo przed podróżą, Qatar Airways przyspieszyło o 2 godziny wylot z Warszawy nie informując nas o tym. Dobrze jest dodawać wszystkie swoje loty do aplikacji CheckMyTrip, która informuje nawet o najdrobniejszych zmianach w godzinach, bo Qatar do samego końca nie pofatygował się z informacją. Na trzy dni przed odlotem akceptuję zmiany rozkładu i zastanawiam się, ilu osobom linia mogła pokrzyżować w ten sposób plany. Przy stanowisku odpraw stawiamy się nieco ponad 2 godziny przed odlotem. Ze wcześniejszą odprawą online udaje nam się ominąć kolejkę i sprawnie odprawić na lot, jednak okazuje się, że w numerze paszportu na mojej wizie wietnamskiej brakuje jednej cyfry i mogę mieć mały problem za tydzień. No nic, na szczęście mamy też promesy wizowe, które wyrobiliśmy zanim doczytałem, że możemy posiadać e-wizę. Bez stresu lecimy do kontroli bezpieczeństwa i na gate. Kolejka jest krótka, ale ciągnie się niemiłosiernie. Było przed nami z 10 osób, a czekaliśmy prawie pół godziny. Czas pozostały do odlotu wytracamy snując się po sklepach i godzinkę przed odlotem przychodzimy do bramki. Na loterii wygrywamy miejsca przy drzwiach, zarówno na pierwszym, jak i na drugim odcinku. Boarding przebiega sprawnie i już po chwili siedzimy na swoich fotelach – 31 A i B. Start z pasa 15. Nasz lot ma potrwać równe 5 godzin. Maszyna, która ma podrzucić nas do Doha to 12 letni Airbus 330-300 A7-AED, który dwa dni wcześniej zrobił psikusa i opóźnił się o prawie 20 godzin. Nasz lot jednak odbywa się zgodnie z planem i w Doha meldujemy się nawet przed czasem. Godzinę po starcie zaczyna się serwis. Do wyboru mamy kurczaka z orientalnymi przyprawami i ryżem, wołowinę z plackiem ziemniaczanym i warzywami oraz serowe tortellini z pesto bazyliowym. Wybieramy kurczaka i wołowinę, co nie do końca było chyba dobrym pomysłem, bo porcje są dalekie od ideału, żeby nie powiedzieć, że niejadalne. Podobnie mogło być z opcją wegetariańską. Wino również nie najlepszej jakości, a z piwa niestety tylko Heineken. Z przyjemnością wciągamy jedynie deser. Posiłek obfity, ale jednak lepiej zmniejszyć ilość, a podnieść jakość. Jeśli chodzi o załogę to zdecydowanie ciągną w górę moją ocenę o Qatarze. Niezwykle uprzejmi, mili, a uśmiech nie wydaje się być jedynie maską. Na locie obsługiwała nas również Polka. Bardzo serdeczna osoba. Nasze miejsca spisują się świetnie. Odkrywamy podnóżki, które można rozłożyć i obrać wygodną pozycję do snu. (na zdjęciu moja lepsza połowa) W międzyczasie mijamy, a tak mi się przynajmniej wydaje, ogień z szybów naftowych. Płomienie rozciągają się na ogromnej przestrzeni za oknem. Chwilę później za oknem rozpoczyna się spektakl. Błyskawice rozświetlają niebo z lewej strony samolotu. Przez długi czas nie możemy odkleić się od widoku CBków i rozbłysków. Taka pogoda towarzyszy nam do zniżania. Niedługo przed lądowaniem mijamy centrum Doha od prawej strony. I lotnisko. Siadamy na pasie 34L. Kołujemy na stanowisko oddalone. Deboarding busem, co nas lekko zaskoczyło, ale na głowę się nie leje, można zrobić zdjęcie z zewnątrz, więc nie narzekamy. Na przesiadkę mamy około 3 godziny. Była opcja półtoragodzinnej, ale DOH-BKK byłby wtedy na B777-300ER, a my koniecznie chcieliśmy sprawdzić A380-800, bo na 773 trafimy tydzień później. Przesiadka przebiega sprawnie. Należy przejść kontrolę bezpieczeństwa. Nikt nie zwraca uwagi na płyny, bardziej na elektronikę. Jest otwartych dużo stanowisk, dlatego wszystko idzie szybko. Myślę, że czas przesiadki nawet 40-50 minut nie powinien stanowić większego problemu. Plusem są poidełka z wodą pitną przy każdej toalecie, dlatego posiadając pustą butelkę nie musimy przepłacać za wodę w sklepie. Kręcimy się kilka chwil po strefie i powoli zmierzamy w stronę bramki, gdzie już oczekuje nasz A380. Maszyna z regiem A7-APE ma dwa i pół roku. W środku jest dobrze utrzymana i wszystko działa jak należy. Boarding na 3 rękawy. Zajmujemy miejsca 78 A i B w ostatniej sekcji samolotu. Dookoła pusto, miejsce obok nas wolne. Słyszymy komunikat „All customers on board” co wprawia nas w zdumienie, bo obłożenie można oszacować na około 30%. Plusem tych miejsc jest oczywiście większa przestrzeń na nogi, ale siedzimy prawie w kuchni. Światło z niej docierające i krzątanina towarzyszy nam przez cały lot. Od wejścia na pokład do wypychania minęło prawie półtorej godziny. Z bloków wyszliśmy 30 minut po czasie, ale ostatecznie wylądowaliśmy nawet przed. Dosyć szybko załoga uwinęła się z pierwszym serwisem. Chyba chcieli mieć nas z głowy ; ) Do wyboru mini-bardzoniewłoskie-calzone z mięsem lub wegetariańskie o smaku curry. Bierzemy jeden z mięsem, drugi wegetariański i po winku na sen. Posiłek okazuje się bardzo słaby i chcemy szybko o nim zapomnieć. Jesteśmy już trochę zmęczeni. Większość lotu przesypiamy. Jak i na poprzednim, tak i tutaj za bardzo nie zagłębiam się w system rozrywki na pokładzie. Nie mniej jednak zauważamy dużą przepaść w jakości PTV pomiędzy A330, a A380. Na plus oczywiście ten drugi. Dwie godziny przed lądowaniem zaczyna się serwis śniadaniowy. Do wyboru jajeczny placek, danie wegetariańskie i coś na słodko. Decydujemy się na pierwsze i ostatnie. O ile jajka wjeżdżają na stół ekspresowo, to na słodkie trzeba poczekać. Okazuje się, że już nie ma. Proszę też o jajko. Zabrakło. Stewardessa oferuje mi porcję obiadową z kurczakiem z przydziału załogowego. Chwilę się waham, ale wolę to niż same warzywa polane chyba beszamelem. Porcja okazuje się być bardzo smaczna i wciągam ją do końca. Odpalam swój ulubiony kanał, czyli mapę z parametrami lotu, powoli zaczynamy zniżać. W naszej sekcji niewiele się dzieje. Samolot pomimo swojej wielkości sprawia kameralne wrażenie. Załoga powoli odpływa. Miękkie lądowanie, szybki zjazd z pasa i jesteśmy na miejscu. Żegnamy się z "naszą stewką" i uciekamy po bagaże. (1/16) |
