Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 105 posty(ów) ]  Idź do strony Poprzednia  1, 2, 3, 4, 5, 6  Następna
Autor Wiadomość
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#81 PostWysłany: 08 Lut 2023 16:09 

Rejestracja: 26 Lut 2015
Posty: 5
zawiert napisał(a):
No właśnie... a może jednak się da? Może ten nasz wyjazd, zaplanowany ramowo i realizowany zgodnie z planem, zaplanowany finansowo i nadal prawie w budżecie jednak poza epizodycznymi przygodami izolowanymi geograficznie i kulturowo ma nam dać jednak całościowy obraz tej części świata, którą objeżdżamy ciągnąc ze sobą nasze dzieci? Odpowiedzieć na pytanie, czy na pewno nasz europejski sposób myślenia, planowania, oszczędzania, schematy działania... czy jest to metoda na życie dla każdego z nas na tym świecie, czy może jednak inne punkty widzenia i spojrzenia też działają. Ale też pokazać, że mogliśmy się urodzić i mieszkać w innym miejscu - albo naszym zdaniem lepszym, albo może gorszym. W końcu też dać nam odpowiedź, czy jest poza Polską/Europą, gdzie jest nam dobrze i wygodnie, takie miejsce w którym moglibyśmy mieszkać przez dłuższy czas, albo na stałe.

Jak już szczęśliwie wrócimy do kraju to chyba wywalę do kosza te wpisy i napiszę relację z tego jak było, a nie z tego jak jest. Będą Państwo zadowoleni ;)




Nie wywalaj, to raz.

Dwa - być może wpływ na Twoje relacje i na ich odbiór ma to, że zrobiliście swoisty podział - część jest tutaj, więcej tekstu i trochę zdjęć, część żona wrzuca na IG, mniej skupiając się na opisach a bardziej na oddaniu atmosfery czy to zdjęciami czy trafnymi przemyśleniami.
Czytając obie relacje na raz, jak ja - nie ma się wrażenia że jest skrajnie negatywnie, wręcz przeciwnie. Pomagacie nam bardzo, bo sami jesteśmy w "przededniu" ruszenia w podobną choć dłuższą podróż również z dzieciakami. Bazując na wcześniejszych relacjach np. z Tajlandii czy Nowej Zelandii wiem że podobają się Wam i rażą podobne rzeczy jak nam - dzięki temu wiem że nie zaryzykuję sprawdzania Bali czy mi będzie pasowało, zaoszczędziliście mi czasu i chwała Wam za to. Skieruję swoje kroki albo na Sumatrę, albo na Boracay czy gdziekolwiek indziej.

Pisz nadal na bieżąco, to świetnie oddaje klimat miejsc w których jesteście.

BTW - podobno nasze żony się już wstępnie umawiały na relację na żywo po powrocie, więc trzymam kciuki za same udane wybory przy kolejnych etapach podróży:)
Góra
 Profil Relacje PM off
zawiert lubi ten post.
 
      
Wczasy w Grecji: urlop z wyżywieniem w 4* hotelu na Korfu za 2259 PLN Wczasy w Grecji: urlop z wyżywieniem w 4* hotelu na Korfu za 2259 PLN
Singapur i Bali za 3986 PLN. Loty z Warszawy + 13 noclegów Singapur i Bali za 3986 PLN. Loty z Warszawy + 13 noclegów
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#82 PostWysłany: 09 Lut 2023 09:11 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1690
Loty: 205
Kilometry: 463 041
srebrny
Na deser naszej podróży zostawiliśmy sobie Wietnam. Zawsze chciałem tu przyjechać, więc jak najbardziej miejsce to zostało zaplanowane i finansowo i organizacyjnie :) Oby nas nie przerosło ;)


Jeszcze w listopadzie okazało się, że gdy nasz Przyjaciel spytał czy kiedyś zabierzemy go ze sobą na jakiś wyjazd to jakoś po tygodniu miał już bilety do Sajgonu na luty. Dla nas więc ten wietnamski finał to wielka radość, bo uwielbiamy podróżowanie (choć czasami nam się nie podoba miejsce, w które trafiliśmy, o czym czytaliście powyżej ;)) i dzielenie się tym podróżowaniem ze znajomymi. Sporo razy słyszeliśmy hasło „musimy kiedyś pojechać gdzieś razem”, ale nigdy nic z tego nie wychodziło (praca, szkoła, urlopy, kasa i inne takie przeszkody do pokonania) - wiec gdy J. miał już bilet na mailu, z niecierpliwością zaczęliśmy liczyć dni do jego przyjazdu.

Zanim jednak nasza grupa miała się powiększyć i wejść w tryb intensywnego zwiedzania, mieliśmy parę dni w standardowy składzie, dlatego też postanowiliśmy że przed końcem wycieczki odpoczniemy kilka dni w jakimś spokojnym miejscu.

Wybór padł na Deltę Mekongu, ale nie pojechaliśmy jak wszyscy (?) do Can Tho. Najpierw nawet szukaliśmy tam noclegu, ale zawsze coś nie pasowało, a to opinie, że szczury biegają, a to problemy z dojazdem. Koniec końców na Airbnb trafiła się inna miejscówka w innej prowincji - na farmie kokosów (unlimited coconuts for our guests :)), nieopodal Ben Tre. Host napisał jak mamy tam dojechać komunikacją publiczną - brzmiało to trochę srogo ale w porównaniu z ceną 80$ za prywatny transfer wypadało tanio, a jak wiadomo „my tutaj na budżecie i ogólnie ciężko bo jest nas 5 i nie stać nas na nic” ;) więc wybraliśmy opcję hard.

Samolot z SIN przyleciał z opóźnieniem (kręcił kołeczka nad Mekongiem parę razy, nie wiemy czemu), i już na starcie w Wietnamie było 30 minut opóźnienia (czas miał znaczenie bo ostatni bus do Ben Tre miał odjazd o 17:30). Kolejne 30 minut staliśmy do niemiłej kontroli paszportowej - widać jednak inny typ państwa które teraz odwiedzamy - celniczka na nas krzyczała, ustawiała, nie mogliśmy podejść razem z dziećmi a nasze e-wizy oddała pogniecione z fochem. Cóż, może gorszy dzień…. Potem odbiór bagażu i pierwsza lepsza karta sim (150gb na 30 dni za 60pln), spieszyło mi się więc przepłaciłem.

W Sajgonie na lotnisku Grab jest jak najbardziej legalny i nikt nikogo nie prześladuje, więc wezwaliśmy większe auto i za jakieś 30zl pojechaliśmy do innej dzielnicy skąd miał nas zabrać autobus. To też ciekawa sprawa - kazali nam jechać do biura jakiegoś przewoźnika, skąd o wskazanej godzinie busik zabrał nas na duży terminal autobusowy za miastem i wsadzili nas do dużego autokaru. Wszędzie porządek - odjazd o czasie, każdy pasażer pilnuje swojego miejsca. Jeszcze przed odjazdem ogarnialiśmy jedzenie - jedyne co znamy i potrafimy kupić to ban mi (bagietka) - poszliśmy gdzieś do knajpy, zamawiamy, płacimy za dużo i babka nas goni aby wydać resztę (a mogła nas oskubać bo w cenniku były tez droższe bagietki i za nie myśleliśmy że płacimy). Jest pyszne i piekielnie ostre :)

Bus jedzie 2h do Ben Tre ,a potem mamy powiedzieć, że chcemy jechać dalej do Family Cafe czyli jakiejś knajpki i o dziwo nasz kierowca (bus skończył trasę) przesadza nas do małego busika i w cenie biletu dostarcza pod wskazany adres. Wow. Całość podróży 90k od osoby czyli 18 zł na nasze. W knajpce jemy kolację - oczyścić nikt nie mówi tu po angielsku :) i oczywiście nasze blade twarze i blond włosy są atrakcją dla miejscowych.
Po kolacji host załatwia nam taksówkę, która za ostatnie 3 km kasuje nas 20 zl. To dlatego, że nikt tu taksówek nie używa i nie ma konkurencji, więc jest drogo. I tak o 20tej trafiamy do naszego miejsca docelowego. Pierwsze wrażenie jest takie sobie i umiarkowanie pozytywne - jesteśmy znowu daleko od wszystkiego (na nasze życzenie), jest skromnie i czasami nawet brudno, materac na łóżku ma miękkość taniej karimaty ale… ale mamy gdzie się położyć, a na miejscu jest miesięczny pudelek, co osłodzi naszym córkom każda niewygodę. Nielimitowane kokosy zostawiamy sobie na kolejny dzień :)


PS. Mam nadzieję, że dosyć jasno i czytelnie umieszczam uśmieszki w tekście tam gdzie pozwalam sobie na autoironię. Może dlatego wydźwięk wcześniejszych wpisów był jaki był, ja o wielu sprawach myślę i mówię z dystansem, a po kubłach zimnej wody w komentarzach obiecałem sobie pisać mniej negatywnie (ale kolorowania rzeczywistości nie będzie).
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
8 ludzi lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#83 PostWysłany: 09 Lut 2023 11:00 

Rejestracja: 17 Wrz 2015
Posty: 370
srebrny
A dla mnie ta historia z Bali to świetny przykład, jak różnie można odbierać to samo miejsce. Nam się kilka lat temu podobało bardzo, zero problemów na miejscu, niesamowity klimat, nie pamiętam naciągaczy, a chociażby przy wodospadzie Sekumpul większość czasu byliśmy sami. Jeszcze czytam coś takiego:

Washington napisał(a):
Prawda jest taka (obiektywna :P ) że w Indonezji jest syf i oszukują/naciągają turystów ile się da. Plus mają (subiektywnie? obiektywnie?) obrzydliwą kuchnię. Tak, jest tam biednie, ale też syf im nie przeszkadza, a turystów traktują jak chodzące bankomaty. Im bardziej turystyczne miejsce tym gorzej pod kątem naciągania, im mniej turystyczne tym większy syf. Wybierz mądrze ;) W moim osobistym rankingu trudnych kierunków Indonezja znajduje się dość wysoko.


