Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 26 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2  Następna
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 03 Maj 2015 01:07 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2015
Posty: 141
Loty: 69
Kilometry: 121 425
No, to chyba przyszedł czas na mnie... I moją relację z naszej niemal miesięcznej podróży do Południowo-Wschodniej Azji, którą odbyliśmy w styczniu i lutym 2015.
Co poniektórzy forumowicze mogą fragmenty już skojarzyć z bloga na F4F - w tej tu relacji jednak chciałam przedstawić trochę więcej szczegółów (również logistycznych) no i dopisać całą resztę pominiętą w krótkich wpisach blogowych.
Mam nadzieję że się spodoba: ja się nie rozpiszę w nieskończoność, a wy będziecie wyrozumiali dla pierwszej mojej relacji! ;)
Zaczynamy!

Osoby dramatu: ja i mój chłopak, Michał

Kiedy: 21.01 - 15.02 2015

Lot: Emirates Airlines AMS-DXB-BKK

Trasa:
Dubaj - Bangkok - Chiang Mai - Chiang Rai - Luang Prabang - Vang Vieng - Vientiane - Phnom Penh - Siem Reap - Sihanoukville - Koh Rong Samloem - Bangkok - Dubaj

Image

Styl podróży: tzw Backpacker Plus :D , czyli backpacking dla tych po 30tce, co nie lubią resortów ani kurortów, ale lubią spać jednak w 2-os pokoju i cenią sobie łazienkę. Zimna woda wystarczy ;)



Wyprawa zaczęła się naprawdę niefartownie: jako osoba UWIELBIAJĄCA planować i traktująca przygotowania jako naprawdę ekscytującą część samej podróży, przewodniki kupiłam już we wrześniu i zaczęłam się rozczytywać. 3,5 tygodnia - duużo, ale tak mało czasu! Zaczytana po uszy dopiero w okolicach listopada zauważyłam, że mój wniosek urlopowy nadal czeka niezaakceptowany... Rozmowy z szefem i przekonywanie go, że tak długi urlop to normalka (nie pierwszy mój w tej firmie i nie ostatni - no tylko że szef w miarę nowy i z gatunku nieprzekonywalnych...) zajęły kilka tygodni. Kiedy już ja zdołałam wybłagać, wtedy okazało się, że mój chłopak musi przejść przez taką samą gehennę! (tak, pracujemy oboje w korpo :? )
Koniec końców, urlopy przyklepane mieliśmy dopiero w pierwszych tygodniach grudnia, kiedy na jakiekolwiek promocje już dawno nie było szans :( Bardzo niezgodnie z duchem Fly4Free, ale napędzani wizją starożytnych zabytków, krystalicznie czystej wody i pad thaia za 50 bahtów zdecydowaliśmy się na lot liniami Emirates za 490 EUR za osobę na trasie AMS-DXB-BKK. JEszcze szybki dolot dla Michała LOTem do Amsterdamu (dodatkowym smaczkiem logistycznym w naszych podróżach jest fakt, że ja mieszkam w Amsterdamie a Michał w Warszawie... a dobrych okazji pośrodku jest bardzo mało :( ) i jesteśmy gotowi na naszą azjatycką przygodę!
Przyznam, że do tego właśnie lotu skusiła mnie dodatkowo jeszcze jedna rzecz: jedną z odnóg (DXB-AMS w drodze powrotnej) polecimy A380!!! :D Pokusa spełnienia marzenia jest zbyt silna, kupujemy bilety!

Początek był dość słaby na nasze własne życzenie: Michał przyleciał do Amsterdamu wieczór wcześniej i nie wiedzieć jak prawie cała noc zeszła nam na planowaniu, uczeniu się nowego aparatu (to ja, wielce mądrze na dzień przed wylotem zakupiłam Sony DSC-HX300 i na szybko usiłowałam się z nim zaprzyjaźnić), no i świętowaniu urlopu (i naszego spotkania) kolejnymi lampkami wina. Do lotniska zatem doczołgaliśmy się niewyspani i z lekkimi bólami głowy, ale przezornie zabukowany lot o 22:00 dawał szansę na drzemkę. Nadzieje ziściły się połowicznie: lekko nie było, ale moja niesamowita zdolność zwinięcia się w kulkę w każdej sytuacji (przyyyda się, oj przyda w tych nocnych azjatyckich autobusach! 8-) ) plus przyciemnione światła (z "gwiazdkami" na suficie - Emirates, rozczuliliście mnie! :P ) dała w efekcie wystarczającą ilość półsnu, żeby następnego dnia być gotową do działania!

W Dubaju lądujemy raniutko, lekko po 7. Kolejny lot do Bangkoku dopiero po południu, więc niezwłocznie uciekamy z lotniska i kierujemy się do metra. Dubaju, nadchodzimy!

Image

Bez najmniejszych przeszkód przechodzimy przez immigration, dostajemy pieczątki uprawniające nas do pobytu w Emiratach na okres 30 dni. Szybka wizyta w bankomacie - 100 dirhamów wystarczy, MUSI!, trochę dłuższa w łazience (dziękujemy Emirates za zestawy ze szczoteczką i pastą do zębów! :lol: ), obowiązkowo kawa na drogę (nieważne gdzie jestem i ile ta kawa kosztuje. Kawa musi być. Po prostu. Ta na lotnisku w Dubaju nie była taka znowu NAJdroższa - około 20 dirhamów czyli niecałe 20 zł :P )
Z klimatyzowanego lotniska do klimatyzowanego metra, a stamtąd, przez klimatyzowaną stację, prosto do klimatyzowanego centrum handlowego! Jaka naprawdę jest pogoda? Nie mamy pojęcia!
W czasie naszej krótkiej wycieczki po Dubaju nie chcieliśmy zabiegać się na śmierć, dlatego postanowiliśmy dojechać do Dubai Mall i zobaczyć z bliska Burj Khalifa i co tam nam się jeszcze przy okazji uda. Wszystko super, nie założyliśmy tylko, że wyjścia z mallu na zewnątrz szukaliśmy dobre 40 minut, a w nogach mieliśmy pewnie już kilka kilometrów. Kilka. kilometrów. przez. sklepy! :shock: Nieee, to nie jest jednak nasz styl. Do drzwi wyjściowych biegniemy niczym do ziemi obiecanej...

Image

Image

Co tu dużo mówić, Dubaj nie powalił nas na kolana. Nieskończone sklepy, duszące bogactwo, brak sensownej możliwości choćby wyjścia na chodnik i przejścia się (gdy już spróbowaliśmy, to dwa razy zatrzymał się obok samochód z pytaniem, czy coś nam się stało i dlaczego na boga idziemy piechotą?) no i cóż: Dubaj "behind the scenes" wygląda troszkę inaczej niż na folderach biur podróży: to jeden WIELKI plac budowy...

Image

Czas mija szybko, a my pamiętamy, że czeka nas jednak sprint z powrotem na lotnisko - wracamy do metra bez żalu. Może nie daliśmy miastu jakiejkolwiek szansy, widząc tylko dziesiątki wieżowców, rozkopane połacie ziemi i przemykające między tym wszystkim drogie samochody. Może trzeba pojechać na dłużej? Może - ale chwilowo wolimy lecieć dalej, do Azji, z dala od rolexów i drogich samochodów... Może kiedyś, a jeśli już to pewnie raczej Abu Dhabi. Póki co czeka nas Bangkok!

Image


Praktykalia
1 AED = 1.01 PLN
Bilet na metro - 2.50 (1 zone), 4.50 (2 zones) AED
Kawa na lotnisku (Costa Coffee) - między 15 a 30 AED
Falafel w Dubai Mall (porcja raczej przekąskowa, ale smaczny) - 22 AED

Ledwo co mościmy się w samolocie, a ja już zaczynam czuć się dziwnie: niby to gorączka, niby łamanie w kościach, no i zaczyna się pokasływanie. W sumie nic, ale postępuje w zadziwiającym tempie i pod koniec lotu jestem już pełnoprawnie chora. No tak, w Holandii temperatury na minusie, tu nagłe plusy... Przedurlopowa gonitwa i megazmęczenie... Dwie niemal nieprzespane noce... Wszystko odbija się na moim biednym przepracowanym organiźmie. Jedyne co pamiętam to próbę trzymania się jak najdzielniej i wyglądania jak najzdrowiej (już na lotnisku Suvarnabhumi weszła mi schiza, że pewnie wyglądam na nosicielkę eboli i mnie w ogóle do kraju nie wpuszczą... a jak już zobaczyłam plakaty z zapytaniem "Are you sure you're healthy??" to byłam pewna że wracam do domu następnym samolotem w worku z napisem "Biohazard" :? :(
Oczywiście, nic takiego się nie stało. Stało się za to tyle, że Michał zaciagnął mnie za fraki do postoju taksówek, potem była dłuuuuga dłuuuga podróż przez nocny Bangkok - czy to jawa? czy sen? czy ja tu naprawdę jestem? aż do naszego hotelu znajdującego się przy samym dworcu kolejowym Hualamphong. Z reszty wieczoru - czy też nocy - pamiętam niewiele...

Praktykalia
1 THB = 0.11 PLN
Taksówka lotnisko - Hualamphong - 260 THB + 75 THB za opłaty toll
Hotel - Krungkasem Srikrung Hotel - 24 USD / noc / 2-os. Szału nie ma, ale hotel w doskonałym miejscu (blisko Chinatown, dworzec dosłownie po 2giej stronie ulicy), czysty, wygodny, z darmowym dość stabilnym wifi i śniadaniem w cenie. Do tego plusem (bądź minusem, w zależności od preferencji) jest to, że jest dość daleko od Khao San i całego tego szaleństwa... Ale o tym później ;)

Następnego ranka budzę się w takim stanie, że żałuję że się w ogóle obudziłam. Pomagają trochę bułeczki przyniesione przez mojego chłopaka z 7Eleven (na śniadanie nie dałam rady zejść) i poczucie ogromnego żalu że JAK TO? TO MÓJ WYMARZONY URLOP!!! Michał subtelnie mnie motywuje - nooo, chodźmy, tylko tu po okolicy, tylko kilka przecznic, chodźmy zobaczyć...

Tu mała dygresja: pewnie narażę się wszystkim forumowiczom zakochanym w Tajlandii, ale przyznam szczerze - to państwo nie ciągnęło mnie nigdy. Traktowałam je raczej jako hub wypadowy do Kambodży czy Laosu i nie miałam zbytniej ochoty spędzać w samej Tajlandii za dużo czasu. To okropne, wiem, ale chyba za dużo nasłuchałam się historii o imprezowaniu i szaleństwie Tajlandii - każda ta opowieść, z założenia mająca reklamować opisywane miejsca, napawała mnie raczej przerażeniem i niechęcią. Bangkok jednak gdzies tam mnie pociągał tym swoim egzotycznym urokiem... Na tyle, że naszpikowałam się paracetamolem po czubki uszu i koło południa wskoczyłam w klapki i podążyłam pokornie za Michałem. Ledwo wyszliśmy z hotelu a tu ŁUP! gorące, duszne, parne powietrze uderzyło mnie niczym wielką poduszką :D Aaach, jakże tęskniłam do tego azjatyckiego klimatu! Jestem nieprawdopodobnie ciepło- i dusznolubna, a dowiedziałam się o tym dopiero jak zaczęliśmy wyjeżdżać do Azji. 35 stopni i wilgotność 90%? RAJ!

Nie mija 10 minut, a już jestem w Bangkoku zakochana po uszy :lol: Eksplorujemy bez planu: co prawda w plecaku czeka posłusznie mapa, na wszelki wypadek i okoliczność, ale my jednak najbardziej jednak lubimy iść - gdzie nogi poniosą, oczy przyciągną, a zapachy nie pozwolą przejść obojętnie! I tak od razu trafiamy na Wat Traimit, czyli tzw Świątynię Złotego Buddy.

Image

Wat Traimit to niejako przedsionek do Yaowarat Road, czyli całego szaleństwa Chinatown! Nieprzebrane tłumy ludzi, mnogość dźwięków i zapachów, ten cały cudowny azjatycki chaos w którym jednak jest jakiś dziwny, nieoczekiwany i niezrozumiały porządek. Kupujemy po butelce świeżo wyciskanego soku z granatów i niemal przysiadamy na chodniku z wrażenia - jakie to pyszne! Tłum nas porywa, wchodzimy w coraz to mniejsze uliczki, zaułki, zakamarki. Bangkok staje się nasz, niezauważalnie, ale na dobre!

Image

Image

Image

Czas w Bangkoku biegnie szybko, ale my dorównujemy mu kroku. Każde ponowne uderzenie gorączki zabijam łykiem wody z kokosa, kolejnym sokiem z granatów, przekąską z ulicznego stoiska, a gdy jest już naprawdę słabo - idę do apteki. Chyba całkiem niezła ze mnie aktorka, bo udaje mi się na migi przekazać że gorączka i słabo (a może biedny aptekarz pomyślał że blada twarz z zachodu nie daje rady w azjatyckim klimacie? :P ). Teatralnie podkreślone pokasływanie wraz z łapaniem się za gardło i pokazywaniem że "DUSI!" owocuje kilkoma małymi saszetkami z jakimś proszkiem. Opis oczywiście po tajsku, ale tym razem czas na pantomimę aptekarza: pokazuje, że proszek trzeba wsypać do wody i wypić, a czynność powtórzyć 3 razy dziennie. Na wszelki wypadek zakupuję tych saszetek dziesięć (jakby ktoś był zainteresowany to cała ta przyjemność kosztowała mnie 100TBH i po kilku dniach rzeczywiście pomogła :lol: ) i ostatkiem sił powstrzymuję się przed kupnem antybiotku bez recepty, który zauważyłam przy ladzie. No cóż, Dorotko, wystarczyło kliknąć obcasami i to już nie Holandia (w której, jakby ktoś nie wiedział, zakazany jest nawet gripex, a zdobycie antybiotyku graniczy z cudem)! :lol:

Tymczasem docieramy nad rzekę Chao Phraya mijając po drodze kolejne świątynie...

Image

Image

...i stragany z jedzeniem...

