Autor: | TikTak [ 27 Wrz 2015 22:34 ] |
Temat postu: | Szwecja A.D. 1987 |
Cieszę się z możliwości podróżowania po świecie i wydaje mi się, w pełni z tego korzystam. Ile razy jednak przekraczam granicę, jak jakaś mantra, powraca wspomnienie pierwszego wyjazdu z własnym paszportem. To forum budżetowego turysty a wyjazd w 1987 do Szwecji był budżetowy maksymalnie, więc - wybaczcie wspomnienia. Najczęściej odmienianym wówczas przez wszystkie przypadki słowem w prasie, radiu i telewizji była "Pieriestrojka" a niejaki "Walesa" stał się na dobre bohaterem Europy. Lista Przebojów Programu 3 PR rozkwitła w pełni i przeżywała swoje najlepsze lata ale szara rzeczywistość była naprawdę szara. Byłem po IV roku studiów i właśnie się ożeniłem. Owszem, miałem już pewne sukcesy. Miesiąc temu udało mi się kupić telewizor, gdy komitet kolejkowy uznał zgodnie, że próbujący wepchać się osobnik z legitymacją milicjanta nie znajdował się na liście stojących i ostatni (no, może prawie ostatni) egzemplarz przypadł w udziale MNIE. Cieszyła też niezmiernie meblościanka, zdobyta, gdy długo oczekujący na dostawę tłum powalił parkan wokół sklepu meblowego a ja nie ległem przy tej okazji pokotem, jak część zmęczonych nocnym oczekiwaniem osób, tylko szczęśliwie, jako jeden z pierwszych dobiegłem do okienka kasowego. Tymczasem od kolegów z liceum, którzy w okresie stanu wojennego w taki lub inny sposób trafili na zachód dochodziły wiadomości opisujące ich rzeczywistość żywo kontrastującą z naszą. Paszportów w domu jeszcze nie można było mieć, ale ich otrzymanie nie było już tak niedosiężne jak jeszcze kilka lat temu. Niestety, coraz bardziej widoczne stawało się to, że choć nasza władza byłaby skłonna w końcu popuścić cugli to tak kusząca "zagranica" wcale nas nie chce. Z nieznanych powodów kolega działający w samorządzie studenckim zaproponował mi wyjazd na praktykę w ramach wymiany międzynarodowej. Do Szwecji. Nasze organizacje studenckie za wszelką cenę chciały być prawdziwe, samorządne i demokratyczne, zgodnie z obowiązującymi trendami. Nawiązanie współpracy z podobnymi im instytucjami za granicą zdawało się legitymizować te jak najbardziej pożądane obecnie cechy. Niewiele myśląc, chętnie przystałem na propozycję. Wkrótce zostałem wyposażony w paszport ze stemplem "Służbowy" i z adnotacją, iż jego ważność upływa za 6 miesięcy. Kolejka po wizę w szwedzkiej ambasadzie nie była taka straszna, jak opowiadano. Zostałem przyjęty w tym samym dniu, w którym do niej trafiłem. Uzbrojony w stosowne zaproszenie na praktykę w AB Sjobo Bruk nie spotkałem się też z odmową przyznania mi prawa do odwiedzin w Królestwie Szwecji i szczęśliwie wróciłem z Warszawy do domu. Powoli zaczęło mi świtać, dlaczego nikt inny nie złapał wcześniej tego, jak mi się wydawało, atrakcyjnego kąska. PIENIĄDZE. Bilet na prom tani nie był, ale w końcu bez przesady. Gorzej z pobytem. Z dokumentów, jakie do mnie w końcu dotarły od organizatorów praktyk wynikało, że wikt i opierunek trzeba sobie na miejscu opłacić. Dolarów kupować ani tym bardziej wywozić z Polski nie było wolno. Na szczęście, wobec podróżujących służbowo, a praktyka studencka została tak sklasyfikowana, zastosowano pewne ulgi. Już po kilku tygodniach starań, po dwóch podaniach i zdobyciu paru zaświadczeń otrzymałem zgodę na zakup i wywóz 10 USD. Kwota była znaczna, prawie cała moja miesięczna pensja na uczelni, gdzie właśnie rozpocząłem pracę. Siła nabywcza na zachodzie Europy - podobnie jak dzisiaj, czyli będzie ze 30 zł III (IV?) RP. Trzeba było sobie jakoś radzić. Tata popełnił kiedyś przestępstwo karno-skarbowe przyjmując zapłatę za sprzedawane mieszkanie w dolarach. Teraz znowu wkroczył na drogę występku, wręczając mi pochodzący z przestępstwa banknot pięćdziesięciodolarowy ze słowami - "Masz, synu jakby co". Nielegalne pieniądze ukryłem w bagażu. A było gdzie. Ponieważ na obcej ziemi miałem przetrwać ok. 30 dni praktycznie bez wynalazku Fenicjan, zabrałem wszystko, co trzeba do jedzenia, z nadzieją, że ze zdobyciem dachu nad głową jakoś sobie poradzę. Najwięcej miejsca zajęło 15 bochenków chleba. Reszta była mniej kłopotliwa, ale i tak plecak i dwie walizy były ciężkie jak nie wiem co. Początkowo nie stanowiło to żadnego problemu - do pociągu zostałem odstawiony i zapakowany przez rodzinę. Pierwsze kłopoty pojawiły się na peronie w Świnoujściu. Zatem dotarłem do Świnoujścia. Na chodniku stały dwie walizy wypełnione żarciem, jedna czerwona, druga czarna, a port był w zasięgu wzroku. Złapałem je i ruszyłem w stronę terminala. Ja ruszyłem ale one nie! Plecak ze stelażem marki "Polsport" z zawartością podobną do reszty bagażu stanowił najwidoczniej nadbagaż. Zostawiłem jedną walizkę, tą czerwoną, na chodniku a dwa pozostałe toboły przeniosłem dwadzieścia metrów dalej i zawróciłem po resztę. Potem wszystko powtórzyłem, dla odmiany najpierw zostawiając czarną. Żeby było sprawiedliwie. Zauważyłem pewne zainteresowanie moją osobą wśród przechodniów i zrobiło mi się trochę wstyd. Jednak ceny taksówek na pobliskim postoju były obliczone niestety na "turystów dewizowych" albo tzw. "powracających" a propozycja zapłaty za kurs w złotówkach została przyjęta przeciągłym i milczącym spojrzeniem Pana Taksówkarza podsumowanym stwierdzeniem: "eee, nie jadę...". Po przebyciu kolejnych dwudziestu metrów postanowiłem trochę odegrać się na moich walizkach i