Przedostatni dzień podróży. Siedząc na tarasie mistycznego domu kolonialnego na zboczu Morne Seyschellois Peak popijając takamaka spiced Rum Cocktail zaczynam pisać relację z naszej odbytej podróży. Czy zapadnie nam na długo w pamięć? Pewnie jak każda inna ale myślę, że ta może zapaść w pamięć mocniej niż zazwyczaj. Ale zacznijmy od początku.
Z góry uprzedzam, że będzie sztampowo czyli Mahe - Praslin - La Digue. Może jednak się komuś przyda jako kolejny update. Plan był prosty i zakładał dużo odpoczynku na plaży a nie za dużo skakania po tzw. “miejscach do odhaczenia”.
Konfiguracja 2+1. Bilety w terminie majowym kupiliśmy z deala KQ po niecałe 1300 zł z wyprzedzeniem półrocznym czyli mieliśmy dużo czasu na planowanie.Mimo to nie zaplanowaliśmy prawie nic poza rozkładem dni na miejscu a wyglądał on tak:
dzień przylotu to Mahe z noclegiem i następnego dnia prom na Praslin 3 pełne dni na Praslin
4 pełne dni na La Ligue
1 pełny dzień na Mahe
Tak więc bez dnia przylotu i odlotu 8 pełniaków na Seszelach. Przylot z Amsterdamu, wylot do Londynu. Przed przylotem ogarnęliśmy Travel Application oraz rejestracje drona w Seszelskim systemie a także promy między wyspami.
Dobra zaczynajmy.
1 dzień Do Amsterdamu z Warszawy dolatujemy ok 12:00. Szybkie oddanie bagażu do przechowalni potem kupno biletów na pociąg w obie strony do centrum i pierwsze zwiedzanie podczas wakacji. Obchodzimy Red Light District, Market Flower oraz spotykamy się na pogaduchy ze starymi znajomymi. Nie będę tutaj rozwijał nic bo i nie ma za bardzo co. Przed 18 wracamy na lotnisko, gdzie nadajemy bagaż bezpośrednio na Mahe (przesiadka w Nairobi) i ruszamy w nocny lot do Nairobi. Przed snem dostajemy jeszcze obiadokolację, którą oceniam na bardzo smaczną.
2 dzień Wraz ze wschodem słońca lądujemy w Nairobi. Na przesiadce mamy 6 godzin, które spędzamy na mało produktywnym szwędaniu się po lotnisku. Kalkulowaliśmy wyjście na miasto ale visy + potencjalne opłaty za safari czy taksówki dosyć nas odstraszyły. Biorąc pod uwagę korki w Kenijskiej stolicy wg nas gra nie była warta świeczki.
Drugi lot tego dnia zajmuję niecałe cztery godziny i ok 17:00 meldujemy się na lotnisku Mahe. Obiekt położony jest w urokliwym miejscu z widokiem na tropikalne zbocza góry porośnięte bujną i zieloną roślinnością. Wszechobecna zieleń wprost emanowała dzikością - conajmniej na pierwszy rzut oka Zapowiadało się obiecująco.
Zaledwie w 40 min od wylądowania przytrafia nam się coś co jeszcze się nigdy wcześniej nie przydarzyło i na co kompletnie nie byliśmy przygotowani - bagaż nie doleciał… Generalnie rzadko kiedy w ogóle latamy z bagażem rejestrowanym jednak tym razem nadaliśmy walizkę i plecak już w Amsterdamie. Poza tym posiadaliśmy jeden podręczny z częścią kosmetyków, elektroniką (za wyjątkiem kontrolera do drona) i kilkoma książeczkami dla najmłodszego. Poza nami ten sam problem mają jeszcze dwie pary (w tym jedna z Polski) obie lecące z Amsterdamu. W stanie lekkiego szoku połączonego z niemożliwą irytacją wypełniamy wniosek o zagubienie i dogadujemy odbiór pieniędzy od linii na rzeczy pierwszej potrzeby. Odbiór ma być odbyty kolejnego dnia w filii przewoźnika w Victorii. Dla nie wtajemniczonych jest to obowiązek lini żeby coś takiego wypłacić klientowi na rzecz wydatków spowodowanych zagubieniem/opóźnieniem bagażu. Dowiadujemy się też, że bagaż jak przyjdzie to przyleci najwcześniej za 3 dni - wcześniej nie ma żadnych lotów z Kenii. Jedyne co nam przychodzi na myśl to: “No to zajebiście…”.
