Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 26 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2  Następna
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 27 Kwi 2017 23:14 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
Śpieszmy się zwiedzać Mjanmę, tak szybko się zmienia! – chciałoby się rzec po odwiedzeniu tego kraju. Jestem pewna, że za kilka lat Mjanma będzie zupełnie innym miejscem niż miałam okazję ją poznać. Zresztą i teraz to już na pewno nie to, co parę lat temu. Ale nie mogę powiedzieć, by komercja zaglądała mi w oczy na każdym kroku, a mieszkańcy byli w jakikolwiek sposób zmanierowani.

Spotkaliśmy mnóstwo wspaniałych ludzi, tak prawdziwie szczerych, łagodnych, ciekawych nas, żyjących bardzo skromnie, ale szeroko uśmiechniętych. Ta ich ciekawość była naprawdę powalająca, taka przyjazna, pełna pozytywnych emocji. Nie taka, jakiej zaznaliśmy choćby w Boliwii, gdzie niekiedy patrzono na nas z niechęcią, mówiąc pod nosem „gringos”. Nie patrzyli na nas jak na chodzący symbol dolara. Widać było, że przełamują wstyd i podchodzą do nas by zamienić parę zdań po angielsku, dowiedzieć się skąd jesteśmy, jak mamy na imię, by zrobić sobie z nami zdjęcie. Nie są zakłopotani tym, że coś jest dla nich nowością, tylko chętnie się przyjrzą i szczerze uśmieją dając wyraz swemu zdumieniu, gdy na ich oczach przypniecie sobie na suwak długie nogawki do szortów. Macie niebieskie oczy? Jesteście wysocy? Będziecie wzbudzać duże zainteresowanie. Być może nawet ustawi się do Was kolejka, czego mieliśmy okazję doświadczyć.
Ludzie to największy skarb tego kraju. Mam wrażenie, że takich jak tam, nie spotkam nigdzie indziej.

Image

Image

Image

Image

Zanim rozpocznę relację z naszego wyjazdu przedstawię jeszcze parę charakterystycznych kwestii:

- strefa czasowa. Względem czasu krajów sąsiednich przesunięta o 30 minut (UTC +6:30). Nie jest to nic unikalnego w skali świata – ma to miejsce na kilku innych obszarach, ale tutaj jest to wytwór właściwie nieuzasadniony warunkami geograficznymi.

- ruch drogowy prawostronny. To też mało szokujące, szczególnie z naszego punktu widzenia. Ruch drogowy wraz z całą infrastrukturą był jednak przez długi czas lewostronny (dawna kolonia brytyjska), dopóki generał Ne Win nie powiedział z dnia na dzień „Stop! Od dziś jeździmy prawą stroną” (wedle legendy uprzedził w ten sposób zapowiedziany przez wróżbitę prawicowy przewrót ;) i mógł już spać spokojnie, bo sam wypełnił przepowiednię). Łatwo wyobrazić sobie jak wielkim komfortem jest ruch prawostronny dla kierowców aut mających kierownicę po tejże stronie, a mimo zmian właśnie takie jeżdżą do dziś po Mjanmie.

- ośmiodniowy tydzień. Zdarzało się to już w świecie starożytnym, ale czyż kolejność dni: poniedziałek, wtorek, środa, yahu, czwartek, piątek, sobota, niedziela nie brzmi fascynująco? Tym bardziej, że fizycznie jednak mieszczą się wszystkie w siedmiu dobach. Jakim cudem? Otóż 24-godzinna środa podzielona jest na dwa „dni” – środę rano i środę wieczór (czyli yahu). Yahu to pechowy dzień. Osoby, które urodziły się w yahu wzbudzają u innych współczucie.

- kuchnia „taka sobie”. Mjanma, sąsiadująca z kulinarnymi potęgami, zaskoczyła nas tym, że jej tradycyjne potrawy były w porównaniu do kuchni tajskiej lub hinduskiej mocno przeciętne. Niby nie były złe, ale jednak daleko im do innych krajów regionu pod względem kulinarnym (ale praktycznie wszędzie można zamówić coś z kuchni tajskiej).

- autokary. Naprawdę nie spodziewałam się tak wygodnych autokarów w Mjanmie. Mieliśmy przyjemność jeździć takimi w Argentynie. 3 rozkładane fotele w rzędzie, z tabletem, do tego przekąski, woda i… zabójcza klimatyzacja (niech ją szlag).

- przekraczanie jezdni pieszo. Śmierć w oczach. Większy ma pierwszeństwo. Nigdzie nigdy nie bałam się samochodów tak, jak w Rangunie, serio (z kolei uznałam, że w Bangkoku jest lepiej niż w Rzymie ;) ). Miejscowi jezdnię przekraczają „co pas”. Całymi rodzinami, z małymi dziećmi, przebiegają jeden pas ruchu (nie, samochody absolutnie nie zwalniają, tylko trąbią), po czym czekają aż jakiś przeładowany autobus minie ich dosłownie o włos i dalej biegną niemalże wpadając pod koła rozpędzonych samochodów. Przechodzenie przez ulice w Rangunie skojarzyło mi się z archaiczną grą Frogger, gdzie biedną żabką trzeba było przeskakiwać przez jezdnię między samochodami. Tylko tam miało się chyba kilka żyć, a „game over” nie było tak drastyczne jak mogłoby być tu. Zdarzało nam się naprawdę długo czekać zanim przeszliśmy przez ulicę (pasy dla pieszych – nawet jeśli są – mają znikome znaczenie), a wybawieniem były skrzyżowania, na których samochody musiały zatrzymać się na czerwonym świetle, albo kładki dla pieszych, na które mimo 38 stopni Celsjusza i wilgotności 90% wchodziłam jak na skrzydłach. W Rangunie obowiązuje zakaz poruszania się na jednośladach! Ich by jeszcze brakowało… Jakby ich było tyle, co w Bangkoku, to niemal pewne że zginęłabym przy pierwszej próbie przejścia przez ulicę. Władze zdecydowały, że jest zbyt dużo wypadków i wprowadziły zakaz. I chwała im za to z punktu widzenia turystów. Co jeszcze? Kierowcy trąbią non-stop. Koszmar. Nie zdziwiłabym się, gdyby Rangun był najgłośniejszym miastem Azji. A z przewodnikami i poradnikami mówiącymi o ruchu ulicznym, jako największym zagrożeniu czyhającym na turystów w Mjanmie (obok węży), zgadzam się w 110%.

- pies na psie psem pogania. Wszędzie bezpańskie psy. Wyobrażam sobie, jak niektórym z Was na samą myśl serce się kroi. Uwierzcie mi, nigdzie nie widziałam tak zadbanych bezpańskich psów. Faktem jest, że prawie wszystkie wyglądają jak odlane z jednej formy, jakby pochodziły od jednego „pra-psa”. Szpiczaste uszy, piaskowa krótka sierść. Chudego psa nie widziałam ani jednego. Mjanma to biedny kraj, tym bardziej niesamowite jest to, jak ludzie dbają o psy mieszkające na ulicach (ale nie, nie tuczą ich w celu późniejszej konsumpcji). Karmią je, dają wodę, pogadają, pogłaszczą, nie przegonią. I wierzcie lub nie – psy wspaniale przystosowały się do tego szalonego ruchu ulicznego (być może co mniej pojętne po prostu przeszły swego czasu selekcję „naturalną”?). Nigdzie nie widziałam tak podręcznikowo rozglądających się psów przy przechodzeniu przez ulicę. I kiedy w zatłoczonym Rangunie patrzyłam na psa zabierającego się do przejścia przez jezdnię, byłam gotowa zacisnąć oczy i chwilę potem wpaść w rozpacz, to skubany pies przebiegał jeden pas, po czym zatrzymywał się i rozglądał sprawdzając, czy może przejść przez kolejny.

C.d.n.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image
Góra
 Profil Relacje PM off
21 ludzi lubi ten post.
2 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
Urlop w Wietnamie za 3602 PLN. Loty (z bagażem) z Warszawy i noclegi ze śniadaniami w 4* hotelu Urlop w Wietnamie za 3602 PLN. Loty (z bagażem) z Warszawy i noclegi ze śniadaniami w 4* hotelu
Urlop na Krecie za 1077 PLN. Loty SWISS z Warszawy + noclegi Urlop na Krecie za 1077 PLN. Loty SWISS z Warszawy + noclegi
#2 PostWysłany: 28 Kwi 2017 14:14 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 08 Sty 2015
Posty: 51
Loty: 193
Kilometry: 367 232
Mam w planach. Czy możesz podać więcej szczegółów dotyczących wizy, przejazdów i planu podróży? Najpierw były bilety czy wiza? Jak wygląda procedura, kiedy się o nią starać, ile wcześniej? Kiedy zacząć planowanie podroży? Transport, hotele? Będę wdzięczna za wskazówki.
_________________
www.miniclassic.pl
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#3 PostWysłany: 28 Kwi 2017 14:20 

Również mam w planach: mnie interesuje ile czasu spędziłaś w Birmie i czy było wystarczająco. Mógłbym sobie pozwolić na 13-14 dni (wliczając dolot, więc de facto 11-12 na miejscu). Byłaś może w Kambodży i czy można te kraje jakoś porównać (plusy, minusy)?
Góra
 PM off  
      
#4 PostWysłany: 28 Kwi 2017 17:00 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
Na miejscu byliśmy 8 nocy (z czego 3 spędzone w autokarze w ramach oszczędności czasu). Plan podróży był następujący:
1. popołudniowy przylot do Rangunu z Bangkoku - nocleg w Rangunie
2. Zwiedzanie Rangunu - nocny przejazd do Bagan
3. Zwiedzanie Baganu - nocleg
4. Zwiedzanie Baganu - nocleg
5. Przejazd dzienny do Mandalay - nocleg
6. Zwiedzanie okolic Mandalay - nocny przejazd pod Inle Lake
7. Zwiedzanie okolic Inle Lake (Kakku) - nocleg
8. Zwiedzanie Inle Lake - nocny przejazd do Rangunu
9. Poranny przelot do Bangkoku

Uważam, że plan był jak na nasze potrzeby optymalny. Jeśli cokolwiek miałabym zmienić, to może ewentualnie dodałabym jeden dzień w Mandalay, by zwiedzić samo miasto i tamtejsze świątynie (z naciskiem na te drewniane). To nam umknęło, ale nie powiem, bym czuła jakiś niedosyt z tego powodu. Świątyń wszędzie jest na pęczki, a miasto nie jest ładne, więc to raczej chodzi o moje poczucie, że byłam, a nie wszystko zobaczyłam :-).