zmęczony, rozsiadłem się na nich. Gdy tak regenerowałem nadwątlone siły, tępo gapiąc się na łunę właśnie zachodzącego Słońca - na jej tle pojawiło się rozwiązanie walizkowego problemu. Rudy jak marchewka nastolatek nadjeżdżał klekocząc źle przykręconym błotnikiem roweru marki "Jubilat". Też taki miałem w domu, tylko trochę przerobiony, bo zawias w ramie rozleciał się i trzeba było zespawać go na stałe. A zamiast słowa "Jubilat", umieściłem napis "Struś" - żeby rower był bardziej charakterystyczny a co za tym idzie, mniej podatny na kradzież. - Hej, kolego, chcesz zarobić parę złotych? Rowerzysta był na tyle zaskoczony propozycją, że zanim zastanowił się czego od niego chcą i czy mu z tym po drodze, już prowadził rower z jedną walizą opartą o ramę a drugą, podtrzymywaną przeze mnie - na bagażniku. Gdy dochodziliśmy do budynku portowego, piegi na policzkach mojego towarzysza zniknęły. Czerwony ze zmęczenia przyjął z zadowoleniem zapłatę i zniknął czym prędzej. Podróż promem była rzeczą nową i jej perspektywa stwarzała coś w rodzaju tremy. Jednak nie było czego się obawiać. Okazało się, że cała sztuka polegała na tym, żeby znaleźć sobie jakiś, w miarę wygodny kąt, w którym możnaby pospać do rana. Takich, jak ja, oszczędzających na kabinie było pełno, zatem nie czułem się zakłopotany. Kręcąc się po pokładzie zawarłem znajomość z dwoma rówieśnikami. Podróżowali wspólnie. W przeciwieństwie do mnie, byli pewni siebie oraz wiedzieli wszystko co i jak. Nic dziwnego, przez Bałtyk pływali kilka razy w roku - ich rodzice pracowali w polskiej placówce dyplomatycznej. Za ich namową wstąpiłem do pokładowego baru na kolację. O mało nie skończyło się to całkowitym załamaniem mojego budżetu, już na starcie wyprawy. Miałem jednak szczęście. Siedzącej obok pasażerce potrzebne były złotówki do wniesienia jakiejś urzędowej opłaty. Ponieważ kantor pokładowy stosował zbójeckie kursy wymiany, zaproponowała mi odsprzedaż posiadanych koron. Wczesnym rankiem wyokrętowałem się w Ystad. Tym razem sytuacja była naprawdę poważa. Wprawdzie odprawa celna przebiegła bezproblemowo, ale stojące znowu na chodniku walizy przyprawiały o rozpacz. Do miasta, gdzie powinien być przystanek autobusowy kaaawał drogi. Rozejrzałem się z nadzieją, czy nie nadciąga jakiś, tym razem szwedzki rowerzysta. Jednak wiadukt przede mną pnący się dziesiątkami schodów w górę pozbawił mnie ostatnich złudzeń. Gdy stosując wypróbowaną w Świnoujściu technikę "tam i z powrotem" mijałem pierwszy zakręt schodów, nagle, ni stąd ni zowąd, wyrósł obok mnie jakiś dziwny człowieczek. Wystrojony w kusą, skórzaną kurteczkę, krawat i przyklejony uśmieszek, bez bagażu, nie pasował do mijających mnie pasażerów promu. - A witam, witam, idzie pan do miasta?, zwrócił się do mnie. - Tak, potwierdziłem raczej oczywistą rzecz. - A to świetnie, świetnie. Mogę pokazać którędy, zaoferował. Jakby tego było mało, złapał za walizy. Sapał, pocił się ale, pomimo moich obiekcji, taszczył wytrwale mój bagaż. Nie tracił przy tym animuszu tylko nieustannie perorował, coraz to wypytując mnie o co się tylko dało: skąd, dokąd, po co mi aż tyle bagażu, jak się podróżuje, itd. itd. Szczęśliwy z powodu otrzymanej od losu niespodziewanej odsieczy, niewiele się zastanawiając, wdałem się w rozmowę. Droga do przystanku minęła nadspodziewanie szybko. Gdy walizki spoczęły obok ławki dla czekających na autobus, mój nowy znajomy stwierdził, że czym prędzej musi się pożegnać, bo czeka go pilny telefon i nieomal biegiem ruszył w swoją stronę. Rozsiadłem się na ławce i delektując porannym słońcem, próbowałem poradzić sobie z wyrzutami sumienia. Tak, stanowczo za mało wdzięczności okazałem za bezinteresowną i jakże cenną dla mnie pomoc. Moje rozterki nie trwały długo. Kilka minut później na przystanek zajechało wielkie, ciemnozielone Volvo. Zahamowało z piskiem opon. Dwóch umundurowanych osiłków bez słowa zapakowało mnie i moje walizy do środka, trzeci, jeszcze gdy domykały się drzwi auta dodał gazu. Samochód pochylając się na zakrętach pędził poza miasto ... |
Autor: | Anonymous [ 28 Wrz 2015 09:54 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Mam nadzieję, że nie każesz długo czekać na ciąg dalszy tej pasjonującej opowieści. ![]() Aż sam sobie przypomniałem swój pierwszy wyjazd na mityczny "zachód", w marcu 1988 roku. Warto przypomnieć , że obowiązywały wtedy dwa rodzaje paszportów, wydawanych przez Milicję Obywatelską. Niebieskie na tzw KDL "demoludy" i czerwone , ważne na "wszystkie kraje świata." Ten drugi nie tak łatwo było uzyskać i trzeba go było zwrócić na komendzie MO po powrocie. Mogli go póżniej wydać, albo i nie. Zależy co wpisali w kartotece delikwenta. Jedyne dwa miejsca "na zachodzie", gdzie można było pojechać bez wizy to była Austria i Berlin Zachodni. Do innych krajów najprościej było wykupić wycieczkę autokarem w nielicznych wtedy biurach podróży.Skorzystałem z oferty takiego biura podróży w Katowicach i wykupiłem 3 dniówkę do Hamburga. Cena była zawrotna. PLN+ marki { DM]. Ale załatwiali wizę, a to było najważniejsze. Po kilkunastu dniach oczekiwania ,siedziałem już w starym Jelczu i jadę "do raju". ![]() Już w Katowicach ten leciwy pojazd był prawie pełny. Następni emigranci/ przesiedleńcy { bo przecież nie turyści ![]() Jeszcze parę godzin jazdy i jest Hamburg. O szoku jakiego doznaliśmy wszyscy, widząc jak tam to wygląda , nie ma co pisać. Bajka i raj na ziemi. ![]() Autobusy wracały do Polski kompletnie puste. Często nawet kierowcy zostawali, i nie miał kto "odholować" rzęcha do Polski po następnych. ![]() Jedna noc spędzona w najtańszym hoteliku na St.Pauli [ dodatkowy szok, bo to przecież "rozrywkowa" dzielnica ![]() Następnego dnia, za ostatnie DM, kupiony bilet kolejowy do Friedland [największy wtedy obóz przejściowy w RFN dla uchodżców/ przesiedleńców]. Zobaczyłem pierwszy raz, jak wygląda normalny europejski pociąg. ![]() Do Polski zawitałem ponownie dopiero po dwóch latach. Komuna sobie padła w międzyczasie i wszystko się zmieniło... |