A muszę dodać, że @Washington to osoba, której relacjami sugerowałem się kilka lat temu w niejednym miejscu i było to dla mnie najlepsze źródło wiedzy, bo miałem wrażenie, że mamy dokładnie taki sam styl przygotowania do podróży, samego podróżowania i na ogół ten sam odbiór miejsc. I ja, choć byłem w Indonezji tylko na Jawie, Bali i Flores, absolutnie nie mam takich wspomnień i Indonezja w ogóle nie była dla mnie trudna, choć mam taki odbiór wielu innych krajów.

Reasumując, chodzi mi o to, że to właśnie dobrze, jeśli ktoś nawet w dość malkontenckim stylu dzieli się takimi wrażeniami. To też lekcja, że czasem nie ma co traktować naszych odczuć jako "obiektywnych", bo ktoś może mieć z tego samego miejsca zupełnie inne. I pewnie częściej niż same miejsca, ma na to wpływ zbieg różnych okoliczności: ułożonego planu, wybranych noclegów, spotkanych na miejscu osób, liczby turystów przy atrakcjach, pogody i setki innych. Na część z nich mamy wpływ, ale na inne już kompletnie nie. Jednego zaczepi dziesięciu naciągaczy, inny przejdzie suchą stopą bez spotkania żadnego. Jeden trafi na idealną pogodę, drugiemu będzie lało przez cały pobyt. Na swój sposób pouczające, że często o poziomie naszego zadowolenia decydują po prostu zbiegi okoliczności. Warto wiedzieć, że komuś się nie podobało, jednocześnie nie do końca warto zrażać się do tych miejsc na podstawie takich opinii.

E: Dodam jeszcze, że akurat jak chodzi o Bali, to do najlepszych miejsc dojeżdżało się eksplorując wyspę skuterkiem. Rzeczywiście bez tego odbiór może być zupełnie inny, bo tam samo przemierzanie wyspy było bardzo klimatyczne.
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#84 PostWysłany: 09 Lut 2023 15:04 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1690
Loty: 205
Kilometry: 463 041
srebrny
@Nvjc
Co do wpisu to zgoda, dużo zależy od nas, ale dużo czynników jest losowych.

Natomiast co do tego:
Nvjc napisał(a):
[...]Nam się kilka lat temu podobało bardzo, zero problemów na miejscu[...]

To jak się poszuka i posłucha różnych innych niż moja opinii to można przeczytać, że z Bali jest coraz gorzej. Dzisiaj na IG jednej dziewczyny co to organizowała imprezy a Bali i inne akcje dla młodych pięknych i bogatych taka wrzutka jak na screenie i chyba coś w tym jest.

Załącznik:
WhatsApp Image 2023-02-09 at 13.51.21.jpeg
WhatsApp Image 2023-02-09 at 13.51.21.jpeg [ 77.19 KiB | Obejrzany 6215 razy ]


Z resztą tendencja spadkowa jest obserwowalna u tych, co powracają na Bali - pierwszy lepszy blog z google: https://lavieenmarine.com/the-truth-about-bali/, https://lavieenmarine.com/the-truth-about-bali/, http://www.brie-anne.com/ugly-side-bali/ itd...

Ale zostawiam już to Bali, jest teraz Wietnam i jest git :)
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
Nvjc lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#85 PostWysłany: 09 Lut 2023 23:04 

Rejestracja: 05 Paź 2022
Posty: 937
Loty: 6
Kilometry: 12 016
niebieski
zawiert napisał(a):
Ale życie toczy się dalej, więc Marcel teraz ma też farmę, hoduje warzywa i kwiaty, z nową tajską 'dziewczyną' próbuje sił w różnych dziedzinach.


A czemu "dziewczyna" w apostrofach? Jakaś lewa czy co? ;)

Mnie się relacją z Bali podobała. Wiadomo, że najbardziej się człowiek cieszy jak drugiemu jest źle i ma kłopoty. Natomiast półnagie, piękne influencerki traktuję jako zaletę. ;)
_________________
Czy The Office US jest najlepszym serialem komediowym?
Zdania są podzielone. Niektórzy mówią, że tak, inni że owszem.
Góra
 Profil Relacje PM off
zawiert lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#86 PostWysłany: 13 Lut 2023 19:21 

Rejestracja: 07 Lip 2012
Posty: 605
niebieski
bizz napisał(a):
wiem że nie zaryzykuję sprawdzania Bali czy mi będzie pasowało, zaoszczędziliście mi czasu i chwała Wam za to. Skieruję swoje kroki albo na Sumatrę, albo na Boracay.


Sorry za OT, ale Bali to Eden w porównaniu z Boracay... Nawet pomimo tego, że nie tak dawno temu ją zamknęli i sprzątali i że pewnie jeszcze tłum chińczyków nie wrócił w pełni. No chyba że pływacie na kite'cie. Wtedy jakoś się broni (jak na standardy wiatrowe Azji SE)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#87 PostWysłany: 15 Lut 2023 05:09 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1690
Loty: 205
Kilometry: 463 041
srebrny
Rytm podróżowania nam się przestawił na intensywny, więc trudno mi znaleźć moment na pisanie, nie mówiąc już o zdjęciach (padł nam po 96 dniach podróży nasz laptop do zdjęć i jest lipa, nie ma opcji żebym go tutaj naprawił - chociaż w sumie lepiej teraz niż 2 miesiące temu).

Niedzielę na farmie kokosowej spędzamy na relaksie.
Najpierw mamy jechać 1 km na śniadanie, bo normalne miejsce śniadaniowe naszego hosta w niedziele nie pracuje. Host załatwia rowery (zdezelowane i bez hamulców :)), ale trasa ma 3,5 km a nie 1 km jak deklarowano (okaże się, że z oceną odległości albo szczerym jej podaniem host ma problem za każdym razem), a ostatni kilometr w morzu skuterów i ciężarówek po głównej drodze raczej należy zakwalifikować do sportów ekstremalnych. Śniadanie jest w ładnej knajpce nad rzeką, jest smacznie, ale dużego wyboru nie ma - albo bagietka i luźna wołowina albo noodle i ta sama wołowina.
Po śniadaniu następuje prezentacja lokalnego targu ze wszystkim co da się kupić (tajskie targi fajniejsze), ale nie ma wcale jedzonka - kupujemy za to zestaw dziwnych owoców, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy: jest coś o kształcie dużej brązowej śliwki i smaku gruszki, oraz coś co oni nazywają milk apple, miękkie jak nasza gruszka, wyglada jak zielony pomidor i ma mlecznobiały sok. Z owocami wracamy na farmę i nic nie robimy do popołudnia, kiedy to ma przyjechać po nas taksówka i zabrać nas do kościoła. Powiem Wam, ogarnięcie mszy w Wietnamie jest najtrudniejsze ze wszystkich na naszej dotychczasowej trasie - msze mają tutaj prawie zawsze o 5 rano (muszę się dowiedzieć czemu), a tylko gdzieniegdzie po południu. Dojazd ze wsi do wsi poza miastem w weekend kosztuje nas sporo, prawie 40 zł na nasze, ale chyba nie ma zbyt dużego brania na taksówki, bo kierowca czeka na nas spokojnie aż się msza skończy.
Po powrocie mamy iść na obiad ugotowany przez mamę hosta- mamy do wybory wersję podstawową za 500k vnd lub wersję rozszerzona za milion. Kwota 500k wydaje nam się spora jak za domowy posiłek u mamy hosta w miejscu, gdzie mieszkamy, więc zamawiamy opcję podstawową i pierwsze wrażenie mamy takie, że nas zdarli nieco - dali sajgonki, zupę z noodlami i jednego ananasa (o zdzieraniu i moich refleksjach napiszę za jakiś czas). Tak czy inaczej obiad zaliczony, można iść spać.