W terminalu wymieniamy dolary. Niestety nie znaleźliśmy kantora bezprowizyjnego oraz nie wymienili nam jednej starej stodolarówki. Kupiliśmy też kartę SIM (42 EUR)- podobno przy składaniu wniosku podróżnego można ją już kupić i to dwa razy taniej ale my coś przegapiliśmy. Z lotniska, w drodze do hotelu przejeżdżamy przez sklep, gdzie kupujemy jedne z pierwszych must have rzeczy. Spory chaos nam się wkradł do głów i musieliśmy się jakoś zorganizować na szybko. Także po odbiorze pokoju w hotelu ruszamy na drugie szybkie zakupy przynajmniej żeby mieć klapki na miejscu. Panujące okoliczności nawet nie dały nam się nacieszyć hotelową okolicą, która była bardzo przyjemna.
Spać poszliśmy w ponurych nastrojach.
Dzień 3 Pospiesznie jemy śniadanie, które mamy w cenie noclegu - świeże owoce, samosy i naleśniki. Na 8:30 musimy udać się do biura Keny-i i załatwić sprawy tak aby zdążyć na prom płynący na Praslin dwie godziny później. Odebranie kasy i uzyskanie nieco więcej informacji co dalej z naszą sprawą przebiega dosyć bezproblemowo. Dostaliśmy 200 dolarów i zapewnienia, że jak bagaż się znajdzie to nam przyślą do hotelu na kolejnej wyspie. Zawsze coś.
Do promu została nam mniej więcej godzina, którą przeznaczyliśmy na zakup kąpielowych stroi i koszulek przynajmniej by mieć coś na start. Nowo nabyte rzeczy od razu ubraliśmy w sklepie żeby nie męczyć się w 30 stopniowym ukropie w długich ciuchach.
Przed rejsem pozostało nam więc dojście do promu i ogarnięcie biletów. Pierwsza część poszła gładko a nasza trasa przebiegała przy popularnym małym Big Benie. Z drugą częścią już nam tak łatwo nie poszło. Prom kupiliśmy poprzez stronę internetową przewoźnika CatCocos. W potwierdzeniu była wzmianka że bilety powinny przyjść drogą mejlową na dzień przed podróżą. Nam nic na skrzynkę nie trafiło więc byliśmy zobowiązani do wydrukowania ich w biurze na miejscu. Tak się stało że aż nazbyt wyluzowany pracownik pomylił nazwiska i początkowo najpierw nie mógł znaleźć naszego młodego w rezerwacji a następnie jak już skumał że patrzy po złym nazwisku to drukowanie biletów na wszystkie trzy odcinki zajęło mu tyle czasu ze rzutem na taśmę zdążyliśmy wsiąść na prom.
Podróż na Praslin trwa 1.5 h i jak to było w naszym przypadku do najprzyjemniejszych nie należy jeżeli jest wzburzony ocean. Mocno bujało i wiele osób na pokładzie dopadały nudności.
Jeszcze przed dotarciem uświadamiam sobie że zostawiłem bluzę w hotelu… na szczęście pod koniec będziemy z powrotem w tym samym hotelu więc do odzyskania. Po dotarciu do portu odbieramy auto, którym będziemy się poruszać po wyspie kolejne trzy dni. Wynajem dogadaliśmy z hotelem wcześniej i czekano na nas już z karteczka przy samym wyjściu. Parking jest zaraz obok, gdzie odbieramy mikro furkę - coś pokroju Kia Picanto. Cena to 50 EUR za dobę i to raczej taki standard tu oraz na Mahe. Tutaj podzielę się małym tipem, że warto mieć odłożone Eur na wynajem. My nie mieliśmy i płaciliśmy w tutejszych rupiach. Przeliczyli to na 750 sztuk. Biorąc pod uwagę kursy zawsze kilka zł będziecie do przodu płacąc w Euro.