Image

...decydując się jednak na trochę bardziej zachęcające pad thai. To jest to pad thai, którego nie da się dostać w Warszawie ani w Amsterdamie, nieważne ile byśmy zapłacili. Proste, ale doprawione do perfekcji hojną ręką szefowej kuchni, która smaży je w swojej małej knajpce zapewne od dziesięcioleci. Przepyszne!!

Image

Posileni i pełni nowej energii zmierzamy do Wat Pho - celu naszego spaceru. Coś tam o Bangkoku poczytałam przed wyjazdem i nic, ale to nic nie wywołało na mnie takiego wrażenia jak właśnie ta świątynia. Jest PRZE-PIĘ-KNA! Dużo tam turystów, i owszem, ale nie czuliśmy się jakoś wyjątkowo otoczeni. Co poczuliśmy, to niesamowite piękno i różnorodność tego miejsca, duchowość i spokój. Kolejne 3 godziny spędzamy właśnie tam: najpierw decydujemy się na szybką rundkę z przewodnikiem (co jest mega zaskoczeniem, bo zazwyczaj nie korzystamy z usług przewodnika. Ten jednak był zatrudniony przez świątynię - nie jakiś tam chłop znikąd, który wie o zwiedzanym miejscu mniej niż my uzbrojeni w przewodnik ;) . Nie żałujemy - przewodnik nie tyle zasypał nas datami i nazwiskami, co postarał się nas trochę wprowadzić w "know how" - wytłumaczył, jaki element świątyni co oznacza, pomógł zrozumieć znaczenie poszczególnych miejsc, a na koniec zrobił nam szybkie wprowadzenie w buddyzm... Zdecydowanie warto było. Koszt - 300 THB za 2 osoby / 1h. Panowie siedzą za kasami.)


Image

Image

Image

Z Wat Pho wychodzimy już mocno po południu - w zasadzie wieczorem. Powoli się ściemnia, więc postanawiamy zobaczyć, o co tyle zachodu i odwiedzić Khao San Road. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy - i jeszcze szybciej uciekliśmy... I tu znowu przepraszam wszystkich miłośników tego miejsca, ale ja opiszę je tylko dwoma słowami: WROTA PIEKŁA! Nieznośnie głośna, dudniąca muzyka, nieprzebrane tłumy w stanie dalekim od trzeźwości, stoiska z pamiątkami, xanaxem bez recepty i podrabianymi dokumentami na poczekaniu, natarczywi kierowcy tuktuków namawiający na pingpong show... Nie, to zdecydowanie nie nasz klimat. Uciekamy troszkę dalej - na Soi Rambuttri. Tam też gra muzyka. Też są stragany. I jedzenie...

Image

...i drinki w plastikowych kubeczkach serwowane z "baru" pod gołym niebem...

Image

...ale to wszystko ma w sobie więcej, hmm, spokoju? To złe słowo; po prostu jest mniej przerażające (przynajmniej dla nas) niż cała ulica pijanych 20-latków podrygujących w rytm najnowszych przebojów na Khao San ;)

Ku mojemu własnemu zdziwieniu (że nie padłam!) wracamy do hotelu dobrze po 2giej w nocy. Odsypiamy, następnego ranka znowu udajemy się na spacer bez planu po okolicy...

Image

Image

a wieczorem biegniemy na dworzec. Czeka nas nocny pociąg do Chiang Mai - klasyk gatunku, stały punkt opowieści o wyprawach do Tajlandii :P Nie możemy się doczekać!

Image

Praktykalia
Uliczny pad thai - od 50 do 80 THB
Sok z granatów na Chinatown - 30 THB
Uliczne jedzenie na Soi Rambuttri (massaman curry i jakieś niezidentyfikowane bliżej, ale przepyszne curry z jajkiem) - po 60 THB
Drink w kubeczku plastikowym (dość mocny :P ) - 80 THB
Nocna taksówka z okolic Khao San do dworca - 200 THB (niestety mimo ponad półgodzinnego szukania nie udało się nam znaleźć taksówkarza który zgodziłby się włączyć licznik :? )


Ostatnio edytowany przez xladystarrrdustx 13 Maj 2015 01:15, edytowano w sumie 6 razy
Góra
 Profil Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
 
      
Lato w Grecji: Ateny i wyspa Egina za 440 PLN (loty z Katowic + prom) Lato w Grecji: Ateny i wyspa Egina za 440 PLN (loty z Katowic + prom)
Bezpośrednie loty do Alicante z Gdańska za 260 PLN. Dużo terminów Bezpośrednie loty do Alicante z Gdańska za 260 PLN. Dużo terminów
#2 PostWysłany: 04 Maj 2015 00:01 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2015
Posty: 141
Loty: 69
Kilometry: 121 425
Nocny pociąg z Bangkoku do Chiang Mai to istna legenda - opowieści o imprezach, szaleńczej jeździe z głową wystawioną przez ostatnie drzwi pociągu i lokalnym rumie Sang Som słyszałam z wielu źródeł. W naszym przypadku ta trasa to raczej cisza przerywana chrapaniem towarzyszy podróży... tuż po 22 każdy zapakował się do swoich leżanek, zaciągnął zasłonkę i już! aż do rana :P
Nie spałam najlepiej. Z racji zajmowania dolnej (większej!) leżanki, przygarnęłam plecak swój i Michała i tej nocy robiłam za stróża naszych skromnych, backpackerskich własności. Zuepłnie niepotrzebnie! Pociąg jest komfortowy i super bezpieczny - przez całą noc nikt nieproszony nie pałętał się po wagonie. A rano, mmm, rano dostaliśmy śniadanie prosto do łóżka!

Image

Pierwsze wrażenie w Chiang Mai to ŚWIEŻOŚĆ... to lekko górskie, orzeźwiające powietrze uwiodło mnie od pierwszego oddechu. Plecaki na plecy i ruszamy przed dworzec, gdzie czekają busiko-taksówki: małe vany? z na oko ośmioma miejscami na pace i niewielką ceną przejazdu. Nie minął kwadrans a już wysiadamy przed naszym hotelem, dziarskim krokiem wchodzimy do środka i jesteśmy witani przez przepięknie karpie!

Image

Hotelik jest przepiękny i kusi leżakami wprost przy basenie (!) lecz my nie mamy czsu do stracenia - szybki prysznic, klapki, i już zmierzamy w stronę centrum!

Image

Chiang Mai to istny raj turystów i ekspatów. Więcej tu białych, niż tajskich twarzy, a na każdym rogu można kupić wycieczkę, trekking, bilet na samolot... Jedzenie jest odpowiednio zeuropeizowane, wszędzie wifi, a mrożone cappuccino co 15 metrów... No cóż, nie będę ukrywać: to nie jest moje miejsce. Chiang Mai sprawiało wrażenie Disneylandu dla turystów, gdzie wszystko jest łatwe i bezproblemowe, takie jak w domu ale z azjatyckim smaczkiem. Uciekamy od kawiarni i knajp. Wybieramy - kolejny raz - świątynie.

Image

Image

Image

Świątynie Chiang Mai są wspaniałe, ale nakarmiony duch zaczyna powoli ustępować miejsca ciału. A jeśli jesteśmy właśnie tu, to jest tylko jeden wybór - KHAO SOI!

Image

Te dwa słowa do tej pory wywołują u mnie niekontrolowany odruch Pawłowa: miseczka wypełniona nudlami, zupo-curry na bazie mleka kokosowego, przykryta smażonymi na chrupko nudlami... Niebo w gębie, milkniemy i wsuwamy, a po stuknięciu łyżkami o dno miseczki... zamawiamy kolejną porcję!!

Dzień w Chiang Mai powoli ustępuje miejsca wieczorowi, a ten poddaje się we władanie gigantycznemu targowi ulicznemu: to tysiące stoisk z czym tylko turystyczna dusza zapragnie. Koszulki? Proszę bardzo! Ręcznie robione mydła, bębenki, pokrowiec na iphone'a? Ależ nie ma sprawy! A między tym wszystkim lokalni artyści, tancerze, staruszkowie z niesamowitymi instrumentami, młodzi break-dancerzy... Pomieszanie z poplątaniem, od którego uciekamy - no oczywiście, w stronę jedzenia! Każdy azjatycki targ ma to do siebie, że towarzyszy mu przepyszne uliczne jedzenie. Nie inaczej jest też tu, kilka kroków w boczną uliczkę i otwierają się przed nami cudowności z grilla, wody, pary... słodkie i słone... podlane wodą, sokiem z mango, lokalnym winem ze śliwek! Mój żołądek zyskuje niesamowitą zdolność do rozciągania, chcę spróbować wszystkiego, ale zadowalam się porcją przepysznego lepkiego ryżu z mango. Takie proste, a takie pyszne...

Kolejny ranek w Chiang Mai przynosi uśmiech na mojej twarzy dorównujący sile miliarda słońc - to dziś właśnie idziemy do ZOO. Zoo? Ale jak to, w Tajlandii - do Zoo? A co w tym ekscytującego? Otóż: PANDY! Zobaczenie żywej pandy było zawsze moim marzeniem, uwielbiam te zwierzęta niesamowicie i nie mogę się doczekać! Wybiegamy bez śniadania i jedziemy - pół godzinki i już jesteśmy przy wejściu, szybki sprint w górę i... zamieram! :lol:

Image

Image

Zoo w Chiang Mai to nie tylko pandy, to cała masa innych fajności. I mówię to z dość dziwnym uczuciem, bo nie jestem raczej fanką zoo, nie lubię, gdy zwierzęta trzymane są w klatkach... To zoo jest jednak inne: zwierzaki wyglądają na zadbane i zadowolone, mają dużo miejsca i nie krążą bezwiednie wokół miski z wodą. Do tego zoo położone jest w przepięknej okolicy, na wzgórzach - dobre 4h spaceru jest jednak odczuwalne w łydkach, ale nie żałujemy :D Szczerze polecam, szczególnie rodzinom z dziećmi!

Image

Wieczorem wracamy do Chiang Mai na kolejne khao soi i spacer po centrum. Dziś już nie ma targu, a ulice są ciche i spokojne. O ile lepiej! Takie Chiang Mai da się lubić...

Image

Praktykalia
Pociąg Bangkok - Chiang Mai: klasa 2 sypialna 881 THB (kolacja / śniadanie dodatkowo płatne)
Hotel: TR Residence: 22 USD / 2os / noc. Fantastyczne miejsce! Troszkę oddalone od centrum, ale w zasięgu nóg (20 min) wzdłuż ulicy z lokalnymi knajpkami lub nocnego targu. Cicho, spokojnie, basen i leżaki, a do tego przemili, pomocni właściciele. Brak śniadania, za to niezłe wifi w cenie.
Transport: czerwone mini-busiki: 30 THB z centrum do TR residence, 40 THB z TR residence na dworzec autobusowy
Khao soi: od 40 do 80 THB, zależnie od miejsca
ZOO: 200 THB + 100 THB osobno za pandy

Kolejnego poranka zrywamy się wcześnie - dziś jedziemy do Chiang Rai, a stamtąd już wprost do Laosu! Niestety nasz superplan musiał ulec zmianie: po dotarciu na dworzec okazuje się, że najbliższe dwa autobusy są już zapełnione i musimy czekać aż do 10:30. :cry: :roll: No nic, czekamy, zajadając się tostami z pobliskiego 7Eleven (niech mnie krytukuje każdy kto może, ale UWIELBIAM tosty z 7eleven! Dwa kawałki chleba z szynką i serem, opiekane na miejscu, smakują najwyborniej w świecie kiedy wcinasz je z samego rana na dworcu autobusowym w Chiang Mai! :) )
Do Chiang Rai docieramy przed 14:30 - szybki obrót na dworcu, łapiemy azymut i szukamy hotelu. Coś sie znalazło, zrzucamy plecaki i... muszę się tu przyznać do największej porażki tej podróży: odpuściliśmy przepiękną White Temple :x :cry: Coś mi się zamieszało w głowie, Michał nie poprawił, więc kiedy o 17 okazało sie, że świątynia wcale nie jest w centrum, a dobre 20km poza, zamykają ją po zachodzie słońca, a my nie mamy jeszcze ogarniętej dalszej drogi do Laosu... No tak, zrezygnowaliśmy i oddaliśmy świątynię walkowerem. Będzie na następny raz!

Póki co zostaje nam urokliwe centrum miasteczka...

Image

...i przepyszna kolacja z gatunku "zrób to sam"! :P

Image

Wieczór kończymy kilkoma drinkami i zażartą dyskusją: co dalej? Chcemy jak najszybciej dostać się do Luang Prabang, a najprostszą i najbardziej polecaną drogą jest tzw "slow boat" - dwudniowa przeprawa łodzią spod granicy. To był nasz oryginalny plan, tak chcieliśmy zrobić ale... im bliżej Laosu tym bardziej nie możemy się doczekać! Chcemy być w Luang Prabang już! teraz! NIE za dwa dni! Zostawiamy decyzję na jutro...

Praktykalia
Transport Chiang Mai - Chiang Rai: Green Bus 240 THB /os
Hotel: Chiang Rai Hotel - 16 USD / 2os / noc. Blisko centrum, czysty, ale dość schizujący hotel (pusto, cicho, dziwnie; łazienka jak w pociągu!, ale na plus telewizor i amerykańskie filmy z tajskimi napisami :lol: :lol: )


[cdn]
Góra
 Profil Relacje PM off
10 ludzi lubi ten post.
 
      
#3 PostWysłany: 05 Maj 2015 14:15 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 18 Lis 2014
Posty: 214
Loty: 118
Kilometry: 365 764
Zaglądam i nie mogę się doczekać kolejnych części :) świetnie się czyta :) pozdrawiam
Góra
 Profil Relacje PM off
xladystarrrdustx lubi ten post.
 