W poniedziałek idziemy na śniadanie do lokalu mamy i siostry pana hosta, które 100m od naszej farmy prowadzą garkuchnię przy drzwiach szkoły i żywią dzieciaki, więc w porze naszego śniadania wpada spora gromada dzieci z podstawówki, dla których rzecz jasna nasza obecność jest sporą atrakcją. Na śniadanie jest: ryż z boczkiem albo makaron z boczkiem albo bułka z boczkiem. Koszt to 40k vnd od osoby, znowu mamy wrażenie, że nas zdzierają, ale wyboru innego nie ma.
Po śniadaniu zaczyna się coś dziać (bo z reguły na farmie nie dzieje się absolutnie nic) - mamy jechać na darmową (co podkreśla host) wycieczkę rowerową po okolicy. Wymuszamy na nim, aby pominął główną drogę i ruszamy - host jedzie na rowerze elektrycznym, my ścigamy go na naszych starociach, ale wycieczka w gruncie rzeczy jest świetna. Prowadzi nas przez farmy kokosowe, droga jest ładna, wybetonowana, szeroka tak, aby dwa skutery się mogły wyminąć, ale samochód nie mógł wjechać. Jest cieniście, cicho i spokojnie i nawet względnie czysto. Jeśli jakieś śmieci leżą po rowach, to 90% z nich to maseczki (dziedzictwo covidu). W czasie wycieczki odwiedzamy lokalną kapliczkę, jemy ziarna lotosu, pokazują nam skąd Wietnamczycy biorą gniazda jaskółcze do swoich różnych potraw dodawane, mijamy wesele w poniedziałkowy poranek i mamy oprowadzanie po klasztorze buddyjskim. Ot, przegląd lokalnej kultury, szczęśliwie zakończony lunchem w restauracji nad rzeką (nie wiedzieliśmy, jak się wymiksować z drogich obiadków u mamusi, ale okoliczności same pomogły). Po powrocie do domu robimy to, co reszta mieszkańców farmy czyli praktycznie nic.

Ciekawie się to życie na kokosowej farmie obserwuje: nasz host przejął farmę po rodzicach, którzy gdzieś tu pomieszkują i się kręcą po domu od czasu do czasu, ale zupełnie nie zwracają na nas uwagi. Jest też siostra hosta i jej 4-5 syn, który non stop jest w piżamie ze smartfonem w ręce. Jest też żona hosta, która cały dzień siedzi w piżamie albo w swojej otwartej na oścież sypialni albo w hamaku i na zmianę albo bawi się z pudelkiem albo - jak pudelek śpi - siedzi na tiktokach. Host też jak akurat mu nie zawracamy głowy to leży i śpi. Rano śpi, mieliśmy wstać ok 8, a ten śpi do 9. Po powrocie z wycieczki też śpi, chociaż od dwóch dni nam obiecuje, że oprowadzi nas po swojej farmie. Może oni tutaj wszyscy jakąś cukrzycę mają czy co, że tak śpią? :) Warunki są bardzo skromne, ale internet światłowodowy jest (magia normalnie).

We wtorek host nam organizuje (za 120 USD) wycieczkę pt. Mekong tour. Załatwia nam prywatną łódź ze sternikiem (tego dnia w końcu spotykamy innych turystów na innych łodziach na podobnych wycieczkach), płyniemy oglądać różne cuda, a dziewczynki mogą sobie posterować łodzią do woli. W skrócie wycieczka wygląda tak: płyniemy długo, potem zwiedzamy lokalną cegielnię i mamy przerwę na herbatkę (ale jakby ktoś chciał są nalewki z pytona i z kobry, do wyboru do koloru). Potem znowu płyniemy, jest fabryka czekolady i miodu, można zrobić zakupy. A dalej zabierają nas do fabryki cukierków z kokosów. Potem jedziemy pół-motorem-pół-przyczepką (u moich dziadków na wsi mówili na takie coś 'dzik', od lat w Polsce tego nie widziałem), zabierają nas do manufaktury mat do spania i innych wynalazków, a potem do następnego domu na obiad - krewetki, sajgonki, ryba, mięsko, zupa, owoce - dużo i dobrze. Po obiedzie wsadzają nas do małych łodzi i wąskimi kanałami płyniemy dalej (kilkanaście minut), wsiadamy do dużej naszej łodzi i wracamy do domu. Ostatecznie good value i dużo fajnych wrażeń. Doceniamy też, że na żadnym z miejsc nie ma wciskania nam niczego ani presji "kupcie coś od nas". Po powrocie ma być obiecane oprowadzanie po farmie, ale najpierw host idzie spać, a potem przychodzą do niego kolesie na herbatkę, więc ostatecznie sami musimy się oprowadzić i wypić ostatnie z nielimitowanych kokosów.

W środę rano przyjeżdża punktualnie taksówka, która ma nas zabrać na śniadanie do restauracji z dnia przyjazdu, skąd potem busik podwiezie nas na terminal autokarowy i dalej do Sajgonu. Jest trochę lipa, bo restauracja akurat nie działa (a to niespodzianka), więc na migi tłumaczę taksówkarzowi, żeby nas zabrał na właściwy terminal (kosztuje nas to ekstra 100k vnd), ale dzięki temu szybciej wyruszamy do HCMC (Sajgonu), uzbrojeni w banh mi kupione przy terminalu autobusowym.

W Sajgonie jesteśmy o 13-tej i po różnych perypetiach docieramy do miejsca noclegowego nieopodal lotniska. Idziemy na obiad (znowu nikt nie mówi po angielsku ani nie ma menu po angielsku więc wybieramy obrazkami), a potem wieczorem zostawiamy dzieciaki w domu i jedziemy na lotnisko odebrać J., który po radosnej 12h przesiadce w nocy w Dubaju właśnie dziś ma dołączyć do naszej grupy. Od tego momentu intensywność zwiedzania i przemieszczania się wzrośnie nam kilkukrotnie.

Jeszcze miało być o kasowaniu nas za jedzenie - cóż, tanio to mama naszego hosta nie gotowała, ale tak sobie myślę, że jak oni mają gości raz w miesiącu przez parę dni, a sami żyją po prostu biednie, to niech im będzie. Pewnie, że można by wystawić nocleg za wyższą cenę, ale czy wtedy byśmy wybrali jego ofertę?
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#88 PostWysłany: 15 Lut 2023 12:22 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 08 Lis 2012
Posty: 1366
Loty: 247
Kilometry: 401 466
srebrny
@zawiert mówili na ten pojazd 'dzik', bo to był Dzik :) Też taki mieliśmy jeszcze w latach 90... I też takie widziałem w Kambodży.
Załącznik:
dzik.JPG
dzik.JPG [ 99.59 KiB | Obejrzany 5782 razy ]

Wycieczkę po delcie Mekongu dobrze wspominam. Aż z ciekawości zobaczyłem, że taka trzydniowa wycieczka z Handspan (wersja w "małej" grupie, czyli dwuosobowa z prywatnym przewodnikiem, kierowcą, niewielu innych turystów napotkanych po drodze) https://www.handspan.com/en/mekong-wate ... -penh.html kosztowała w 2014 roku 298$, a teraz to jest 427$.
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#89 PostWysłany: 19 Lut 2023 18:44 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1690
Loty: 205
Kilometry: 463 041
srebrny
Jest czwartek rano, wstajemy szybko i wzywamy dwie taksówki (grab), bo na 7-seater w 6 osób z bagażami nie ma co się pakować. Gdzie jedziemy? Na 'dworzec wschodni' (Mien Dong Bus Station), skąd mamy nasz pierwszy poważny transfer autokarowy. Próbowałem bilety kupić z wyprzedzeniem, ale Futa uparcie twierdziła, że w jednej rezerwacji można maksymalnie 5 osób (a nas jest teraz 6), a drugi dostawca wprawdzie mógł wystawić 6 biletów, ale wysypała się płatność i też nie mogłem ukończyć rezerwacji. Ostatecznie ten drugi dostawca (Kumho Samco) przez facebooka mi na pisał, że spoko trzyma dla mnie miejsca, mam przyjechać na terminal z wyprzedzeniem i będzie git. Futa była tańsza (160.000/os), ale tutaj udało się kupić więc 190.000/os jest do przełknięcia.
No to przyjeżdżamy z wyprzedzeniem i rzeczywiście bilety są, nawet dla odmiany daje się wszystko załatwić po angielsku (niestety w Wietnamie raczej z tym angielskim jest ciężko, przynamniej wszędzie tam gdzie trafiamy). Czekając na autobus ogarniamy Banh Mi na śniadanie - będzie to nasz chleb powszedni przez najbliższe dni. W końcu ktoś po nas przychodzi i pakuje do autobusu miejskiego (a mamy rezerwację na sleeper'a), ale domyślam się, że to klasyczna już podwózka gdzieś dalej. I rzeczywiście, po 30 minutach jazdy po mieście dojeżdżamy na nówka terminal pośrodku niczego, gdzie stoją same wypas autobusy sypialne z logo naszego przewoźnika.
Ruszamy do Mui Ne, czyli nadmorskiego kurorciku 4h drogi od Sajgonu. W autokarze mamy miejsca leżące na parterze (dorośli), i piętrze (dzieci) - i jest super wygodnie (może z wyjątkiem absolutnego braku miejsca na bagaż). Doświadczenie sleeper busa jest czymś unikatowym, różne środki transportu już przerabialiśmy w Azji (i nie tylko w Azji), ale takie cudo widzimy pierwszy raz. Nie jest to zabawa dla ludzi dobrze zbudowanych, ja przy moich 180cm i 80kg mieszczę się tam 'w sam raz', ale moi więksi koledzy z pracy raczej czuliby się tam nieswojo. Jest miło, klima nie mrozi tylko chłodzi przyjemnie, a po 2h jest pit stop na jedzenie, picie i toaletę (w lux-busie nie ma toalety). Na postoju busiarze dają klapki na zmianę, aby nie trzeba było zakładać butów (bo do autokaru wchodzi się bez butów).