Ponieważ mieliśmy w planach tajskie wyspy na koniec pobytu w Azji, plaże w Mjanmie zupełnie odpuściliśmy. Choć podobno warto się tam wybrać, bo są praktycznie puste. W ogóle nie zwiedziliśmy południowej części kraju, ale poznaliśmy jego najsłynniejsze atrakcje. To, nad czym warto się zastanowić to parodniowy pobyt w dziczy z przewodnikiem - w północnej części kraju. Albo można wybrać się na trekking dwu-trzydniowy przez góry do Inle Lake. Podobno bardzo przyjemna trasa przez wioski. Odpuściliśmy to, bo ja w temperaturach 35-38`C nie pląsam po górach jak kozica... Oglądałam na youtubie relację z takiego trekkingu - owszem, fajne, ale poza egzotycznymi wioskami widoki praktycznie jak w naszych Beskidach ;-). Ale na pewno dla samych tubylców, jakich można po drodze spotkać, warto.

Mjanma i Tajlandia to był nasz pierwszy pobyt w Azji w ogóle, więc nie potrafię porównać z Kambodżą.

Uważam, że 11-12 dni na miejscu to dobry czas, na pewno się nie znudzisz, polecam wszystko to, co my zwiedziliśmy. Jeśli miałabym z czegoś zrezygnować, to najprędzej z Mandalay. Uważam też, że jeden pełny dzień na Bagan to za mało, dla mnie miejsce było magiczne i pełne dwa dni pozwoliły się nacieszyć miejscem (a i trzy to nie byłoby za dużo). Należałoby się więc zastanowić, co dodać - trekking, południe Birmy z plażami, czy pobyt na północy z przewodnikiem, albo przystanki w innych atrakcjach, których my nie odwiedziliśmy: np. wodospady Dat Daw Kyaing, wielki posąg leżącego buddy w Bago, klasztor na Mount Popa, czy święta Złota Skała (Kyaiktiyo).

Po drodze poznaliśmy świetnego przewodnika - oprowadzał nas po okolicach Mandalay, a ma też w ofercie survival w dziczy (co kto lubi, ja lubię) - odnajdę jego wizytówkę i wkleję w relację.

@‌Margita‌, najpierw były bilety lotnicze, potem wiza. My załatwiliśmy sobie wizę online na przełomie stycznia i lutego br. (do Mjanmy wjechaliśmy, a w zasadzie wlecieliśmy 28 lutego. Warunek jest taki, że wizę trzeba "aktywować", czyli wjechać do kraju w ciągu bodajże 90dni od wydania, natomiast dostaje się ją na maksymalnie 28 dni pobytu na miejscu - potem grożą kary finansowe), mimo, że to najdroższe rozwiązanie (50USD), ale:
1) nie chcieliśmy tracić czasu w Bangkoku na załatwianie formalności (można tam się udać do ambasady Mjanmy i po jakichś dwóch dniach wizę odebrać).
2) nie było nam po drodze do Berlina, gdzie można wizę wyrobić, a nie zdecydowaliśmy się na wysyłanie paszportów pocztą (znam osoby, które to praktykowały, jedni najedli się niezłego strachu jak przesyłka się opóźniała).
A te opcje powyższe wcale nie są tak duuużo tańsze od wersji online, różnica w cenie w skali całego wyjazdu to "grosze".
Po dwóch dniach od wypełnienia formularza przesłano nam do wydrukowania promesę, którą mieliśmy okazać na lotnisku w Rangunie. Z niczym nigdzie nie było problemu, w porównaniu do wypełniania wniosku o wizę do USA to "pikuś", więc nie trzeba zmieniać kolejności na "najpierw wiza, potem bilety" (choć do USA i tak najpierw mieliśmy bilety :-) ). A co do planowania podróży, to jak kto woli, my nie chcieliśmy tracić czasu na miejscu na szukanie noclegów (co jest możliwe oczywiście), więc rezerwowaliśmy online (trzeba mieć na uwadze, że jednak ta baza noclegowa nie jest nie wiadomo jak świetnie rozwinięta, więc albo straci się sporo czasu szukając na miejscu, albo po prostu dostaniesz takie lokum, jakie zostało, a nie jakie chciałoby się mieć). Ja polecam noclegi załatwić sobie wcześniej. Przejazdy autokarami załatwialiśmy na miejscu (rezerwacja przez Facebooka, firma JJ Express Bus), nie było problemu, ale dla pewności można zrobić to odrobinę wcześniej, żeby nie zostać z ręką tam, gdzie nie trzeba.

Myślę, że wiele odpowiedzi na różne pytania czy wątpliwości pojawi się w trakcie relacji - a nie chcę jej rozciągać na długie tygodnie, więc wszystko mam nadzieję wkrótce się wyjaśni!
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
2 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
#5 PostWysłany: 07 Maj 2017 23:41 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
Dzień I: Poznajemy się z Mjanmą nawzajem

Ale zanim wyjechaliśmy:
W Mjanmie wylądowaliśmy w sumie trochę przypadkiem. Tak naprawdę nie była na naszej liście marzeń (niedopatrzenie?). W szaroburym listopadzie, z wizją kilku następnych, średnio atrakcyjnych jesienno-zimowych miesięcy, zaczęliśmy niecierpliwie przebierać nogami. Od powrotu z dalszego wyjazdu minęło ponad pół roku, a my bez pomysłu na następną podróż? Trzeba mieć jakiś cel, a planowanie podróży to chyba jeden z przyjemniejszych sposobów na spędzenie przydługiej zimy w Warszawie.
Rzut okiem na mapę świata, na której zaznaczyliśmy już trochę odwiedzonych miejsc. Od strony Azji powiało pustką. No to Azja!
Azja długa i szeroka – decyzja dokąd dokładnie polecieć wcale nie była łatwa. Pomogło w tym zauroczenie Birmą jednego ze znajomych. Jego fascynacja krajem (a zwiedził wiele) i kilkukrotny pobyt zachęciły nas do szukania informacji. Bo co ja właściwie wiem o Birmie? Chyba tyle tylko, że już nie nazywa się Birmą. Myanmar. Czy nawet Mjanma. Spotkanie ze znajomym i to, jak emocjonalnie o Birmie mówił, o jej mieszkańcach, o pięknym rękodziele, przekonało nas. Ostatecznie nasz wyjazd objął Tajlandię i Mjanmę: 6 dni Tajlandia + 8 dni Mjanma + 9 dni Tajlandia – nie wyobrażaliśmy sobie, by przy pierwszej wizycie w Azji, zrezygnować z wizyty w Elephants World (upatrzonemu dzięki relacjom @olus i @pestycyda – dzięki wielkie! Spędziliśmy tam 2 dni i to był najlepszy czas wyjazdu), tajskiego jedzenia i tajskich plaż.

W ramach przygotowań obejrzeliśmy m.in. film Luca Bessona „Lady” przedstawiający biografię Aung San Suu Kyi i narodziny demokracji w kraju – polecam.

***

Z Bangkoku do Rangunu polecieliśmy tajskimi tanimi liniami Nok Air (lot trwał około godziny). Niecodzienne malowanie samolotów przyprawia o uśmiech. To się nazywa fantazja! :-) Na pokładzie dają poczęstunek – małą butelkę wody i (niezłą) babeczkę. Wszystko równie pięknie opakowane ;-)

Image

Image

Lotnisko w Rangunie nowoczesne – terminal międzynarodowy otwarto w 2007 roku. Po przejściu kontroli, zanim wyszliśmy z terminala, zaczepił nas młody chłopak z pytaniem, czy nie potrzebujemy taksówki. Był to lotniskowy serwis taksówkowy, chłopak od razu podał nam cenę 8000 kyatów (w Mjanmie dla prostych rachunków przyjęliśmy, że 1000MMK = 3PLN), po czym odprowadził do taksówki. Nasza trasa wynosiła ponad 17 kilometrów. Z przedmieścia wjechaliśmy do centrum. Atmosfera zgęstniała, miasto bardzo zakorkowane (jak bardzo przekonamy się dopiero jutro, ale od razu powiem, że przekroczyło to granice naszej wyobraźni, a miny zrzedły). Ale był to czas na to, by przyjrzeć się ludziom i ulicom. Pierwszy obserwacje? Od razu widać, że kraj jest biedny. Wszyscy kierowcy trąbią… W zasadzie w celu poinformowania otoczenia, że „uwaga, jadę (biiip); tak, zbliżam się do ciebie (bip bip); przejeżdżam (biiiiiiiiip!); przejechałem (bip bip)” – jest to dosyć męczące :-/ i dało się we znaki już w pierwszych chwilach. No i to, o czym wspominałam w pierwszym poście – pieszy nie ma praw. W oczy rzucali się również tutejsi mężczyźni (chyba nie tylko mnie) ubrani w tradycyjny strój à la spódnica i krwiście spluwający co chwila na chodnik (wyjaśnienia później). Jadąc minęliśmy jezioro Inya Lake, nad którym gdzieś przy University Road dom ma Aung San Suu Kyi. Duże wrażenie wywarła na mnie jej postać – córka generała, który wynegocjował od Wielkiej Brytanii niepodległość kraju, silna, mądra i odważna kobieta. Nie bez powodu za działalność dostała wiele nagród (Nobel w 1991, z przyczyn politycznych odebrany - przez nią osobiście - dopiero ponad 20 lat później). A U2 zadedykowało jej piosenkę „Walk On”.