Autor: | Canon [ 05 Sty 2018 13:04 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
W czasie gdy my przechodzimy przez paszporty, nasze bagaże nas wyprzedzają i to one na nas czekają. Odbieramy plecaki, wymieniamy kilka dolarów, kupujemy karty SIM i jedziemy pociągiem w stronę centrum. Po drodze przesiadamy się na tramwaj wodny, którym dojeżdżamy prawie pod sam hotel. Opłaty za przejazd pobiera bileter-akrobata, który porusza się po zewnętrznej stronie łodzi. Pieniądze podaje się przez pasażerów i w ten sam sposób odbiera bilet. Koszt to 10 THB. Trzeba uważać, bo na tych samych przystaniach zatrzymują się łodzie turystyczne, część przystanków się pokrywa, ale bilet jest kilka razy droższy. Wsiadamy do łodzi, w której widzimy miejscowych. Częstotliwość jest dosyć duża, więc jeśli nie zmieścimy się na jedną to warto poczekać na kolejną, nie ma się co przepychać. Zatrzymujemy się w hotelu The Seven Luck. Jak na warunki Bangkoku wielkość i widok z pokoju nie są złe. Mocno opieramy się zmęczeniu, ale jednak padamy na dwie godzinki. Gdy się budzimy jest już ciemno. Dowiadujemy się w recepcji, gdzie można coś zjeść w okolicy. Dostajemy namiary na niewielki bazar dla miejscowych. Zjadamy to co pokażemy palcem, bo angielski jest tutaj równie popularny co u nas chiński. Smaki zgoła inne, brak tu popularnego w turystycznych miejscach pad thaia, kawałków kurczaka z grilla czy naleśników. Dostajemy coś, czego się nie spodziewaliśmy, ani w smaku ani w wyglądzie. Do tego suszona słonina i ostry sos. Smakuje nieźle. Próbujemy jeszcze krewetek w tempurze z sosem słodkie chilli i ogórkami. Super połączenie. Na koniec wszystko popijamy świeżym kokosem i mamy siłę, żeby pokręcić się po okolicy. W Bangkoku jesteśmy przez 5 pełnych dni. Plan zakłada jednodniową wycieczkę do Ayutthaya, a drugą do Maeklong i Amphawa. Pozostają trzy dni na ogarnięcie Bangkoku. Pierwszy dzień zostawiamy sobie na przystosowanie się do strefy czasowej +6 godzin. Cały dzień szwendamy się po mieście, odkrywając jego mniej lub bardziej znane zaułki. Świątynia Wat Sitaram Po drodze zatrzymujemy się na śniadanie. Pani poleca ryż z kurczakiem i warzywami. Bierzemy jedną porcję, a ze straganu obok smażone kawałki mięsa z przyprawami. Smakuje dużo lepiej niż wygląda. Odwiedzamy kompleks Wat Saket. Podążamy dalej, naszą trasę zmienia zapach z mijanego baru. Jemy pierwszego padthaia. Zamawiamy z krewetkami, dostajemy z samymi warzywami. No trudno Smak wynagradza. Kolejnym punktem jest Świątynia Wat Suthat. Tutaj musimy wskoczyć w długie spodnie i rękaw albo zakupić odpowiedni strój od pani, która stoi przy wejściu. Byliśmy na to przygotowani, przebieramy się i wchodzimy. Ci, którzy chcą odwiedzić świątynię, a nie mają swoich ubrań muszą zapłacić cenę kilka razy wyższą niż na bazarze. Większe negocjacje nie wchodzą w grę. Podobno największy leżący Budda. Król i jego rodzina obstawiają dużo skrzyżowań i placów w Bangkoku. Są bardzo szanowani, przy obrazach zawsze stoją świeże kwiaty i ktoś się modli. Ministerstwo Obrony Świątynia Wat Phra Kaeo Wielki Pałac Królewski Królewskie Krematorium pięknie prezentujące się w zachodzącym słońcu. Zanim wejdziemy na jego teren, zostajemy oznakowani odpowiednią plakietką. Nie wiemy co oznacza. Tłum idzie do wielkiego namiotu, aby obejrzeć jakiś film, my się prześlizgujemy bokiem i wchodzimy od razu na teren krematorium. Dalej przepływamy na drugą stronę rzeki, aby zobaczyć Świątynię Wat Arun. Wieczór spędzamy na Khao San Road. Bardzo turystyczne miejsce, wszędzie naganiacze, bary i imprezy. 2/16 |
Autor: | kaya [ 05 Sty 2018 13:41 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
...glodna sie zobilam od tych zdjec Czekam na wiecej! |
Autor: | Canon [ 06 Sty 2018 10:52 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Kolejnego dnia rano wsiadamy w Ubera i jedziemy na Southern Bus Station, aby stamtąd złapać busa do Maeklong. Kierowca miał być za 5 minut, ale miał chyba problem z dojazdem, bo czekalismy ze 20 minut. Miejscowość jest znana z targu, który jest rozstawiony na torach kolejowych i w momencie zwija się, gdy jedzie tamtędy pociąg. Nie warto kupować zorganizowanej wycieczki, bo kosztuje ona około 60 USD. Samemu można to w prosty sposób ogarnąć za około 25 PLN. Autobus jest klimatyzowany, w jedną stronę kosztuje 70 THB (1 THB – 1,10 PLN), a podróż zajmuje półtorej godziny. Na miejsce dojeżdżamy dwie godziny przed przyjazdem pociągu. Mamy więc czas, aby na spokojnie przejść się po bazarze, coś zjeść i zrobić kilka zdjęć zanim przyjadą autokary z uzbrojonymi po zęby w aparaty Azjatami. Stacja kolejowa wygląda tak: Można wypić świeżego kokosa za 20 THB. Dla porównania w Bangkoku ceny wynoszą od 20 do nawet 70. Cały bazar jest pachnący i kolorowy. Można na nim kupić dosłownie wszystko. Na bazarze zakupy robią również miejscowi. Pomimo cen na kartkach można się