Autor: | TikTak [ 30 Wrz 2015 22:36 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Kiedy to było .... Gdyby wówczas mi ktoś powiedział, że będę sobie po Europie jeździł jak i kiedy chcę i na dodatek jako turysta a nie gastarbaiter - byłoby to nie do uwierzenia. W 1988 też trafiłem do Hamburga, ale wyjechałem tylko na kilka dni, na zakupy handlowe - pojawiły się wówczas pierwsze komputery. Pamiętam, że przywiozłem sobie między innymi twardy dysk, olbrzymi! : 20MB. A sposób na paszport - dokładnie tak jak Ty:) Nocleg na St.Pauli w hostelu młodzieżowym, a Reeperbahn szokowało .... ====================== Ale wracając do 1987 i Szwecji: Byłem gdzieś w okolicach portu. W pokoju, gdzie zostałem posadzony na małym zydelku, kręcili się panowie, którzy właśnie co zafundowali mi przejażdżkę. Volvo nigdy do tej pory nie jechałem, a z piskiem opon na zakrętach to już na pewno nie. Walizki i plecak zostały ułożone na stole. Dotrzymujący mi towarzystwa specjalnie się mną nie interesowali. Po chwili jednak drzwi uchyliły się. Na korytarzu mignęła mi postać w kusej, skórzanej kurteczce a do środka weszli następni dwaj osobnicy, ale w bardziej wyprasowanych mundurach i z większą ilością naszywek na epoletach. Miny mieli uroczyste, jeden stanął przede mną i odczytał coś z trzymanej kartki, a następnie spojrzał na mnie wyczekująco. Aha, zrozumiałem, że mam ustosunkować się do usłyszanej epistoły. Dowiedziawszy się, że po szwedzku ni w ząb nie rozumiem, drągal o aryjskiej urodzie, z kartką w ręku, przybrał zniecierpliwioną i nie wiadomo czemu, zdziwioną minę, a następnie zaczął od nowa, tym razem po angielsku. W skrócie chodziło o to, że do Szwecji nie wolno wwozić różnych rzeczy i o ile przyznam się, że je wwiozłem ale tylko niechcący, to nie pójdę do więzienia tylko zostanę odesłany do domu. Na szczęście na tej niezbyt długiej liście chleba ani zupy w proszku nie było, więc się nie przyznałem. Zniecierpliwieni i chyba trochę już źli panowie zabrali się za rozpakowywanie moich tobołków. Przy siódmym bochenku aryjczyk uniósł ze zdumienia brwi a jego kolega przestał grzebać w walizce tylko zaczął bacznie mi się przyglądać. Atmosferę ogólnego zniechęcenia i rezygnacji tylko na moment rozświetlił błysk w oku drugiego rewidenta, gdy wpadł na pomysł aby rozkroić jeden z chlebów. Zawiedziony, kilka pozostałych sztuk jedynie trochę pogniótł i potarmosił. Zapanowała cisza, prawie wszyscy gdzieś się ulotnili, na placu boju pozostał tylko kolega aryjczyka i jeden z konwojentów. Upchali moje rzeczy z powrotem do walizek (ale bardzo byle jak) i zgodnie stwierdzili, że w zasadzie, to mogę już sobie pójść. Stanowczo odmówiłem. Po chwili konsternacji i krótkiej naradzie zaproponowali mi podwiezienie na przystanek. Kwadrans później znów siedziałem, jak przedtem, na znajomej już ławce. |
Autor: | TikTak [ 01 Paź 2015 23:27 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Kierowca autobusu był bardzo uprzejmy, zatrzymał się zaraz przy bramie zakładu, do którego zmierzałem. Z biciem serca wszedłem do biura i zapytałem o Karen, która miała nadzorować mój pobyt. Starsza pani sprawiała sympatyczne wrażenie, była bardzo energiczna i, jak się okazało, mogła wszystko, bowiem zakład należał do niej. No, prawie wszystko. W niektórych kwestiach, jak później mogłem się przekonać, rządziły związki zawodowe. Wprawiłem ją w zakłopotanie moim nie najlepszym angielskim. Nie bardzo wiedziała, dlaczego nie chcę skorzystać z pomocy w wynajęciu samochodu. Przecież mógłbym łatwiej dostać się do nieodległego Lund, gdzie, jak na ośrodek akademicki przystało, na pewno znajdę mnóstwo kolegów i studenckich atrakcji. Na wszelki wypadek, z myślą o moim planowanym przybyciu, zarezerwowała domek, na znajdującym się nieopodal kempingu, ale oczywiście ode mnie zależy, gdzie będę chciał zamieszkać. Wiadomo, praktyka jest tylko takim pretekstem do przyjazdu. Tak na prawdę chodzi o to, żeby poznać kraj, pozwiedzać i dobrze się bawić - w zeszłym roku zawitał w Sjobo student z Holandii i widziała go chyba tylko w pierwszym i ostatnim dniu praktyki. Cóż, wszystko wskazywało na to, że będę tu raczej egzotycznym przybyszem... Przez chwilę dane było mi poczuć się bardziej swojsko, gdy Karen zapytała o mój bagaż. Walizki zostawiłem na chodniku, przed zakładem. Przecież powszechnie było wiadomo, że w Szwecji nie ma złodziei. Oczy mojej opiekunki zrobiły się okrągłe. Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem a następnie wybiegła jak oparzona przed budynek. Pakunki ciągle jeszcze stały pod płotem. Po chwili, targałem je w stronę przepastnego bagażnika Volvo należącego do Karen, a starsza pani, ciągle zadyszana, łagodnie przemawiając próbowała wyprostować moje błędne, jak twierdziła, wyobrażenia. Jazda na kemping, gdzie miałem zamieszkać, nie trwała długo. W ciągu kilkunastu minut jazdy, Karen dowiedziała się, że nie chcę zwiedzać Sztokholmu ani że nie mam tu kolegów, z którymi będę chciał spędzać czas. Że do Lund również się nie wybieram a miejscowa dyskoteka, choć podobno ogólnie lubiana, też mnie nie interesuje. Wczesna jesień zdążyła już wygonić wszystkich turystów z kempingu a wiatr delikatnie zamiatał pierwsze żółte liście poniewierające się na alejce przed domkiem. Miałem spędzić w nim najbliższy miesiąc. Karen zbierająca się już do odjazdu zawróciła. - Tom, to po co tu przyjechałeś? Była dobrze ułożona, więc pytanie z trudem przeszło jej przez gardło. - Noo, na praktykę, pracować. U nas na praktyce pracuje się. A u was nie? Karen myślała i kiwała głową. Jasne postawienie sprawy jednak dało szansę na oddalenie perspektywy kłopotów, które zapowiedziało moje pojawienie się w firmie. Naraz rozchmurzyła się, pstryknęła palcami. - Mam! Nawet dobrze sie składa. To faktycznie chcesz pracować? Umówiliśmy się na jutro w zakładzie. Karen jeszcze raz sprawdziła, czy nic mi nie brakuje i odjechała. A ja zostałem sam. Miałem pracę w Szwecji. I to legalną! Huraaa!!! Na drugi dzień, rano, zameldowałem się w zakładzie. Karen przekazała mnie kadrowej, ta kierownikowi działu spedycji a ten z kolei grupie moich przyszłych kolegów, z którymi miałem pracować. Zjawisko studenta-praktykanta, który chciał cokolwiek robić było tu chyba, jeżeli nie nadzwyczajne, to przynajmniej niepospolite. Za każdym razem przynajmniej dwa razy musiałem potwierdzać, że rzeczywiście chcę do pracy. Zadaniem naszej kilkuosobowej brygady było kompletowanie elementów armatury hydraulicznej wytwarzanej przez zakład. Konstrukcję złożoną z kilkunastu części upychaliśmy do tekturowych pudełek, te z kolei, do dużych tekturowych pudełek. Duże tekturowe pudła wędrowały do bardzo dużych tekturowych pudeł. Tu niestety zabawa się już kończyła, efekt naszej pracy wyjeżdżał na wózku do innej hali. Podejrzewaliśmy, że ci, którzy tam pracują, mają jeszcze większe pudła, więc na zapas im zazdrościliśmy. Ale jak tam było na prawdę, to nie wiem. Praca była żmudna, ale niezbyt ciężka, czysta, no i w sympatycznym towarzystwie. Byłem zadowolony. Koło południa zjawiła się Karen. Była wyraźnie poirytowana. Stwierdziła, że skoro chcę pracować a jej ciągle brakuje chętnych do tej pracy, to uzgodnienia w tej kwestii ze związkami zawodowymi uważa za bzdurę. Poklepała mnie po ramieniu, stwierdziła, że w żadnym razie nie powinienem się denerwować tym, że pojutrze specjalnie przyjadą z Malmo panowie z centrali związkowej. Potem wypowiedziała parę słów, których nie rozumiałem. Zapytana, odparła wymijająco, że wyraziła swoje niezadowolenie z partii stojącej obecnie u steru władzy. Koledzy z pracy zdawali się hołdować maksymie "I live for fridays". Wszyscy, bez względu na wiek i usposobienie, to co do nich należało wykonywali w miarę solidnie ale raczej beznamiętnie. Odnosiłem wrażenie, że sensu życia upatrywali przede wszystkim w oczekiwaniu na weekend. Sprawiający zamknietych w sobie, W piątek już od samego rana ożywiali się, stawali się bardziej rozmowni a nawet zaczynali robić sobie nawzajem dowcipy. Po południu, rozdokazywani jak nastolatki opuszczali bramę zakładu, po to, by w poniedziałek rano, znów przygasnąć i zmienić się w sprawnie działającego robotnika. Informacje na temat życia w Polsce specjalnie ich nie interesowały, więc wiele na swój temat nie opowiadałem. Raz tylko trochę rozemocjonowali się, gdy przy jakiejś okazji powiedziałem, że u nas za używany samochód na giełdzie trzeba zapłacić dwa razy tyle co za nowy, ze sklepu. Upewniwszy się, że nie chodzi tu o auta zabytkowe ani produkowane w jednostkowych egzemplarzach modele Ferrari przez parę minut próbowali dociekać co może być powodem takiego ewenementu. Potem jednogłośnie stwierdzili, że to nie jest możliwe i że niezły żartowniś ze mnie. Dwa dni później, już od samego rana, atmosfera w pracy zrobiła się jakaś dziwna. Karen była markotna i unikała okazji do rozmowy. Starszy pan kierujący wózkiem widłowym, zamiast uruchomić swoją maszynę i przestawiać z kąta w kąt zrobione przez nas paczki, z uroczystą miną wymieniał jakieś informacje z każdym, kto napatoczył mu się na drogę. Inni raczej tylko udawali, że zajmują się czymś pożytecznym. - Pakujesz a ja zaklejam czy wolisz na odwrót?, zapytałem Jonasa, z którym pracowałem od przedwczoraj. - E tam, wszystko mi jedno, odparł znudzony. - Nie ma się co rozpędzać, bo i tak zaraz będzie przerwa. Przyjeżdżają z centrali, ciągnął. - ??? - No, ZWIĄZKI ZAWODOWE! |
Autor: | samaki9 [ 02 Paź 2015 00:00 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Fajna relacja , trochę jakbym widział siebie....Co do przelicznika dolarowego to pamiętam jak dziś - wiosna 1988 , 1 dolara w Bydgoszczy pod Pewexem sprzedawałem za 1500 złotych , a 1500 zł to było 20 półlitrowych Lechów (fakt ,że cięzko było na nie trafić) w porządnej restauracji. |
Autor: | luki [ 02 Paź 2015 08:22 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Ciekawa relacja. Na szczęście nie przyda się ona nikomu w praktyce:) P.S. Gdzie zdjęcia? Wrzuć chociaż takie z telefonu. |
Autor: | michzak [ 02 Paź 2015 08:28 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Z telefonu w tamtych czasach nie dało się zbyt wiele zdjęć wykonać ![]() |