Po 4h dojeżdżamy na miejsce, mamy hotel Mui Ne Hills Hotel (oni mają kilka hoteli różnej klasy na tym samym terenie) - dają nam 3 pokoje zaraz obok basenu, jest ekstra - błękitne niebo, nad morzem masa kitesurferów robi fajny widoczek, basen jest w cieniu i można się w końcu zrelaksować. Dla J. to pierwsze doświadczenie tropików, palm kokosowych i upału, więc cieszymy się, że mu się podoba. Załatwiam też dodatkowe formalności na recepcji - rezerwuję bus do Da Lat (260.000 VND/os) na następny dzień (niestety nie ten, który planowałem o 12, tylko późniejszy o 15) oraz wykupuję wycieczkę na wschód słońca na wydmy. Pani co prawda mówi "no ATV included" (brak quadów), ale pytam czy jeep nas zawiezie na wydmy i dostaję odpowiedź twierdzącą więc brak quada jakoś nas nie zraża (choć powinien być sygnałem ostrzegawczym). Wycieczka kosztuje 800.000 VND za naszą całą ekipę i obejmuje 4h jazdy jeepem: wydmy białe, wydmy czerwone, wioska rybacka, strumień/wodospad. Start 4:30 rano.

W drodze na rekonesans plażowy wchodzimy do pierwszej z brzegu knajpy-sklepu i jest to strzał w 10 - jest przepyszne jedzenie i cokolwiek nie zamawiamy, jest ekstra. Sałatka z mango - obłęd. Sajgonki - pycha. Makarony też. Plaża jest ok, ale nie nadaje się za bardzo do pływania, przynajmniej ta obok nas, poza tym robi się noc i pora wracać do hotelu. Nie muszę dodawać, że Mui Ne jest mocno przesiąknięte cyrylicą i wszędzie dominuje rosyjska klientela, ale raczej w wersji kulturalnej i z dziećmi.

Rano jesteśmy o 4:30 przy głównej drodze w umówionym miejscu. Ja - krótkie spodnie i t-shirt, kierowca kurka puchowa i czapka. Przez pierwsze 30 minut drogi mam wrażenie, że to on jest dobrze ubrany, a nie ja, bo wieje strasznie, a wóz 4x4 (chyba Uaz albo inne cudo, na pewno nie Jeep) nie ma okien więc pęd powietrza mrozi i urywa głowę.
Ok 5:00 dojeżdżamy na parking pod wydmami i rozpoczyna się klasyczna turystyczna pułapka: Jest ciemno strasznie, masa jeepów, masa turystów i ryczące quady zabierające po 2 osoby na wydmy. Koleś nasz kierowca mówi, że mamy kupić quada, że do wydm jest 3km trasy, a potem 2km jeszcze nad jezioro. A quad to ekstra 150000 od głowy (30zł), a jest nas 6, więc lekką ręką 900.000 do wydania. Kręcimy nosem, więc pada propozycja jeepa innego niż nasz za 800k, my mówimy 700k a koleś "no way madam". I trafia nas szlag, bo czujemy, że to jest wał gruby, bo te quady coś za szybko wracają, jakby normalnie ich albo mieli setki na stanie albo wcale to nie było 3km drogi. Oczywiście opinie (negatywne) na google sprawdzamy po fakcie (a tam jasno jest proceder opisany), ale upór i przeczucie wygrywają i w całkowitej ciemności po drodze wśród quadów ruszamy na piechotę na wydmy. Po kilkuset metrach jesteśmy na szczycie jednej z nich, sami. Prywatna wydma. Zaczyna świtać i widzimy, że te wszystkie quady są na wydmie obok. 500m dalej. Czyli jednak bujda na resorach - quad jedzie 2 minuty na wydmę, a potem minutę na jezioro - zwykły wał, korzystają z tego, że jest ciemno i ludzie naiwnie kupują jak leci.
Wschód jest fajny, zaczyna się też robić cieplej. Wracamy do naszego jeepa, na uwagę "że panie, to wcale nie jest 3km" nasz kierowca nagle przestaje znać angielski... Dalej są wydmy czerwone, gdzie za 50k (a po negocjacji 20k) można wynająć plastikowe coś do zjeżdżania, ale tak sobie to działa. Te wydmy w Chile (obok Vina del Mar) jednak były lepsze.
Po wydmach kolejna atrakcja to "Fairy stream and waterfall". Wodospadu szukamy, ale go nie ma, a strumień ciekawy bo w wąskim wąwozie idzie się brodząc w mętnej wodzie - albo masz sandały/klapki, albo idziesz na całość i maszerujesz na bosaka. My idziemy prawie do końca i zawracamy (bo kończy się umówione 'forti minyt'), aby odkryć, że na parkingu naszego gościa już nie ma - pojechał skubany. Kiepska sprawa, bo przeszliśmy 30 minut w jedną stronę, 30 w drugą. Sytuacja robi się niefajna, więc idziemy tym razem szutrową drogą w stronę morza (mapa google pokazuje, że drogi nie ma, to samo maps.me), aby ostatecznie dojść do asfaltu i odkryć, że nasz kierowca jest u wylotu strumienia z drugiej strony, tylko nam tego nie powiedział. Dobrze, że gość czekał na nas, bo byłoby słabo. Na koniec zabiera nas do 'fishermen village' - wygląda to z daleka malowniczo, ale syf jest okrutny i turyści nawet nie schodzą na dół na plażę. Wracamy do hotelu, śniadanie w naszej restauracji i chillout na basenie wypełnia nam resztę pobytu w Mui Ne Hills.

Po lunchu meldujemy się przy głównej drodze, gdzie o 15:15 ma nas zabrać autobus sypialny do Da Lat. O 16-tej nadal go nie ma, ale hotel który nam załatwiał miejscówki o wszystkim wie, i mówi, że jest opóźnienie i mamy się nie martwić. W końcu przyjeżdża nasz pojazd i jest średnio fajnie - bus ma 20 lat więcej niż ten, którym jechaliśmy wcześniej, jest prawie 2x droższy, syfny i mamy same wąskie miejsca na piętrze. Do tego trzeba dodać, że droga jest dziurawa i kręta (bo przecież to góry) i nie trudno sobie wyobrazić, że ten przejazd to hardcore, telepie nami i wszystkimi luźnymi plastikami w autokarze i wymioty innych pasażerów na nikim wrażenia nie robią. Najlepszy ubaw mają ci z tyłu, bo tam jest 5 miejsc leżących obok siebie, taka wspólna przestrzeń do leżenia, przedział integracyjny. Tradycyjnie w połowie trasy jest postój, a potem, już w nocy, zajeżdżamy do Da Lat. Pierwsze wrażenie - zimno. Ludzie w kurtkach, na nasze oko jest ok 20 stopni, czyli dużo chłodniej. Dobrze, że nocleg mamy blisko, więc po 10 minutach spaceru nasz host wprowadza nas do kolejnego mieszkanka na naszej trasie. Padamy wyczerpani, bo podróż z Mui Ne do Da Lat była koszmarna.

Rankiem w Da Lat jadę kupić bilety autokarowe do Nha Trang, bo oczywiście online się nie da - tutaj na szczęście terminal autobusowy jest blisko i w okienku Futa Bus po angielsku da się kupić bilet tam, gdzie chcemy (160.000/os). Po bagietkowym śniadaniu ruszamy na zwiedzanie, i aby nam dzieci nie marudziły, że nic dla nich nie ma, wybieramy najpierw atrakcję pt. Puppy Farm. W teorii ma być to farma z kwiatami i szczeniaczkami. W praktyce jest to miejsce, gdzie można dokonać ciekawego odkrycia, że istnieje zupełnie inny Wietnam od tego biednego wiejskiego z Delty Mekongu. Na stosunkowo małym terenie jest kilkanaście psów, większość leży bo im się nic nie chce z gorąca (psy są zadbane i nie wyglądają na naćpane jak np. w tygrysich sanktuariach w Tajlandii - nie, u tygrysów nigdy nie byliśmy...), ale żaden od dawna już nie jest szczeniakiem. Ludzi jest ogrom, dziki tłum. Wszyscy odpicowani, markowe (albo podrabiane-markowe) ciuchy, najnowsze ajfony, selfie, miny, pozowania, instagram, wypasione samochody. Tutaj nie ma biedy, tutaj jest american dream w wersji mini. Naszym dzieciakom średnio się podoba, atrakcja kosztowała 100.000 od osoby, przepłacone, ale niech będzie. Dla J. jest to szokujące, nas już nic w Azji nie zdziwi.

Od psiaków jedziemy do na powrót do Da Lat i do Crazy House i to jest atrakcja wypas, polecamy! Jakaś wizjonerka architektka (córka prezydenta, więc nikt jej przeszkód nie robił) wybudowała coś co jest połączeniem Gaudiego i Dalego - dziwny dom i ogród, ze schodkami, drabinami, tunelami i pokojami hotelowymi (jakby ktoś chciał). Fajne miejsce i dobrze wydana kasa (60.000 VND/os).