targować. Z cen owoców schodzą 50%. Na pewno ceny są dla turystów, a miejscowi płacą może 1/3 tej ceny. Z daleka widać, że zbliżają się wycieczki. Z wielką pompą, wieś się bawi… Nie jestem w stanie wyobrazić sobie takiego zwiedzania. Poganiania przez przewodnika, grupę, pory posiłków i program. My nie zrealizowaliśmy ze swojego planu wielu punktów, bo zainteresowało nas coś zupełnie innego i zabrało wiele czasu, część atrakcji odpuściliśmy, bo wydawała się nudna. Najlepszy i tak był ten. Jak się okazało, nasz późniejszy transport. W końcu nadjeżdża, stragany momentalnie się składają, a na torach pojawia się pociąg. Niestety liczba turystów zabiera klimat tego miejsca. Zapewne kiedyś wyglądało to bardziej swojsko, pociąg przejeżdżał szybciej, bez asysty pracownika stacji i nie było morza kijków do selfie. Kilkadziesiąt minut później wraca, historia się powtarza. Azjaci na tory, bazar się zwija, pociąg przejeżdża, bazar się rozwija, Azjaci na tory – wszyscy selfiesticki, obładowani zakupami, jakby mogli to by rzucili się pod koła za dobrym ujęciem. My też się zbieramy, szukamy transportu do Amphawy. Jest tam jeden z największych pływających bazarów. Miało być dużo mniej turystów i lepsze ceny niż w tych, które są zlokalizowane bliżej Bangkoku. Zobaczymy. Towarzystwo na pace uśmiechnięte Nasz wehikuł czasu czeka, żeby uzbierać opłacalną liczbę pasażerów. O nawiew nie musimy się martwić. Lepiej usiąść w głąb pojazdu. Na tyle może i ciekawsze widoki, ale siedzimy przy rurze wydechowej. 15 minut zajmuje nam dojazd do drugiego miasteczka. Od razu kupujemy bilet na ostatni autobus do Bangkoku, żeby wieczorem nie było niespodzianki i przymusowego noclegu nad wodą. Chociaż może to nie jest taki zły pomysł? Tradycyjnie łapiemy różne przekąski i idziemy zwiedzać. Na zdjęciu pieczone banany z makaronem ryżowym. Jemy też coś, czego pochodzenia nie potrafimy określić. Prawdopodobnie jest smażone na tłuszczu, do tego dosyć słodkie i lekko słone. Może ktoś potrafi to zidentyfikować? Gdy z rąk zniknęło jedzenie, dla odmiany postanowiliśmy coś zjeść. Przysiedliśmy na brzegu, gdzie jedzenie zamawia się z łódek. Zapomnieliśmy powiedzieć, że chętnie zjemy coś „no spicy” – wolimy sobie dodać sosu niż zionąć ogniem od samego początku, ale stało się - dostajemy najostrzejszego pad thaia, jaki jestem w stanie zjeść. Do tego jakieś przyprawy w saszetkach. Dobrze, że najpierw spróbowaliśmy. Jakby tego było mało, moja umiejętność jedzenia pałeczkami to takie 3-. Makaron się wywinął i dostałem sosem w oko Przez kilka minut byłem INOP, ale wróciłem do żywch. Lubię ostre, przynajmniej tak mi się wydawało. W Polsce zawsze wybieram pikantne, ale to mnie niemal pokonuje. W akcie desperacji biorę na szybko colę z dużą ilością lodu, pokazuję w karcie zdjęcie, czego chcę i czekam z utęsknieniem na orzeźwienie i ulgę. Za chwilę wielka cola z lodem ląduje na stoliku… jeden łyk, drugi łyk i… k#$% co to jest?! Okazuje się, że pokazałem w karcie colę tom yum, czyli wybitnie oryginalny drink z dużą ilością chilli, który ma być pikantny i wykręcać mordy nawet miejscowym. Po ugaszeniu pożaru kupujemy bilety na rejs łódką po okolicy. Kosztuje on 60 THB za osobę. W sumie dobrze, że troche poszukaliśmy, bo najpierw trafiliśmy na gościa, który chciał 600 THB za osobę i nie szło zejść z ceny. Rejs zajmuje ponad godzinę. Największym zaskoczeniem było to, że po wypłynięciu poza miasto mogliśmy obserwować całe drzewa świetlików. Korony po prostu migotały, jakby ktoś rozłożył na nich lampki choinkowe. Łódka co chwile wyłącza silnik i podpływa pod drzewa. Żałuję, że nie wychodziło to na zdjęciach, bo był to niezapomniany widok. Po całkiem długim kursie musimy coś wrzucić na ząb. Małe kraby wizualnie wydają się nie do przejścia, ale smakują niespodziewanie dobrze. Do Bangkoku wracamy późnym wieczorem. Przystanki powrotne chyba nie obowiązują, bo kierowca wysadza nas gdzieś na stacji benzynowej 5 km od dworca autobusowego. Całe szczęście jest to 5 km w stronę centrum, więc nie jest to dla nas problem. Współpasażerowie protestują, bo chyba mieli przesiadać się na jakiś inny autobus na dworcu. Bierzemy znowu Ubera i wracamy do hotelu. 3/16 |
Autor: | Canon [ 07 Sty 2018 10:25 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Następny dzień to zakupy na Chatuchak Market. Największy bazar na świecie, 13 tysięcy straganów. Koszmar dla mężczyzny, raj dla kobiety. Nie pytajcie mnie, dlaczego nie protestowałem, ale spędzamy tutaj prawie cały dzień. Jeśli coś Wam się podoba to po prostu to kupcie. Nie szukajcie dalej, nie porównujcie cen, bo będzie bardzo trudno wrócić w to samo miejsce. Chyba, że sobie spiszcie numer alejki, sektora, kwadratu. Z powrotem wracamy autobusem, wszyscy się na nas dziwnie patrzą. Turyści jeżdżą tu przeważnie tuktukami, taxi i Uberem, a tu nagle białasy w miejskim. Google Maps świetnie się tutaj spisuje, bezbłędnie prowadzi nas na przystanek i potem pokazuje gdzie wysiąść. Po wejściu zapytaliśmy biletera czy to jest autobus, który chcieliśmy, pokazując wyświetlacz telefonu i znaki w tajskim alfabecie. Pan chyba nie umiał czytać, bo szukał kogoś innego, najlepiej z angielskim, aby nie wprowadzić nas w błąd. Dopiero, gdy wiedział, że jesteśmy w dobrym autobusie, pobrał od nas opłatę za bilet. Rano budzik dzwoni wcześniej niż byśmy sobie tego życzyli. Musimy zdążyć