Zatrzymaliśmy się na noc w Hostelu Backpacker B&B (http://backpackerbnbyangon.com/). Dostaliśmy pokój bez okna z niskim, pomalowanym na czarno sufitem. Ale z łazienką. Obuwie trzeba było zostawić piętro niżej, zaraz za drzwiami z klatki schodowej – dalej boso. Miejsce raczej czyste, tylko ten czarny sufit niespecjalnie powiększał wizualnie niskie, bezokienne pomieszczenie :) Myślę, że zamysł był taki, by nie było widać zacieków i grzyba ani stada komarów czyhających na nasz błogi sen. Natomiast po kąpieli bardzo wyraźnie było widać na tej farbie skroploną wodę :D . Na 8 piętrze hostelu znajduje się przeszklona, klimatyzowana jadalnia z tarasem (na którym było chyba z 40 stopni Celsjusza). Z tarasu roztacza się widok na miasto i ujście rzeki. Widok nie powala. W ogóle, szczerze mówiąc, Rangun ładny nie jest. Ale za to serwowane w tej jadalni śniadanie było całkiem niezłe, a dodatkowy plus należy się za to, że przez cały dzień goście mogli uraczyć się tam bezpłatną kawą, herbatą, napojem.

Image

Pierwszy spacer po mieście rozpoczął się dziwnie. Ja naprawdę zawsze staram się szanować obyczaje panujące w innych kręgach kulturowych, ale wyraźnie zauważyłam, że mój strój przyciąga zbyt wiele par oczu, wzbudzając nadmierne zainteresowanie. Była to sukienka do połowy kolan, na szerokich ramiączkach zasłaniających ramiona (ale krótkim rękawkiem bym tego nie nazwała). Szczerze, to po jakimś czasie chciałam się zapaść pod ziemię. Z jednej strony pewnie golizna moich łydek i rąk mogła być w jakimś stopniu na granicy dobrego smaku :-/, z drugiej strony (co się później dopiero okazało), fascynował ich widok tak bladej jak dla nich skóry (smarowałam się „50-tką”), za którą dostałam wiele komplementów (patrząc z zazdrością i chwaląc odcień ich karnacji; żadna kobieta nie była w stanie mi w to uwierzyć – czy świat nie jest niesprawiedliwy? ;-) ). To był pierwszy i ostatni raz, gdy w Mjanmie zaświeciłam gołymi łydkami, potem już aż takiej sensacji nie wzbudzałam.

Ale przejdźmy do samego Rangunu. Bardzo dużo architektury kolonialnej. Te budynki, często zwieńczone datami z początku XX wieku, były kiedyś naprawdę ładne. Ale chyba od momentu wybudowania NIGDY nie przeszły remontu. Sypią się dosłownie, na szczytach i gzymsach, balkonach (o ile jeszcze nie odpadły) wyrastają drzewka. Elewacje czarno-zielone od grzybów i innych glonów. Sprzyja temu paskudnie (co kto lubi) parny i gorący klimat – było chyba gorzej niż w Bangkoku. Naprawdę przykro patrzeć na stan zabudowy. Uroku nie dodają (ale swoistego klimatu owszem) niesamowite plątaniny zwisających kabli na niemalże każdym rogu ulicy. W planach mieliśmy jezioro Kandawgyi. Zanim jednak się tam skierowaliśmy, zaszliśmy na plac Maha Bandula z Pomnikiem Wolności. Ten plac to chyba jedno z trzech miejsc w mieście, które można podciągnąć pod określenie „ładne”. Jest to grodzony park, popularny wśród miejscowych zasiadających tu na trawie, otoczony rządowymi, kolonialnymi (odremontowanymi) budynkami.

Image

Image

Image

Na chwilę i my przycupnęliśmy w życiodajnym cieniu. Nie musieliśmy długo czekać na zainteresowanie. Mała dziewczynka, upominana przez mamę, uparcie wytykała mnie palcem, jakby widziała chodzące dziwo (:-/). Chwilę potem dosiadł się do nas młody, tradycyjnie ubrany mężczyzna i zaczął zagadywać. To nasza pierwsza bezpośrednia „konfrontacja” z lokalsem. Na początku nie wiedzieliśmy, co o nim myśleć i podejrzewaliśmy, że będzie próbował nas na coś naciągnąć (no wstyd mi, ale cóż, przeważnie tak jest). Ale po chwili rozmowa stała się luźniejsza. Rozmawiał z nami, by poćwiczyć język angielski, pytał o Polskę, nasze studia (sam był absolwentem ekonomii), spędziliśmy tak chwilę, po czym nas przeprosił mówiąc, że już będzie szedł i się miło pożegnaliśmy. Autentycznie byliśmy zdziwieni, że zupełnie niczego od nas nie chciał. Chciało za to małe, około trzyletnie dziecko. Gdzie byli jego rodzice – nie mam pojęcia. Chłopiec błąkał się po tym parku sam, brudny, z przysłowiowym gilem do pasa i dmuchanym mieczem w rączce. Podchodził do siedzących osób, dostawał od nich resztki napojów, dostał kawałek kolby kukurydzy. Szczególną uwagę skupił na mnie. Naprawdę niełatwo było dać mu znać, że nie mamy nic, co mógłby od nas dostać. Wyraźnie nie był zadowolony i na odchodne rzucił we mnie (celnie) resztką kukurydzy. Chwilę potem stał przy innej grupce ludzi i dostał od nich kolejny napój.

Image

Image

Zgłębiając dzikie zasady ruchu drogowego (i pewnie kilkukrotnie unikając śmierci na jezdni ;-) ) doszliśmy do parku Kandawgyi, słynącego z Pałacu Karaweik. Dwupiętrowa, złota budowla z lat 70. XX wieku, zwieńczona dwiema głowami mitycznych ptaków (wyglądają trochę jak gumowe kaczki do kąpieli, ale nie ujmujmy dostojeństwa obiektowi), jedyna w swoim rodzaju, to obecnie restauracja. Powstała jako replika królewskiej barki. Niedaleko niej znajduje się pomost, z którego można obserwować zachód słońca. Restauracja-barka znajduje się na wschodnim brzegu jeziora, my zaś do parku wchodzimy od zachodu. Jezioro jest rozleglejsze, niż przypuszczaliśmy. Wzdłuż jego południowego brzegu ciągnie się drewniany pomost. Idealny na romantyczny spacer, można pomyśleć :) . Przewodnik podaje, że „sprzyja długim spacerom”. Gdy nim szłam, myślałam, że pęknę przypominając sobie te słowa. W tym zdaniu tylko „długim” miało sens :-D. „Sprzyja” to niewłaściwe określenie, bo pomost praktycznie nie ma odnóg, więc jak już się na niego wejdzie, a nie chce się cofnąć, to się idzie i idzie i idzie (to było chyba ponad 1,5km; po drodze może były ze dwie-trzy okazje by zejść). A teraz „spacerom”… owszem, spacer, ale męczący, bo bardzo trzeba było uważać, na którą deskę się staje. Poszycie pomostu było na długich odcinkach „nieco” rozklekotane. Nie polecam chodzić obok siebie, bo krańce desek potrafiły podnieść się pod naciskiem jednej osoby, wówczas druga potknięcie, czy drzazgę w stopie miała praktycznie jak w banku.

Image

Image
Najwyraźniej najwygodniej i najbezpieczniej jest iść przy barierce, tak jak miejscowi.

Image

Image

Dotarliśmy na część pomostu, z której najlepiej oglądać zachód słońca i tam kazano nam zakupić cztery bilety wstępu. Dwa dla nas (po 300MMK) i dla naszych aparatów (po… 500MMK). Zostaliśmy obklejeni naklejkami i dostaliśmy numerki na aparaty. Widoki były dość przyjemne, nad zachodnią stroną jeziora górowała w oddali Pagoda Shwedagon (o niej później). Na zachód przybyły tłumy. A po nim natychmiast rzuciły się na nas (mnie) komary. Blade, gołe łydki były dla nich chyba prawdziwym rarytasem ;-) .

Image

Image

Image


Informacje praktyczne – wydatki:
Hostel osoba/noc ze śniadaniem – 17 750MMK
Taxi lotnisko-hostel (17km) – 8000MMK
Taxi pałac Karaweik (4km)– hostel – 5000MMK*
Kolacja (tajskie danie typu pad thai) przy (nie W!) pałacu Karaweik – 3500MMK
Woda 0,5l – 100-200MMK
Fanta 0,5l – 400MMK
Paczka ziemniaczanych chipsów – 500MMK
*na pewno można było trochę taniej, ale uznaliśmy, że było wystarczająco niedrogo i byliśmy zmęczeni :D

C.d.n.


Ostatnio edytowany przez BetUla, 08 Maj 2017 11:29, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
12 ludzi lubi ten post.
2 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
#6 PostWysłany: 08 Maj 2017 04:33 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 15 Maj 2013
Posty: 191
niebieski
Hej, relacja super, świetnie się czyta, i te zdjęcia!