Autor: | Anonymous [ 02 Paź 2015 09:53 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
luki napisał(a): Ciekawa relacja. Na szczęście nie przyda się ona nikomu w praktyce:) P.S. Gdzie zdjęcia? Wrzuć chociaż takie z telefonu. I dlatego takie tematy są potrzebne, żeby młodzież trochę uświadomić. Chociaż jak widać, nie zawsze się udaje. Zdjęcia z telefonu w latach 80-tych. ![]() |
Autor: | maczala1 [ 02 Paź 2015 10:20 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
O przepraszam, ja mam zdjęcie z telefonu z tamtych czasów, to znaczy wszedłem do budki telefonicznej i zrobiłem tam zdjęcie ![]() |
Autor: | cypel [ 02 Paź 2015 10:42 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
@maczala1, Смена, Ви́лия czy prywaciarski Зенит ![]() |
Autor: | luki [ 02 Paź 2015 10:51 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Z tym telefonem to żart oczywiście. Chociaż juz wtedy na telefon mówiło się aparat telefoniczny. Taki młody to nie jestem, wszak w 87 byłem już po sakramencie uprawniającym do posiadania nowoczesnego sprzętu w postaci zegarka z16 melodyjkami. Bez aparatu. Na koncie miałem również pierwszą zagraniczną podróż. Do NRD, które i tak było dla mnie bogatym zachodem. P.S. To może chociaż jakieś skalne ryciny? |
Autor: | TikTak [ 03 Paź 2015 09:39 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Przelicznik USD <-> PLN był wtedy kompletnie szalony. Ops! Nie PLN! Denominacja była parę lat później, USD <->ZLP, czyli Złoty Polski. I nie chodzi tu tylko o liczby, bo to w sumie kwestia umowy, ale o SIŁĘ NABYWCZĄ. O tym parę słów później. =============== Panowie ze związków byli sympatyczni, a przynajmniej takie wrażenie próbowali za wszelką cenę sprawiać. Starali się rozmawiać z każdym, kto tylko znalazł się w zasięgu ich wzroku. Zachowanie takie przypominało trochę styl polityka na wiecu przedwyborczym. Nie ominęli i mnie. Zaczęli od pytania o zdrowie Lecha Wałęsy, następnie stwierdzili, że jest im miło mnie poznać, zwłaszcza, że zakładowa organizacja związkowa nie ma nic przeciwko mojej obecności. Widać, zdążyli to już wcześniej sprawdzić. Gdy wszyscy zgromadzili się w stołówce, dwaj działacze otwarli zebranie, zabrali głos i już go nikomu przez natępne dwie godziny nie oddali. Zresztą nikt się nie kwapił, żeby im przeszkadzać. Publiczność wyraźnie podzieliła się na dwie grupy: starszych pracowników, skupionych w pierwszych rzędach, wpatrzonych w mówców jak sroka w kość i młodzież okupującą wszystkie możliwe zakamarki sali. Ci drudzy zdawali się brać udział w konkursie na najoryginalniejszą i najbardziej nonszalancką pozę, jaką można przyjąć półleżąc na krześle. Gdy jedna grupa patrzyła na mówców z pełnym nabożeństwem a druga nadrabiała niedostatki snu, dwaj panowie, gadali na zmianę jak nakręceni. Stanowili specyficzny duet. Pierwszy był wysoki, kościsty i mocno szpakowaty. Jego przykrótka, kiedyś ciemna a teraz wypłowiała marynarka sprawiała wrażenie, że wystarczy ją tylko lekko trącić a w powietrze pofruną kłęby kurzu. Twarz pozbawiona rumieńców, w połączeniu z wełnianym szalikiem, kilka razy omotanym wokół szyi, przywoływała myśl o konieczności niezwłocznego wysłania delikwenta do jakiegoś sanatorium. Drugi był niski, krępy a z charakteru chyba w typie playboya. Modnie ubrany, uczesany, wyprasowany. Jednym słowem - goguś. Ich emploi ulegało przeobrażeniu w trakcie przemawiania. Chudy i wypłowiały mówił ze swadą, radośnie, pogodnie, jak gdyby relacjonował mecz, w którym jego drużyna właśnie wygrała. Goguś natomiast coś tam sobie ponuro mruczał pod nosem, smętnie i po cichu. - O czym mówią?, trąciłem Jonasa wyrywając go ze stanu nirvany. - A to co zwykle, odparł. - Czyli co? - Czyli co. Czyli co. Czyli chrzanią jak zwykle, mój kolega nie wiedzieć czemu zdenerwował się. Po chwili jednak postanowił zaspokoić moją ciekawość. Wyjaśnił, że panowie przyjechali, żeby nakłonić pracowników zakładu do wzięcia udziału w kursach. Ich koszty pokrywają związki zawodowe a na czas zajęć każdemu chętnemu przysługuje dodatkowy, pełnopłatny urlop. - To jakieś szkolenia zawodowe? zapytałem, jak się okazało - naiwnie. - He,he, a komu by się chciało, zarechotał Jonas. - No to czego chcą was uczyć? Jonas wyjaśnił, że lista rodzajów szkoleń jest długa i można sobie coś wybrać. Bynajmniej nie chodzi tu o rzeczy związane z pracą tylko o rozwój własnych zainteresowań. I zaczął wymieniać przykłady. Kursy językowe, kurs narciarski, szkolenie w zakresie wędkarstwa jeziorowego albo morskiego, kurs smakowania wina, różne szkolenia kulinarne, kursy dla filatelistów itd. itp. - No to rewelacja!, byłem zachwycony. - I na co się zapisałeś? Jonas popatrzył na mnie jak na ułomnego intelektualnie. - Eee, szkoda czasu. Nie chce mi się, odparł i ponownie, przymknąwszy oczy, odpłynął w nirvanę. Z drugiego końca sali nadal płynął nieprzerwany potok słów namów i rozlicznych zachęt. Przez ogólny gwar zaczął powoli przebijać się jakiś hałas. Za chwilę głośny śmiech zdominował całe pomieszczenie. To był chichot, chichot historii! Wszystko wskazywało na to, że PRAWDZIWY SOCJALIZM ZBUDOWALI SZWEDZCY KAPITALIŚCI! |