Głodni i trzymający cały czas z tyłu głowy nieszczęsne bagaże decydujemy się od razu pojechać na dobre jedzenie i plaże. Kierujemy się na północ na Anse Lazio oraz do restauracji Mabuya. Na pocieszenie zamówiliśmy z 5 różnych dań od owoców morza po samosy kończąc na sałatce z ośmiornicy. Ceny były mocno wywindowane - mniej więcej ok 300 Rupii za danie - jednakże knajpa uchodzi za najlepszą na wyspie i jedzenie wg naszej opinii było turbo smaczne i warte swojej ceny.
Po posiłku udajemy się na pierwsze plażowanie - z knajpy jest 10 metrów. Plaża zrobiła na nas duże wrażenie. Ma swój unikatowy klimat. Dużo też jest roślinności jak drzewa i palmy, które kładą się w stronę wody. Można też zaobserwować popularne i wygładzone głazy po obu skrajach. Piach jak mąka, woda przejrzysta ale o silnym nurcie i mocnymi falami. Z perspektywy czasu nasze top 1 na Praslin. Miejsce, do którego chce się wracać. Spędziliśmy tam ładnych parę godzin w międzyczasie obserwując zjawiskowy efekt Halo na niebie - do czasu aż przypływ nie zaczął zabierać plaży dla siebie i następnie pojechaliśmy zameldować się do guesthouse po drugiej stronie wyspy w Grand Anse. Do naszego pokoju trzeba było wejść na piętro a przy schodach znajdował się pokaźnych rozmiarów krzak. Na krzaku zaś była olbrzymia pajęczyna z pająkiem większym niż dłoń najmłodszego członka załogi. Mieliśmy prawie osobistego łapacza komarów.
Wieczorną porą udajemy się jeszcze na spacer po okolicznych sklepach spożywczych oraz na spacer po plaży w Grand Anse. O tej porze prawie cała była pod wodą ale widoki podczas zachodu słońca i tak były bardzo ładne.
Dzień 4 Po śniadaniu w 10 minut drogi samochodem docieramy na północ i parkujemy pod Constance Lemuria. Jest to luksusowy resort i jedyna droga by dotrzeć na Anse Georgette. Gdzieś zaczytaliśmy, że potrzebne są rezerwacje wizyty z wyprzedzeniem jednakże my pojechaliśmy bez zapowiedzi i nikt nas o nic nie pytał. Żeby skorzystać z drogi musieliśmy się zgodzić na przestrzeganie regulaminu hotelu. Droga zajmuje około 20 min mniejszymi i większymi pagórkami - jest też miła dla oka bo wokół dużo zadbanej zieleni i kwiatów a wzdłuż rozpościera się pole golfowe.
Co do samej plaży to nie jest dużo mniej urokliwa niż Anse Lazio. Znajdziecie tam dużo cienia oraz barek z napitkami. Ma bardzo przyjemny piasek w wodzie i mało kamieni. Trzeba uważać na silny nurt. Ja na własne życzenie, kontynuując naszą “szczęśliwą” passę gubię w wodzie okulary zaskoczony jedną wyższą falą.
Po paru godzinach na plaży szybko orientujemy się, że kupiony miejscowy krem z filtrem nie jest najlepszej jakości. Ani jego wodoodporność ani przepuszczalność uv. W związku z tym trochę nas przypaliło słońce i kolejnego dnia plecaka nie nosiło się przyjemnie na ramieniu.
Po plaży podjechaliśmy do pobliskiego take away-a po obiad - kurczak i ryba w stylu creolskim - nigdy nie zawodzą. A następnie do parku Fond Ferdinand.
Do parku bilety kupiliśmy dzień wcześniej przez internet za 270/os SCR. Można też kupić pakiet na Fond Ferdinand i Valle de Mai. My zdecydowaliśmy się na ten pierwszy tylko bo ponoć w obu miejscach jest to samo. Czy prawidłowo, tego nie jestem w stanie powiedzieć. W kokosowej dżungli są dwie ścieżki - jedna prowadząca na punkt widokowy z widokiem na zatokę i druga prowadząca niżej ale za to bardziej edukacyjna. Wybieramy łatwiejszy wariant, który i tak jest dosyć mocno wymagający i wspinania jest na dobre 20 minut. Na terenie można znaleźć wiele popularnych Coco de Mer czyli największych kokosów na świecie, dużo gigantycznych palm i roślin z kolosalnymi liśćmi. Uważam że za tą cenę jak najbardziej warto się tam udać.