Wieczorem idziemy na night market, ale nie ma on nic wspólnego z tajskimi marketami, które odwiedzaliśmy miesiąc wcześniej. Raczej jest mało jedzenia, jest masa suszonych owoców, ciuchy, pamiątki i inne mydło i powidło. Kupujemy tanie jak barszcz zaparzacze do wietnamskiej kawy, dziewczyny kupują sobie kiecki i wracamy w ulicznej skuterowej dżungli do domu. Tęsknię za Tajlandią, bo z tego marketu wracam do domu głodny.

Następnego dnia rano (niedziela), stawiamy się w umówionym miejscu pod katedrą, skąd Futa zabiera nas free transferem na dworzec i dalej ruszamy w dół do Nha Trang. Bus jest nowy i wygodny, nie co ten trup sprzed dwóch dni, ale droga przez to dużo lżejsza nie jest - masa zakrętów, a kierowca wściekle wyprzedza na trzeciego, więc cały czas praktycznie jedzie z wciśniętym klaksonem. O 15-tej jesteśmy na terminalu w Nha Trang, skąd transferują nas na "Ga", czyli dworzec kolejowy. Do pociągu mamy jeszcze 4h, nie chce nam się gnić na obrzydliwej stacji, więc Marta idzie spytać w kasie biletowej czy można bagaż zostawić gdzieś bo nie ma śladu żadnej przechowalni - pan z okienka mówi na to 50k od plecaka. Spoko, dajemy im dorobić 200k (pewnie się podzielili bo było ich 4 w kasie biletowej), a my na lekko ruszamy na plażę. Jest fajnie i niefajnie - fajnie, bo plaża ładna, widoki ładne, latawce ogromne puszczają obok nas na placu. I niefajnie, bo jesteśmy jedyni biali w okolicy i dziwni kolesie, którzy chwilę wcześniej bez krępacji oddawali mocz wprost do morza tuż obok kąpiących się ludzi teraz chcą sobie z nami robić selfie. Z plaży idziemy jeszcze na jakieś jedzonko (bułeczki bao - smaczne i do tego cała ekipa restauracji świetnie mówi po angielsku), wietnamska kawę i wracamy na dworzec. Z braku innych opcji zamawiamy jeszcze grabem jedzenie, żebyśmy w pociągu z głodu nie pomarli.

A potem nastaje noc. Jest ciemno, podjeżdża pociąg, a wraz z nim wspomnień czar: Nocny z Krakowa do Ustrzyk, zapakowany ludźmi po sufit, nawet w toalecie miejsca nie było. Tutaj jest niewiele lepiej - za wagon sypialny (przedział na 6 miejsc) wyszło nas po 120zł od osoby, więc człowiek się spodziewał niewiadomo czego, a jest - cóż - syfnie jak w starych czasach pkp. Toaleta obrzydliwa z bezpośrednim przelotem na torowisko, w przedziale wieje i mrozi klima, karaluch sztuk jedna szybko uśmiercony, drzwi się nie zamykają więc blokujemy je sznurkiem do prania. Będzie co wspominać, nie ma wątpliwości :) Gasimy światło i zmęczenie robi swoje. Przed nocą J. jeszcze idzie na rekonesans do restauracyjnego, ale wraca w popłochu, bo nie dość że syf, to jeszcze kelner pijany... I w tej wesołej atmosferze mija nam kolejna noc, a o 6 rano budzimy się w Da Nang.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
7 ludzi lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#90 PostWysłany: 20 Lut 2023 04:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1690
Loty: 205
Kilometry: 463 041
srebrny
Kolejny odcinek wietnamskiej podróży to 2xH, czyli Hue i Hoi An.
Jeszcze przed odjazdem koszmarnego pociągu nocnego zabrałem się za ogarnięcie transferu do Hue, bo w Da Nang mieliśmy być o 6:30 rano, a do Hue jakoś dojechać trzeba. Nie widziało mi się czekać na pociąg do 10:30 i potem jeszcze tłuc się 3h, więc z pomocą portalu 12go.asia zacząłem szukać alternatywy, ale dla 6 osób okazało się to nie takie proste. Ostatecznie przez whatsappa o 21:30 udało mi się załatwić opcję idealną, bus przyjedzie po nas na dworzec w Da Nang i odstawi do hotelu w Hue, cena kiepska, ale alternatyw nie było - 200.000 VND/os. Przynajmniej bus okazał się tym z najwyższej półki, bo fotele miał leżące i z opcją masażu, a poza nami był tylko jeden pasażer.

Po dojechaniu do Hue poszliśmy do naszego hotelu (Four Seasons), gdzie spotkała nas niespotykana gościnność (pierwszy raz w Wietnamie, ale słyszeliśmy o tym, że te homestay'e to jest bardzo dobre i miłe doświadczenie). Dali nam pokoje przed planowanym check-in, więc mogliśmy trochę odespać po tej niezbyt udanej nocy i około 14-tej ruszyć na zwiedzanie.
Do Hue jedzie się zwiedzać dawne cesarskie miasto/pałace i podobno też na jedzenie, które ma być wyjątkowo pyszne. Pałace są bardzo drogie, jak na wietnamskie warunki - bilet pałac + dwa grobowce (tzw. combo 3) kosztuje 460.000 VND/os, jak chce się wszystkie grobowce to cena rośnie do 530.000 VND/os. Jak się wydaje taką kasę, to człowiek spodziewa się niewiadomo czego, ale potem następuje weryfikacja oczekiwań.
Kompleks cytadela/pałac jest ogromny, ale większość z tego, co widzimy to albo zniszczone ruiny, albo coś w odbudowie, albo coś odbudowane niedawno. Hue bardzo ucierpiało podczas wojny "amerykańskiej" (czyli po naszemu wietnamskiej), więc większość cytadeli była zniszczona. Ale aż żal patrzeć, dużo rzeczy jest zaniedbanych i naprawdę nie wiadomo za co się tyle tutaj płaci. Po zmroku wracamy do hotelu.
Rano po śniadaniu z ulicy łapiemy taksówkę i jedziemy na grobowce (Tu Duc i Khai Dinh), jedziemy wg licznika i facet czeka na nas ile potrzeba, więc ostatecznie wychodzi nas 500.000 za kilka godzin taksówki na nasze usługi. Znowu drogo.
Jeśli chodzi o grobowce, to coś podobnego widzieliśmy w Korei, w Seulu i okolicach, i niestety tutaj jest bieda w porównaniu z tym, co można by z tego zrobić. Tu Duc to sporej wielkości kompleks pałacowy, park, staw z rybami, kilka budynków, ale ich stan jest dość średni, a już sam grobowiec cesarza wygląda smętnie. Khai Dinh robi lepsze wrażenie, kompleks jest mniejszy, ale budowla bardziej majestatyczna i sam grobowiec lepiej zachowany i zadbany. Ale ogólnie atrakcja, tak jak cytadela, przedrożona. Widać jednak, że po zmianie władzy po 45 roku raczej nikt do cesarskiej przeszłości nie ma sentymentów, stąd może stan tego miejsca i to, jak to wygląda (o historii Kazika czyli polskiego archeologa napiszę później, bo w sumie to w dużej mierze dzięki niemu jest tam cokolwiek do oglądania).

Z jedzenia Hue jesteśmy umiarkowanie zadowoleni, ale wynika to nie tylko z samych knajp, ale też okoliczności. W każdym razie wielbiona zupa Bun Bo Hue ("najlepsza zupa świata"), którą testujemy w trzech miejscach, na kolana nas nie powala. Są też szaszłyczki na trawie cytrynowej, które sobie trzeba zawijać w papier ryżowy, i takie małe śmieszne naleśniczki z mąki ryżowej na głębokim tłuszczu robione. Jest smacznie, ale bez fajerwerków.

Kończymy z Hue i następnego dnia rano w strugach ulewnego deszczu wsiadamy do lux-busa, który tym razem ma nas przewieźć do Hoi An. Cena 280.000/os, taniej nic nie znalazłem na tych wszystkich stronach online z połączeniami, ale przynajmniej jest door2door.

Opuszczony park wodny obok Hue sobie darowaliśmy, tak samo jak inne potencjalne atrakcje w okolicy dostępne ze skutera. Gdybyśmy mieli raz jeszcze wybierać, raczej dałbym sobie spokój i nie robił rezerwacji w Hue na dwie noce, spokojnie można "must see" zrobić w jeden dzień, a więcej czasu poświęcić na Hoi An.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#91 PostWysłany: 22 Lut 2023 22:11 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1690
Loty: 205
Kilometry: 463 041
srebrny
Wyjeżdżamy z Hue w strugach deszczu. Leje całą drogę, więc nici z oglądania malowniczych krajobrazów. Gorzej, leje po przyjeździe do Hoi An. A jak przestaje, to na 3 minuty, i od nowa. Nie ma sensu nawet wychodzić w ten deszcz, więc siedzimy na miejscu i jemy smaczne jedzenie z hotelowej garkuchni - jest to przyjemna odmiana bo wybór potraw duży i smacznie wszystko jest zrobione. Wieczorem ma przestać padać, więc zostawiamy dzieciaki w hotelu (mamy już ten komfort, że od pewnego czasu można je zostawić same) i we trójkę z J. jedziemy do centrum po coś do zjedzenia (tak nam się przynajmniej wydaje).