na pociąg o 9:25 do Ayutthaya. Po drodze chcemy coś zjeść. Miejsce do jedzenia znajdujemy dopiero na dworcu. Wyglądem nie powala, ale jest pyszne. Niespiesznie jedząc, prawie spóźniliśmy się na pociąg. Wpadamy minutę przed planowaną godziną odjazdu. No właśnie, planowaną, bo ruszamy 20 minut później. Bilet trzeciej klasy kosztuje 15 THB (1,60 PLN). Nie ma tłoku, bez problemu znajdujemy miejsca siedzące. Okna nie istnieją, dlatego brak klimatyzacji nie jest żadnym problemem. Po drodze co chwilę przechodzi ktoś z owocami, porcjami obiadowymi, warzywami, ciastkami, napojami, pączkami, które można kupić. Na stacji docelowej meldujemy się o czasie i zabieramy się za poszukiwanie sposobu zwiedzania. A jest ich kilka. Można wynająć rower za 50 THB, wynajęcie kierowcy tuk-tuka to zabawa za 200 THB za godzinę, więc od razu ją odrzucamy. Opcja z rowerem wydawała się bezkonkurencyjna, ale znaleźliśmy punkt wynajmu skuterów. Za 150 THB można jeździć cały dzień, do tego dochodzi symboliczny koszt paliwa. Od razu bierzemy. Zwiedzanie zajmuje nam około 5 godzin. Szczerze mówiąc nie wiem, jak jest z prawem jazdy. Czytałem, że przymykają oko na jazdę bez A, gdzie indziej, że trzeba płacić za jego brak, że wystarczy międzynarodowe na B, że nie wystarczy nawet międzynarodowe na A. Jedno jest pewne - trzeba jeździć bardzo uważnie, bo ubezpieczenie może nie obejmować spowodowania wypadku bez ważnego prawa jazdy i możemy się nie wypłacić przez długi czas. Tuk tuki jak z Jetsonów Słonie są w Tajlandii maszynkami do zarabiania pieniędzy. Niestety te z pozoru silne zwierzęta, są mocno eksploatowane i cierpią. Taka atrakcja dla turystów, w trzydziestopięcio stopniowym upale z pewnością nie jest dla nich przyjemnością i moim zdaniem nie warto się do tego dokładać. Wieczorem wracamy już busem, bo pociąg miałby być za godzinę, a i tak nie wiadomo czy przybyłby o czasie. Kierowca busa ma nas wysadzić na dworcu autobusowym, a wysiadamy gdzieś po drodze, bo uznał, że to już czas. Warto pamiętać, że odjazdy z Bangkoku są ze ściśle określonych miejsc, a powroty - te wieczorne mogą zakończyć się w dowolnym miejscu i są zależne od wyboru kierowcy. Biegniemy jeszcze na Chinatown. Do hotelu wracamy tuk tukiem. Po długich negocjacjach z kilkoma kierowcami, udaje nam się zbić cenę z 200 do 80 THB. Przejazd sam w sobie jest atrakcją i szczerze polecam |
Autor: | Canon [ 08 Sty 2018 10:49 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Ostatni wolny dzień w Bangkoku spędzamy w Lumpini Park. Oaza spokoju i dom dla kilkudziesięciu waranów. Wypożyczamy rower wodny i uciekamy od hałasu metropolii. Na terenie parku można bez problemu spotkać te jedne z najgroźniejszych i największych jaszczurek, które obecnie żyją na świecie. Jednak na te leniwe gady trzeba bardzo uważać, powalają uderzeniem ogona, a potem połykają w całości swoją ofiarę, rozpuszczając ją przy tym enzymami i toksycznymi substancjami z organizmu. Wylegują się przy chodnikach, niby nie zwracając uwagi na przechodniów i ludzi, którzy robią im zdjęcia, ale wodzą za nimi cały czas wzrokiem. W parku spędzamy około trzech godzin. Później po raz drugi bierzemy autobus, żeby szybciej się przemieścić. Wpadamy w korek i już prędzej byśmy się przeczołgali. Ale chociaż sobie posiedzieliśmy. Święta można poczuć również w Tajlandii. W wielu miejscach ubrane są choinki, grają zachodnie kolędy i chodzą Mikołaje. Mijamy targ kwiatowy, gdzie tak uznawane i cenione u nas storczyki, tutaj leżą w ilościach hurtowych ścięte na stołach do kupienia za bezcen. Można sobie również kupić banany na kiście. Leniwie przechadzając się po mieście jeszcze raz wpadamy na Khao San Road, aby coś zjeść i pożegnać się z klimatem Bangkoku. 5/16 |
Autor: | lapka88 [ 09 Sty 2018 12:43 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Bardzo fajna relacja i ładne zdjęcia |
Autor: | Canon [ 09 Sty 2018 14:51 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Ostatni poranek w Bangkoku, rano wstajemy, pakujemy się i kierujemy na lotnisko. Dzisiaj żegnamy się z Bangkokiem i lecimy do Hanoi. Najpierw tramwajem wodnym płyniemy do stacji kolejki. Nasze bagaże zyskały nieco na wadze, zapewne po zakupach na bazarze. Moje magnesy na pewno tyle nie ważą... Po drodze ignoruję ostrzeżenie „sir, spicy” i biorę najostrzejsze danie mojego życia. Dochodzę do siebie dopiero po mrożonej kawie. Pomijając pikantność było całkiem niezłe. Na lotnisko przyjeżdżamy dwie godziny przed odlotem. Na check-inie informacja, żebyśmy byli szybko przy bramce, bo ze względu na niskie obłożenie, możemy wylecieć przed czasem. Lubię tą strefę wolnocłową. Gdy przesiadaliśmy się tutaj w locie z Amsterdamu do Taipei w 2016 roku zapamiętaliśmy, że w każdym sklepie można było próbować suszone owoce, różnego rodzaju wafelki i czekoladki. Przed lotem robimy rajd po sklepach, a następnie gonimy do bramki. Nasz Boeing 777-300ER już stoi. Będzie to nasz pierwszy lot tym typem. Obłożenie na pokładzie jeszcze niższe niż na naszym locie do Bangkoku. Wieziemy przede wszystkim powietrze do Hanoi. Zajmujemy miejsca 22 A i B. Obok nas wolne, za nami też i przed nami dla odmiany również. Można się ganiać po samolocie. Jeszcze na wznoszeniu zaczyna się serwis. Znowu ten ciastek kebabowy, mało smaczny. Jestem głodny – biorę dwa. Obsługa na locie neutralna. Widać, że ten krótki odcinek traktują