      
#4 PostWysłany: 09 Maj 2015 02:40 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2015
Posty: 141
Loty: 69
Kilometry: 121 425
Nasza przeprawa do Laosu jest połączeniem ciekawości, zbiegu okoliczności i niecierpliwością: mimo, że popłynięcie do Luang Prabang łodzią z Huay Xai było jednym z żelaznych punktów programu, to nie możemy przestać myśleć o tajemniczej podróży autobusem. Bo ten autobus jest, a w zasadzie go nie ma - wszystkie dostępne źródła infomacji, jak i zapytani w Chiang Rai Tajowie mylą się w zeznaniach: bezpośredni autobus to istnieje, ale nikt nie wie, skąd odjeżdża, lub nie istnieje wcale - w zasadzie nikt nie może nam udzielić jasnej informacji. Poddajemy się ciekawości i gnani chęcią rozwiązania tej zagadki (i dostanie się do Laosu za cenę nocy w autobusie, ale za to dobre 12 godzin wcześniej, niż łodzią) stawiamy się raniutko na nowym dworcu w Chiang Rai. I kupujemy bilet. Tak po prostu. Zagadka rozwiązana, a przed nami 18 godzin w azjatyckim busie konstruowanym dla wszystkich, ale nie dla wysokich europejczyków... Mościmy się na naszych siedzeniach. Naszych - ale nie do końca, bo choć każdy ma przypisane sobie miejsce, to nikt się go nie trzyma. Powstaje zawiła kombinacja pt "jakby co, to ja usiądę na twoim miejscu, ty na kolegi z przodu, kolega pójdzie na tył, a ci z tyłu siadają koło kierowcy...". Chwilę po południu wreszcie ruszamy, a niecałe 3.5 godziny później zatrzymujemy się na granicy. Przebieram nogami z niecierpliwości nie wiedząc, że upłynie jeszcze trochę wody w Mekongu zanim staniemy na laotańskiej ziemi... Bo na granicy jak to na granicy: nie spieszy się nikt. Jedna kolejka do uiszczenia opłaty i oddania paszportu, druga do odebrania dokumantu już z wbitą wizą. Jest nas na granicy niewielu, ot raptem 40 osób, a cała przeprawa zajmuje dobre półtorej godziny. Welcome to Lao PDR - Please Don't Rush...

Image

Wjazd do Laosu z kolorowej, krzykliwej, nowoczesnej Tajlandii jest jak zgaszenie światła, wejście przez szafę do Narnii, nagły przeskok w czasie. Cisza. Natura. Chatki z liści palmowych i stadko kur. Przedwieczorne gotowanie posiłku na ognisku przy drodze. Cisza. Cisza. I jedno z najpiękniejszych pasm górskich, jakie w życiu widziałam.
No, i nie ma się co oszukiwać - to nie jest trasa dla wrażliwych. Nie mija godzina od przekroczenia granicy tajsko-laotańskiej, a zaczyna się zabawa znana w całej Azji jako "jeżdżenie na pełnym gazie zdezelowanym autobusem po serpentynach górskich, cudem wyrabiając na zakrętach". Do tego zapada zmrok, co przydaje całej sprawie dodatkowego przerażającego wymiaru: dość rzec, że po dwóch godzinach przyspieszania i nagłego hamowania po połowicznie tylko asfaltowanej jezdni byłam już gotowa na wszystko, ze śmiercią włącznie...

Praktykalia
Autobus Chiang Rai - Luang Prabang: 950 THB / os. Autobus oryginalnie wyjeżdża z Chiang Mai, w Chiang Rai jest w okolicach południa i odjeżdża z nowego dworca (za miastem). Bilet kupiliśmy kilka godzin przed podróżą, bez problemu. Autobus jest ciasny, bez specjalnych wygód (nierozkładane siedzenia, brak toalety), ale można przeżyć. W cenie jest niewielka paczka "posiłkowa": woda, kawa w puszce, bułeczka i jakaś dodatkowa przekąska. Warto przygotować się posiłkowo: przez całą trasę (18h) zatrzymaliśmy się trzy razy: raz na opuszczonym parkingu 20 min przed Huay Xai (dostępna toaleta, niedostępne posiłki, zero sklepu), drugi - na granicy (dostępna toaleta, niedostępne posiłki z wyjątkiem przekąsek typu chrupki, batonik, ew. woda) i trzeci, już dobrze po 21 w Luang Namtha (dostępna lekko traumatyczna toaleta, dostępne posiłki - od kanapek przez "gorące kubki" aż do ryżu lub nudli smażonych z warzywami. Koszt bagietki z tuńczykiem - 15 000 kip)
Waluta: 1 PLN = 2200 kip. Pieniądze można bezproblemowo wypłacać z bankomatów (zarówno Visa jak i MasterCard nie sprawiały problemów), w wielu miejscach bezprowizyjnie. Na granicy i w Luang Namtha można było wydawać jeszcze tajskie bahty.
Wiza: laotańska wiza dostępna od ręki na przejściu granicznym w Huay Xai (otwarte do godz 16 - później również można się przeprawić, jednakże za dodatkową opłatę 40 THB). Dla obywateli Polski preferencyjne ceny :lol: - jedyne $30 (większość obywateli Unii płaci $35) lub 1200 THB. Potrzebne jest również zdjęcie paszportowe (dla nie mających zdjęcia, można je zrobić na miejscu za dodatkową opłatą). Cały proces trwa od 1h w górę i nie da się go przyspieszyć (wiele osób próbujących tego procederu spotkało sie z bazyliszkowym wzrokiem pani celniczki...)


Do Luang Prabang docieramy przed 5 rano. Ciemno i zadziwiająco chłodno (smutna prawda jest taka, że dojechaliśmy przed czasem, a biednego, dumnego z siebie pana kierowce spotkał wybuch frustracji zaspanych pasażerów, których któs nagle wygnał na ciemną noc... :lol: ), głodni i wymęczeni bierzemy tuktuka do "centrum". Przezornie zabukowaliśmy wcześniej pokój w malutkim hotelu, a właściwie pensjonacie; docieramy tam i choć wiemy, że nasz pokój będzie czekał dopiero od 11, dzwonimy do drzwi. Mimo barbarzyńskiej pory i faktu, że właśnie obudziliśmy chłopaka z recepcji, jesteśmy przyjęci bardzo ciepło. Możemy zostawić plecaki, skorzystać z łazienki, odpocząć. Jeszcze chwilę temu marzyłam o drzemce, choćby i na krześle, ale nie, świadomość że już tu jestem, TU!, że Luang Prabang jest na wyciągnięcie ręki spędza mi z powiek jakąkolwiek chęć snu. Nie ma na co czekać, idziemy!

Image

Image

Image

Image

Ci, którzy byli w Luang Prabang lub choćby czytali coś na temat tego miejsca wiedzą, że jedną z największych atrakcji jest poranna procesja mnichów wzdłuż głównej ulicy miasteczka. Na tejże trasie czekają już na nich mieszkańcy i ofiarują porcje ryżu, dostając w zamian błogosławieństwo.
Całe to wydarzenie jest istotnie przepiękne i wypełnione niesamowitym spokojem i duchowością - niestety psutą coraz bardziej przez...? No właśnie, niestety - turystów. Nierzadko podchodzą oni bardzo blisko mnichów i robiąc zdjęcia, błyskają fleszem w oczy. Wielu turystów też przyklęka na poboczu i ofiarowuje swoje dary, zakupione chwilę wcześniej od co bardziej operatywnych laotanek.
Nie pokażę Wam, jak to wyglądało, bo przez cały czas nie przeszło mi nawet przez myśl wyjąć aparat. Uwierzcie mi jednak na słowo - całe to wydarzenie jest (nadal, mimo fleszy, choć przyznam że nie raz nie dwa miałam ochotę wyrwać co gorliwszemu turyście aparat i roztrzaskać go o chodnik...) magiczne i choćby dla niego warto przyjechać do Luang Prabang! :D

No, ale wracamy do spaceru po mieście dopiero budzącym się ze snu...

Image

Image

Image

Spędzamy dobre dwie godziny spacerując między świątyniami, zaglądając w zakamarki, zakochując się coraz bardziej. I kiedy już myślę, że nie da się już tego miejsca bardziej pokochać, że straciłam głowę bez reszty, że dziękuję-bardzo-tu-jest-moje-miejsce-na-ziemi, nagle docieramy nad Mekong. Nadal jeszcze otulony gęstą poranną mgłą, nadal bardziej go nie widać niż widać, ale i tak - nie możemy wykrztusić z siebie słowa. Nie ma takich słów, żeby opisać piękno, potęgę, magię tej rzeki. Będziemy do niej wracać, o różnych porach dnia, nienasyceni jej widokiem...

Tymczasem ciało bierze górę nad duchem, a burczące brzuchy przypominają, ze ostatni posiłek jedliśmy blisko dobę wcześniej. Znajdujemy małą knajpkę i rozgrzewamy żołądki gorącym, treściwym posiłkiem!

Image

Po zupie ciało zaczęło się wreszcie bezczelnie domagać snu - nie ma rady, wracamy do naszego pensjonatu na krótką drzemkę.
Budzimy się z niecierpliwością: wracać, wracać i chłonąć! Dzień już rozgorzał na dobre, tak jak słońce - a my widzimy Luang Prabang w pełnej krasie. I chociaż jest środek dnia, ulice pełne mieszkańców i turystów - to nadal jest tu ten spokój, to zupełnie niepodobne do azjatyckich miast spowolnienie życia, ten czas, który wydaje się płynąc bez początku i końca, oblepiać niczym miód i sprawiać, że nieważne, jaki jest dzień tygodnia i która godzina - liczy się tylko to co TU i TERAZ.

Image

Image

Image


Chodzimy tak zupełnie bez celu, zapomniany i w zasadzie niepotrzebny przewodnik pozostaje zakopany w torbie: tu wszystko jest warte zobaczenia, a jak co się nazywa staje się zupełnie nieistotne. Za każdym rogiem czają się nowe piękności: kolejna świątynia, lokalny bazar z kolorowymi bakłażanami wielkości dwóch palców i nadzienymi na patyk polnymi szczurami, przepiękne kolonialne domy, bambusowy most na Nam Khan... kolejna knajpka, gdzie kelner gorąco zaprasza nas do środka, a w potoku słów słyszę to magiczne "laap" - prawdziwie laotańskie danie-sałatka z mięsa lub ryby posiekanej z ziołami i przyprawami. Pewnie, że chcemy!

Image

Czas, mimo że inaczej i niezauważalnie - jednak płynie. Za chwilę zajdzie słońce, musimy wdrapać się na Phou Si! To niewysokie, stumetrowe wzgórze w centrum miasta gromadzi tłumy chcące zobaczyć, jak słońce znika za Mekongiem. Wdrapujemy się niecierpliwie po kilkuset schodach w kierunku świątyni na szczycie i.. jest! Znowu niewyobrażalnie piękny, ozłocony, majestatyczny Mekong.

Image

Wieczorem odwiedzamy Targ Nocny. I znowu - czy to nadal Azja? Niby targ, niby pamiątki, które w sumie pewnie można kupić wszędzie, ale znowu ten spokój, ta cisza, nikt nie namawia, nie wabi klienta, nie przymusza...
A przy okazji możemy zaobserwować normalne, codzienne życie Laotańczyków: tu na targu pracuje cała rodzina. Dzieciaki też pomagają - choćby tym, że ciężko nie zwrócić na nie uwagi! (niezaprzeczalny fakt - nigdzie nie widziałam tak ślicznych, grzecznych i świetnych dzieciaków jak w Laosie... :D )

Image

Oglądamy towary na kolejnych stoiskach. Chcesz kupić? Świetnie - możesz nawet się trochę potargować. Nie chcesz? Nie musisz! Fantastyczna odmiana i oddech. Pełno lokalnego rękodzieła, ale i backpackerskich spodni do jogi, a między tym - wspaniałe, świeże koktajle z takiej mieszanki owoców, jaka ci się tylko zamarzy. Delikatne światełka nad każdym stoiskiem, szmer rozmów, okoliczne restauracje zapraszające na kolację... Jak to, to już 22? Niezauważalnie zapada noc.

Image

Następnego dnia budzimy się podekscytowani niczym dzieci przed Gwiazdką - dziś jedziemy zobaczyć wodospać Kuang Si, oddalony od Luang Prabang o niecałe 30 km. Najpierw jednak śniadanie - absolutny klasyk, bagietki... Cięzko opisac, jak niesamowicie pyszna może być świeża bagietka z awokado i pomidorem na drugim końcu świata. A jak jeszcze popita jest koktajlem ze świeżych owoców... BAJKA! :D

Image

Posileni i szczęśliwi, pakujemy się do busa. Znowu po drodze przepiękne góry, pola ryżowe, wioseczki... I nagle: cel naszej wyprawy - Kuang Si.

Image

No tak, znowu przez dłuższą chwilę wydajemy z siebie tylko pomruki zachwytu, kilka zdjęć i oczywiście! trzeba wdrapać się na górę! Wybieramy ścieżkę po lewej stronie wodospadu, co okazuje się być dobrą decyzją, na górze spotykamy turystów umęczonych prawą stroną, podobno bardzo błotnistą, śliską i dość męczącą. Droga na górę wiedzie przez dżunglę, której panem jest jednak wodospad - co rusz natykamy się na większe i mniejsze strumyczki i jeziorka. Brodzimy niczym dzieci w krystalicznie czystej wodzie, śmiejąc się i piszcząc z radości. I nie jesteśmy jedyni! Każdy kto tu dociera zapomina o bożym świecie, liczy się tylko to co tu i teraz - to niezepsute piękno natury.

Image

Image

Zanim wrócimy do Luang Prabang, czeka nas jeszcze jedna wizyta - u niedźwiedzi! U stóp wodospadu Kuang Si mieści się minirezerwat uratowanych z rąk kłusowników zwierząt. Główni bohaterowie całego zamieszania - wyjątkowo okazałe i urodziwe niedźwiedzie himalajskie wygrzewają się leniwie na słońcu albo kołyszą w swoich hamakach (!), podczas gdy my dowiadujemy się o tym, co im grozi i na jak okropny los skazują setki tych zwierząt kłusownicy. Warto tam iść i wesprzeć fundację, choćby kupując koszulkę czy inną pamiątkę.

Z powrotem w Luang Prabang, spędzamy późne popołudnie w legendarnej Utopii - barze z podestem wyścielonym materacami, zawieszonym nad rzeką Nam Khan.