Hoi An znane jest z wielu rzeczy, z których my na start wybieramy knajpę z Banh Mi gdzie jadał Antony Bourdain - o ile w Hue jego zachwytów nad zupą nie podzielałem, o tyle tutaj jest to strzał w 10. Nie obyło się bez dokładki.

Drugą znaną rzeczą w Hoi An są sklepy z rzeczami robionymi na miarę - albo krawieckie, albo obówniczo-skórzane. Na ciuchy nie mamy ochoty, ale po wejściu do obuwniczego wpadamy jak śliwka w kompot i generujemy gigantyczne zamówienie - dwa plecaki, dwie pary butów i jeszcze inne prezenty. Pani chce nam dać podróbkę plecaka Kanken (w każdym dosłownie sklepie je sprzedają w Wietnamie, cena 40zł), ale nie kręci nas ten rynek rzeczy ze znanym logo w skandalicznie niskiej cenie - skupiamy się na lokalnych wyrobach, bez metki i logo.

Następnego dnia rano robimy sobie wycieczkę do My Son, czyli ruin dawnej cywilizacji, wietnamski mały Angkor Wat jak to gdzieś napisali (cóż... no powiedzmy, że bardzo mały). Namiary na transport mam z knajpy z Banh Mi - tam stoły usiane są zdjęciami klientów i różnymi wizytówkami, trafiam więc wizytówkę kierowcy i ogarniam w ten sposób transport. Co do samego My Son, no to nie urywa ani głowy ani innej części ciała (dla porównania dodam: nie byliśmy w Angkor, byliśmy w Ayutthaya). W cenie biletu jest podwózka 2km z parkingu na ruiny, a przewodnika jak się chce, trzeba sobie wynająć. My wynajmujemy, 50k VND, i pani jest kiepska. Słabo mówi po angielsku i niewiele opowiada. A mamy porównanie, bo w czasie naszej wizyty przewalają się ze dwa autokary turystów i widzimy, że opowiadać można dużo więcej niż to, co sami wyczytaliśmy na wiki. Koniec końców robimy sobie dużo zdjęć, podziwiamy technologię budowania świątyń, której dziś nikt do końca nie potrafi rozgryźć, słyszymy znowu o Kaziku Kwiatkowskim, czyli osobie co uratowała te rzeczy od zburzenia. No i oglądamy leje po wojnie.

Po powrocie do Hoi An jedziemy na obiad do rekomendowanej na jednym blogu Cafe 43 i jest to chyba najlepsze jedzenie w Wietnamie jakie trafiliśmy. W międzyczasie robi się ciemno, nie pada, więc ruszamy w stronę wybrzeża, aby podziwiać to, z czego Hoi An jest znane najbardziej, czyli lampiony. Jest oczywiście momentami denerwująco, bo cały czas ktoś chce coś sprzedać, ale ostatecznie ten wieczór wypada jako najlepsze wspomnienie z Wietnamu u wszystkich moich dziewczyn, więc światełka i noc robią dobrą robotę. Rejs łódką dla 5 osób 200.000 VND za 20-30 minut.

W piątek czeka nas transfer samolotem do Sajgonu (z Da Nang), ale ponieważ lot kupiłem na 21:10, to mamy sporo czasu na zwiedzanie. Siedzimy więc w hotelu do południa (ok, jedziemy jeszcze na lunch do Cafe 43), a potem kierowca zapoznany dnia wcześniejszego ma nam ogarnąć transport Hoi An - Marble Mountans - Lonisko Da Nang. I o ile poprzedniego dnia nie mieliśmy do niego zastrzeżeń, to tutaj dochodzi do spiny - wcześniej ustaliliśmy, że ma przyjechać duży bus, bo 6 osób i bagaże do suv'a nie wejdą. Że bus nas zawozi do Marble Mountains, potem 'wait', a potem na lotnisko. No i o ten 'wait' jest spina - bo nam się wydawało, że te Góry (górki) Marmurowe sobie pozwiedzamy do woli, a kierowca twierdzi, że czeka na nas 1h i jedziemy dalej. Robi się nieprzyjemnie, ostatecznie w drodze whatsapowej negocjacji z szefem ustalamy, że 2h czekania jest w cenie a potem 100k dopłaty za godzinę (ostatecznie mieścimy się właśnie w trzech godzinach).
Marble Mountains to w sumie tylko jedna góra gdzie można coś więcej zwiedzić - są jaskinie, pagody, kapliczki, punkty widokowe i miejsca, gdzie można po stromych schodach wejść na szczyt. Trudno to do czegoś porównać, może lekko do Szczelińca albo innego skalnego miasta. Atrakcja fajna i cena przyjemna.

Na zakończenie dnia przyjeżdżamy na ogromne lotnisko w Da Nang. Dwa terminale, a spodziewałem się jakiegoś mikrusa z kilkoma lotami dziennie... Pełno lotów z Korei, to też pokazuje jaka klientela tutaj przyjeżdża. Wylatujemy o czasie nowiutkim samolotem linii Bamboo Air, w Sajgonie jesteśmy tuż przed północą, i niestety 40 minut walczymy, aby ktoś grabem nas zabrał do naszego ostatniego apartamentu. W mieszkaniu jesteśmy dopiero ok 1, ale na pocieszenie mamy okna wychodzące na Landmark 81, który stoi tuż obok naszego apartamentowca. Ten weekend to będzie finał naszego pobytu w Wietnamie, i całej podróży w sumie też.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
8 ludzi lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#92 PostWysłany: 27 Lut 2023 14:31 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1690
Loty: 205
Kilometry: 463 041
srebrny
(Wprawdzie od kilu dni nadajemy już z PL, ale zaległości w zdjęciach mamy spore, zatem zanim kolejny odcinek z Sajgonu, kilka zaległych ujęć z Mekongu).

Tak się miło jeździ wśród plantacji kokosowych:
Image

A to sprzedają w sklepiku:

Image
Image

Łódka na wyłączność z opcją samoobsługi:
Image
Image

I przeciskanie się mniejszymi kanałami (realnie może 5-10 minut wyszło, ale było przyjemnie).
Image

Ah, jeszcze praktycznie z okolic Ben Tre w lutym: pora sucha więc komarów mało, za dnia zero, wieczorem troszkę ale nawet moskitiery nie trzeba. Malarii nie ma, dengi też. Host powiedział: dengi nie ma, jak u nas jest denga to cała wieś ma więc na pewno wiemy, kiedy jest denga.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#93 PostWysłany: 02 Mar 2023 23:40 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1690
Loty: 205
Kilometry: 463 041
srebrny
Winien Wam jestem jeszcze opowieść o tunelach znanych z wojny amerykańskiej (znanej u nas pod nieco inną nazwą), ale to jutro.

Jeśli chodzi o Mui Ne to mam zdjęcia z wydm i z tajemniczego strumyczka. Na wydmach widać w oddali miejsce, gdzie atv dostarczają swoje ofiary :)

Image

Image
Tam na krześle siedzi miły pan z pytonem i proponuje foto :)

No i wioska rybacka, a raczej zatoczka, to też z Mui Ne
Image
Image

Z Da Lat oszczędzę Wam psiej zagrody, będą tylko zdjęcia z Crazy House, który polecamy :)
Image
Image
Image

Z Hue mamy pałac i groby cesarskie, mniej więcej to oddaje klimat:
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image

I kilka ujęć z Hoi An:
Image
Image
Image
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
8 ludzi lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#94 PostWysłany: 03 Mar 2023 08:41 

Rejestracja: 20 Lis 2014
Posty: 3368
złoty
Będzie jakieś podsumowanie?

Wyslane z telefonu przez Tapatalka
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#95 PostWysłany: 03 Mar 2023 17:35 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1690
Loty: 205
Kilometry: 463 041
srebrny
W Ho Chi Minh lądujemy z opóźnieniem i na parkingu pod lotniskiem jesteśmy o północy. Z bagażami niestety nie zabierzemy się do jednego auta, więc wzywam dwa graby - cel to Landmark 1, wieżowiec tuż obok najwyższego budynku w Wietnamie - Landmark 81. I tutaj niespodzianka - Grabowcom o tej porze nie chce się tam jechać, jedno auto pojawia się szybko, ale na drugiego kierowcę czekamy prawie 30 minut. Ostatecznie grubo po 1 w nocy jesteśmy w apartamencie.

Na sobotę mamy zaplanowaną ostatnią dużą "atrakcję" z Wietnamu - tunele Wietkongu w Cu Chi. Metod na zwiedzanie tuneli jest sporo, najczęściej jest to zorganizowana wycieczka (można kupić na klook), ale jest to gonitwa i opinie o jej organizacji są często podzielone. My postanawiamy zatem zrobić to na własną rękę (zwłaszcza, że wycieczki jadą do drugiego miejsca z tunelami, a my akurat tam nie chcemy jechać). Na blogach piszą jak to zrobić, ile to zajmuje, że jest reżim czasowy, bo ostatni autobus z tuneli jedzie o godzinie 17-tej, więc trzeba z Sajgonu wyjechać możliwie wcześnie. Nie bardzo nam to wychodzi bo podróż zaczynamy w autobusie 13 w centrum odjeżdżając po bazarowym śniadaniu dopiero o 10:50. Korki są potworne, a podróż do tuneli ostatecznie trwa aż 3h - czasy przejazdu gorsze niż na Bali :) (jak dokładnie dojechać opisuję w innym wątku na forum - sprawa jest prosta i spokojnie można sobie z takim dojazdem poradzić).