Autor: | TikTak [ 06 Paź 2015 18:35 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Czas po pracy dłużył się niemiłosiernie. Właśnie, gdy kolejne z rzędu popołudnie poświęcałem na w pełni zasłużony odpoczynek i leżąc analizowałem nierówności na suficie, rozległo się stukanie do okna. Za drzwiami stała Karen, zasapana, zmęczona i bez nieodłącznego, jak do tej pory Volvo. - Tom, nie chciałeś wynająć auta, to przyprowadziłam ci rower. Pod oknem stała, wspierając się o ścianę, ciemnoszara damka. - Nowy nie jest ale jeździ, stwierdziła zadowolona z siebie Karen. - Chcesz? No pewnie, że chciałem. A przy okazji rower był jedyny w swoim rodzaju. Rama w kształcie dwóch połączonych "S", lampa wielkości spodka, nie ustępujący jej rozmiarami dzwonek, dziwaczna kierownica a poniżej dynamo, takie, jakich już od dawna nikt nie robi. Prawdziwy zabytek. - To on chyba przedwojenny?, zażartowałem. - Że jak powiedziałeś, przedwojenny? Aha. Noo, tak. Raczej tak. To mój pierwszy rower, a wtedy jeszcze byłam w szkole, stwierdziła Karen i chyba zrobiło się jej trochę przykro. Czym prędzej zapewniłem, zgodnie z prawdą, że z pojazdu strasznie się cieszę, podziękowałem jak umiałem, zrobiłem kółko wkoło placu, jeszcze raz podziękowałem. Także później kilka razy miałem okazję przekonać się, że historia w Szwecji ma inne kamienie milowe niż u nas. Domy postawione kiedyś jak stały tak stoją. Nikt ich nie zburzył, nie rozkradł albo nie upaństwowił dobytku. Nikt nie wydziedziczył prawowitych właścicieli, o ile w rodzinie nie trafiał się jakiś utracjusz. Słowem - kontinuum zamiast "przed wojną i po wojnie". Wszystko trwa nieprzerwanie: państwo, ustrój, kultura. Nawet rower. Oprócz roweru dostałem komplet filtrów do ekspresu do kawy. W opinii Karen był to artykuł pierwszej potrzeby i bez niego nie można było normalnie funkcjonować. Nic dziwnego. Kawa stanowiła tu podstawowy napój - do śniadania, do obiadu, do kolacji, a parzenia jej przez zalanie w szklance nikt nie praktykował. Zatem mogłem pić kawę. Niestety, na półce, gdzie położyłem produkt podstawowy - chleb, zaczęło robić się pustawo. I to nie z powodu mojej nadmiernej żarłoczności. Wprawdzie na chlebie słodowym, jedynym sprzedawanym wówczas w folii, pisało, że to produkt o wydłużonym terminie przydatności ale najwidoczniej nie aż tak bardzo wydłużonym. Pokrywające się zielonym nalotem pieczywo musiałem po kawałku, niestety - wyrzucać. Od widma głodu wybawił mnie, zatrudniony na stanowisku obok, młody Duńczyk. Sprawiał wrażenie osoby luźno traktującej wszelkiego rodzaju obowiązki a do pracy trafił chyba tylko na chwilę, żeby ponownie otrzymać prawo do zasiłku. Z nieukrywanym żalem przyjął wiadomość, że nie mam na sprzedaż polskiej wódki. Papierosów też nie miałem. Przez dwa dni przyglądał mi się podejrzliwie, aż w końcu przy śniadaniu zapytał: - No to jak nic nie masz, no to co masz? Miałem zupki w proszku. Pieniądze za sprzedany zapas pieczarkowej i pomidorowej mogłem zatem zainwestować w pieczywo. Czekała mnie, skwapliwie do tej pory unikana - wyprawa do sklepu. |
Autor: | gmak [ 06 Paź 2015 23:46 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
No, nie wiem, co będzie dalej z tym chlebem. W każdym razie moja małżonka spędziła kilka miesięcy w Szwecji w tamtych czasach. Jedną z pierwszych rzeczy, której się nauczyła od przebywających tam Polaków, to pieczenie chleba. Dawało to przebicie finansowe na cenie składników w porównaniu do gotowego wyrobu, a ponadto chleb szwedzki był mało jadalny. PS1: Niektórzy z tych Polaków trafili do Szwecji w dość drastycznych okolicznościach przez Tempelhof - wspominam bo to w końcu forum lotnicze PS2: Sam mam wspomnienia z objazdu autokarowego po Europie i jedzenia przez kilka tygodni chleba w dużych puszkach zdobytego chyba z jakichś wojskowych rezerw strategicznych |
Autor: | Grzes830324 [ 07 Paź 2015 10:18 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Świetna relacja, czekam z niecierpliwością ciągu dalszego. |
Autor: | TikTak [ 08 Paź 2015 23:23 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Dzięki:) Za wiele do opowiadania nie ma, niestety. Poza pracą, w jedną sobotę wypad do Lund się przytrafił - i tyle zwiedzania Szwecji było:( ================= Pamiętam z dzieciństwa, jak do naszych sąsiadów przyjechali cudzoziemcy. Stojąca pod blokiem Toyota była traktowana z największym nabożeństwem a goście z wyjątkową estymą. Generalnie rzecz biorąc, w tamtych czasach, ktoś z zagranicy, bez względu na wygląd, zachowanie, wykształcenie czy osobisty wkład w zmniejszenie emisji dwutlenku węgla - to był ktoś lepszy. Być może wynikało to z faktu, że temu i owemu trafiało się mieć wujka gdzieś daleko a przybysz z owym wujem się kojarzył. Nie jest też wykluczone, że był to syndrom tzw. staropolskiej gościnności. Tymczasem, poza wyjątkami, takimi jak nasz, cały świat od zarania dziejów funkcjonuje zupełnie na odwrót. Przybysz, choćby nie wiem jak się starał - z reguły ma tylko dwie możliwości do wyboru - albo będzie dochodowym turystą albo barbarzyńcą. W sklepie było pełno ludzi ale, jak wkrótce spostrzegłem, to akurat JA musiałem przyciągnąć uwagę pana w granatowej marynarce i mikro słuchawką w uchu. Przyplątał się zaraz obok stoiska z kawą i potem już przez cały czas zdawało się, że przypadkowo jego plan sprawunków jest bliźniaczo podobny do mojego. Skąd on wiedział, że jestem obcy? No i dlaczego nie uznał mnie za dochodowego turystę? Trudno w to uwierzyć, ale sklepy samoobsługowe w większych miastach Polski pojawiały się wówczas raczej sporadycznie a na prowincji stanowiły rzadki ewenement. Nic dziwnego zresztą, prawie wszystko było reglamentowane, więc