bardziej jak przebazowanie niż lot z pasażerami, w tej kwestii mogłoby być lepiej. Podczas zniżania na skrzydle tworzy się ciekawa kondensacja. W Hanoi lądujemy przed czasem. Opuszczamy benka przez rękaw i z duszą na ramieniu biegniemy do kontroli paszportowej. Z wizą jest jednak problem. Próba przejścia na głupa robi ze mnie głupa i zostaję cofnięty do okienka, gdzie skład się wnioski wizowe. Jedna zagubiona cyfra w numerze paszportu tworzy prawie poprawny numer, a jak wiadomo prawie to wielka różnica. O dziwo wesoły pan, z milionem gwiazdek na ramionach zabiera mój paszport i mówi, że zaraz sprawdzi co dalej. Przypominam mu się po 10 minutach, po kolejnych 10 i jeszcze 10. W końcu muszę zapłacić 25 dolarów za nową wizę. Ani promesa, ani robione pospiesznie zdjęcia paszportowe w Bangkoku mi się nie przydają. Jedyne co potrzeba to zielone banknoty. Plusem tej sytuacji jest ładna wklejka w paszporcie. Odbieramy bagaż, wychodzimy do hali przylotów, kupujemy kartę SIM i dzielnie przedzieramy się przez grono naszych fanów, którzy oferują nam taxi, taxi i jeszcze taxi. Jakoś udaje nam się dotrzeć na przystanek autobusowy, gdzie jeszcze musimy tylko odmówić taxi i vip bus transport premium service. Czekamy 10 minut i jesteśmy w drodze. Po godzinie docieramy do hotelu Summer Place. Idziemy coś zjeść, wybór pada na zupę PHO i makaron smażony z owocami morza. Potem idziemy rozejrzeć się po okolicy i kończymy dzień. Tutaj Pagoda Ambasadorów. Niestety o tej godzinie już zamknięta. Pierwszy poranek w Hanoi to zderzenie z chaosem Wietnamu. Wszędzie klaksony, krzyki, przeciskanie się po chodnikach, po ulicy, odpieranie zawołań sprzedawców. Wyszliśmy z hotelu i poczuliśmy zagubienie wśród pędzących w każdym kierunku skuterów. Gdy ktoś oczekuje, że na chodniku poczuje się bezpiecznie, myśli, że zielone światło dla pieszych służy do zezwolenia na przekroczenie ulicy, a te pasy na jezdni, które u nas oznaczają przejście dla pieszych do tego służą, to grubo się myli. Dwie zasady poruszania się po hanojskiej ulicy to: nie ma zasad, większy i głośniejszy ma pierwszeństwo. Zadziwiająco szybko dostosowujemy się do panujących tu zasad, lecz ulicę nadal przekraczamy z zamkniętymi oczami i czujemy się mimo wszystko lekko zagubieni. Nie o komfort tu jednak chodzi, jadąc 9000 km od domu. Szybko uczymy się, jak wtopić się w tłum. Stare miasto w Hanoi jest pełne niespodzianek i kontrastów. Niezliczone narożne knajpki z jedzeniem, stragany z owocami, sklepy ze wszystkim co można sobie zapragnąć, tworzą niepowtarzalną atmosferę, a dla nas poczucie, że jesteśmy w miejscu bardzo odległym nie tylko geograficznie, ale i kulturowo. W kątach ukryte są małe świątynie, podwórka i zakamarki, do których warto wejść i odkryć coś nowego. Tutaj pośpiech nie popłaca, warto się zatrzymać i popatrzeć na rzekę ludzi i skuterów, które nas mijają. Gdy jesteśmy głodni, stawiamy na sajgonki. Zamawiamy i błyskawicznie wciągamy pyszne smażone kalorie. Ale... ... dopiero po chwili zauważamy te pysznie wyglądające, nieznanego pochodzenia kąski. W myślach modlimy się, aby to nie one grały pierwsze skrzypce w przed chwilą zjedzonej przekąsce. Nie ma co długo myśleć, lecimy dalej przed siebie. Dzisiaj chcemy przejść się po mieście, bez większego planu. Poczuć ten chaos, a jednocześnie być z boku. 6/16 |
Autor: | Canon [ 10 Sty 2018 12:02 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Pogoda w Hanoi sprzyja spacerom. Temperatura wynosi około 22-25 stopni. Wilgotność pozwala oddychać. Północ kraju przygotowuje się na jesień. Od połowy grudnia nad miastem zalegają chmury z deszczem. My załapaliśmy się na okres przejściowy pomiędzy gorącym latem, a chłodną jesienią. Powoli zbliżamy się do Jeziora Hoan Kiem (Jezioro Zwróconego Miecza). Kiedyś w jeziorze żył żółw, który podarował rybakowi miecz z nadzwyczajnymi mocami. Rybak użył go do walki z Chińczykami podczas okupacji. Dzięki temu pokonał dynastię Ming, a Wietnam stał się wolnym krajem. Nad jeziorem przebiega czerwony most, który prowadzi do świątyni. Na środku jeziora znajduje się Świątynia Nefrytowej Góry. W pobliżu budynek poczty, gdzie można zaopatrzyć się w znaczki. Pocztówki najlepiej kupić w Starym Mieście. Cena nie powinna przekroczyć 5000 VND. Nasz spacer wiedzie dalej pod pomnik Ly Thai To - założyciela Hanoi. Zaglądamy też do dzielnicy francuskiej. Mijamy budynek opery. Chodniki są tutaj szerokie i wolne od motorów. W końcu można swobodnie spacerować bez ciągłego odwracania głowy i skokom w bok, aby ustąpić przejeżdżającym skuterom. Tradycja łączy się z nowoczesnością na każdym rogu nowego Hanoi. Powoli zatczamy koło i ukazuje nam się Katedra Świętego Józefa. W tym miejscu polujemy też na coś do jedzenia. Na stole ląduje Bun Cha. Pyszny wywar z wołowiną, sajgonki i makaron ryżowy z chilli. Szybko zastaje nas wieczór, a to oznacza, że zbliża się godzina naszego spektaklu. Postanowiliśmy liznąć nieco dawnej kultury Wietnamu i udać się do teatru lalek na wodzie. Są dwa. My wybieramy ten starszy, który zlokalizowany jest po północnej części jeziora. Bilety kupujemy rano w kasie. Dopiero po wejściu na salę okazuje się, że dostaliśmy miejsca w pierwszym rzędzie. Nasz strój mocno odbiega od teatralnego, jednak wtapiamy się w tłum. Wszystko trwa 45 minut, kosztuje około 15 zł. Bardzo ciekawe doświadczenie i na pewno warto pójść, gdy mamy wolny czas. Sztuka jest grana kilka razy w ciągu dnia. Przedstawienie opowiada o codziennym życiu wietnamczyków, o legendach. Do tego można posłuchać granej na żywo muzyki i śpiewów. Wszystko w języku wietnamskim, więc jak ktoś nie zna języka to może sobie opowiedzieć własną historię |