Na miejscu w tunelach Ben Duoc jest dziwnie, przynajmniej my (dorośli, łącznie z J.) mamy bardzo mieszane uczucia. Jeszcze przed wyjazdem czytamy sporo opisów i sprawdzamy, czy to dobre miejsce dla dzieci - internet mówi, że dobre i że to raczej dorośli mieli trudności i problemy raczej natury fizycznej niż psychicznej.

Pierwsze, co odwiedza się po wejściu to świątynia na cześć poległych ofiar. Wygląda jak pagoda, albo tajskie świątynie, ale w środku zamiast złotego Buddy jest złoty Ho Chi Minh. Plus nazwiska poległych w wojnie "amerykańskiej". Tysiące nazwisk. Do tego napisy o tym, żeby być cicho, o szacunku dla zmarłych, odpowiednim stroju. I to w zasadzie tyle z zadumy, bo po wyjściu ze świątyni zaczyna się skansen i atrakcje. Na pierwszy ogień jest drogowskaz na park wodny, potem stanowisko, gdzie można wynająć bryczkę ja z Disneylandu, potem punkt "postrzelaj sobie z kałasznikowa za 2$ od naboju" i sekcja paintball zaraz obok placu zabaw. Ponieważ nas te rozrywki nie interesują, idziemy dalej, do części muzealnej. Tam rozwalony helikopter UH1, samolot C130 wprawdzie w całości, ale rdzewiejący, jakiś wrak czołgu i dziesiątki różnego rodzaju bomb i pocisków - na pokaz, na zniszczenie, bo nikt o to nie dba.

Obok helikoptera jest wejście do ścieżki tunelowej, gdzie mamy kontrolowane bilety (nie takie tanie - 120k vnd) i gdzie dostajemy przewodnika. Przewodnik trafia się słaby, mało mówi i z angielskim u niego kiepsko (a naczytaliśmy się o super przewodnikach w opiniach internetowych, więc nie do końca nam to pasuje - ten akurat nawet nie liczy ile ma ludzi i gubi mnie po pierwszej przeszkodzie terenowej). Przewodnik pokazuje nam kopce termitów (czyli wentylacje tuneli) i opowiada te same rzeczy, które można przeczytać w necie - o psach tropiących, o tym jak się ukrywano, ale tylko szczątkowe rzeczy, bo wszyscy czekają na tunel i na wejście. O wszystkim mówi w formie "my" - walczyliśmy, ukrywaliśmy, robiliśmy. My.

Po kolejnych minutach trafiamy na wejście do tuneli, stoimy na nim, przykryte jest liśćmi. Po otwarciu ciemna i mała dziura i zachęta "please go" - nasze dzieciaki wskakują chętnie, my mniej (bo się naczytaliśmy), aczkolwiek ostatecznie wszyscy w ten pierwszy tunelik 15m idziemy. Jest światło, jest powietrze, jest dość nisko, ale jak ktoś był np. w Twierdzy Kłodzko to mniej więcej czuje klimat i trudności. Potem jeszcze jest dłuższy tunel i taki bardzo długi - ten ostatni to idziemy długo i nisko, ale wszystko jest jednak w granicach rozsądku i nie trąci koszmarem, więc nie wiem skąd te przerażone opinie w necie - pewnie z innych tuneli, bo tego jest sporo i możliwe, że przewodnik ma w czym wybierać. Na koniec tuneli odwiedzamy kuchnię polową i jemy gotowany maniok z solą, jako jedzenie walczących w tunelach. Maniok gratis, ale można sobie dokupić picie, akurat w lodówce obok pani sprzedaje coca-colę i pepsi. Idę za tą surrealistyczną sugestią i popijam sobie maniok colą, w miejscu gdzie dzielni powstańcy walczyli ze zgnilizną kapitalistycznego świata.

Po posiłku jest jeszcze ekspozycja pułapek na amerykanów. W tle leci komentarz "mieszkańcy wsi nauczyli się adaptować pułapki używane w polowaniach na zwierzęta do polowań na Amerykanów" (po angielsku). Idzie też jakiś dzieciak wietnamski w wieku szkolnym z ojcem, mija pułapki i mówi "american souvenir". Na sam koniec zostaje sklep, z pamiątkami: tekstylia, porcelana, zabawki z łusek po nabojach. Dla każdego coś miłego.

Powrót znowu zabiera nam 3h, ten sam algorytm, zdezelowany autobus i gigantyczne korki na drodze. Te tunele jednak to dziwne miejsce było, jakieś abstrakcyjne doświadczenie, warto pojechać i sprawdzić samodzielnie. Wyrobić sobie zdanie. Nie powiem "polecamy", tak samo jak nie poleca się innych miejsc, gdzie dało sie we znaki okrucieństwo wojny.

Czeka nas jeszcze ta ostatnia niedziela, i wrócimy do domu. A potem będzie czas na podsumowania i odpowiadanie na pytania "no to jak było".
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Sto dni w drodze
#96 PostWysłany: 12 Mar 2023 18:29 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1690
Loty: 205
Kilometry: 463 041
srebrny
Już prawie nic się w tej podróży nie wydarzy, ale wypada dokończyć ten przydługawy wywód.

W niedzielę pojechaliśmy do kościoła, na pożegnalną mszę na obczyźnie. Katedra w Sajgonie jest w remoncie, więc np. mapy google powiedzą, że jest zamknięte zawsze, ale to nie do końca prawda. Na mszę przyjść można, wchodzi się pod rusztowaniami i jest wszystko normalnie. Zebraliśmy się na 9:30, na mszę angielską, bo po wietnamsku już byśmy nie znieśli :) Po mszy podszedł do nas pan wyglądający na tubylca i zagadał płynną polszczyzną bez akcentu. Andrzej urodził się w Polsce, a teraz w wieku ok. 30 lat przyjechał do kraju swoich rodziców i tutaj mieszka. Poszliśmy na śniadanie, chwilę porozmawialiśmy - ciekawe spotkanie.

Chcieliśmy pojechać jeszcze na jakiś bazar/market. Po opiniach w google i opowieściach ludzi skreśliliśmy największy i leżący w centrum Ben Thanh i grabem pojechaliśmy w siną dal na drugi duży targ Binh Tay - do Chinatown. Cóż powiedzieć - niewypał, masa rzeczy, ale z innej bajki niż chcieliśmy i raczej hurtowo (czapki, ubrania), no i brak stoisk z jedzeniem (marzyła mi się powtórka z Chinatown w Singapurze). Pokręciliśmy się jeszcze po okolicy w poszukiwaniu pieczonej kaczki na pożegnalny lunch, ale albo google kierowało nas do zamkniętych miejsc, albo trafialiśmy do drogich restauracji dla lokalsów gdzie można sobie żółwia wybrać z akwarium i go ugotują. No trudno, wróciliśmy do apartamentu i kaczka przyjechała grabem. Zdaje się, że w HCMC zwykle kaczkę i tak kupuje się na wynos do domu, więc ostatecznie chyba jedliśmy prawie tak jak lokalsi.

Wieczorem odwiozłem J. na samolot, J. też wracał do Warszawy, ale Emirates, a my następnego dnia Qatarem. Na lotnisku byliśmy ok 19 i dawno już nie widziałem takiego zamieszania - ludzi masa, wszędzie kolejki, wszyscy lokalsi z paczkami kartonowymi nadawanymi jako rejestrowany (90% z nich z wypisanym adresem w USA). Przy drzwiach ochrona wpuszczająca tylko ludzi z biletami i szarpiąca lokalsów "no entry". Nam udał się przedrzeć "na pewniaka", bo tylko J. miał bilet, ale stwierdziłem, że mu pomogę w razie czego przy odprawie, która też była obłożona gigantyczną kolejką i chaosem. Zabrało to z 90 minut, normalnie jak w Ameryce Pd., a potem jeszcze godzinkę do security zeszło J., który raportował na bieżąco z trasy.