Image

Wszędzie hamaki, poduchy, w tle reagge, w karcie świetne drinki... Czas mija niewytłumaczalnie. Jesteśmy tam chwilę i wieczność, czas na kolację, niemal siłą odrywamy się od zapraszających poduszek i idziemy w stronę Mekongu. Ciągle widzimy miejsca, gdzie natychmiast musimy iść, zobaczyć z bliska, przebiegamy przez chwiejny bambusowy most, wypijamy koktajl z mango i pitaji... W sumie nie wiemy, na co mamy ochotę, mijamy kilkanaście restauracji, knajpek i stoisk z jedzeniem, ale to ciągle nie to. Aż tu nagle... no tak, to musi być lokalne miejsce, nie ma tu żadnej karty po angielsku ani żadnych białych twarzy, jest za to szeroki ogródek rozciągnięty wprost nad Mekongiem, wielgachny stół zastawiony przeróżnymi warzywami, ziołami, mięsem, rybą... No i pachnie bardzo zachęcająco! Okazuje się, że knajpa serwuje tylko jedno danie - albo raczej możliwość dania. Za 60 000 kipów dostajemy konkretny aluminiowy "grill" z rynienką na rosół i garść rozżarzonych węgli na niewielkie, wtopione w stół palenisko. Zasada jest prosta: natłuść grill słoniną, rzuć na to wybrane mięso lub rybę, a do rynienki wlej rosół, w którym ugotujesz takie warzywa i makarony, jakie ci wyobraźnia podyktuje. A jak zjesz - powtórz czynności. I jeszcze raz. I jeszcze. To najprawdziwsze laotańskie "all you can eat", podlane obficie zimnym BeerLao!

Image

Najedzeni i szczęśliwi, zasypiamy. Jeszcze kawałek jutra będziemy w Luang Prabang. Jeszcze zdążymy zjeść bagietkę z awokado, pogłaskać przyjaznego psa z naszej ulicy, pozachwycać się porannym widokiem Mekongu.
Jeszcze chwilę - w południe ruszamy do Vang Vieng!

Praktykalia
Spanie: Philaylack Villa, 20 USD / noc / 2 os - fantastyczne miejsce! Niemalże w centrum (dosłownie kilka minut spaceru do głównych świątyń), dwa kroki od Mekongu (no, może 100 kroków, ale nie więcej). Czysto tak, że można jeść z podłogi. Niesamowicie przyjazna obsługa. W cenie wifi, klima i wiatrak. I telewizor, ale nie wiem co i jak, bo nie włączaliśmy nawet :lol:
Bagietka z awokado: 15 000 kip
Laap (ryba) - 22 000 kip
Wejście na Phou Si - 10 000 kip
Kuang Si - wycieczka (w cenie transport do wodospadu i z powrotem w minibusie, bilet wstępu): 40 000 kip / os. Jeśli jest Was mniej niż 4-5 osób, to ta opcja się całkiem opłaca (tuktuki z centrum biorą 50 000 - 70 000 za sam dojazd dla 2 osób)
Koszulka centrum niedźwiedzi (zyski w 100% przeznaczone na cele charytatywne - ratowanie niedźwiedzi): 8 USD

[cdn]


Ostatnio edytowany przez xladystarrrdustx, 10 Maj 2015 03:33, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
9 ludzi lubi ten post.
 
      
#5 PostWysłany: 10 Maj 2015 00:59 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2015
Posty: 141
Loty: 69
Kilometry: 121 425
Z Luang Prabang wyjeżdżamy chwilę przed południem, uzbrojeni (oczywiście!!) w kolejne bagietki z awokado, ożywieni laotańską kawą - mocną, słodką i stawiającą na nogi niczym trzy redbulle ;) . Żal za pięknem i atmosferą miasteczka rozmywa się po kilku minutach w widokach za oknem: jedziemy górskimi serpentynami, czasami niemal spadając w przepaść, a czasami pnąc się mozolnie pod górę, wymijamy inne pojazdy o centymetry, trąbimy na kozy, krowy i dzieci, przejeżdżamy po drewnianych mostkach trzymających się na słowo honoru, obok lepianek, chatek, przydrożnych straganów z bananami. A to wszystko wśród przepięknych, kradnących uwagę bez reszty gór. Gorąco polecam zrobienie tej trasy za dnia - jest to co prawda "strata" 6h, ale gwarantuję, tej drogi nie da się przespać. Coś niesamowitego! Zdjęcia niestety nie nadają się do prezentacji - widać po nich idealnie warunki, w których zostały zrobione! :lol:

Droga z Luang Prabang do Vang Vieng to tylko nieco ponad 200 km. Przemierzamy ten dystans w sześć godzin, po czym lądujemy w małym, nieaktrakcyjnym miasteczku. Co tu dużo mówić, Vang Vieng jest paskudne!

Image

Miasto-legenda, ale z gatunku tych dla dorosłych; to tu przez lata przybywały gromady backpackerów spragnionych tubingu (czyli spływu rzeką Nam Song w dętce traktora), taniej laotańskiej whisky i jeszcze tańszej laotańskiej amfetaminy. Do czasu. Impreza oficjalnie zakończyła się w 2012 roku, kiedy miasto odwiedził ówczesny premier Laosu i sam miał kłopoty ze zrozumieniem, co się tam właściwie dzieje. Od tego czasu w Vang Vieng jest ciszej. Spokojniej. A cała uwaga przeniosła się na to, co tam naprawdę jej warte - na naturę.

Image

Zanim jednak się tej naturze oddamy, musimy znaleźć jakieś miejsce do spania, zrzucić plecak, wziąć prysznic. Nie szukamy daleko - kilka minut od miejsca, gdzie zostawił nas busik znajdujemy hotel szumnie nazywający się "butikowym". No cóż, cena jest na tyle atrakcyjna, a my na tyle spragnieni prysznica, że decydujemy się od ręki. Już w pokoju czekają nas przeprosiny od właścicieli... :shock: :D

Image

No cóż, zobaczmy, co miasteczko ma do zaoferowania i czy jest to tak straszne, jak to malują! Najpierw kolacja - no cóż, niczego sobie, trzeba było co prawda na nią czekać dobre pół godziny (Please Don't Rush, Please Don't Rush... :) ), ale dociera wyglądając wcale nienajgorzej...

Image

Po obfitej i pysznej kolacji i kilku Beer Lao (chyba zaczynamy się uzależniać - co jest naprawdę czymś niesamowitym, jako że ja NIE ZNOSZĘ PIWA! :shock: żadne mi nigdy nie smakowało, aż tu nagle... Beer Lao :D )

Idziemy na krótki spacer. Bardzo krótki, bo Vang Vieng można przejść wzdłuż, wszerz i naokoło w pół godziny. Ostrzeżenie naszego hotelu ma się nijak do rzeczywistości: co prawda jest tu masa otwartych knajp, ale to naprawdę nie jest poziom Khao San! :lol: W pewnym jednak momencie przechodzimy obok knajpy grającej klasycznego rocka i nie dajemy się długo prosić: wstępujemy na drinka, dwa, trzy... Przysiadają się do nas inni podróżnicy, kilku lokalsów, barman z wielkim skrętem, grupka turystów, a lokalny ladyboy zachęca do partyjki bilarda. Robi się naprawdę niezłe zamieszanie, a na dodatek pojawia się "happy menu" oferujące... no własnie, laotańska "specjalność" czyli opium! A więc to tak: impreza w Vang Vieng się trochę uciszyła, ale istnieje nadal, w knajpach, barach, bardziej "hush-hush". Na dodatek mój chłopak wdał się w ożywioną dyskusję z barmanem na temat militariów i co ja widzę? nie wiedzieć kiedy, barman przynosi z zaplecza najprawdziwszą bazookę którą Michał ochoczo zarzuca na ramię! :lol: :lol: No nie, chyba już czas do łóżek! :P Nic tu po nas, dopijamy drinka, wymieniamy się mailami z przeuroczą parą Amerykanów (z którymi, jak się okaże, spotkamy się znowu w Kambodży :) ) i uciekamy do hotelu. Tak, to jest opowieść o tym jak NIE zapaliliśmy opium w Laosie!

Następnego ranka zarzucamy plecaki na plecy i idziemy szukać nowej miejscówki. Niby Hotel Inthira nie jest zły, ale czujemy się tam strasznie nie na miejscu: to ewidentnie przybytek dla biznesmenów lub rodzin, a nasze klapki i szerokie spodnie spotykają się z uniesionymi lekko brwiami i chyba troszkę dezaprobatą innych gości ;) Poza tym ciągnie mnie to tych gór, do tej natury - nie chcemy siedzieć w klimatyzacji przed telewizorem! Nie mija kwadrans poszukiwań i już wiemy - TAK! TO JEST TO!

Image

Za 30 USD za noc dostajemy jeden z tych domków dla siebie, a ja jestem zakochana w tym miejscu bez reszty! Chciałabym tam siedzieć godzinami, ale nie ma czasu do stracenia - wypożyczamy rowery i jedziemy do gór, do jaskiń, do lagun! Już przy opłotkach przypomina nam się, że w naszym głodzie przygód zapomnieliśmy o tym bardziej prozaicznym - głodzie, który woła coraz głośniej burczącym brzuchem... No to przystajemy: w niemal walącej się chatce, po której biegają kury, psy, koty i dzieci, zamawiamy dwa duże owocowe koktajle. Jak to w Laosie: pięć minut czekania zamienia się w dziesięć, potem w dwadzieścia... No i co z tego? Kiedy w końcu dostajemy nasze śniadanie, zamieram. Czegoś tak pysznego nie piłam nigdy w życiu! Mleko kokosowe zmiksowane z miąższem kokosa i soczystym ananasem. Zamykam oczy. Zapamiętuję ten smak - na zawsze. Od dziś już wszystkie napoje będę przyrównywać do tego, kupionego za złotówkę w przydrożnej chatce w Vang Vieng, wypitego otoczona lokalnymi dzieciakami śmiejącymi się do nas i pokazującymi nam dumnie nowonarodzone szczeniaki. To jeden z wielu w Laosie - moment absolutnego, czystego szczęścia.

Tymczasem na rowerach, raj zaczyna dość mocno odciskać się nam na tyłkach. Jedziemy wiejskimi drogami, nie jakimś tam asfaltem. Kamienie, mnóstwo kamieni. A tam, gdzie nie ma kamieni - jest żwirek. Au. Jak tylko staje się to naprawdę nieprzyjemne - podnoszę wzrok, odwracam się za siebie, przystaję. I wiem, że warto przejechać kolejne dwa, trzy, pięć kilometrów...

Image

Image

Image

Jakby tych nagród od natury było nam mało, przed nami majaczy już wjazd do celu naszej wycieczki - Blue Lagoon. Niecierpliwie parkujemy rowery, biegniemy w stronę wody i... rozczarowanie!! I to jakie!! Blue Lagoon - opisywana jako krystalicznie czysta, turkusowa laguna - nie jest ani czysta, ani spokojna, ani cicha. Wygląda trochę jak niewielkie bajorko wypełnione dziesiątkami turystów taplających się w wodzie, skaczących doń z niedalekiego drzewa, pijących piwo, wrzeszczących, robiących sobie selfie... Nieeee!!! Uciekać!!!

Uciekliśmy w górę. Do jaskini. Trzeba tylko trochę wspiąć się po stromych blokach skalnych...

Image

I jeszcze trochę. Aż do celu, który zapiera dech w piersiach... Jaskinia Phu Kham jest dosyć znana. W Europie tłoczyłyby się tam tłumy, a bilety kosztowałyby fortunę. Tu jest raptem kilka osób, zagubionych w ogromie jaskini. Nie ma ścieżki, nie ma barierki. Bez latarki zgubisz się w kilka sekund. Czujemy się jak odkrywcy nieznanego lądu, co chwilę zgadując - w którą stronę teraz?

Image

Image

Jaskinia jest naprawdę duża i naprawdę pozostawiona w naturalnym stanie: OBOWIĄZKOWE są latarki, a bardzo przydatne - sensowne buty. Niestety ja na wycieczkę wybrałam się co prawda nie w klapkach, ale i tak buty ślizgają mi się na każdym wytartym kamieniu. Po półgodzinie (a im dalej tym ciemniej...) rezygnujemy z dalszej ekspolarcji uświadamiając sobie, że skręcona noga tu to nie byłyby przelewki. Przez większość czasu jesteśmy bowiem w jaskini sami...

Zbiegamy w dół do naszych rowerów, tym bardziej, że słońce chyli się już ku zachodowi a nas czeka jeszcze dobre 8 km pedałowania! Ciężko się jednak spieszyć - zachód słońca na tej laotańskiej wsi to coś nieprawdopodobnego, zachwycającego, każącego się zatrzymywać co chwilę i po prostu patrzeć!

Image


Do Vang Vieng docieramy już po zmroku, oddajemy rowery i z niewielkim opóźnieniem wywołanym moim zachwytem mieszkającą w naszym hostelu sową...

Image

...idziemy na kolację i zjadamy równie absurdalnego, co pysznego hamburgera z krokodyla :lol: Gwoli ścisłości, je go Michał, wielki fan "dziwnych mięs" ;) Zmęczeni po całym dniu na rowerze, wracamy do naszego domku i mościmy się w hamakach z książkami. Wokół ciemność, cisza przerywana miarowym kumkaniem żab które w okolicy północy zamienia się w istny koncert! Oczy nam się kleją, ale nie chcemy jeszcze iść spać, szkoda nam tej pięknej nocy! Koło 1szej poddajemy się, szczególnie że o 8 czeka nas podróż do Vientiane. Zasuwamy moskitierę i uśmiechamy się, zasypiając. Wystarczył jeden dzień, żeby Vang Vieng zapadł mi głęboko w serce. Musimy, MUSIMY tam wrócić :D

Praktykalia
Transport mini-busem z Luang Prabang do Vang Vieng: 100 000 kip/os. Nie jest to oczywiście opcja najtańsza, ale za to najszybsza, a nam zależało na czasie. Bus jedzie 6h, podróż jest całkiem wygodna, z dwoma przystankami po drodze (jeden tylko na toaletę - nota bene nasza stałą na skraju urwiska i miała dziurę w ścianie - można było dokładnie się przypatrzeć, ile to set metrów poleci się w dół, jak się nie będzie uważać... :lol: Drugi przystanek 1.5h przed Vang Vieng - toaleta i przydrożny bar z całkiem niezłymi, standardowymi posiłkami)
Hotel Inthira - 24 USD / noc / 2 os (pokój z łazienką, ciepłą wodą, wifi, telewizorem, klimą... czym tam człowiek jeszcze chce. Całkiem fajny, ale o "biznesowej" duszy, dla nas zupełnie "od czapy" w takim miejscu jak Vang Vieng.)
Bungalowy Champa Lao - 30 USD / noc / bungalow. Chatka z własną łazienką (woda letnia) i DWOMA łóżkami (jedno podwójne, drugie pojedyncze - domek dla 3 os), wiatrak. Wifi w recepcji. W cenie proste, ale pyszne śniadanie. W kompleksie dostępne również tańsze pokoje hostelowe (w dormach nad recepcją) z widokiem na góry. Miejsce jest cudowne, bardzo przyjazne. Gorąco, gorąco polecam!
Wypożyczenie rowerów - 2 USD / os / dzień
Wstęp na teren Blue Lagoon i jaskini Phou Kam - 10 000 kip
Ryba z grilla w jednej z restauracji nad rzeką - 28 000 kip

Następnego dnia wstajemy dosyć wcześnie. Wstajemy to dużo powiedziane - wstaję ja i od razu biegnę na hamak naszej chatki. Godzinka kołysania się z książką i zapominam o całym świecie...