Autor: | flower188 [ 12 Sty 2018 14:54 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
jestem ciekawa dalszego ciągu! zwłaszcza o Phu Quoc - w drugiej połowie listopada byliśmy w Wietnamie i kraj nas zauroczył, a wybieraliśmy właśnie między Phu Quoc a Mui Ne. Postawiliśmy na to drugie miejsce ze względu na więcej atrakcji w okolicy. Czy Phu Quoc warto obrać za cel przy okazji kolejnej podróży? |
Autor: | Canon [ 13 Sty 2018 13:10 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Dzisiaj po krótkiej przerwie od postów zabiorę Was w bardzo ładne, ale skażone przez masową turystykę miejsce. Myślę, że te dwa dni można spędzić było ciekawiej i z dala od tłumów, ale nie zawsze wszystko chce się planować samemu. Wrogo nastawieni do wszelkich form zwiedzania zorganizowanego, łamiemy się i wykupujemy dwudniową wycieczkę na Ha Long Bay. Wyjeżdżamy wcześnie rano z Hanoi, aby po prawie 4 godzinach dotrzeć do zatoki bogatej w różne formacje skalne. Dużo ludzi, dużo turystów, komercja. Mimo wszystko warto, dla samych widoków. Wcześniej nie znalazłem informacji na temat przelotów nad zatoką, co byłoby z pewnością wielką atrakcją dla nas. Na miejscu godzinny lot dla jednej osoby kosztuje 99 dolarów. Za odpowiednio dodatkową opłatą można wsiąść na pokład już na lotnisku HAN. Więcej szczegółów niestety nie znam, ale myślę, że jest to opcja godna uwagi. Dojeżdżamy do portu, wchodzimy na statek. Mieści się w nim 17 kabin dwuosobowych. Każda wyposażona jest w balkon, łazienkę i klimatyzację. Czyściutko, pachnąco, aż szkoda, że tylko jedna noc. Pogoda nie rozpieszcza, jest zachmurzenie całkowite. Polecano nam zabrać "winter clothes", ale doszliśmy do wniosku, że co dla nich jest winter, dla nas jest OK. I dobrze. Długa bluza dresowa była w sam raz. Jak widać - zatoka jest silnie eksploatowana przez różne firmy. Ceny wycieczek kształtują się od 30 dolarów za jeden dzień do 280 za dwa dni. Wszystko zależy od wielkości statku, wyposażenia i jakości jedzenia. Podczas rejsu mamy szansę chwilę popływać kajakami. Spokojnie mogłaby to być samodzielna atrakcja na cały dzień. Nocą się wypogadza i możemy sobie poleżeć na leżakach, obserwując gwiazdy i popijać piwko. Nowy dzień zaczyna się wcześnie rano. O 7 śniadanie i płyniemy do jednej z jaskiń. Pogoda zapowiada się dobrze, pod koniec wycieczki prawie całkowicie się wypogadza. Jasknia, którą odwiedzamy jest tworem typowo pod turystów. No trudno. Jednak ładnie podświetlone formacje skalne prezentują się całkiem w porządku. W środku spędzamy godzinę. Na powierzchni wita nas piękna pogoda. Na koniec jeszcze szybki obiad i z żalem żegnamy się z tym miejscem. Następnym razem będziemy próbowali zorganizować coś na własną rękę i przynajmniej 3 dni popływać w miejscach, gdzie statki wycieczkowe nie zaglądają. Wracamy do Hanoi. Jest niedziela wieczór. Miasto imprezuje. Połowa centrum wyłączona z ruchu. Wokół jeziora zbierają się ludzie w grupy, grając w zośkę, ścigając się na deskorolkach, układając wieże z drewnianych klocków. Atmosfera jest niepowtarzalna. Nieznajomi, dzieci z dorosłymi, bawią się, jakby znali się kilka lat. Swoją drogą, ktoś wie jak nazywa się ta gra, żeby kupić ją w Polsce? W Wietnami było to Aha Blocks. Poniżej Urząd Miasta Hanoi. Okazało się, że tego samego dnia w południe otwarto pierwszy McDonald's w Hanoi. Po wyglądzie okolicy skąpanej w konfetti, kwiatach i balonach, sądzę że musiała być niezła impreza. Wydarzenie warte odnotowania i spróbowania. 8/16 |
Autor: | lapka88 [ 14 Sty 2018 12:59 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Ta gra to zapewne Jenga |
Autor: | Canon [ 14 Sty 2018 13:29 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
No właśnie nie Jenga, bo te klocki są o wiele cieńsze i dłuższe Lecimy dalej. Dzisiejszy dzień będzie bardziej intensywny. Odpoczęliśmy dwa dni na statku, dlatego teraz dużo chodzenia, zwiedzania, a na końcu będziemy uważać, żeby nie przejechał nas pędzący pomiędzy domami pociąg. Zwiedzamy, spacerując. Jazdę taksówkami i środkami komunikacji publicznej ograniczamy do minimum. Dlatego też pieszo pokonujemy 3 km zanim dotrzemy do pagody Tran Quoc. A gdy już do niej wchodzimy, okazuje się, że jest czynna jeszcze przez pół godziny. Najstarsza pagoda w Hanoi, położona na Jeziorze Ho Tai. Lecimy dalej. Po drodze mijamy ruchome stragany z kwiatami. Zaglądamy też do Świątyni Niebieskiego Strażnika, która znajduje się na naszej trasie do mauzoleum Ho Chi Minha. Po drodze o mało nie wpadamy pod koła... no właśnie. Pogrzebu? Chwilę później docieramy do pałacu prezydenckiego. I w końcu pod miejsce bardzo ważne dla wielu Wietnamczyków. Niestety mauzoleum jest zamknięte, a sam Ho Chi Minh w sanatorium w Moskwie, gdzie jego zwłoki są konserwowane, aby niedługo ponownie można je było pokazać obywatelom. Teren dookoła jest ogromny i wyłączony z ruchu. Szybko się zmywamy i odwiedzamy kolejny punkt - One Pillar Pagoda. Podobno jest to miejsce, gdzie pary które długo starają się o dziecko mogą przyjść i poprosić o upragnione potomstwo. My jesteśmy tutaj w celu