Jedyna uwaga: skąd masz informację że Aung San Suu Kyi odebrano nagrodę Nobla? Z tego co się orientuję wzbudziła ona kontrowersję wśród Muzułmanów kilka lat temu, ale oprócz petycji on-linę do odebrania jej nagrody nic więcej się nie stało.
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#7 PostWysłany: 08 Maj 2017 10:49 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
Może wyszło na skrót myślowy, Aung San Suu Kyi osobiście odebrała swoją nagrodę Nobla dopiero po ponad dwudziestu latach od jej przyznania, bo większość czasu spędziła w areszcie domowym w Birmie i nie mogła wyjechać z kraju (nawet do swojej rodziny), bo by jej nie wpuścili z powrotem. Także nie w tym sensie, że jej odebrano/cofnięto przyznaną nagrodę, a można było tak zrozumieć. :) Poprawię!
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#8 PostWysłany: 10 Lip 2017 11:21 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
Po dwóch pracowitych miesiącach warto wrócić do relacji... Mam nadzieję skończyć ją w lipcu!

***

Dzień II – Rangun… męczy!

Nauczona doświadczeniem dnia poprzedniego postanawiam zwiedzać Rangun odziana od kostek po łokcie. Po hostelowym śniadaniu (3 proste, smaczne zestawy do wyboru) przy pomocy recepcji ostatecznie załatwiliśmy i opłaciliśmy bilety na nocny autokar do Bagan (firma JJ Express). Klasa VIP! JJ Express to całkiem niezła firma przewozowa, korzystaliśmy z ich usług w Mjanmie kilkukrotnie. Trzeba przyznać, że niektóre autokary maja nieco zmarnowane, ale i tak nieporównywalnie lepsze od wielu, jakie widzieliśmy do tej pory w Azji. Po Mjanmie jeździ się powoli. Odległości nie są powalające, nie są to patagońskie bezdroża, ale stan dróg wiele pozostawia do życzenia. Nawet nie ma się co rozpędzać, a autokary kołyszą się po tych drogach niemiłosiernie. Ale podobno znacznie mniej niż pociągi po tutejszych torach :shock: :D . Zarezerwowanie biletów w JJ Express jest tak proste, że bardziej się nie da. Wystarczy napisać do nich na FB (https://www.facebook.com/pages/JJ-Expre ... 0142521771). „JJ” wzięło się od „Joyous Journey”. Czy była to taka radosna podróż? O tym w następnym poście. Ale była dość komfortowa przynajmniej jeśli chodzi fotele – w jednym rzędzie były tylko trzy i całkiem wygodnie (jak na autokar) się rozkładały. Ale argentyńskie „coche cama” to nie było.

Wychodzimy z hostelu na ulicę. Po przejściu kilku kroków już jesteśmy zlani potem. Łatwo nie jest, ale nikt nie mówił, że będzie! ;)

Image
Zmarnowane fasady domów sprzed stu lat nadają swoistego klimatu.

Image

Image

Image
Trzeba uważać, pod czym się przechodzi ;) .

Taksówką pojechaliśmy do świątyni z leżącym Buddą (Chaukhtatgyi Buddha; https://goo.gl/maps/tfmdNEy2NjM2). Dosyć długo idzie się zadaszonymi dojściami do… blaszanej hali, w której znajduje się Budda.

Image
Zadaszony korytarz prowadzący wprost do leżącego Buddy.

W głowie wciąż miałam świątynię z Bangkoku i sylwetkę tamtejszego leżącego Buddy. Nie ukrywam, że jak zobaczyłam tego mjanmarskiego, to byłam nieco rozczarowana. Jest rzeczywiście ogromny (66m długości) i robi wrażenie, do tego było tam dość mało osób, nieporównywalnie mniej niż w tajskich świątyniach. Ale jeśli mogę pozwolić sobie na ocenę stylu świątyni, jak i samego Buddy, to jest to jak dla mnie styl jarmarczny (ogólnie nie jestem wielką fanką sztuki/architektury południowo-wschodniej Azji, ale… to było po prostu brzydkie :? ). Tym bardziej urody nie dodaje za grosz cała blaszana „hala”. Niemniej jednak uważam oczywiście, że jest to miejsce, które należy odwiedzić będąc w Rangunie. No i wszędzie dookoła Ci mili ludzie. Podszedł do mnie nieśmiało około dziesięcioletni chłopiec i zapytał jak mam na imię. Usłyszawszy je w odpowiedzi pognał zadowolony natychmiast do kolegów i zaczęli je sobie powtarzać. „Goo-sza”, „Goo-sza”. „Małgorzaty” im oszczędziłam. :)

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Na szczęście poznani rano Amerykanie zwrócili naszą uwagę na niedaleką (z 300m w linii prostej) świątynię z siedzącym Buddą i polecili ją odwiedzić (wcale nie była dobrze oznakowana i "przypadkiem" niekoniecznie można na nią trafić). Krótki dystans nie zniechęcił taksówkarza do namawiania nas na skorzystanie z jego usług. Po drodze w zasadzie (poza przejściem schodami prowadzącymi pod same świątynie) mieliśmy do przekroczenia „tylko” jedną ulicę.

Image
Po drodze mijaliśmy też mikrowarsztaty rzemieślnicze, gdzie na naszych oczach powstawały pamiątki.

Ruchliwą ulicę, więc to „tylko” to tak naprawdę było „aż”, ale udało się bezwypadkowo (biegamy coraz sprawniej między tutejszymi kierowcami). Świątynia Nga Htat Gyi z czternastometrowej wysokości siedzącym Buddą z 1900 roku również jest halą, lecz wykończoną drewnem, co dużo bardziej przypadło mi do gustu i mogę chyba powiedzieć, że to najładniejszy posąg Buddy, jaki widziałam w tym kraju. Wstęp do obu świątyń jest bezpłatny, przy wejściach stoją natomiast skarbonki, w których zbierają pieniądze na renowację obiektów – warto coś wrzucić.

Image

Image

Image

Image

Po wyjściu ze świątyni znów wsiedliśmy do taksówki i przejechaliśmy pod najokazalszą świątynię w całej Mjanmie – Shwedagon Pagoda (https://goo.gl/maps/qTv2dYw6Efq). Do tej ogromnej stupy dochodzi się ładnymi, zadaszonymi schodami, mijając po drodze mnóstwo straganów (pamiątki i buddyjskie dewocjonalia). W wodę jednak warto zaopatrzyć się wcześniej, gdyż na stoiskach raczej napojów nie uświadczymy.

Image

Przyglądam się małym klatkom. W każdej z nich znajdowało się z trzydzieści ptaków, jeśli nie więcej. Próbuję rozgryźć o co w tym chodzi. Co jakiś czas do „sprzedawczyni”(?) ktoś podchodzi, płaci i do jego garści trafia jeden z ptaków. I… jest wypuszczany! Trochę humor mi się poprawił na ten widok, do czasu, gdy nie dowiedziałam się, że są to tresowane ptaki, które potem wracają do swojego właściciela. Taki dobry uczynek (wypuszczenie ptaka na wolność) ma buddystom zapewnić większe szanse na dobrą reinkarnację w przyszłości. Ciekawe, co zapewnia w takim razie właścicielom ptaków?

Image

Ochrona świątyni przepuszcza nas przez bramki, po opłaceniu biletów dostajemy naklejki do przyklejenia na ubranie. Chwilę potem uczestniczymy w śmiesznej scenie. Przed wejściem na teren pagody Czarek przypina długie nogawki na suwak do krótkich spodenek. Zauważyliśmy, że całemu przedsięwzięciu przygląda się małżeństwo w średnim wieku z kilkunastoletnim synem. Stali cierpliwie, bez zażenowania, że są tuż obok i dokładnie obserwują cały proces. Jak nogawki zostały przypięte wybuchli szczerym, głośnym, udzielającym się śmiechem – jakby właśnie usłyszeli najlepszy żart. :D Szczególnie mężczyzna nie mógł wyjść z wielkiego podziwu.

Image

Image
Turyści to na tle tubylców chyba najbardziej szaro i nijak ubrani ludzie.

Wchodzimy wreszcie na teren świątyni i pierwsze, czego szukamy, to... cień. Kamienne, nagrzane podłoże nie zachęca do snucia się po terenie. Jest wielu odwiedzających, ale zaledwie mały ułamek to „zachodni”(biali) turyści. Spotkaliśmy może z 5-6 takich par. Ci momentami zwiedzają świątynie w podskokach :D, mimo że zapewne nie wypada. Część kamiennych płyt chodnikowych jest zrobiona z czarnego kamienia, którego temperatura w pełnym słońcu grubo przekracza 50 stopni, myślę że nawet więcej :?. Przez nieuwagę czasem zdarzało się na nim stanąć. Chodzenie na piętach i zewnętrznej stronie stopy opanowaliśmy prawie do perfekcji, ale wciąż parzyło i naprawdę bolało! Jak większość obraliśmy strategię zwiedzania „z cienia do cienia”. Kiedy tak przesiadywaliśmy przy jednej ze ścian (ja oddałam się przede wszystkim podziwianiu kolorowych strojów kobiet), zorientowaliśmy się, że to my skupiamy wzrok przechodzących. I tu pierwszy raz zostałam poproszona o możliwość zrobienia sobie ze mną zdjęcia. Odważyły się dwie młode dziewczyny, ze sporą dozą nieśmiałości w końcu podeszły do mnie (a zabierały się do tego dłuższą chwilę). Byłam przy nich blada, przewyższałam więcej niż o głowę. Gdy tak pozowałyśmy do zdjęcia zatrzymała się przy nas ośmioosobowa rodzina. W kolejce do zdjęć. Czułam się, jak małpa w zoo ;) . Szturchali się i pokazywali nas sobie nawzajem.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Sama stupa i liczne kapliczki w jej otoczeniu robią wrażenie, choć znowu mogę powiedzieć, że do gustu bardziej przypadają mi świątynie w Bangkoku. Budowla w obecnym kształcie powstała około 500 lat temu, ale jej historia jej znacznie dłuższa. Stupa ma prawie 100m wysokości i 400m obwodu u podstawy, kształtem nawiązuje częściowo do odwróconej misy mnicha oraz do kwiatu bananowca. Zwieńczona chorągiewką ocieka złotem, którego we wszystkich elementach jest podobno około 9 ton. Jest też ponad 5000 diamentów i 2000 innych drogich kamieni. Akurat na mnie stupa zrobiłaby większe wrażenie, gdyby była wykonana z precyzyjnie zdobionego, starego drewna, ale co kto lubi. Bez żadnego wątpienia to obowiązkowe miejsce w Rangunie do zobaczenia (zresztą i tak nie da się go ominąć).