Image

Z błogostanu wyrywa mnie Michał; no cóż, trzeba jechać dalej! O 8 czekamy na naszego busa i odjeżdżamy w kierunku Vientiane. Tym razem podróż jest mniej ciekawa - piękne skaliste formy kończą się po półgodzinie, ustępując miejsca prostej jak stół, zapylonej drodze do stolicy. Plus taki, że po niecałych 4 godzinach jesteśmy już na miejscu, a raczej na dworcu znajdującym się dobre pól godziny tuktukiem od centrum. Wjeżdżamy z fasonem, trąbieniem i wiatrem we włosach w sam środek... uśpionego miasteczka. Vientiane jest bowiem najspokojniejszą, najcichszą z azjatyckich stolic, gdzie czas płynie leniwie, nikt się nie spieszy, a ruch uliczny przypomina Piaseczno w niedzielne popołudnie...

Image

Image

Image

Image

Z mgnieniu oka znajdujemy hotel, zrzucamy plecaki i biegniemy do miasta. Plan ogólny niby był, ale z każdą chwilą rozmywa się coraz bardziej: nic nie poradzimy na to, że najbardziej lubimy zwiedzać ot tak, idąc przed siebie, zaglądając w zakamarki, pozwalając miastu uwodzić się swoim pięknem... A tego w Vientiane jest całe mnóstwo: przy samej Rue Setthathilath znajduje się kilka niewielkich, urokliwych świątyń

Image

Image

Image

Na leniwym zwiedzaniu bez planu coraz to nowych świątyń, uliczek, zakamarków mija nam niespodziewanie prawie całe popołudnie. No niestety, Brama Patuxai i muzeum COPE muszą pozostać na naszej prywatnej "to do list" - mimo najszczerszych chęci nie udało nam się tam dotrzeć. Co gorsza, nie żałujemy :D Dzięki naszemu leniwemu spacerowi nie zapamiętam obrazków jak z Wikipedii, za to będę pamiętać to niesamowite uczucie spokoju, spowolnienia czasu, beztroski, radości - tego nieuchwytnego ducha Vientiane!

Image

Kiedy docieramy wreszcie nad Mekong, słońce powoli szykuje się do snu, a wokół promenady rozstawiają się stoiska Nocnego Targu. Spacerujemy wśród sprzedawców i stert koszulek, spodni, biżuterii i butów. Gdzieniegdzie znane loga europejskich projektantów mody w wydaniu azjatyckim z 5 dolarów.

Image

Nuda. Uciekamy z targu i kierujemy się na promenadę wzdłuż Mekongu. To dziwne miejsce. Nazywane parkiem, ale bez zieleni. W sumie dość brzydkie. Przypominające nieznośnie, całą tą dziwną pustką krajobrazu przerywaną jedynie flagami z sierpem i młotem, że Laos jest krajem komunistycznym.

Image

Image

Powinno nam się tu nie podobać. Powinniśmy stąd uciec, jednak zostajemy. Czemu? Bo z każdą minutą zbliżającą dzień do nocy promenada zapełnia się mieszkańcami Vientiane. Część z nich uprawia jogging, część spaceruje z rodzinami. Młodzi laotańczycy umówieni tu na randkę rozglądają się wokół, czekając. Staruszkowie o lasce, dzieci w wózkach, młodzież puszczająca z komórek najnowsze lokalne hity. No i absolutna rewelacja: wieczorna "lekcja WF", grupowy fitness prowadzony przez energicznego trenera z boom boxem, zbierający dziesiątki entuzjastów wymachujących rękami i nogami w rytm muzyki. Dołączamy do grupy, ćwiczymy, tańczymy, śmiejemy się od ucha do ucha :D :D Jest niesamowicie!! Prawdziwie. Nie na pokaz.

Image

Zziajani, przysiadamy na betonowych schodkach nad Mekongiem. To tu, środkiem nurtu, biegnie granica między Laosem a Tajlandią. Czerwona kula słońca chowa się już w innym kraju, w innym świecie, tym nowocześniejszym, szybszym, błyszczącym, przygotowanym i zapakowanym w ładne pudełko w sam raz dla zachodnich turystów. Tajlandia i Laos - dwa światy. My siedzimy w tym "gorszym", biedniejszym, onieśmielającym. Dla nas - w NASZYM. Byliśmy w Laosie niecały tydzień, a ukradł nam serce jak mało które miejsce na świecie. Od pierwszej chwili zachwycił swoim spokojem, powolnością, cichą radością życia, pięknem, swoimi wspaniałymi mieszkańcami. Często mówi się, że "musimy gdzieś wrócić". W przypadku Laosu, jestem pewna - wrócę tam na pewno. Nie raz!

Image

Tymczasem w Vientiane już ciemna noc, a my nadal nie możemy zmusić się do pójścia spać. Pierwsza kolacja, spacer, druga kolacja, spacer... Ostatnie zakupy przed jutrzejszym wylotem do Kambodży. W końcu ulice pustoszeją, czas na nas. Ostatnią noc w Laosie spędzimy popijając w łóżku przeokropny laotański rum "Boss" i oglądając lokalne filmy w hotelowym telewizorze. Nic z tego nie rozumiemy, przełączamy na jakiś japoński kanał. Z tego rozumiemy jeszcze mniej, ale wcale nie przez bariery językowe :D Zasypiamy przy otwartym na oścież oknie. W samym centrum azjatyckiej stolicy, gdzie w nocy panuje absolutna cisza, a powietrze jest czyste niczym na wsi.

Praktykalia
Transport Vang Vieng - Vientiane: mini-bus, 50 000 kip/os. Szybka, wygodna jazda. Nasz bus nie zatrzymywał się ani razu, więc warto zjeść śniadanie przed wyjazdem lub ewentualnie zabrać jakieś przekąski.
Tuk tuk z dworca autobusowego na peryferiach Vientiane do Centrum (Rue Setthathilath) - 20 000 kip / 2os
Hotel Douang Deuane - 20 USD / noc / 2 os. Hotel położony w samym centrum, 5 min spaceru od Mekongu. Pokój duży, z łażienką (GORĄCA woda :P ), telewizorem, wifi, balkonem (6te piętro, super widok na miasto). Niestety, hotel nie do końca czysty i nie do końca przyjazny. Czuliśmy się tak-sobie. Przespać można, ale nic co by się wspominało ze szczególnym rozrzewnieniem
Sok owocowy z ulicznego stoiska - 5 000 kip
Dosa z bananami z ulicznego stoiska - 12 000 kip
Lokalny rum "Boss" (250 ml) - 15 000 kip

[cdn]


Ostatnio edytowany przez xladystarrrdustx, 27 Maj 2015 02:27, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
7 ludzi lubi ten post.
 
      
#6 PostWysłany: 11 Maj 2015 02:21 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2015
Posty: 141
Loty: 69
Kilometry: 121 425
Następnego dnia punktualnie o 10 stawiamy się na lotnisku w Vientiane - to stąd już za półtorej godziny odlecimy do Kambodży! Nosy trochę na kwintę - w końcu opuszczamy nasz ukochany Laos, a bliskość spełnienia jednego z największych podróżniczych marzeń czyli odwiedzenia świątyń Angkoru jeszcze nie jest tak namacalna. Przechodzimy szybką odprawę i spędzamy kolejną godzinę na maleńkim terminalu. Niewiele tu można zrobić: wypić kawę (o ironio, była to niestety najgorsza kawa przez cały pobyt w Laosie :cry: ), odwiedzić palarnię, zrobić jakieś podstawowe zakupy. Wszystko na terenie wielkości mniej więcej legendarnego terminalu Etiuda :lol:
Boarding do samolotu Vietnam Air jest szybki i sprawny, a same linie sprawiają naprawdę świetne wrażenie. Niestety, przyćmione przez wyjątkowo koszmarny lot... Ustalmy: pod żadnym pozorem nie boję się latać, ba, ja latać UWIELBIAM, ale w trakcie tego lotu naprawdę błagałam los o przyspieszenie czasu! Okropne turbulencje, ciągła zmiana wysokości lotu (i to o dobre 2-3 km w ciągu kilku minut), przedziwne dźwięki... Nie, ten lot nie należał do przyjemności. Troszkę pocieszały nas widoki...

Image

Lądujemy w Phnom Penh punktualnie o 13 i ocieramy pot z czoła: nareeeszcie! Kambodża już z góry daje pewne oczekiwania i uchyla rąbka tajemnicy: z soczystej zieleni Tajlandii wkroczyliśmy do wypalonej słońcem, żółtej półpustyni... Jestem akurat świeżo po lekturze "Bambusowej klepsydry" Wiesława Górnickiego (swoją drogą polecam - arcyciekawe, ale i arcywstrząsające świadectwo reżimu Pol Pota w bardzo już nietypowym ujęciu autora-komunisty) i wszystko mi się zaczyna układać - choćby fakt, że jedną z niewyobrażalnych zbrodni reżimu było zniszczenie roli. Systemy nawadniające, tamy, kanały irygacyjne zostały wysadzone bądź rozkopane i Kambodża w ciągu kilku lat reżimu zamieniła się w tropikalne piekło uderzane "żółtą pięścią słońca". Wszystko to niestety widać z góry; mimo, że kraj się odradza, to pewne rany wymagają wiele, wiele czasu, żeby się zabliźnić...

Tymczasem nie ma czasu na rozmyślania historyczno-etyczne, trzeba załatwić wizę. Proces uzyskiwania tejże na lotnisku w Phnom Penh jest co prawda nieskomplikowany, ale nużący! Jedna kolejka, druga, wypełniony pierwszy, drugi, trzeci i czwarty druczek, a potem kolejna kolejka, wpłata, kolejka celem odebrania wizy i... nie, to jeszcze nie koniec, jeszcze jeden druczek i jedna kolejka żeby w ogóle wyjść z lotniska :shock: :o

WYchodzimy w niesamowity zaduch i upał, czegoś takiego nie było ani w Tajlandii, ani w Laosie. Jeszcze na lotnisku kupujemy lokalne karty do telefonu (zero minut, mnóstwo danych :D ), zamawiamy taksówkę do centrum i jedziemy - ahoj przygodo! Tu przyznam się do jednaj rzeczy: ta część relacji będzie wyjątkowo uboga w zdjęcia: w całym Phnom Pehn zrobiłam ich tylko... trzy :oops: :oops: Dlaczego? O tym za chwilę.

W Phnom Penh będziemy tylko do 22, nie mamy więc za dużo czasu. Po szybkim zrzuceniu placaków w hostelu na Riverside (zdecydowaliśmy się na zabukowane pokoju na pół dnia, tylko po to, żeby mieć gdzie zostawić rzeczy jak również wziąc prysznic - i to był NAJ NAJ NAJlepszy pomysł w historii. Prysznice wzięliśmy po dwa, i każdy z nas uratował nam niemal życie, wracając temperatury naszych ciał do w miarę normalnych :D ) musimy wybrać, gdzie spędzimy te kilka godzin. Opcji jest aż za dużo, ale w końcu decydujemy się na najtrudniejszą, ale i najważniejszą z nich - S-21 czyli Tuol Sleng. Co tu dużo mówić: straszne, przerażające miejsce. Wgniatające czaszkę, odbierające oddech. To najgorsze więzienie Czerwonych Khmerów to nadal żywa historia: od przerażających zdjęć, przez narzędzia tortur, aż po posadzkę zaplamioną krwią ofiar i ich czaszki. Wrażenia nie da się opisać, a ja sama niejednokrotnie musiałam odwracać oczy od wystawy, nie mogąc znieść tego, co widzę. Tłumaczy to brak zdjęć: w Tuol Sleng nie przyszło mi nawet do głowy ich robić, a wieczorem nie byłam w nastroju: muzeum wywarło na mnie aż tak silny wpływ... Dla zainteresowanych - warto zacząć choćby od Wikipedii, a innych źródeł jest w internecie mnóstwo. Co do samego muzeum to zdecydowanie polecam: wizyta jest bardzo trudna, ale też bardzo wartościowa. Robi niesamowite, niezatarte wrażenie i pozwala lepiej zrozumieć trudną historię Kambodży.

Image

(zdjęcie: Wikipedia, http://pl.wikipedia.org/wiki/Tuol_Sleng)

Po Tuol Sleng nie badzo mieliśmy ochotę na cokolwiek noszącego znamiona zabawy: ot, przeszliśmy się po ulicach, odwiedziliśmy Psah Thmei (Główny Targ), zjedliśmy coś na szybko i wypiliśmy wspaniale chłodne piwo...