W poniedziałek miał być nasz ostatni dzień w Wietnamie, i ostatni dzień w podróży. Nie lubimy ostatniego dnia przed powrotem - człowiek już mentalnie na lotnisku, no bo głupio przegapić lot do domu, więc za bardzo nie ma co kombinować. A lot dopiero o 20:00, więc cały dzień do wypełnienia, tylko że check-out już w południe, więc i tak nic się nie zrobi. Ostatecznie zwyciężył rozsądek nad ambitnymi planami - postanowiliśmy po prostu się wyspać przed podróżą (czekała nas nocka 8h koczowania w Doha), o 12-tej wymeldowaliśmy się z apartamentu, host przechował nam bagaże u siebie w biurze a my poszliśmy na ostatnie jedzenie i ostatnie zakupy w Landmark 81. Po wczorajszych przebojach J. ruszyliśmy na lotnisko z większą rezerwą czasową, jednak okazało się to zupełnie niepotrzebne, bo w poniedziałkowy wieczór było na nim prawie tak pusto jak w czasach pandemii. Dziwne to wszystko, całość procedur zajęła nam mniej niż godzinę, więc mieliśmy masę czasu już po kontroli na ostatnie pamiątki (czyli aby wydać pozostałe lokalne pieniądze). I tu kolejne zdziwienie, bo ceny nagle w USD się zrobiły (stosownie większe), wprawdzie płacić w VND można było, ale każdy sklepik miał własny przelicznik (średnio atrakcyjny), i ostatecznie nie udało się nam wydać wszystkich drobnych - będą na pamiątkę albo na następny raz.

A dalej już było tak jak to zwykle bywa: 8h do Doha, potem 8h koczowania (z czego 3h w saloniku), dalej 6h i przywitał nas na Okęciu Air Force One Beidena oraz chłód lutowego dnia w Polsce. Do domu wracaliśmy Intercity, opowiadając ekipie z Warsa dlaczego żurek nam tak smakuje i o tym, jak to w Wietnamie można zjeść pyszne bagietki.

To jeszcze brakujące zdjęcia wrzucę z Wietnamu i będzie koniec opowieści. Jutro postaram się napisać kilka słów podsumowania.


My Son, czyli Angkor dla ubogich:


(Ludzi masa ale tylko falami, w okolicy południa było pusto)

Image

Miejsce bardzo oberwało w czasie wojny, bo na jednej ze świątyń był nadajnik wietnamski - Amerykanie nie mieli litości:
Image

Francuzi też - zabrali głowy do renowacji i już nie oddali:
Image
Image
Image
Image
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Sto dni w drodze
#97 PostWysłany: 13 Mar 2023 22:24 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1690
Loty: 205
Kilometry: 463 041
srebrny
To tyle. Koniec.
Wróciliśmy do domu. Można ponownie wcisnąć PLAY na naszym codziennym życiu, które przez ten czasy podróży miało wciśnięty przycisk PAUSE. Koniec pauzy, jedziemy dalej z codziennością, fast-forward w zasadzie, bo nawet nie wiem kiedy uciekły te dni od naszego powrotu - miesiąc temu o tej porze wsiadaliśmy do nocnego pociągu do Da Nang, a dziś ten czas wydaje mi się bardzo odległy. A co dopiero jakaś Nowa Zelandia, albo Chile.

W przemyśleniach filozoficznych nie jestem najlepszy, więc sobie daruję wnioski co to dało nam naszej rodzinie, jaka to inwestycja na całe życie, we wspomnienia, więzi, te same myśli, obrazy. To też.

Od 3 tygodni co rusz nas ktoś pyta: "jak było?", "czy wyjazd się udał?" itp. Jak na te pytania odpowiedzieć - nie wiem. Znajomy powiedział nam taką myśl (było o tym na naszym ig), że to co on odczuwał po wieloletnim wyjeździe i życiu w innym zupełnie miejscu, to niedopasowanie. Tak, to dobre słowo -my teraz jesteśmy niedopasowani do tego, co tutaj zostawiliśmy i do czego wróciliśmy. Albo jeszcze inaczej - jesteśmy dużo starsi od naszych rodziców, rodziny, znajomych, przyjaciół - tych, których tutaj zostawiliśmy. U nich ta zima jakoś minęła, przeleciała. Dla nas te 102 dni, bo tyle ostatecznie wyszło od wyjścia z domu 12.11 do powrotu 21.02, to ogrom czasu. Dla nich - nic takiego, przecież normalnie (jak nie wyjeżdżamy) to z częścią tych znajomych widujemy się i tak raz na 3-4 miesiące...

Tyle filozofii i przemyśleń.

Z praktycznych rzeczy:
Przelecieliśmy łącznie prawie 43.000 mil, 23 odcinki samolotami (są w społeczności fly4free, więc wyliczał tu ich nie będę). Najmilej wspominamy oczywiście loty Qatar, potem American i United ("do we have tonic? We are American, we have everything!" :))

Załącznik:
Zrzut ekranu 2023-03-13 211510.png
Zrzut ekranu 2023-03-13 211510.png [ 45.6 KiB | Obejrzany 4097 razy ]


Wynajmowaliśmy 7 razy samochód (plus raz dostaliśmy do dyspozycji samochód za darmo), i w sieciówkach i w lokalnych i od prywatnych nawet dostawców, nie było nigdy problemów (a przynajmniej to tej pory nic o tym nie wiadomo, chociaż za chilijskie autostrady rachunek przyszedł po 3 miesiącach). Mandatów żadnych nie mieliśmy, jedyny kontakt z policją to oczywiście Chile gdzie nam ukradli telefon (wyciągnięto mi go w sztucznym tłumie z kieszeni). Tyle.

W najbardziej ekstremalnych lotach po Azji udawało nam się nadawać tylko jeden plecak 20kg, a reszta jako podręczny. Chociaż realnie mieliśmy 3 plecaki na rzeczy: 80l, 60l, 50l i jeden na sprzęt.

Jeśli chodzi o sprzęt, to kilka rzeczy było ok, a kilka mniej ok.
Aparat Sony A7II nie zawiódł nigdy, tak samo obiektyw, więc targanie zapasowego obiektywu było na wyrost.
Dron DJI przydał się częściowo, bo w Tajlandii i Wietnamie nie polatał wcale.
Aparat do video i vlogów był niewypałem, nakręciliśmy kilka filmów w Chile i na tym się skończyło - potem żona skupiła się na IG i Stories i nie było komu kręcić.
Mieliśmy ze sobą 2 laptopy, maca i stare lenovo t440s, które padło tydzień przed końcem podrózy (ale w PL na szczęście ożyło).
Hitem na pewno była ładowarka Unitek USB-C - 4 porty, można ładować laptopa i jeszcze trzy inne zabawki.
Drugim hitem był malutki (jak etui do airpods) router Gl.inet, który zestawiał mi zawsze tunel VPN do domu w Polsce, dzięki czemu z reguły nasze połączenia nie dość że były bezpieczne, to jeszcze wskazywały na polską lokalizację.
Dzieci miały do nauki używane ipady z demobilu (w razie uszkodzenia strata mała, a ebooki działają jak znalazł) plus klawiaturę logitech K480 - klawiatura była bezsensem, może 3-4 razy jej użyły, a gniot waży prawie tyle co laptop i tyle samo miejsca zajmuje.

Z pieniędzmi na miejscu było różnie. Chile i NZ używałem namiętnie Curve (w NZ gotówka była mi potrzebna dosłownie jeden (!) raz na lokalnym bazarku), w Argentynie wymieniłem 200$ które miałem w portfelu od dawna (ze trzy podróże do tyłu). Natomiast w 2023 roku poszedłem po rozum do głowy i w Tajlandii, Indonezji, Singapurze i Wietnamie przerzuciłem się w 100% na Mastercard Platinum z PKO - rewelacyjna karta jak dla nas, plus bardzo dobre ubezpieczenie, z którego kilka razy musieliśmy skorzystać. Wiadomo, Infinite byłaby lepsza, ale bank nie chciał dać, a ta okazała się całkiem spoko.

Noclegi (te płatne) w większości ogarnialiśmy z Airbnb lub Booking, raz jeden poza booking bezpośrednio przez FB z właścicielem.

Coś jeszcze? Chyba to wszystko.

Dziękujemy, że dotrwaliście z nami do końca tej podróży. Taka przygoda zdarza się tylko raz, i wiemy, że drugi raz takiej szansy, na tak długo, w takim zestawie z całą trójką naszych dzieci już nie pojedziemy. To był ten jeden konkretny dany nam moment. Ten punkt w czasie, którego nie chcieliśmy zmarnować.
Niczego nie żałujemy, nawet Bali :)


To my, Zawierty: Marta, Rafał, Tosia, Ola i Ada. Wiecie co? Pojechaliśmy z trójką nastoletnich dzieci dookoła świata? Czy było warto? Pewnie! Nie zapomnimy tej podróży do końca życia.

Image
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata


Ostatnio edytowany przez zawiert, 13 Mar 2023 22:35, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
48 ludzi lubi ten post.
5 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#98 PostWysłany: 13 Mar 2023 22:30 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 18 Sie 2011
Posty: 7366
HON fly4free
Szczere wyrazy uznania. To będzie owocować przez wiele lat, niczym winny krzew.
Teraz mnie się na złote myśli zebrało :D
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#99 PostWysłany: 15 Mar 2023 10:41 

Rejestracja: 17 Wrz 2015
Posty: 370
srebrny
Niesamowita sprawa, jesteście kozakami! ;)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
 Temat postu: Re: Sto dni w drodze
#100 PostWysłany: 15 Mar 2023 22:14 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 16 Wrz 2013
Posty: 2327
Loty: 296
Kilometry: 416 674
złoty
Dasz jakiś namiar na tą ładowarkę Unitek? Widze.tylko 3 portowe
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 105 posty(ów) ]  Idź do strony Poprzednia  1, 2, 3, 4, 5, 6  Następna

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group