Po godz 17:00 udajemy się do hotelu czekając w nadziei na jakiś kontakt z Keny-i bo tego właśnie dnia po godz 16:00 lądował kolejny samolot z Nairobi. Długą ciszę przerwał telefon do menagerki naszego Guesthousu. Ku naszej uciesze przekazała nam informację, że coś przyjedzie do nas po godz 20:00. Skontaktowaliśmy się z drugą parą z Polski w podobnej sytuacji i powiedzieli nam że do nich też bagaż przyjedzie ale tylko jedna z dwóch walizek. Pozostała się nie znalazła jeszcze. Nie byliśmy pewni czy my dostaniemy komplet. Po godzinie dwudziestej podjechał taksówkarz wyładowując obie nasze rzeczy. Ze szczęścia poszedłem kupić Takamake bo było co opijać. Resztę wieczora spędziliśmy w ogrodzie delektując się spiced rumem z ginger ale.
Dzień 5 Ostatni dzień na Praslin ale pierwszy - i jak się później okazało też ostatni - kiedy nie było słońca cały czas aż do godziny 15. Byliśmy z tego faktu akurat ucieszeni bo po wczorajszym opalaniu mieliśmy dosyć słońca na jakiś czas. Na cel obieramy Anse Volbert i plażę Cote d’Or. Jest ona najdłuższa i najszersza z pośród tych na wyspie. Nas nie urzekła. Możliwe że brak słońca na to wpłynął ale woda nie była tutaj przejrzysta, dużo małych korali oraz glony były widoczne na całej długości. Za plaże zabraliśmy się od dwóch stron bo można na nią podjechać autem z początku i końca. Przy południowej części znajduje się ciekawa wysepka z firmowymi skałami i fotogeniczna wodą wokół. Można na nią dojść na piechotę bo podczas odpływu woda sięga zaledwie do kolan. Jak w wielu miejscach można przeczytać - trzeba tutaj szczególnie uważać zamieszkałe tutaj płaszczki. My też widzieliśmy jedną. A skoro jesteśmy już przy temacie zwierząt to na plaży jest wiele ryb o nazwie Poskoczek Mułowy - tych które potrafią wytrzymać nawet sześć dni poza wodą. Pokaźna ich ilość wyleguje się przy styku wody i piachu. Magia zwierząt nie przestanie nas nigdy zadziwiać.
W dalszej części dnia dojeżdżamy jeszcze na Pointe Cocos i Pointe Cosmolation, czyli dwa punkty widokowe chociaż z punktami widokowymi za wiele wspólnego nie mają. Wrażenia nie robią. Dzień kończymy zachodem słońca na Grand Anse i szykujemy manatki do La Digue.
Targ kwiatowy

Buldog Amsterdam

Kenijskie piwko na wylocie z Nairobi

Mahe

Widok z hotelu na Mahe

Efekt Halo na Anse Lazio

Anse Lazio

Anse Lazio

Anse Lazio

Anse Lazio

Anse Lazio

Anse Lazio

Anse Lazio

Halo na Lazio

Droga na Anse Georgette

Anse Georgette

Anse Georgette

Anse Georgette

Droga na Georgette

Jaszczurka na trasie do Georgette

Fond Ferdinand

Fond Ferdinand

Fond Ferdinand

Fond Ferdinand

Fond Ferdinand - słynne kokosy

Groby w Fond Ferdinand

Fond Ferdinand

Fond Ferdinand

Fond Ferdinand

Grand Anse

Grand Anse

Grand Anse

Grand Anse

Grand Anse

Grand Anse

Rybne stoiko w Grand Anse

Zestaw do pijania bagaży

Grand Anse

Grand Anse

Anse Volbert

Anse Volbert

Anse Volbert

Anse Volbert

Poskoczek mułowy

Anse Volbert

Pointe Consolation
|