Image

...i już w zasadzie był czas tylko na szybki prysznic i sprint pod biuro Giant Ibis. To stamtąd o 22 odjeżdżał nasz sleeper bus do Siem Reap. Tu należna chwila na peany zachwytu: sleepery Giant Ibis są RE-WE-LA-CYJ-NE. Do dyspozycji dostajesz po prostu "łóżko", a raczej kozetkę, do tego poduszka i kocyk. Nie żadne tam azjatyckie na pół rozkładane siedzenia w autobusach. Koniec z gnieceniem się na śmiesznie małej przestrzeni, co chwilę żałując, że natura dała nam tak długie nogi. W Giant Ibisie wyśpisz się jak norka - wręcz wkurzysz się, jak tenże autobus dojedzie do Siem Reap punktualnie o 6 rano i będziesz musiał wysiąść. A tak dobrze się spało!
W Siem Reap wstaje dzień, a my jedziemy do hotelu. Wita nas wspaniałą roślinnością i ukrytym wśród niej... basenem :D No, takich luksusów to się nie spodziewaliśmy!

Image

Co prawda w planie była wizyta w Angkorze już dziś, ale spontanicznie decydujemy się na dzień odpoczynku. W końcu Angkor zasługuje na coś więcej niż wpadnięcie tam z językami na plecach... Poczeka do jutra! My tymczasem odbywamy kolejną drzemkę na fotelach, a koło 9 decydujemy się na spacer w kierunku War Museum. Na mapie wygląda całkiem nieźle, w rzeczywistości to niezły wyczyn - 6 km w jedną stronę w grzejącym coraz mocniej słońcu. Nigdzie schronienia! Obie butelki wody pustoszeją w zadziwiającym tempie, mi na dodatek noszony przez ostatnie 2 tygodnie but zaczyna obcierać stopę do krwi. Ładnie nas ta Kambodża wita! Kiedy w końcu docieramy do muzeum, mamy ochotę tylko klapnąć w cieniu i zdrzemnąć się po raz kolejny ;) ale nie, nie spać! zwiedzać!

Muzeum Wojny w Siem Reap to pewnie spełnienie marzeń niejednego faceta: nie tylko w całości wypełnione jest bronią, mundurami, pojazdami z helikopterem na deser, ale wszystko można dotknąć, wziąć do ręki. Michał jest oczywiście zachwycony, ja trochę mniej, ale niech mu będzie - fajnie widzieć mojego chłopaka niczym dziecko w sklepie z zabawkami ;) Po szybkiej rundce decydujemy się na spacer z przewodnikiem: są nimi weterani wojenni, nierzadko doświadczeni ciężko przez reżim Czerwonych Khmerów. Opowieści są jednocześnie fascynujące i przerażające: to takie trudne słuchać o piekle na ziemi odbywającym się tak niedawno tu, w kraju który z łatwością mógłby być rajem, wśród przepięknej natury. Kolejna trudna, ale wartościowa lekcja namacalnej historii.

Image

Po powrocie z muzeum udajemy się na Pub Street podładować trochę baterie i dać wreszcie żołądkom trochę konkretnej pracy :D

Image

Decydujemy się na potężne miski przepysznego pho i spacer z powrotem do hotelu. Musimy odpocząć przed jutrzejszym rowerowym szturmem na Angkor! Reszta popołudnia to więc tej energii oszczędzanie: wylegujemy się na słońcu, pływamy, czytamy... i czekamy na jutro!

Wstajemy o 4. No, 4:30, a o 5 jesteśmy już na naszych czterech kółkach (po 2 na głowę ;) ) pedałując zawzięcie w stronę Angkor Archeological Park. Jest ciemno, ale na drodze do parku już całkiem niezły ruch! Kupujemy bilety i rozpoczynamy szaleńczy wyścig z czasem - jak się już człowiek zdecydował na to typowe, wręcz stereotypowe przeżycie pt "wschód słońca w Angkor Wat" to wypadałoby nie przegapić clou programu! Droga się dłuży - z naszego hotelu (położonego dalej od centrum Siem Reap, za to w stronę Angkoru) mamy do przebycia 8km do granic parku, stamtąd kolejne 2 do Angkor Wat. Kiedy wreszcie nam się to udaje, dojechaliśmy, przypinamy rowery i niemal biegniemy w stronę świątyni... Tak, to jest jeden z tych momentów, które pamięta się przez całe życie.

Image

Image

A żeby nie było tak słodko - voila! To jest to, czego nie pokażą Ci w National Geographic :lol: :lol:

Image

Idziemy od razu obejrzeć świątynię. Szkół zwiedzania Angkoru jest wiele i często słyszy się, że Angkor Wat jako najlepiej zachowany i największy należy zostawić sobie na koniec, rozpoczynając zwiedzanie od mniejszych ruin. Do tego wschód słońca w tym dokładnie miejscu przyciąga najwięcej turystów. Wszystko to prawda, ale jednak - przynajmniej w Angkor Wat - nie narzekamy na nasz wybór. Szokujące, ale wielu turystów tuż po wschodzie słońca odwraca się na pięcie i idzie do swoich busów. Jadą do hotelu na śniadanie i do parku wrócą dopiero za kilka godzin... :shock: Ci co zostali, mieszczą się w Angkor Wat bez problemu: to w końcu wielka budowla. Zwiedzamy ją przez ponad 2 godziny, niemal bez słowa. Tak to jest, jak spełniają się marzenia - słowa są zawsze za małe, żeby opisać ogrom uczuć i pełnię szczęścia. Otaczające nas piękno, zastane na drugim końcu świata, będzie rozgrzewać nam serca we wspomnieniach jeszcze przez długi, długi czas...

Image

Image

Image

Image

Image

Cięzko nam opuścić Angkor Wat - jest tak pełna zakamarków, tak ciekawa i tajemnicza... Ale czas płynie, a na nas czeka cała reszta wspaniałości...
[cdn]
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
#7 PostWysłany: 12 Maj 2015 01:14 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2015
Posty: 141
Loty: 69
Kilometry: 121 425
Z Angkor Wat udajemy się do sąsiedniej Angkor Thom, a dokładnie - do głównej świątyni kompleksu, czyli Bayon. Podekscytowanie sięga zenitu - to jedno z miejsc, które chciałam w Kambodży zobaczyć najbardziej! Tajemnicza świątynia przyglądająca się zwiedzającym setkami oczu, gdzie nie spojrzysz tam ta zagadkowo uśmiechnięta twarz... Bayon robi niesamowite wrażenie.

Image

Image

Image

Image

W świątyni zachwycające są nie tylko tajemnicze twarze, ale i przepiękne reliefy ciągnące się niemal w nieskończoność. Niesamowite, że takie dzieła sztuki przetrwały w dżungli tak wiele lat! Sceny walki są tak szczegółowe i kunsztownie wykonane, że nie możemy się od nich odkleić przez dłuższy czas.

Image

Niestety Bayon ma też swoje minusy - świątynia jest stosunkowo ciasna po przekroczeniu głównych murów, a to, co się tam dzieje w "godzinie szczytu" czyli po 9 rano przyprawia o palpitacje :evil:

Image

Ciężko powiedzieć: czy za dużo ludzi wpuszczanych jest tam na raz (a ruch i ilość zwiedzających nie jest w ogóle kontrolowana przez zarząd parku), czy bardziej chodzi o zachowanie tych hord. Ze smutkiem stwierdzam, że wielu turystów kompletnie nie potrafiło uszanować miejsca, w którym się znaleźli, i zrobili w Bajonie niemal piknik. Krzyki, wrzaski, śmiechy, skakanie po murach, rozpychanie się, kłótnie, totalny brak szacunku do innych zwiedzających i do setek lat historii, którą mamy takie szczęście w ogóle zobaczyć... To niestety sprawiło, że zdecydowaliśmy się na szybką ewakuację. Po prostu nie mogliśmy cieszyć się tym miejscem tak, jakbyśmy chcieli :cry:

Budda chyba patrzył na nas tego dnia łaskawym okiem, bo kolejna świątynia do której dotarliśmy była już oazą spokoju. I, jak się okazało, szybko stała się moją ulubioną z całego kompleksu Angkor! Mowa o przepięknej Preah Khan.

Image

Image

Image

Świątynia ta to idealne połączenie nadal robiącej wrażenie wielkości, uwagi poświęconej detalom, atrakcyjnej architektury z biorącą wszystko to w posiadanie siłą natury. Dżungla wdziera się na teren Preah Khan niszcząc, ale i upiększając budowlę. Położona nieco z dala od głównego szlaku, Preah Khan jest oazą spokoju, gdzie mieliśmy wielkie szczęście być całkowicie sami i słyszeć jedynie śpiew ptaków i szum liści. Spędziliśmy tam magiczną godzinę w poczuciu, że odkrywamy ten ląd zupełnie sami, że stawiamy tam kroki jako pierwsi od wielu setek lat. Niesamowite, niezapomniane wrażenia - polecam się koniecznie tam wybrać!!!

Kolejne przystanki na naszej trasie to kolejno Thommanon, Chau Say Thevoada, Ta Keo i wreszcie słynna Ta Prohm. Przyznam, że wiele nocy przed wyjazdem zasypiałam z wyobrażeniem tej właśnie świątyni, tak silnie oddziaływującej na wyobraźnię gąszczem splątanych gałęzi i korzeni drzew, niesamowitym wrażeniem zaginionego w dżungli miasta. Niestety, Ta Prohm, znama również jako "świątynia Tomb Raider" :roll: przeżywa chyba szczyt popularności. Ilość turystów na metr sześcienny przekracza zagęszczenie tramwaju numer 18 w porannym korku do Mordoru, a zwiedzanie - kolejkę do mięsnego w latach 80tych. Na dodatek Ta Prohm przechodzi renowację, która niestety wygląda, że polega na betonowaniu ubytków w murach i robienia z tego miejsca Disneylandu... Nie zamierzam jednak nikogo zniechęcać, tylko namówić na to, żeby spróbować wrócić tam kilka razy, o różnych porach dnia - ziarnko do ziarnka i daje radę zwiedzić ją całą nie stojąc w centrum kółeczka wycieczki z Korei. A zwiedzić to cudo zdecydowanie warto...

Image

Image

Image

Image

Niesamowity dzień spędzony na odkrywaniu Angkoru dobiega końca, a my w drodze powrotnej zaczynamy czuć, że spędziliśmy go w ponad 35cio stopniowym upale, pedałując zawzięcie bądź wspinając się na starodawne mury. 12 km do hotelu to już nie lada wyczyn, ostatnie dwa przejeżdżamy chyba cudem, po czym padamy na progu i obiecujemy sobie, że weźmiemy prysznic, ale zaraz, za chwilkę... Zebranie energii zajmuje nam dłuższy kwadrans, ale chłodna woda stawia na nogi. Odświeżeni, wracamy na Pub Street i chwilę później zajadamy się przepysznym amokiem :D Siły wracają, energia do działania również, odwiedzamy Nocny Targ, a potem kilka knajpek, w tym przezabawnie nazwaną Angkor What? :lol: :lol: Wśród sobie podobnych ludzi z całego świata i muzyki spędzamy jeszcze kilka godzin, a do hotelu docieramy grubo po północy...

Następnego dnia wstajemy ciut później - o 7. Michał odmówił kategorycznie powrotu na rower i szybko i zgrabnie załatwił na dziś tuktuka, którym pojedziemy w miejsca, których nie widzieliśmy poprzedniego dnia. Zaczynamy od przepięknej Banteay Kdei, w której - pewnie z racji wczesnej pory - również jesteśmy sami (nie licząc strażnika i dwóch młodziutkich mnichów z koleżanką ;) )

Image

Image

Image

Dalsza trasa jest następująca: kolejny raz Ta Prohm, Bat Chum, Pre Rup, East Mebon, Neak Pean (jedyna położona na wodzie świątynia w Angkorze, z niesamowicie urzekającym, surrealistycznym krajobrazem wokół)

Image

no i na deser - moja kolejna faworytka, Ta Som.

Image

Image

Ja to bym w sumie chciała jeszcze, ale widzę, że Michał jest już bliski uczia tzw "templed out", co za dużo, to niezdrowo... Poza tym dziś wieczorem odjeżdżamy znów do Phnom Penh, skąd udamy się na południe, na wymarzone rajskie plaże! Wypadałoby jeszcze się odświeżyć, coś zjeść... Koło 15 więc z żalem żegnam Angkor, mając nadzieję, że jeszcze tu wrócę - tym razem do dalszych świątyń. Przetrwały tyle setek lat, poczekają jeszcze na mnie! :D

Z powrotem w hotelu pozwalamy sobie jeszcze na przepłynięcie kilku basenów, po czym dzięki uprzejmości gospodarzy bierzemy prysznic (mimo, że dokonaliśmy check-outu jeszcze przed wyjazdem do Angkoru i zostawiliśmy tylko w hotelu bagaże, po powrocie gospodarze pozwolili nam nadal korzystać z basenu, leżaków, udostępnili prysznic, pozwolili się zrelaksować - słowem, traktowali nas jak gości na kolejną dobę, mimo, że nimi nie byliśmy. Wspaniali ludzie, super miejsce :D ) i zamawiamy kolację w hotelowej knajpce. Strasznie, ale to strasznie żałuję, że nie pamiętam nazwy tego dania - było to mięso z sosem cytrynowo-pieprzowym, tak dobrym, że niemal wylizałam talerz. Fantastyczne zakończenie naszego pobytu w Siem Reap!