jedynie turystycznym Nasza droga powrotna w okolice starówki prowadzi obok ambasady RP. Łatwo ją zlokalizować, bo na ogrodzeniu wisi wiele zdjęć popularnych miejsc z naszego kraju. Z dzisiejszej perspektywy, ta tablica się trochę przeterminowała. W końcu docieramy do Świątyni Literatury. Kompleks z 1050 roku służył kiedyś do kształcenia urzędników państwowych. My przychodzimy tutaj w czasie świętowania zdanych egzaminów. Dookoła świątynię otacza zielony ogród. Z wielkim żalem opuszczamy mury świątyni i idziemy na ulicę, gdzie każdego dnia przejeżdżają pociągi do dworca kolejowego w Hanoi. Niestety tego dnia pociąg przejeżdża już po zachodzie słońca, dlatego wrócimy tutaj później. Trafiamy na ulicę, która specjalizuje się w sprzedaży ozdób świątecznych. Cała świeci lampkami choinkowymi i brzmi zachodnimi kolędami. Nie dopuszczamy głodu i po zapachu wchodzimy do małego, rodzinnego baru. Za chwilę wracamy na tory, aby zobaczyć przejazd pociągu. Atrakcja nie jest tak popularna jak tajski Maeklong, jednak znaleźli się chętni do prowadzenia kawiarni na środku drogi. Już z daleka słychać jak nadjeżdża. Ani trochę nie zwalnia, używając sygnału dźwiękowego z taką samą częstotliwością jak kierowcy skuterów. Dużo większy, dużo cięższy i wiele głośniejszy niż na bazarze w Tajlandii. Z tym już nie ma żartów. Trzeba być bardzo ostrożnym, bo pociąg jedzie z prędkością około 50 km/h i nie zamierza zwalniać. Wracając do hotelu zaglądamy do marketu, gdzie kolekcjonerzy puszek i butelek Coca Coli byliby zadowoleni i mieliby w czym wybierać. |
Autor: | krystoferson112 [ 14 Sty 2018 14:00 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Bombowa relacja, super się czyta. |
Autor: | Canon [ 15 Sty 2018 10:27 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Ostatni dzień w Hanoi to czas na zrobienie zakupów. Później nie będzie już okazji do spotkania równie niskich cen, dlatego kręcimy się jeszcze po starej części miasta. Polecany przez obsługę z hotelu bazar Cho Dong Xuan to ogromna hala targowa nastawiona na sprzedaż bardziej hurtową niż detaliczną. Ceny można zbić nawet o 70%, ale naszym zdaniem były one i tak wyższe niż na mieście. Trudno tu jednak robić zakupy. Jest bardzo ciasno, duszno, dlatego szybko uciekamy. Okazuje się, że bardziej skorzy do negocjacji są sprzedawcy w mieście. Jest tam również większy wybór pamiątek i można uzyskać korzystniejsze ceny. Kupujemy ostatnie wypełniacze i zwiększacze wagi naszego bagażu i idziemy się przejść, korzystając z ładnej pogody, która pierwszy raz od tygodnia zawitała nad Hanoi. Jeszcze tylko budynek poczty i wracamy do hotelu po bagaże. Z Hanoi wyjeżdżamy późnym wieczorem w stronę lotniska. Meldujemy się w hotelu, aby kolejnego dnia z samego rana polecieć na Phu Quoc. 10/18 |
Autor: | malgo1987 [ 16 Sty 2018 12:00 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Bardzo fajna relacja Mam pytanie odnośnie rejsu po zatoce Ha Long - Wasz statek wygląda fajnie, pamiętasz może, jak się nazywał i ile płaciliście? Bookowaliście w jakiejś agencji w Hanoi? Lecimy w marcu i cały czas się zastanawiam, czy zrobić rejs, czy może coś innego, np. Nin Binh, bo takie formacje skalne widzieliśmy już w kilku krajach Azji. |
Autor: | Canon [ 16 Sty 2018 23:12 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
-- 16 Sty 2018 22:12 -- malgo1987 napisał(a): Bardzo fajna relacja Mam pytanie odnośnie rejsu po zatoce Ha Long - Wasz statek wygląda fajnie, pamiętasz może, jak się nazywał i ile płaciliście? Bookowaliście w jakiejś agencji w Hanoi? Lecimy w marcu i cały czas się zastanawiam, czy zrobić rejs, czy może coś innego, np. Nin Binh, bo takie formacje skalne widzieliśmy już w kilku krajach Azji. Dzięki wszystkim za miłe słowa, aż chce się pisac Rezerwowaliśmy przez Internet https://www.halongbaytours.com . Na papierach mieliśmy tę firmę https://www.bluedragontours.com. Płaciliśmy 250 USD za dwie osoby. Wiem, drogo. Na pewno da się znaleźć taniej i może lepiej. My nie chcieliśmy biegać po Hanoi i szukać wycieczki, porównywać cen, a na koniec i tak zapłacić 120 USD za wypas albo 280 USD za biedę. Czysta loteria. Jeśli drugi raz miałbym pojechać na taką wycieczkę zorganizowaną to uderzyłbym do tej samej firmy, bo przewodnik był przesympatyczny, jedzenie było dobre, było na statku czysto i jedyny minus to za krótki czas na kajakach. -- 16 Sty 2018 22:12 -- Budzik dzwoni o 4:30. Wkładamy zapałki w oczy i ruszamy na lotnisko. Transfer z hotelu miał czekać o 5:00, ale nie możemy nikogo znaleźć. W końcu zauważamy, że ktoś śpi w lobby przed telewizorem. To nasz kierowca. Widać, że ta pobudka nie była mu na rękę. Jedziemy w stronę terminala krajowego. Mijamy go... i jedziemy dalej. Chyba jeszcze kierowca nie wyszedł z objęć Morfeusza. Po chwili dojeżdżamy, żegnamy się i idziemy szukać odprawy VietJetAir. Mój ulubiony moment w każdej relacji, czyli wątek lotniczy Dzisiaj lecimy z Hanoi na wietnamską wyspę Phu Quoc. Podobno rajska, nietknięta ludzką ręką, dziewicza kraina. To się okaże... Terminal krajowy nowoczesny i zadbany, kilka sklepów z europejskimi cenami nie zachęca do zakupów. Lotnisko powoli budzi się do życia. My również. Trochę się obawiamy, że lot może być opóźniony, bo niestety VJ znany jest z wielogodzinnych opóźnień i braku podstawowej opieki nad pasażerem w sytuacjach nieregularnych. Jednak nas nic