lada odgradzająca tłum od towaru i sprzedawca odpędzający chętnych do wymiany biletów NBP na jakiekolwiek przydatne dobra - byli niezbędni. W związku z tym samoobsługowa rzeczywistość szwedzkiego sklepu wywoływała zakłopotanie i konsternację. Czarny taśmociąg przed kasą wydawał się bez sensu, ale z tym można się było bez problemu pogodzić - skoro oni tu tak lubią, no to czemu nie. Ale plastikowe kartoniki zamiast pieniędzy??? No i miałem rację obawiając się, że brak takiego kartonika, to kłopoty. Gdy za kawałek ni to chleba ni bułki wręczyłem kasjerce równowartość moich blisko tygodniowych zarobków w Polsce, ta sprawiała wrażenie, jak gdyby korony szwedzkie w banknocie zobaczyła po raz pierwszy, jeżeli nie w całym swoim życiu, to przynajmniej dzisiaj. Kasjerka wnikliwie wpatrywała się w pieniądz a rosnąca z tyłu kolejka - we mnie. Na szczęście, po kilku minutach sprawdzania autentyczności, banknot trafił do szuflady, reszta do mojej kieszeni, z gapiów uszło powietrze a na twarz ekspedientki wrócił uśmiech. Ufff... No tak, z barbarzyńcami trzeba ostrożnie. Żeby jednak nie było, że tylko same powody do kompleksów w Szwecji się przytrafiały, teraz będę się przechwalał i opowiem jak dostałem podwyżkę. Moja opiekunka praktyki, Karen - była świetną osobą. Jej mąż, Bengt - też. Opowiem o nich później. Obydwoje zadali sobie dużo trudu, abym na praktyce u nich czuł się dobrze i nigdy się nie nudził albo narzekał na samotność. Którejś niedzieli, późnym popołudniem, znów ktoś zastukał do okna. Zastukał, to za mało powiedziane. Dłuugo i mocno łomotał w szybę. Cóż, obszedłem już kilka razy całą okolicę dookoła i teraz wysypianie się powoli zaczynało stawać się główną rozrywką. Wytrwałym gościem, który postanowił wydobyć mnie z objęć Morfeusza był Bengt. Mąż Karen miał chyba duże zamiłowanie do nowinek technicznych. Tym razem chciał pokazać mi swój zakład, ale nie taki, jak miałem okazję oglądać codziennie, tylko jego zrobotyzowaną część. Jeszcze zanim dobrze zdążyliśmy zamknąć za sobą drzwi od hali, widać było, że coś nie jest do końca w porządku. Miało być nowocześnie, tymczasem maszyny zachowywały się dokładnie tak, jak grupa niezbyt dobrze zorganizowanych i umotywowanych robotników. Jedne pracowały nie oglądając na nikogo i na nic. Wyglądało, że za chwilę, gdy rozpędzą się jeszcze bardziej, pozostanie im tylko rozlecieć się na setki śrubek i innych części. Inne znowu albo trwały w bezruchu albo zaczynały jakąś operację, ale tylko po to, aby po krótkiej chwili, jakby znużone, zrezygnować z niej. Jeszcze inne - mrugały sobie majestatycznie lampkami, a to czerwonymi a to zielonymi, ale do żadnej pracy nie chciały się zabrać. Powodem całego zamieszania była źle dobrana para: wtryskarka do tworzyw produkująca w zawrotnym tempie okrągłe sitka z białą wypustką i mechaniczny transporter, który zamiast te sitka układać w przygotowanych pojemnikach zrobił sobie przerwę. Na środku hali piętrzyła się już spora sterta części, które nie trafiły tam, gdzie należy. Gdy Bengt gorączkowo wydzwaniał po pomoc do pracowników z dozoru technicznego, zauważyłem, że jedna taka wypustka od sitka zakleszczyła się w rolkach podajnika. Wyciągnąłem ją, ale nic nie pomogło. No tak, blokada spowodowała przeciążenie silnika i wyskoczył bezpiecznik. Łatwo było go znaleźć, bo skrzynka z całym ich mnóstwem była obok maszyny a "wyskoczony" był tylko jeden. Nie zważając na protesty Bengta zaniepokojonego moją nadmierną aktywnością włączyłem bezpiecznik i... wszystko ruszyło. W ten sposób zostałem bohaterem. Nazajutrz, zanim jeszcze zdążyłem zjeść drugie śniadanie, wszyscy wiedzieli, że "Tom naprawił robota". Ba, w zasadzie to całą linię produkcyjną. Do końca dnia unosił się wokół mnie nimb chwały. Na dodatek dostałem podwyżkę z 3 do 3.5 USD za godzinę a ktoś nawet zainteresował się na jakiej uczelni w Polsce studiuję. |
Autor: | witekkowal [ 09 Paź 2015 06:18 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Świetnie piszesz, oby tak dalej i więcej ![]() Wysłane z mojego SM-G900F przy użyciu Tapatalka |
Autor: | samaki9 [ 13 Paź 2015 16:04 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Rewelacja , dawaj dalej !!! ps. toyota corolla w pewexie w 1987 roku kosztowała 1700 usd. |
Autor: | TikTak [ 16 Paź 2015 23:25 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Dziękuję! Bardzo mi miło. ![]() Niestety, więcej pisać kompletnie nie ma o czym. Wszystko przez moją opieszałość. Gdyby tak zabrać się do roboty jakieś dwadzieścia lat temu, to co innego. Wówczas co krok - to jakaś rewelacja: - Wiecie co oni tam mają na śniadanie zamiast kromki chleba albo jajecznicy?! - Sypią na talerz ziarenka jakieś takie z rodzynkami chyba i zalewają to mlekiem... Zatem historią o musli raczej furory dzisiaj już nie zrobię. Ale nic to - w zamian za widok bezgranicznego rozczarowania na twarzy Franka. Frank to siostrzeniec mojego dziadka, którego odbierałem z lotniska, gdy postanowił kilka lat temu zobaczyć kraj przodków. - Thomas, a gdzie so te fury i konie, co mi mama mowila??? - No i te ludzie so tak samo poubierane jak i u nas... - To u was sie tak samo zyje jak i u nas. - NO TO CO JA TU BEDE OGLĄDAL? Na szczęście mama przekazała też Frankowi opis wiejskich zabaw ludowych. Kiedy wybraliśmy się do klubu, najwidoczniej styl rozrywki zgromadzonej publiki w jakimś stopniu odpowiadał wizji przedwojennego klepiska