Praktykalia
Transport Phnom Penh - Siem Reap (sleeper Giant Ibis) - 16 USD / os. Tylko chwalić! Rewelacyjny, czysty, wygodny autobus, w którym wyspaliśmy się niemal jak we własnym łóżku 8-)
Nocleg - Bou Savy Guest House - 17 USD / noc / 2os. Pokój z łazienką, wiatrakiem, klimą, wifi, telewizorem. W kompleksie basen. REWELACYJNA obsługa, naprawdę niesamowicie przyjazne chłopaki, które nawet po naszym check-oucie gościli nas najlepiej, jak potrafili. Przed wyjazdem na wschód słońca w Angkorze przygotowali dla nas paczki ze śniadaniem :D Z hotelu wypożyczyliśmy również rowery (2 USD / os / dzień) i następnego dnia - skorzystaliśmy z usług kierowcy tuktuka (14 USD / pól dnia / 2 os. Plan zwiedzania do ustalenia). W hotelu również dobra, niedroga restauracja serwująca smaczne dania lokalnej kuchni, jak i kilka zachodnich (głównie śniadanie).
Bilet wstępu do Parku Archeologicznego Angkor - 40 USD / 1 os / 3 dni. UWAGA: te trzy dni nie muszą być po sobie :)
Tuk tuk łapany z ulicy z hotelu na Pub Street - 2 USD
Kolacja na Pub Street (amok) - 4 USD / os

Następnego dnia budzimy się w Phnom Penh, wypoczęci po kolejnej nocy w naszym ulubiony sleeperze Giant Ibis. Do kolejnego autobusu - tym razem do Sihanoukville - mamy tylko 2 godziny, które spędzamy na szybkim spacerze po dopiero budzącym się do życia Riverside. Wypijamy też przepyszną, mocną kawę. Wraz z umoszczeniem się na naszych siedzeniach zdajemy sobie sprawę, że zwiedzanie dobiegło końca, a teraz czeka nas już tylko rozkoszny tydzień lenistwa na plaży! Droga do Sihanoukville mija błyskawicznie, to tylko 4 godziny po prostej drodze, niestety nie mogącej się nawet pochwalić krajobrazami... Wysiadamy w centrum nadmorskiego miasteczka witani przez dwa absurdalnie brzydkie, gigantyczne, pozłacane lwy - symbol Sihanoukville i punkt orientacyjny dla wszystkich turystów. Szybki spacer i rzut oka na (nie)sławną Serendipity Beach utwierdza nas w przekonaniu, że trzeba stąd amykac, ale już! Serendipity i sąsiadująca z nią Ochheuteal Beach to wąskie, zaśmiecone i smutne kawałki wybrzeża, zabudowane postawionymi na szybko i bylejak knajpami, wypełnione głośną muzyką i podpitymi wczasowiczami. Co za szkoda! Przecież widać, że zatoka jest przepiękna: oczami wyobraźni widzimy, jak to miejsce musiało wyglądać 20 lat temu, zanim przybyły tu grupy nastolatków spragnionych imprezy bez ograniczeń.

Image

Nic tu po nas! Uciekamy jak najprędzej na Otres Beach - znajdujący się 6 km za Sihanoukville skrawek białego jak mąka piasku. Wybór jest doskonały, co prawda są tu i bungalowy, i knajpki, ale bez tej dudniącej muzyki i wiecznej imprezy. Decydujemy się na nocleg w palmowej chatce w Elephant Garden, zrzucamy plecaki i... po co prysznic, bezwstydnie biegniemy wprost do morza :D Woda jest wspaniała, ciepła, czysta... Można w niej siedzieć godzinami! I to w zasadzie robimy już do końca dnia, z małymi przerwami na krótki spacer wzdłuż plaży bądź orzeźwiający sok z mango :D

Image

Image

Image

Image

Wieczór przynosi nam jeszcze jedną niespodziankę: kolacja, która miała być tylko szybką przekąską przed snem, okazuje się być nieoczekiwaną ucztą dla wszystkich zmysłów. Kucharz w Elephant Garden wie co robi! Najpierw na stół wjeżdżają przyprawy - świeży pieprz z Kampot, chili, imbir, czosnek... Potem już bohaterowie wieczoru - lokalne curry i kurczak w sosie hoisin. Jeśli kiedykowliek zastanawialiście się, czy jest rzeczywiście możliwe "jeść, aż się uszy trzęsą" to spieszę donieść, że tak, ZDECYDOWANIE :lol: Kolacja jest w stu procentach idealna. Przyznam, nie jest tam najtaniej (jak na kambodżańskie warunki), ale polecam gorąco - jeśli będziecie w okolicy, warto wybrać się na romantyczny, przepyszny posiłek właśnie tam i zjeść go w ślicznej altance, siedząc na rozłożonych na ziemi poduchach, prosto na plaży w akompaniamencie szumu fal. Już sam opis brzmi niczym z romantycznej komedii :lol: :lol: ale gwarantuję - nie pożałujecie!

Image

Najedzeni po uszy, nabuzowani endorfinami, wracamy do naszej chatki

Image

i zasypiamy w tym rzadkim poczuciu, że wszystko jest idealnie. Wszystkie kłopoty dnia codziennego przestają istnieć, Europa mogłaby się znajdować na innej planecie, wraz z zimą, pracą, problemami. Nasz cały wszechświat jest bowiem zamkniętu tu, na pięknej ciepłej plaży, gdzie czas płynie inaczej i szczęśliwiej :D

Następnego dnia budzimy się z poczuciem, że nic nie musimy :lol: W tym rozkosznym stanie ducha zjadamy leniwie śniadanie, kąpiemy się w morzu, wysychamy na słońcu, znowu morze, słońce, książka, trochę świeżych owoców na pośniadaniową porcję witamin, znowu kąpiel, i znowu książka... Nie wiedzieć jak robi się nagle 13ta - za chwilę przyjedzie nasza przyjaciółka! Justyna przez cały poprzedni miesiąc podróżowała samotnie po Birmie, wysyłając nam tylko czasami na zmianę pełne zachwytu lub niepokojące wiadomości. Po tej intensywnej podróży zdecydowała się dołączyć na kilka dni do nas, do "cywilizacji" 8-) Cieszymy się niezmiernie i jedziemy odebrać ją z Sihanoukville. Czeka na nas, opalona i wychudzona po długotrwałym i ostrym birmańskim zatruciu jagodami nieznanego pochodzenia :oops: ;) Zanim wrócimy na Otres, udajemy się zatem na lokalny targ w Sihanoukville, gdzie kupujemy kilka smoczych owoców, mango, kawę. Przy samym wyjściu zauważam panią sprzedającą ni to pierożki, ni to wytrawne ciasteczka... Ma w koszyku cztery rodzaje, więc pytam, wskazując pierwsze z brzegu, z czym to? "Pork" - pada odpowiedź. A to? Pork. I następne również z "pork". Bierzemy więc po jednym z kazdego kształtu. Dopiero w tuktuku z powrotem na Otres okaże się, że każde z nich ma inne nadzienie, a "pork" nie ma w żadnym :lol: :lol:

Resztę dnia spędzamy na plaży, racząc się wzajemnie opowieściami z naszych dotychczasowych podróży - i przepysznymi koktajlami :D Podchodzi do nas młody chłopak, podaje ulotkę: dziś wieczorem na Otres Market odbędzie się koncert kambodżańskiej grupy, na który serdecznie nas zaprasza. Spoglądamy szybko po sobie, każdy z tym szelmowskim błyskiem w oku i już wiem: no jasne, będziemy!

Image

Po kolejnej pysznej kolacji - tym razem podlanej birmańskim WINEM :shock: przywiezionym przez Justynę z podróży (jak nie lubię piwa, tak jestem znana z mojej słabości do wina... :P ) pakujemy się do tuktuka. Cel: Otres Market! Miejsce to jest głównie znane z targu odbywającego się raz w tygodniu w sobotnie wieczory. To nie jest zwykły, turystyczny targ - znaleźć tam można raczej wyroby lokalnych artystów, dzianiny, rzeźby, a każda targowa noc kończy się koncertem i nierzadko fajerwerkami. W pozostałe dni teren targu zamienia się w wielką "domówkę" pod gołym niebem: żyjący w Sihanoukville ekspaci - głównie siwi hippisi w koszulkach z Bobem Marleyem stukają się kuflami z backpackersami, wokół biegają psy, na huśtawkach kołyszą się dzieci, gdzieniegdzie rozkładają się stoiska z jedzeniem i piciem, a między tym wszystkim krąży na oko 55-letnia lokalna "mama sprzedająca ponoć najlepsze "space cookies" w okolicy. To jedna wielka radość życia i podróżowania, jakże inna od knajp w Sihanoukville serwujących zachodnie techno i drinki w wiaderkach... Dajemy się porwać tej radości bez reszty, poznając coraz to nowych ludzi, dzieląc się podróżniczymi doświadczeniami - i kolejnymi rundkami drinków. Zaczyna się koncert: Cambodian Space Project to rock'n'roll z kambodżańskim pazurem, który podrywa nas do tańca w kilka sekund. Energia jest nie do opisania, parkiet szaleje, a my wraz z nim... I tak aż do 3 nad ranem, kiedy zmęczeni, ale szczęśliwi wracamy w końcu do łóżek. Takie imprezowanie to ja lubię!

Następnego dnia dzielnie ignorujemy lekki ból głowy i wracamy do Sihanoukville - to stąd odpływa łódka na Koh Rong Samloem, celu naszej podróży na południe!

[cdn]
Góra
 Profil Relacje PM off
9 ludzi lubi ten post.
 
      
#8 PostWysłany: 12 Maj 2015 08:53 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 15 Paź 2014
Posty: 1040
srebrny
Czytam jednym tchem! :D Super wyprawa, fajny opis i piękne zdjęcia :) Czekam na cd :)
_________________
Moje relacje:
Włochy - Liguria / Indonezja / Malmo+Kopenhaga / Dublin / Sri Lanka+Malediwy / Maroko / Amsterdam / Kaukaz / Wyspy Owcze
i: https://www.instagram.com/ola.javv/
Góra
 Profil Relacje PM off
xladystarrrdustx lubi ten post.
 
      
#9 PostWysłany: 12 Maj 2015 11:34 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2015
Posty: 141
Loty: 69
Kilometry: 121 425
Dziekuje :D Zostala mi do napisania ostatnia czesc, jak wszystko pojdzie dobrze to dzis dopisze. Pozdrawiam!
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#10 PostWysłany: 12 Maj 2015 23:51 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2015
Posty: 141
Loty: 69
Kilometry: 121 425
Koh Rong Samloem - te trzy słowa pobudzały wyobraźnię od chwili kiedy znalazłam wzmiankę o wyspie na którymś z podróżniczych blogów i zamarzyło mi się tam dotrzeć. I to właśnie dziś! już! za chwilę tam będziemy! Póki co stawiamy się punktualnie o 11:30 w biurze Lazy Beach w Sihanoukville - na naszą rajską plażę dotrzemy łódką zapewnioną właśnie przez nasz "ośrodek". Dołącza do nas kolejne 5 osób i pakujemy się na łódkę. Nic jeszcze nie zapowiada, że kolejne półtorej godziny spędzimy trzymając się jedną ręką kurczowo o burtę, a drugą za żołądek - nim tylko wypływamy na pełne morze, fale przestają być rozrywkowo bujające, a zaczynają trząść małą łódeczką niczym łupinką orzecha! Byłoby to pewnie całkiem zabawne, gdyby nie było tak stresujące ;) A najgorsze, że w całym tym strachu dostrzegam, jak pięknie turkusowa i czysta jest woda, a jak soczyście zielone kolejne mijane wysepki: klasyczne i chcę, i boję się :lol:
Kończyłam odmawiać kolejną zdrowaśkę, kiedy dobiliśmy do małego pomostu. Jesteśmy! Już na stałym lądzie, zaczęłam rozglądać się wokół i nie byłam pewna - jawa to, czy może rzeczywiście umarłam na tym morzu a to, tu, to niebo? Lazy Beach na Koh Rong Samloem jest bowiem idealna - pusta, czysta, naturalna. Tylko plaża, morze, dżungla, wszystko wyrzeźbione doskonałą ręką natury, nie zmienione przez człowieka. Zero sztucznie zasadzonych palm, "żeby było bardziej egzotycznie". Zero grabienia piasku, "żeby nie było gałązek". Ta plaża to najlepsze, co nam dała natura. Nasz mały raj.

Image

Image

Image

Kiedy myśleliśmy, że nie może być lepiej, dostajemy klucze do naszego domku - schowanego między roślinnością, ale nadal na plaży. Z wielkim oknem wychodzącym wprost na morze i werandą z hamakami. Siadamy na ganku, patrzymy na telefony - zero zasięgu. Tak, to na pewno raj. Tylko nasz.

Image

Lazy Beach to niemalże legendarny "ośrodek". Piszę "ośrodek" w cudzysłowie, bo ciężko ośrodkiem nazwać kilka chatek rozrzuconych na plaży, a jednak innego słowa nie ma. Chatki są oddalone o siebie o tyle, że można poczuć się jak Robinson Crusoe - nie trzeba widzieć, słyszeć, ani rozmawiać z innymi rozbitkami. No, jeśli się nie chce - bo jeśli się chce, to jest jeszcze wielka jadalnia gdzie można nie tylko skosztować przeróżnych dań kuchni khmerskiej i europejskiej, ale i poczytać książkę z biblioteczki, pograć w planszówki, pogawędzić z właścicielami i innymi podróżnikami...

Jak na prawdziwą bezludną wyspę przystało ;) , Lazy Beach to jedyny ślad ludzkiej obecności w tej zatoce. Oprócz nas jest tylko dżungla, a ta zaczyna się dziesięć kroków od jadalni (bądź wręcz w jadalnianej toalecie, gdzie co rusz trzeba przeganiać z umywalki wielkie jak przedramię gekony). A w dżungli - jak na dżunglę przystało - wszelkiej maści ptaki, małpy... Głośne toto wszystko szalenie :D Półgodzinny spacer przez dżunglę zanosi nas też na drugą stronę wyspy - do Saracen Bay, definiowanej też w moim prywatnym słowniku jako "zawsze myślałam, że takie rzeczy tylko w fotoszopie..."

Image

Image

Bielutki piasek aż razi w oczy i jest miękki jak mąka. Nie mogę uwierzyć, że takie miejsca nadal istnieją! Tym smutniej, kiedy spacerując po plaży natykamy się na kilka ognisk szalonej rozbudowy: beton, cement, śmieci, hałas... Jak można!!! Jedźcie tam jak najszybciej, zanim i to miejsce straci bezpowrotnie swój urok...