Image

Image
Detale pozłacanej stupy - na prawie 100m znajduje się tzw. "parasol" obwieszony dzwonkami.

Image
Fragment stupy w kształcie odwróconej misy mnicha; każdy taki płat złota z 1900r. waży prawie 40dag.

Spod Shwedagon pojechaliśmy taksówką na Bogyoke Market (https://goo.gl/maps/uAa4Xg5FTd72) – kolejną turystyczną atrakcję w mieście. Przedwojenny bazar to nie tylko miejsce, gdzie można się obkupić w fantastyczne rękodzieło (i to nie „made in China”), ale gdzie też można zjeść. Bardziej interesowało nas to drugie, gdyż po paru godzinach zwiedzania Rangunu czułam się przegrzana i wyczerpana. Weszliśmy do części „restauracyjnej”. Lepiące się blaty, gwar, paru białych turystów. Jest dobrze :). Już na wejściu rzucają się w naszym kierunku dwie kobiety zachwalając swoje menu i niskie ceny. Przypominało to trochę scenę z komedii – wygrała oferta tej, która miała obszerniejsze (gabarytowo) menu i udało jej się nim przysłonić wysiłki tej drugiej… Do zamówienia od razu dostaliśmy herbatę w gratisie. Chciałam zamówić zupę won ton, ale Pani ze śmiechem uznała, że nie, że zamówię noodle soup :) . Nie miałam wiele do powiedzenia, a próba dowiedzenia się "dlaczego?" okazała się bezskuteczna. Zaufałam jej, jak zresztą nie raz kelnerom w Azji przy zamawianiu posiłków :D . Porcja była duża, do tego dostałam sałatkę (tej akurat nie zjadłam unikając surowizny). Po jedzeniu poczułam się nieco lepiej, ale chyba wciąż nie wyglądałam dobrze, skoro nasza pani kelnerka zaczęła mnie tym wielkim menu wachlować :D.

Image

Image

Z marketu poczłapaliśmy (to najwłaściwsze słowo) do hostelu, skąd po 17:30 wraz z dwoma poznanymi rano Amerykanami złapaliśmy taksówkę na dworzec autobusowy. Dwóch pierwszych taksówkarzy nie chciało przyjąć zlecenia. Ale początkowo nie domyśliliśmy się dlaczego…

Louis i Rajesh kupili bilety do Baganu na ten sam autokar. Odjazd mieliśmy o 20:00, check-in o 19:30. Dystans między hostelem a dworcem wynosił 20km. Można byłoby to przebiec truchtem (może nie w tym klimacie). Dwie godziny zapasu wydawało nam się więcej niż wystarczające. O, w jakże wielkim błędzie byliśmy :D ! Louis, dla którego Mjanma była jednym z ostatnich azjatyckich krajów do zwiedzenia stwierdził, że tak ekstremalnych korków nigdy nie widział w żadnym mieście… Gorzej niż warszawska Wisłostrada po wypadku. Mieliśmy więc w taksówce dużo czasu na zawiązanie znajomości. Jako weteran podróży po Azji uznał, że ludzie w Mjanmie są najwspanialsi, jakich gdziekolwiek spotkał. Drugą dość istotną rzeczą, na jaką zwrócił uwagę, były toalety publiczne – że po pierwsze w ogóle są, a po drugie, że są w naprawdę znośnym stanie (przywołując przykład z Chin, gdzie podobno czuć z daleka, że w okolicy jest toaleta). Mniej więcej w połowie przejazdu humor nam jeszcze dopisywał i rzucaliśmy żartem, że „no chyba przejedziemy 11km w 70 minut”? Kilka następnych kilometrów pokazało nam , że jednak nie przejedziemy.

Miny nam zrzedły i nawet łagodny Louis zaczął się robić nerwowy. Jak wybiła 19:30 do śmiechu już w ogóle nam nie było, a my niemalże staliśmy w miejscu. W końcu udało nam się dogadać z taksówkarzem i poprosić, by zadzwonił do JJ Express z błaganiem, by nie odjeżdżali bez nas. Z tego, co zrozumieliśmy (w każdym razie chcieliśmy to usłyszeć) mieli poczekać. Na dworzec (w zasadzie dworcem było kilka ulic, przy których mieściło się wiele firm przewozowych, kolokwialnie mówiąc – jeden wielki syf i chaos) dotarliśmy o 20:00. Taksówkarz tym telefonem uratował nam plan podróży, odwdzięczyliśmy się sporym napiwkiem, bo biedak zmarnował mnóstwo czasu (już wiedzieliśmy dlaczego inni nie chcieli przyjąć zlecenia). Jak się potem okazało, nie byliśmy ostatnimi, którzy zalegali w tym korku. Ostatecznie wyruszyliśmy w drogę około 20:40, lecz w całym tym zamieszaniu z oczu straciliśmy Louisa i Rajesha. Przed odjazdem jeszcze próbowaliśmy ich znaleźć, ale bezskutecznie, w autokarze nie było ich na pewno… Nie było wyjścia, odjechaliśmy. Żegnaj Rangunie, (nie) będziemy tęsknić!

Informacje praktyczne – wydatki:
Taksówka hostel-leżący Budda – 3500MMK
Taksówka siedzący Budda-Shwedagon – 2500MMK
Taksówka Shwedagon-Bogyoke Market – 3000MMK
Wstęp do Shwedagon – 8000MMK
Noodle Soup na Bogyoke Market – 1750MMK
Taksówka hostel-dworzec autobusowy – 9000MMK (bez napiwku)
Wjazd taksówką na teren dworca autobusowego – 100MMK
Autokar nocny JJ Express (VIP): Rangun – Bagan – 25000MMK

C.d.n.
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
 
      
#9 PostWysłany: 10 Lip 2017 12:01 

Rejestracja: 04 Cze 2012
Posty: 4253
Loty: 416
Kilometry: 938 579
złoty
czekam na więcej :) nie rozważaliście lotów krajowych po Birmie? albo np. lot do Rangun, a powrót z Mandalay?
ile płaciliście za loty do/z BKK?
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#10 PostWysłany: 10 Lip 2017 20:27 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
Loty w obie strony Bangkok-Rangun-Bangkok dla dwóch osób wyniosły nas około 145USD, lecieliśmy tajskim Nok Airem. Nie braliśmy pod uwagę powrotu z innego miasta niż Rangun do Bangkoku, bo akurat tak nam się trasa całkiem dobrze ułożyła i zrobiliśmy pętlę.

Były dwa powody, dlaczego nie lataliśmy wewnątrz Mjanmy:
- wychodziło to wyraźnie drożej (teraz już nie pamiętam jak dużo) od autokarów/pociągów;
- nocne przejazdy traktowaliśmy też jako alternatywę dla noclegów, które w Mjanmie były droższe niż w Tajlandii.
No a poza wszystkim nie traciliśmy tak naprawdę dnia na dojazdy i pobyty na lotniskach.
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#11 PostWysłany: 11 Lip 2017 00:03 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
Dzień III - Bagan. Jak dla mnie cud świata

JJ Express VIP wewnątrz robi wrażenie. Akurat flota kursująca na trasie do/z Rangunu jest w najlepszym stanie. Fotele maja wygodne, ale czasem są trochę rozklekotane lub nie wszystko działa. No ale trudno by było w idealnym stanie, skoro po zjeździe z głównej drogi Rangun-Mandalay na ostatnich 140km w kierunku Bagan jakość drogi jest gorsza od „gierkówki” przed remontem. Ale są monitory, można obejrzeć film (ale nie po angielsku :D ) lub posłuchać muzyki (raczej lokalnej ;) ). Natomiast obsługa jest jak w samolocie, w mundurkach, rozdają przekąski (na słodko), wodę, cukierki (nie polecam :D , ciekawość wygrała, ale nie dałam rady dojeść, z całym szacunkiem był paskudny :? ) – pełna elegancja i uprzejmość. Ja problem miałam tylko z przedarciem się przez – eufemistycznie ujmując – bardzo charakterystyczny akcent i naprawdę niektórych prostych komunikatów podanych po angielsku nie zrozumiałam.

Image
Fot. @almukantarant

Już przed wyjazdem do Azji słyszeliśmy o porażająco zimnej klimatyzacji włączanej w autokarach. Byliśmy na nią przygotowani – tak nam się przynajmniej wydawało. Dlatego to „Joyous Journey” do końca takie nie było :roll: . Dygotałam z zimna mimo kurtki puchowej i koca, co zaowocowało uporczywym przeziębieniem na następnych kilka (bardzo upalnych) dni. Wolę nie wiedzieć co myśleli sobie sini z zimna turyści, którzy nie spodziewali się tak rześkich warunków jazdy.