w stodole. Frank był w pełni uszczęśliwiony i stwierdził, że nareszcie zobaczył prawdziwą Polskę, taką, jak mama opowiadała. W 1987 od Szwecji dzielił nas nie tylko Bałtyk, więc problemów, takich jak miał mój gość z Ameryki - nie miałem. Oglądać było co. Różne rzeczy czy obyczaje były u nas jeszcze niespotykane i kontakt z nimi mógł stanowić źródło emocji. Szczególnych i nad wyraz niespotykanych wrażeń w podróży do Skandynawii dostarczyła mi GLEBOGRYZARKA. Z glebogryzarką było tak: Jak już wspominałem, Karen była bardzo opiekuńcza i jak mogła starała się, aby godziny po pracy nie były jednym pasmem nudy. Któregoś piątkowego popołudnia, Lasse, jej syn, zaprosił mnie na weekend do swojego domu. Nie wątpię, że było to z jego strony poświęcenie - starszy, pracujący zawodowo, z rodziną, raczej nie mógł liczyć na to, że znajdzie we mnie interesującego go kompana. Bez dwóch zdań - Karen musiała stanowić modus operandi całego przedsięwzięcia. W towarzystwie Lasse i Agnethy ani przez sekundę jednak nie czułem się jak niepożądany gość. Dużo opowiadali o sobie, chętnie słuchali o tym, jak żyje się w Polsce, jednym słowem - wieczór jak u starych i dobrych znajomych. Stereotyp Szweda, chłodnego, zamkniętego i nieufnego, nijak nie pasował do moich gospodarzy. Jakkolwiek do końca tak lekko nie było ... Kiedy zrobiło się już trochę później i Agnetha poszła ułożyć dzieci do łóżek, Lasse z tajemniczą miną wyskoczył do kuchni. Po chwili wrócił uszczęśliwiony, z wielką miską, pełną skorupiaków. Z przerażeniem dowiedziałem się, że to wielki przysmak, że to specjalnie na moje odwiedziny, no i że teraz będziemy to JEDLI. W życiu nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby jedzenie na mnie łypało czarnymi oczętami - w czasach PRL owoce morza nie występowały. Technika konsumpcji była następująca: trzeba było wyssać co się dało od strony nóżek, potem odłamać odwłok i wydobyć jego zawartość, a na koniec, największy przysmak - szczypce. Smakowało mniej więcej tak, jak kiszone śledzie, które dwadzieścia z okładem lat później sprawiłem sobie w Norwegii. Lasse natomiast sprawiał wrażenie tak zadowolonego, jak gdyby chrupał czekoladki. Sobota do południa była do zagospodarowania. Lasse stwierdził, że musi zrobić trochę porządków w ogrodzie przed zimą i jak chcę, mogę mu w tym dotrzymać towarzystwa albo posiedzieć sam w domu. Ogród wokół domu wyglądał zupełnie inaczej, niż u nas, na Podkarpaciu. Zamiast zrobić grządki i posadzić coś pożytecznego, ziemniaczki na przykład, albo cebulę, gospodarze urządzili, nie do uwierzenia - trawnik. Praca porządkowa polegała na tym, że Lasse wypatrywał jakąś trawkę, która mu się z nieznanych powodów nie podobała i specjalnym narzędziem wycinał w jej miejscu korek w ziemi a ja w powstały otwór wtykałem inny, wcześniej przygotowany korek. Jedyne pożyteczne rośliny rosły w pobliżu ogrodzenia, agrest, porzeczki i wyjatkowo rachityczny orzech włoski. Najwidoczniej, jak drzewo ma w nazwie "włoski", to znaczy, że ma rosnąć we Włoszech a nie kawał drogi na północ od nich. Fakt, że chciało ono mimo wszystko wegetować, stanowił dla Lasse powód do dumy i mówił o tym drzewku, jak o szczególnym osiagnięciu botaniczno - ogrodniczym. I wszystko byłoby dobrze, gdyby mojemu gospodarzowi nie przyszło do głowy, żeby między malinami a płotem też zrobić porządek. Przyciagnął dziwaczną maszynę z silnikiem spalinowym, rączką jak u motocykla, dwoma kółkami i wirnikiem wbijającym się w ziemię. Urządzenie pachniało nowością a na kierownicy dyndała jeszcze zawieszona metka. Lasse stwierdził, że bardzo usprawni nam ono pracę, tylko trzeba je uruchomić. Ja miałem trzymać za kierownicę a on maszynę uruchomi i wrzuci właściwy bieg. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że gospodarz tego przyrzadu trochę się boi. No i słusznie ... Z początku, gdy maszyna ruszyła było nawet fajnie, później jednak, gdy złapała za jakiś korzeń - nie było na nią mocnych. Na pierwszy ogień poszły maliny, później pożarła dwa krzaki agrestu i skręciła... Z przerażeniem patrzyliśmy jak nieubłaganie zmierza w kierunku orzecha ... Drzewo uratował jakiś drut sterczący z ogrodzenia. Diabelska maszyneria wzięła go w zęby, myśląc, że poradzi sobie z nim, jak przed chwilą z krzewami. Ale nic z tego, nie dała mu rady, prychnęła z oburzenia silnikiem i wyłączyła się. Do ogrodzenia podszedł zaciekawiony naszymi poczynaniami sąsiad. Gdy tylko zorientował się, że jestem cudzoziemcem, zapytał Lasse, czy ma on pozwolenie na zatrudnianie obcych, bo jak nie to on to będzie musiał w kommunalt kontor zgłosić. Stropiony Lasse oznajmił, że nic podobnego, o zatrudnianiu mowy nie ma, jestem jego gościem i podobnie jak on, hobbystą interesującym się hodowlą orzechów włoskich. W poniedziałek unikałem spotkania z Karen, bałem się jej miny w związku ze zdemolowanym ogródkiem. Kiedy jednak, chcąc nie chcąc napatoczyłem się na nią, ku mojemu zaskoczeniu sprawiała wrażenie całkiem zadowolonej. Lasse powiedział jej, że nie chcialem przyjąć pieniędzy za pomoc w ogródku. |
Autor: | julk1 [ 16 Paź 2015 23:41 ] |
Temat postu: | Re: Szwecja A.D. 1987 |
Chłopie przyspiesz tempo pisania. Piszesz tak ciekawie, ze nie mogę doczekać się następnego odcinka... |
Strona 1 z 3 | Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni) |
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group http://www.phpbb.com/ |