Image

Kolejne dni nie będą zapewne interesujące w relacji: to mieszanka pływania, snorklowania, wygrzewania się na słońcu z książką w ręku, wycieczek w głąb wyspy, granie w niezliczone planszówki, jogging na plaży, koktajle z mango, szukanie wodospadów, dłuuugaśne nocne rozmowy z nielicznymi, acz przesympatycznymi podróżnikami i lokalsami, pielęgnowanie poparzeń słonecznych... Najpiękniejszy czas spędzony w jedności z naturą, bez telefonu, internetu, głośnej muzyki, z gekonami pod sufitem i żabami w łazience. :D

Image

Image

A jakby tego było mało, dostaliśmy od przyrody najpiękniejszy prezent, spełnienie marzenia - wody zatoki przy Lazy Beach są pełne świecącego planktonu! Niewidoczny z plaży w nocy, ale gdy tylko wejdziesz po kolana do wody, zaczynasz dostrzegać miliony gwiazd pokazujących wśród fal niezwykły spektakl. Im więcej się ruszasz, tym aktywniejsze światło wyzwalasz. Na pierwszy rzut oka - trudno uwierzyć, ale kiedy już uwierzysz - trudno przestać patrzeć.... Tylko trzeba sobie przypominać, żeby w tym zachwycie nie snorklować z otwartymi z oczarowania ustami :lol: :lol:

Czas - mimo, że spowolniony - jednak płynie i musimy wracać do Sihanoukville. Nas czeka autobus do Phnom Penh, lot do Bangkoku, a potem do Dubaju i z powrotem do domu, a Justyna jedzie jeszcze na chwilkę do Kampot, ale też czuje już zbliżający się powrót do zimnej Europy. Siedzimy na łodzi z nosami na kwintę...

Praktykalia
Transport: łódka Sihanoukville - Koh Rong Samloem - Sihanoukville: zapewniona przez Lazy Beach, 30 USD / return / os
Nocleg: Lazy Beach! :D domek 4-os (2 podwójne łóżka) z łazienką, częścią "dzienną" z rattanowymi sofami i stołem, plus ganek z hamakami, wszystko to na plaży - 60 USD / noc / domek. Uwaga! Nocleg w Lazy Beach zabukować można tylko poprzez telefon / sms do nich. Ja wysłałam sms z zapytaniem ok 3 tyg przed planowanym pobytem i dostałam wstępne potwierdzenie rezerwacji. Bardzo ważne, trzeba potwierdzić przybycie 4-5 dni przed planowaną datą - w przeciwnym razie słyszałam historie o utracie bookingu...
Koszta pobytu na wyspie: na KRS jest ograniczony wybór miejsc, gdzie można zjeść i ZERO sklepów. Zaleca się kupienie wszelkich potrzebnych rzeczy oprócz jedzeniaw Sihanoukville (jedzenie i tak trzeba zdać do depozytu - z powodu ryzyka zwabienia owadów i troszkę większych zwierząt tez ;) , w Lazy Beach panuje słuszny zakaz trzymania jedzenia w domku). W Lazy Beach na barze można kupić najpotrzebniejsze rzeczy (papierosy, mydło, szampon, etc), ale przezorny zawsze ubezpieczony i polecałabym wycieczkę do marketu jeszcze przed wypłynięciem.
Jedzenie: menu Lazy Beach wraz z cenami można znaleźć w internecie. Co do stołowania się gdzie indziej - tylko raz poszliśmy w tym celu do Saracen Bay, ale ceny i jakość były tam podobne, tak więc wróciliśmy "do siebie".

Następnego dnia wstajemy skoro świt i wsiadamy do disco-busa (znanego powszechnie jako autobus Mekong Express ;) ) jadącego prosto do Phnom Penh. To stąd o 14:30 odlecimy do Bangkoku, aby spędzić tam ostatnią noc naszej azjatyckiej przygody! Linie Bangkok Airways przyjemnie zaskakują - wszystko jest super, w życiu nie powiedziałabym, że to "tanie" linie! Ach, zeby tak było w Ryanie... :lol: Czysto, przyjemnie, punktualnie i z przekąską! O 16:30 jesteśmy już na Suvarnabhumi i zmierzamy w stronę Khao San. Kilka ulic stąd zabukowałam już przezornie godne miejsce na spędzenie ostatniego wieczoru naszej podróży - pudełkowy, szklany "pokoik" postawiony na dachu hotelu. Prysznic na zewnątrz, z widokiem na Bangkok! :P I choć widok jest istotnie niezrównany, to jednak branie prysznica przy głośnym nawoływaniu do modlitwy z meczetu obok jest nieco, hmm, krępujące :lol:

Praktykalia
Nocleg: Adamaz House (nasz najdroższy nocleg! :o ) - 171 PLN / noc / 2os w "Rooftop Suite" - przeszklonym malutkim domku na dachu z wifi, klimą, telewizją. Prysznic i toaleta na zewnątrz, pod gołym niebem :D , ale bez obaw - widok jest osłonięty ;) (przez booking.com)

Ostatni wieczór spędzamy znów na Soi Rambuttri, wierni "naszemu" barowi pod gołym niebem, a na podkład pod kolejne Mai Tai - jak to na backpackerów przystało - zjadamy znany i lubiany zestaw posiłkowy :lol:

Image

Następnego ranka oczywiście obowiązkowo tosty z 7eleven (taaak, wiem, ale co ja zrobię że mam słabość? :P ) i szybki spacer po okolicy

Image

Image

Image

Image

a krótko po 13 łapiemy taksówkę na lotnisko (swoją drogą, to pierwsza i ostatnia taksówka w Bangkoku, w której kierowca zgodził się włączyć licznik! Lepiej późno niż wcale, czyż nie? :P ) i ponad godzinkę później docieramy na Suvarnabhumi, a po krótkim locie nad Bangkokiem...

Image

Birmą...

Image

docieramy do Dubaju. Kolejne pieczątki, szybka jazda metrem i spędzamy walentynkową noc... chrapiąc smacznie w hotelu :D Rano nadchodzi czas na nasz ostatni, ale to ostatni prezent: lot A380 z powrotem do Amsterdamu! Cieszę się jak dziecko, tym bardziej że Michał bierze mnie na lotnisku niespodziewanie za rękę i prowadzi do sklepu firmowego linii Emirates, gdzie kupuje mi miniaturowy model A380 :D :D :D Na pamiątkę mojego pierwszego lotu tym potworem!

Image

Samolot nie zawodzi - jest w każdym calu tak piękny i leci tak gładko, jak sobie wyobrażałam. Na dodatek siedzimy na samym nosie, widząc ze swoich siedzeń drzwi do kabiny pilotów i tajemnicze schody na górę (dla tych "lepszych"). Airbus 380 startuje niemal niezauważalnie (no tu trochę smuteczek), ale jak przechyla się przy skręcaniu - przeciążenia przypominają, jakim osobnikiem my tu lecimy! Do tego pięknie zrobione wnętrze klasy ekonomicznej (no, drodzy państwo, łazienka to niemalże w marmurach! :P ) i niesamowita obsługa (A380 to ewidentnie duma Emirates'ów) podająca nam TRZY posiłki na pięciogodzinnym locie :D Jestem zakochana bez pamięci i powiem tyle - będę polować na kolejne połączenia obsługiwane tym samolotem!

Chwilę po południu lądujemy na Schiphol w Amsterdamie, robimy ostatnie zdjęcia naszego samolotu (na żadnym zdjęciu skrzydła się nie zmieściły, temu misiu :D )

Image

i pełni wspaniałych wspomnień, opaleni i szczęśliwi wracamy do domu. Nie ma przecież czasu do stracenia, trzeba planować następną wyprawę... :lol:
Góra
 Profil Relacje PM off
13 ludzi lubi ten post.
Maxima0909 uważa post za pomocny.
 
      
#11 PostWysłany: 13 Maj 2015 01:12 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2015
Posty: 141
Loty: 69
Kilometry: 121 425
No i to by było na tyle! Dziękuję wszystkim czytającym - mogę mieć tylko nadzieję, że relacja się podobała i zachęciła choć trochę do odwiedzenia tego przepięknego zakątka świata :D Wszelka krytyka, komentarze i polubienia mile widziane! :D
Jeśli macie jakiekolwiek pytania dotyczące miejsc, które odwiedziliśmy - serdecznie zapraszam, chętnie pomogę. Pozdrawiam!
Góra
 Profil Relacje PM off
RamonJola lubi ten post.
RamonJola uważa post za pomocny.
 
      
#12 PostWysłany: 13 Maj 2015 07:45 

Rejestracja: 15 Gru 2014
Posty: 69
Zbanowany
xladystarrrdustx napisał(a):
No i to by było na tyle! Dziękuję wszystkim czytającym - mogę mieć tylko nadzieję, że relacja się podobała i zachęciła choć trochę do odwiedzenia tego przepięknego zakątka świata :D Wszelka krytyka, komentarze i polubienia mile widziane! :D
Jeśli macie jakiekolwiek pytania dotyczące miejsc, które odwiedziliśmy - serdecznie zapraszam, chętnie pomogę. Pozdrawiam!


Chętnie się wybiorę taką samą trasą wg waszych wskazówek :)
Praktyczne porady,oraz cennik to dodatkowy plus tej relacji.
Z aparatem chyba też się zaprzyjaźniliście 8-)
Mi się podobało.

-- 13 Maj 2015 07:55 --

RamonJola napisał(a):
xladystarrrdustx napisał(a):
No i to by było na tyle! Dziękuję wszystkim czytającym - mogę mieć tylko nadzieję, że relacja się podobała i zachęciła choć trochę do odwiedzenia tego przepięknego zakątka świata :D Wszelka krytyka, komentarze i polubienia mile widziane! :D
Jeśli macie jakiekolwiek pytania dotyczące miejsc, które odwiedziliśmy - serdecznie zapraszam, chętnie pomogę. Pozdrawiam!


Chętnie się wybiorę taką samą trasą wg waszych wskazówek :)
Praktyczne porady,oraz cennik to dodatkowy plus tej relacji.
Z aparatem chyba też się zaprzyjaźniliście 8-)
Mi się podobało.


Pochwalę się ,że lecąc A380 Lufy poczekałyśmy ,aż wszyscy wyjdą z niego
i z pozwoleniem stewardes obejrzałam tę "lepszą "klasę.
Niespodzianka nastąpiła chwilę później. Mamy foty w kokpicie
kolosa razem z 2 pilotem 8-)
Góra
 Profil Relacje PM off
xladystarrrdustx lubi ten post.
 
      
#13 PostWysłany: 13 Maj 2015 14:23 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2015
Posty: 141
Loty: 69
Kilometry: 121 425
Cytuj:
Pochwalę się ,że lecąc A380 Lufy poczekałyśmy ,aż wszyscy wyjdą z niego
i z pozwoleniem stewardes obejrzałam tę "lepszą "klasę.
Niespodzianka nastąpiła chwilę później. Mamy foty w kokpicie
kolosa razem z 2 pilotem 8-)


Suuuuper!!! I jak wrazenia z "lepszego" swiata? :)
O tym kokpicie nie wspomne, ze tez nie wpadlam na ten sam co ty pomysl... :(
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#14 PostWysłany: 13 Maj 2015 15:05 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Kwi 2014
Posty: 1999
srebrny
Bardzo fajna relacja :)
_________________
https://kamo375.fly4free.pl/
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#15 PostWysłany: 13 Maj 2015 21:44 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 15 Paź 2014
Posty: 1040
srebrny
Piękne miejsca!! Super relacja - namówiłaś mnie :D
_________________
Moje relacje:
Włochy - Liguria / Indonezja / Malmo+Kopenhaga / Dublin / Sri Lanka+Malediwy / Maroko / Amsterdam / Kaukaz / Wyspy Owcze
i: https://www.instagram.com/ola.javv/
Góra
 Profil Relacje PM off
xladystarrrdustx lubi ten post.
 
      
#16 PostWysłany: 13 Maj 2015 23:03 

Rejestracja: 15 Gru 2014
Posty: 69
Zbanowany
Suuuuper!!! I jak wrazenia z "lepszego" swiata? :)
O tym kokpicie nie wspomne, ze tez nie wpadlam na ten sam co ty pomysl... :([/quote]

Lepszy świat jest lepszy o piękne ,szerokie fotele,kapciuszki
i inne tego typu gadżety.
Pomysł "narodził"się z mojego lenistwa.
Ja się nie lubię pchać do wyjścia :lol:
plus lubię fotografować.


Zawsze możesz spróbować przy następnej podróży.
Trzymam kciuki
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#17 PostWysłany: 14 Maj 2015 12:32 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2015
Posty: 141
Loty: 69
Kilometry: 121 425
Dziękuję wszystkim za miłe słowa i polubienia - niezmiernie się cieszę, że relacja się podobała!! :D :D
Teraz czuję się zachęcona do napisania kolejnej - za 2 tyg lecimy na Islandię :P ;)

Cytuj:
Zawsze możesz spróbować przy następnej podróży.
Trzymam kciuki


Zdecydowanie spróbuję! Tylko trochę pewnie poczekam na kolejne A380...
Pozdrawiam!!
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#18 PostWysłany: 26 Maj 2015 08:47 

Rejestracja: 26 Maj 2015
Posty: 0
Czytałam, że w Tajlandii zniesiono visa run, jak wygląda to w praktyce? Musieliście ubiegać się o wizę turystyczną kilku-krotną, czy nie było problemu z powrotem do Tajlandii?
Poza tym ciekawa relacja, przyjemnie się czyta :) pozdrawiam
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#19 PostWysłany: 26 Maj 2015 16:06 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2015
Posty: 141
Loty: 69
Kilometry: 121 425
sylwiagosia napisał(a):
Czytałam, że w Tajlandii zniesiono visa run, jak wygląda to w praktyce? Musieliście ubiegać się o wizę turystyczną kilku-krotną, czy nie było problemu z powrotem do Tajlandii?


Wracajac do Tajlandii wbito nam po prostu nowa wize na kolejne 30 dni na lotnisku. Bez zadnych pytan ani problemow, tak samo jak pierwsza trzy tygodnie wczesniej.

sylwiagosia napisał(a):
Poza tym ciekawa relacja, przyjemnie się czyta :) pozdrawiam


Pieknie dziekuje :D Pozdrawiam!!
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#20 PostWysłany: 10 Sty 2016 16:07 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Mar 2014
Posty: 1617
Loty: 169
Kilometry: 332 398
niebieski
Mam pytanie do KRS i wypoczynku tam. Czy mieszkając np w ośrodku, który Wy wybraliście jest wokół coś poza ośrodkiem? chodzi mi o to czy jest się skazanym tylko na usługi ośrdka, czyli wszystko kupujemy w restauracji?
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 26 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2  Następna

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group