Image
Fot. @almukantarant
:)

Około godziny 23:30 zrobili nam przystanek na food markecie. Można było się trochę ogrzać na zewnątrz, skorzystać z toalety i coś zjeść. I nagle przypadkiem wpadamy na Louisa i Rajesha! :) Tak samo jak my i oni martwili się, że gdzieś wsiąkliśmy. Okazało się, że po prostu w Rangunie, w tym chaosie, był gdzieś podstawiony drugi należny im autokar. Po postoju wracamy do JJ Fridge i próbujemy usnąć. Trochę spałam, zwinięta w „chińskie 9”, ale zatkany nos i niska temperatura wzorowo to uprzykrzały. Na miejsce dojechaliśmy przed 7 rano, około wschodu słońca. Poranek był dosyć chłodny, było z 14-15 stopni (tyle, co w autokarze), a miejscowi chodzili w czapkach. Na dworcu (Bagan Shwe Pyi Highway ( „Highway” :D ) Bus Terminal; https://goo.gl/maps/fbZ71DYQGXp) od razu obstąpili nas taksówkarze, ale jeszcze przed wyjściem z autokaru zapytaliśmy „stewardessę” ile kosztuje taksówka z dworca do naszego hostelu (5000MMK). Bogatsi o tę wiedzę chcieliśmy się potargować, ale nie było z kim, bo wszyscy taksówkarze nas olewali jak słyszeli naszą kwotę. Jedyny, który nas przyjął na pokład, to był woźnica ;) . Do hostelu pojechaliśmy zatem bryczką… Trochę ponad 6km w 40 minut :D Było powoli i niezbyt wygodnie ;) . W momencie przekroczenia granicy strefy historycznej Bagan musieliśmy wykupić ważne przez pięć dni wejściówki, które mieliśmy obowiązek mieć cały czas przy sobie podczas pobytu.

Słońce wyłaniające się znad drzew, leniwie snujące się mgiełki, tajemnicze zarysy pagód – czułam, że trafiłam do miejsca, z którego nie będę chciała wyjechać.

Image

Królewstwo Baganu (Paganu) to historyczny region i kolebka dzisiejszej Mjanmy. Obszar liczy grubych kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych. Jest co zwiedzać! My nocowaliśmy akurat w miejscowości Nyaung-U (Louis i Rajesh nocowali w New Bagan i nie byli zachwyceni, w Nyaung-U był chociażby ciekawy targ, na który warto się wybrać: Mani Sithu Market; https://goo.gl/maps/6HxoaUNz5cD2). Hostel Shwe Na Di Guest House (http://shwenadiguesthouse.com/) mogę polecić z czystym sercem, również z powodu śniadań, jakie tam serwowali (może akurat sok i herbata nie smakowały wyśmienicie). Ale co ważne, hostel był czysty, pokój klimatyzowany. Toalety i prysznice były oddzielnie. Robactwa i szczurów, poza ulicami w Bangkoku (przede wszystkim) i Rangunie nie widziałam nigdzie. Co więcej, w hostelu można niedrogo wypożyczyć skuter elektryczny, a także kupić znaczki i zostawić kartki pocztowe do wysłania (doszły, sprawdzone ;) ). Obsługa jest bardzo miła. A poniżej na zachętę zdjęcie śniadaniowego stołu (nie załapały się banany) – praktycznie jeśli miało się ochotę na dokładkę, to donosili. Ale nie było potrzeby, jedzenia było wystarczająco dużo i głodu nie odczuwaliśmy (również za sprawą upału) do wieczora.

Image
Fot. @almukantarant

Po napełnieniu żołądków (śniadanie tego poranka w zasadzie nie należało nam się, bo przyjechaliśmy przed oficjalnym czasem check-in’u, ale recepcjonista sam nas zaprosił na nie) odezwało się niedospanie, więc pozwoliliśmy sobie odpocząć. Po południu wypożyczyliśmy skuter i zrobiliśmy rekonesans w celu znalezienia możliwie najlepszej pagody na fotografowanie tutejszego osławionego wschodu słońca. Na wybrane pagody można (jeszcze, ale podobno ma się to zmienić) wchodzić. W każdej chwili pobytu można spodziewać się kontroli biletów (nas sprawdzali koło 5:30, przed wschodem słońca). Wejścia na pagody są bardzo strome, oczywiście obowiązuje chodzenie boso i godny ubiór. Zdecydowanie warto również przyjechać na wybraną pagodę wcześniej, bo jak w ciągu dnia praktycznie nigdzie nie ma tłumów turystów, tak podczas zachodu lub wschodu słońca na najbardziej popularnych pagodach czasem nie ma gdzie przysłowiowej szpilki wcisnąć. My upatrzyliśmy sobie jedną (Shwesandaw; https://goo.gl/maps/v4YwnoRdjks), na której szczyt weszliśmy przed 17:00. Przyznam, że było tak gorąco (około 36 stopni), że innego miejsca nie mieliśmy już siły szukać, ale ta wydawała się idealna (co potem się potwierdzało, bardzo ją polecam!). Zajęliśmy sobie więc odpowiednie miejsce na podziwianie zachodu oraz... zjeżdżających się turystów.

Zalegliśmy na dwie godziny po ocienionej stronie. Kamień parzył w stopy, a metalowej poręczy lepiej było nie chwytać. I to, na co koniecznie trzeba było zwracać uwagę to jadowite węże :| , przed którymi nas ostrzegano – żadnego nie widzieliśmy. Spędziliśmy tam dużo czasu, ale ta przestrzeń i widok był dla mnie tak wciągający, że mogłabym siedzieć jeszcze dłużej! Nie pytajcie, ile zdjęć tam zrobiłam... A oto, dlaczego:

Image

Image

Image

Image

Image

Image
Tak, do Baganu można dolecieć.

Image

Image
Renault, a jakże!

Image

Image

Image

Image

Image

Image

A patrząc od drugiej strony:
Image

Po zachodzie słońca wybraliśmy się na kolację. Tu pierwszy raz zjadłam typowo mjanmarskie potrawy. Choć dania wyglądały na zróżnicowane smakowo i w zasadzie nie odstające wizualnie od tajskich, brakowało im wyrazu. Nie były złe, ale Tajlandia zdążyła już nas do siebie przyzwyczaić… :)

Image



Następny dzień zwiedzania Baganu zapowiadał się fantastycznie!



Informacje praktyczne – wydatki:
Bryczka dworzec-hostel – 5000MMK (6km)
Wstęp do strefy Bagan – 25000MMK
Hostel pokój dwuosobowy/noc ze śniadaniem – 20USD (27000MMK)
Skuter elektryczny na 1,5 dnia – 11000MMK
Chicken curry z dodatkami i colą - 5000MMK
Coca-cola 0,33l – 1000MMK (drogo! zakupiona gdzieś między pagodami)

C.d.n.
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
#12 PostWysłany: 11 Lip 2017 22:04 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
Dzień IV – Baganu nie da się opisać, trzeba zobaczyć!

Jak wyżej. Tego miejsca nie da się dobrze opisać, dla mnie jest wyjątkowe i jest w nim jakaś magia. Chciałabym kiedyś tam wrócić. Elektryczny skuter dał nam taką wolność w zwiedzaniu – i miał wielką zaletę, był bezgłośny. Zapuszczaliśmy się w drogi, dróżki, ścieżki – przeważnie piaszczyste. Można oczywiście Bagan zwiedzać na rowerach, ale dla mnie w takim upale i po piachu byłoby to zabójcze. Jeżdżąc tak, gdzie nas oczy poniosą, nie wiedzieliśmy dokąd trafimy i rzadko spotykaliśmy innych ludzi. Co rusz zza drzew wyłaniały się polany i kolejne pagody, w których wnętrzach kryły się mniejsze lub większe posągi Buddy. Czasem były to niewielkie stupy, czasem majestatyczne, potężne świątynie, w większości zbudowane z czerwonej cegły. Zachowało się trochę stup i pagód wykonanych z piaskowca, nie dotrwały żadne z drewna tekowego. Niszczone cyklicznie przez trzęsienia ziemi lub najazdy ludów północy (np. Mongołów) legły w większości w gruzach. Szacuje się, że na terenie dawnego Królestwa znajdowało się od 4400 do może nawet (?) 13000 pagód. Do dziś przetrwało około 2000, z czego niestety wciąż niektóre rozpadają się w pył przez kolejne wstrząsy tektoniczne jakie nawiedzają teren. Ostatnie poważne trzęsienie ziemi miało miejsce w sierpniu 2016 roku, część świątyń została mniej lub bardziej poważnie uszkodzona, śmierć poniosły 4 osoby. Wstrząsy odczuwalne były również w Rangunie, Tajlandii, Bangladeszu i wschodnich Indiach. Widzieliśmy sporo pagód obudowanych bambusowymi rusztowaniami, lub przykrytych było częściowo plandekami. Natomiast nie odnieśliśmy z drugiej strony wrażenia, że nie ma już tam po co jechać, jakby ktoś miał wątpliwości. Zachwyciliśmy się tą częścią Mjanmy i polecam ją w ciemno wszystkim – najlepiej spędzić tam minimum dwa pełne dni.

***

Wstaliśmy o 5:00, za oknem było jeszcze zupełnie ciemno. Mobilizacja była o tyle większa, że usłyszeliśmy jak ktoś wypożycza skuter i odjeżdża. Przecież nie będziemy gorsi, wiadomo! ;) Bluza na plecy, szal na szyję i w drogę! Okazało się, że w naszym skuterze nie działa przednie światło. Na latarnie uliczne nie było co liczyć w okolicy więc praktycznie cała drogę, jako pasażer siedzący z tyłu, trzymałam w wyciągniętej ręce latarkę. Kiedy dojechaliśmy pod pagodę Shwesandaw (zwaną też „pagodą zachodów słońca”, jak kilka/kilkanaście innych) okazało się, że w wybranym przez nas miejscu stoją już 4 profesjonalne statywy z lustrzankami. Na szczęście pagoda ma kształt schodkowej świątyni, więc na niższym poziomie widok był praktycznie tak samo dobry. Kamień zdążył ostygnąć po poprzednim upalnym dniu i do momentu świtu było dość chłodno. A troszkę sobie posiedzieliśmy ;) . Brzask pojawił się koło 6:00. Do tego czasu mogliśmy oglądać gwiazdy i kilka podświetlonych stożków najważniejszych świątyń. Powoli zaczęło się robić szaro i spomiędzy drzew zaczęły się wyodrębniać kształty pagód. Od nas po sam horyzont. Gdzieniegdzie snuły się mgiełki, częściowo naturalne, częściowo pochodzące z rozpalonych przez mieszkańców ognisk. Zdecydowanie dodawały wiele uroku. Mimo to zaczęłam się obawiać, czy nie będę tym całym widokiem trochę rozczarowana, w porównaniu do tego, czego oczekiwałam...