niemiłego nie spotkyka i na pokład wsiadamy na czas. Nasz lot jest obsługiwany przez A321, dziewięciotysięcznego wyprodukowanego Airbusa. Jedyne czym się wyróżnia na tle pozostałych to malowanie. W środku jest dokładnie taki sam, bez złotych paneli nad głowami i bez kryształowych żyrandoli. Zajmujemy miejsca w 30 rzędzie. Krótkie kołowanie i jesteśmy na pasie. Po starcie zaczyna się serwis. Przy rezerwacji biletu można było zakupić ciepłą porcję i wodę za 2 USD. Tak też zrobiliśmy i podczas serwisu wygłodniali czekaliśmy na jedzenie. W międzyczasie przejrzeliśmy menu. Wybór jest imponujący, no ale naszej paszy nie ma. Upominamy się u załogi. Twierdzą, że nic na ten temat im nie wiadomo, ale za kilka minut dostajemy małe kaserolki z makaronem, kurczakiem i jajkiem. Ku naszemu zdziwieniu porcja okazała się być całkiem niezła. Na pewno lepsza niż pierogi w Qatarze i tańsze niż kanapki na terminalu. Nasz lot trwał w sumie 1:45 h. Mijamy niezwykły układ chmur. Rozlewiska nad Kambodżą. I małe obłoki rozsiane po niebie. 20 minut przed lądowaniem rozpoczynamy zniżanie. Gładko lądujemy na pasie 10. Terminal na wyspie jest cały czas rozbudowywany. Samo lotnisko zostało otwarte w 2012 roku i od tamtego czasu obsługuje ruch turystyczny na wyspie. W drodze do hotelu przejeżdżamy przez stary port lotniczy. Prawdopodobnie nie obsługiwał dużych samolotów. Infrastruktura jest dosyć zniszczona, a pas służy obecnie jako droga publiczna. Do hotelu dojeżdżamy przed południem i w końcu możemy odetchnąć od gwarnego Hanoi. |
Autor: | tomwie [ 17 Sty 2018 08:24 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Super relacja. Dzieki |
Autor: | lapka88 [ 17 Sty 2018 11:47 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Więcej, więcej |
Autor: | Canon [ 17 Sty 2018 17:13 ] |
Temat postu: | Re: Tam gdzie pieprz rośnie - Wietnam i Tajlandia (11-12.201 |
Naszym małym rajem był resort The Garden House. Wciśnięty w głąb od drogi, 10 minut skuterem od plaży. Z dużymi, nieźle wyposażonymi domkami. Oprócz nas tylko kilkanaście osób, rzadko kogoś spotykaliśmy. Na basenie czasem ktoś siedział, zazwyczaj było pusto. Obsługa przemiła, jedzenie niezłe. Cena za noc lepsza niż poza sezonem nad polskim morzem. Przez pierwsze dwie noce mieliśmy cichego lokatora na tarasie, który przestawał być cichy nad ranem i budził nas o 5:50. Następnego dnia był chyba na obiad, bo więcej go nie spotkaliśmy. 6 dni na wyspie upłynęło nam na lenistwie i odrobinie zwiedzania. Przeważał jednak plażing. Co mogę powiedzieć o wyspie. Cała się buduje, daleko jej do dziewiczych plaż, aby znaleźć coś bez ludzi trzeba się naszukać i najeździć skuterem przez różne dziwne miejsca i krzaki. Raz podczas takiego szukania spotykamy nawet makaki. Jednego wieczoru skoczyliśmy do stolicy wyspy Duong Dong. Bardzo turystyczne miejsce. Nocny market również mało swojski. Długo szukaliśmy jedzenia, żeby omijać szerokim łukiem pułapki na turystów, ale się udało. Więcej do miasta nie wróciliśmy. Następnego dnia jedziemy skuterem do wodospadu Suoi Tranh. Krótko - nie warto. Jeśli ktoś ma ochotę na kilometrowy spacer po kamieniach przez las, to jak najbardziej można rozważyć. My nastawiliśmy się na coś więcej i nas nie urzekło. Phu Quoc to właśnie to miejsce, gdzie pieprz rośnie. W końcu docieramy do tytułowego miejsca relacji. Znaleźć tutaj można wiele plantacji. Nie ma problemu z wejściem i zrobieniem zdjęć. Czasami stoi też ktoś i sprzedaje pieprz w paczkach. Nie wiem jak z cenami, czy są atrakcyjne czy nie. Paczkę 500 g można kupić za 100 000 dongów. Ale zielona i gorąca wyspa to także świadek strasznych wydarzeń. Kolejnym przystankiem były więzienia Coconut Tree Prison. Amerykanie przetrzymywali tutaj Wietnamczyków podczas wojny, poddając ich wyszukanym i wyjątkowo nieludzkim torturom. Wejście na teren muzeum jest darmowe. Zaraz obok obiektu jest droga, która prowadzi do plaży Khem. Kilka razy mieliśmy zawracać, bo im dalej w las tym gorzej. Mało co nie wylądowaliśmy na glebie, ale dzielnie się trzymaliśmy skutera. Było warto. Dojechaliśmy do plaży, na której nikogo innego nie było. Mieszkała tutaj tylko jedna rodzina, prowadząca knajpkę. Ceny jednak bardziej niemieckie niż wietnamskie. Spędzamy tutaj resztę dnia. Po drodze do hotelu zahaczamy jeszcze o słynną Sao Beach. Podobno najładniejsza plaża na wyspie. Okazała się pełna knajp, parasoli i naganiaczy. Gdyby nie cała infrastruktura to może byłoby to urokliwe miejsce. W dodatku ukradli nam tutaj kask, nie był zamknięty co prawda w schowku, no ale... Na następny dzień rano postanawiamy poszukać innej plaży. Zajęło nam to dobre półtorej godziny. Kilka razy odbijaliśmy się od szlabanów, okrzyków "No, sir, no!" i "No beach". Ale w końcu się udało. Mało ludzi, czysta woda i dużo słońca. Idealne połączenie. Jedna z lepszych dróg dojazdowych na plażę. Pyszne.pl - za równowartość 2 zł możemy zjeść pysznego i soczystego ananasa, który jest obierany na naszych oczach. Do wyboru było również mango, małe arbuzy i banany. Bardzo fajna knajpka przy plaży Ong Lang. Prowadzona przez rodzinę, która chyba w niej mieszka. Praktycznie brak ruchu, bo obok stoi dużo większa, ale ceny również dwukrotnie wyższe. 12/16 |
Strona 1 z 2 | Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni) |
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group http://www.phpbb.com/ |