Image

Nie to, żebym była mało wrażliwa, ale w oczekiwaniu na wschód (trwało to jeszcze z kilkadziesiąt minut) żałowałam, że nie mam władzy nad czasem. I nie, nie zapauzowałabym w tej chwili. Nacisnęłabym „forward”.

Image
(tak a propos)

Wreszcie znad mgieł wyłoniło się różowe słońce. Podnosiło się dość szybko, lecz jeszcze nie był to moment kiedy szczęka opadła mi na ziemię. Na południe od nas znad horyzontu zaczęły podnosić się pękate balony, było ich ze trzydzieści. Zresztą co będę pisać, sami zobaczcie:


Image

Image

Image
Nad naszymi głowami już przed 5:30 rozstawieni byli profesjonaliści ;)

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Naprawdę na takie widoki warto było czekać, mogłabym przeczekać całą noc, te balony wyglądały majestatycznie. Było jeszcze lepiej, niż sobie wyobrażałam. Przelot balonem kosztuje około 380USD. Ja jednak jeśli miałabym kiedykolwiek wydać takie pieniądze na lot balonem, to zrobiłabym to tylko nad afrykańska sawanną. Sam lot trwa około 30 minut i jest mocno uzależniony od pogody, gdzieś czytaliśmy, że jeśli po starcie warunki się zmienią i będzie trzeba lądować szybciej (i gdzie indziej) niż się planowało, to nie zwracają nawet części pieniędzy. Ale nie wiem, czy to standard, czy odosobniony przypadek.

Nie spiesząc się wróciliśmy do hostelu na śniadanie. Po drodze zatrzymywaliśmy się przy co ciekawszych pagodach. Trzeba przyznać, że z poziomu gruntu poranek wyglądał również zachwycająco:


Image

Image

Image


Kiedy wychodziliśmy z hostelu na kolejny objazd po okolicy, trafiliśmy na uroczysty pochód. To, co najbardziej przykuwało wzrok to sznur pięknie przystrojonych kobiet. Nie raz żałowałam, że zdjęcia nie są w stanie uchwycić zapachów, czy dźwięków. Tym razem się cieszyłam. Nie wyobrażacie sobie jak bardzo nie do zniesienia była muzyka, która tym uroczystościom towarzyszyła, tego nie da się opisać słowami. Dźwięki były tak niespójne, że aż nas wykręcało :) , no aż przykro mi to pisać. Ale kakofonia jakich mało! Boliwijska orkiestra karnawałowa była lepsza! Także nacieszcie oczy następnymi zdjęciami i cieszcie się tym bardziej, że dźwięk nie został zarejestrowany, aparat chyba by tego nie wytrzymał :D

Image

Image

Image

Image

Image

Image
Nawet Lajkonik przygalopował! :)

Jeżdżąc pomiędzy pagodami dotarliśmy do New Bagan i Old Bagan. Ale, zanim o tym, to jeszcze kilka zdjęć (wybaczcie :D ):


Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


W New Bagan uliczka zaprowadziła nas pod resort. Jeżdżąc od wczoraj po cudnej (i przecież bardzo biednej tak naprawdę) okolicy zapomniałam w ogóle, że takie przybytki istnieją. Tutaj też podobno znajdują się drogie restauracje. Ale brakuje ducha. Zdecydowanie Nowym Baganem się nie zachwyciliśmy, choć w sumie to trochę go ominęliśmy szerokim łukiem, więc może zachwycić się nie daliśmy (ale mam w pamięci słowa Louisa, który tam mieszkał i nie żałuję, że nie spędziliśmy tam więcej czasu). W Nyuang-U, gdzie mieszkaliśmy, było wiele guest house’ów, było gwarno, sporo restauracyjek do wyboru no i naprawdę ciekawy i fotogeniczny targ (o nim będzie w następnym poście). Nyuang-U to najczęściej wybierana przez turystów baza noclegowa, ale absolutnie nie ma charakteru żadnego kurortu. Są nawet przynajmniej 3 kantory. Z kolei Stary Bagan to, co niezaskakujące, najstarsza część otoczona murami miejskimi, w których obrębie można znaleźć najciekawsze, duże świątynie, pałace, muzeum, pozłacaną, pękatą pagodę Bupaya (https://goo.gl/maps/VG7Ru26Bgr22) nad zakolem Irawadi, przystanie. Stąd też otwiera się fantastyczny widok na drugą stronę rzeki, można poobserwować, jak toczy się nadbrzeżne życie.


Image

Image

Image

Image


W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o jedną świątynie i zupełni niespodziewanie w bramie prowadzącej do niej trafiliśmy na stoisko z pamiątkami. I z dziką radością daliśmy się usidlić… Przeważały wyroby z laki – misy, miski, miseczki, pudełeczka, puzdereczka, talerzyki, tace, bransoletki, zdobione przeplatanką z końskiego włosia, wyroby drewniane. Trzeba przyznać, że pani (znała 3 słowa po polsku: „powoli”, „piękna” i „dziękuję”) wybrała sobie fantastyczne miejsce na sprzedaż pamiątek, nijak nie dało się jej ominąć a kształt przejścia bramnego zmuszał wręcz przechodnia do obejrzenia wszystkiego, co wystawiła. Obkupiliśmy się jakby to był ostatni dzień w Mjanmie przed powrotem ;) tym bardziej, że jeszcze kawałek dalej przed wejściem do świątyni znajdowały się dwa kolejne stoiska (w tym obrazy malowane na piasku z rzeki Irawadi). Ale co tu dużo mówić, ceny były takie, że na ostatnim stoisku kupiłam „książkę” o życiu Buddy, wyrytą na bambusowych deseczkach (w zasadzie patrząc na jej kształt bardziej trafne byłoby określenie „rozkładówka”) głównie dlatego, żeby sprzedawcy nie było przykro ;) . Pierwszy raz miałam do czynienia z tak autentycznymi pamiątkami – oczywiście nawet jeśli nie robili tego sami sprzedawcy (choć niektórzy tak zapewniali), to na pewno nie było to żadne „Made in China”. Mjanma bije Tajlandię i chyba resztę krajów regionu na głowę. A że lubię wyroby drewniane to czasem nie wiedziałam, za co się łapać ;) . No i oczywiście rzecz najważniejsza – trzeba się targować. Na koniec zakupiliśmy jeszcze jedną rzecz. Zestaw własnoręcznie narysowanych przez pewnego chłopca pocztówek. Widokówki były naprawdę niezłe i świetnie oddawały charakter miejsca :) . Jaka duma rozparła malucha jak włożył do torebeczki zarobiony banknot! Bezcenne!

Image
Przemiła sprzedawczyni wyryła na wyrobach z laki imiona osób, którym chcieliśmy wręczyć pamiątki.

Image
Sporo z tego towaru na zdjęciu przyleciało z nami do Polski :) .

Image

Image

Image


Czas na drugi posiłek tego dnia. Po wczorajszym lokalnym jedzeniu skusiłam się na… burgera :) . Ale nawet i tu był akcent lokalny, ponieważ w całej stercie dodatków obok mięsa między bułkami było całe jajo sadzone (które, jak się potem zorientujemy, jest częstym dodatkiem prawie do wszystkiego). Burger był wielki, sycący i niezły. Restauracja Weather Spoon’s w Nyuang-U – polecam (https://goo.gl/maps/XMWXkgDyxp12). Nie dałam rady całemu, częściowo przez wykańczający upał. Czułam się mniej więcej tak, jak ta świeczka z poniższego zdjęcia.


Image

Image


Po kolacji ruszyliśmy jeszcze na zachód słońca, by dopełnić nasz dzień pełen bajecznych widoków. Minęliśmy po drodze m.in. …siłownię plenerową (jako osoba interesująca się warszawskim budżetem partycypacyjnym byłam naprawdę nią zachwycona – stała pośrodku niczego :D ). Weszliśmy na bezimienną pagodę sąsiadującą z jedną z popularniejszych świątyń – Bulethi (https://goo.gl/maps/hD57Zy2owmn). Widoki były piękne, ale jeżeli ktoś myśli, że „czy zobaczę wschód, czy zachód, będzie tak samo ładnie, te same kolory, słońce i pagody” – to jest w WIELKIM błędzie. Wschód jest nieporównywalnie bardziej spektakularny i to wcale nie tylko z powodu balonów. Wschód tak nam się podobał, że masochistycznie postanowiliśmy następnego ranka pojechać jeszcze raz, dlatego przedłużyliśmy wynajęcie skutera jeszcze na jutrzejszy poranek :) .


Image

Image

Image

Image



Informacje praktyczne – wydatki:
Rozpiętość cenowa pamiątek: od małej bransoletki z laki (1000MMK) po misę z laki (13000MMK)
Coca-cola 0,5l – 500MMK
Woda 0,5l – 300MMK
Wielki burger z wołowiną – 6000MMK
Wynajęcie skutera na 3 poranne godziny – 3000MMK

C.d.n.
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
almukantarant uważa post za pomocny.
 
      
#13 PostWysłany: 11 Lip 2017 23:54 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 15 Paź 2014
Posty: 1039
srebrny
No i się doczekałam :D Cudne zdjęcia!! :)

Moja droga dzięki Tobie właśnie Mjanma wskoczyła o parę ładnych oczek na mojej liście, a w samej Azji to myślę, że na miejsce nr 1 ;)
_________________
Moje relacje:
Włochy - Liguria / Indonezja / Malmo+Kopenhaga / Dublin / Sri Lanka+Malediwy / Maroko / Amsterdam / Kaukaz / Wyspy Owcze
i: https://www.instagram.com/ola.javv/
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#14 PostWysłany: 12 Lip 2017 11:53 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
Polecam!!! Nie tylko widoki, ale ci wszyscy uśmiechnięci ludzie, bajka! :)
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
#15 PostWysłany: 13 Lip 2017 12:23 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
Dzień V – Z Bagan do Mandalay

Tego dnia wybraliśmy się na wschód słońca na tę samą pagodę, z której obserwowaliśmy wczorajszy zachód. Od razu mogę Wam powiedzieć, że ze Shwesandaw widoki były o tyle lepsze, że balony przelatywały pomiędzy nami a słońcem, co pozwoliło na lepsze zdjęcia. Choć na pewno i tak wszystko jest po części loterią i tak polecą, jak im wiatr zawieje.

Image

Image

Pierwsze balony wzniosły się tuż po 6:30, kiedy nad horyzontem pojawiło się słońce. Myślę, że jednak rozczarowani musieli być ci, którzy tuż po wschodzie zeszli z pagód uznając, że spektakl się zakończył. Nie doczekali nawet „złotej godziny” :| . Gdybym zakończyła oglądanie wschodu na tym etapie, to nie byłabym zachwycona, więc polecam być cierpliwym i poczekać jeszcze dłużej.

Image

Image

Image

Image


Na koniec wykorzystaliśmy jeszcze skuter i pokręciliśmy się po piaszczystych drogach, żegnając się z Baganem. Te obszary to też raj dla ornitologów – widzieliśmy mnóstwo ptaków.


Image
Jedni czekają na wschód, inni czekają na jego koniec.

Image

Image

Image

Image

Image


Wróciliśmy do hostelu na śniadanie i ostatni czas przed odjazdem do Mandalay wykorzystaliśmy na wizytę na miejscowym targu Mani Sithu. Warto zagłębić się w jego alejki z aparatem! W większości jest to targ spożywczy, odwiedzany przez ludność miejscową – dlatego należy wybrać się na niego rano, gdy kipi życiem i kolorami. Oczywiście znajduje się tu też trochę stoisk z pamiątkami (pewnie z roku na rok coraz więcej), ale porównując je z wyrobami, jakie napotykaliśmy krążąc pomiędzy świątyniami, to te pierwsze uważam za gorsze (i cenowo i jakościowo).

Image
Przy tym "rondzie" znajduje się Mani Sithu Market. To chyba centrum Nyuang-U ;)

Sporej części sprzedawanych towarów nie udało nam się zidentyfikować. Niekiedy wyraźnie było czuć, że przechodzimy w pobliżu stoiska z suszonymi rybami :roll: . Innym charakterystycznym towarem były pieczołowicie poukładane w koszach liście betelu. Betel żują wszyscy, również dzieci i mnisi. Jest to bardzo popularna używka, o działaniu pobudzającym i orzeźwiającym (podobno najpopularniejsza na świecie po kofeinie, nikotynie i alkoholu). W wyniku żucia wytwarza się w ustach czerwony sok, którego nadmiar jest po prostu wypluwany (podobno gdzieniegdzie w środkach komunikacji bileterzy rozdają nawet plastikowe woreczki, by nie pluć nieelegancko na podłogę). Dlatego też ulice i chodniki często „udekorowane” są krwistymi plwocinami, a zęby niektórych użytkowników przybierają bordowy kolor. Nie żuje się samych liści betelu (inaczej zwanego pieprzem żuwnym), lecz łączy się je m.in. z rozdrobionymi orzechami areki. My tej wątpliwej atrakcji nie doświadczyliśmy, wystarczyło nam jak kiedyś zdrętwiało nam po pół szczęki od liści koki :D .

Image
Fot. @almukantarant

Image
Liście betelu.
Fot. @almukantarant

Image
Rozdrobnione orzechy areki.
Fot. @almukantarant


Innymi bardzo charakterystycznymi przedmiotami codziennego użytku, jakie można zakupić na targu, są kawałki drewna – thanaka. Takie drewno (z gatunku Murraya) ściera się na kamiennej płytce, a uzyskany proszek łączy z odrobiną wody. Kremowa maź nakładana jest na twarz głównie (ale nie tylko) przez kobiety. Nie trzeba wieźć ze sobą całego pieńka, jeśli ktoś chciałby przywieźć thanakę do domu – można kupić już przetworzone, gotowe do użycia produkty w plastikowych pojemnikach lub w bryłce (do pokruszenia i zmieszania z wodą). W Mjanmie stosuje się thanakę od mniej więcej 2000 lat. Czasem nałożona warstwa jest cieniutka, a czasem pokrywa twarz (czoło, nos, policzki, czasem szyję) grubą, popękaną skorupą. Podobno masa ma właściwości chłodzące, ale także chroni skórę przed słońcem i wiatrem. Ponadto wygładza i wybiela (na czym zależy wielu kobietom). No i oczywiście uznawana jest za odpowiednik makijażu – pełni funkcję dekoracyjną. Czasem w nałożonej na skórze thanace odciska lub wyrysowuje się wzory np. w kształcie liścia. Osobiście nie polecam stosowania thanaki zamiast kremu z filtrem, nasza biała skóra i tak zdoła się poparzyć, nawet pod warstwą bladożółtej mazi.

Na każdym kroku napotkać można również małe, rattanowe piłki do gry w chinlone. Chinlone to tutejsza tradycja mająca ponad 1500 lat, połączenie sportu drużynowego ze sztukami walki i elementami tańca. Trzeba przyznać, że jest to chyba jeden z najbardziej wymagających sportów jeśli chodzi o koordynację i gibkość graczy. Mieliśmy okazję w czasie pobytu w Mjanmie oglądać grających chłopaków, oboje byliśmy pod wielkim wrażeniem ich sprawności :shock: – mecze są naprawdę widowiskowe. Żeby dobrze grać w chinlone trzeba umieć wejść na bardzo wysoki poziom koncentracji, który niektórzy porównują do stanu umysłu podczas medytacji.

Image
Na tym stoisku mamy akurat i pieńki, z których robi się thanakę i rattanowe piłki do chinlone.
Fot. @almukantarant


I jeszcze kilka targowych kadrów :

Image
Fot. @almukantarant

Image
Fot. @almukantarant

Image
Fot. @almukantarant

Image
Fot. @almukantarant

Image
Fot. @almukantarant

Image
Fot. @almukantarant

Image
Fot. @almukantarant

Image
Fot. @almukantarant

Na koniec dałam się ubrać w klasyczne damskie longyi z niezłego materiału ;-) . Sprzedawczyni była wyraźnie rozczarowana, że jednak go nie kupiłam (proponowana cena to 25000MMK), ale jestem bardziej niż pewna, że w Polsce ani razu bym go nie założyła, a jako że nie mam w zwyczaju używać obrusów na stołach, to już w ogóle nie znalazłoby żadnego zastosowania (tego postanowienia trzymałam się do dnia następnego, gdy w okolicach Mandalay zakupiłam bardzo podstawową – i kilka razy tańszą –wersję longyi w kwiecistym wzorze; jest w domu i… zajmuje miejsce :) ). U pani zakupiłam dwie pary spodni, więc żeby nie było, że zostawiłam ją mimo wysiłków bez zarobku!


Image
Fot. @almukantarant


Przed 12:30 byliśmy już zwarci i gotowi. Pod hostel podjechać miał bus do Mandalay (4,5h drogi). O 12:45 już byliśmy nieco zniecierpliwieni i pytaliśmy recepcjonistę (hostel pomagał nam w rezerwacji), czy na pewno wszystko dobrze zrozumieliśmy. Pięć minut później nasz wzrok padł na całkiem niezły bus, powiedziałabym klasa VIP. Pytającym wzrokiem patrzymy na pracownika hostelu – potwierdza. Pomaga nam z bagażami i prowadzi do… busa, który stał tuż za zasłaniającym go VIP-owskim. No cóż! Bus też był OK, zresztą taka dokładnie jest nazwa przewoźnika (OK Minibus). Wystarczający by spędzić w nim parę godzin jazdy. Byliśmy ostatnimi osobami, które zostały odebrane. Wewnątrz siedzieli już… Louis i Rajesh :) . Znów bez żadnego umówienia wpadamy na siebie (poprzedniego dnia gdzieś nam mignęli na skuterach między Nyuang-U a Starym Baganem, ale nie zdążyliśmy zareagować). Ustalamy, że następnego dnia wybierzemy się wspólnie na zwiedzanie okolic Mandalay. Podróż upływa w miarę komfortowo, jedynym czynnikiem zaburzającym jest dla mnie kilku Chińczyków :? , którzy zupełnie nie przejmują się towarzystwem współpasażerów i bez skrępowań usuwają z organizmów uboczne produkty przemiany materii w lotnym stanie skupienia na wszelkie możliwe sposoby (dlaczego nie zostałam dyplomatką?).

W czasie podróży mamy dwa postoje, pierwszy bardzo krótki na toaletę. Obok naszego minibusa zatrzymał się autokar, z którego spoglądali na nas... Slavek i Slavko (patrz: Euro 2012) ;) .


Image


Kolejny postój odbył się po kolejnej godzinie jazdy. Wprowadzono nas do baru. Kto chciał zamawiał obiad, były chyba trzy opcje do wyboru. Skorzystaliśmy – tym bardziej, że cena była nieprzyzwoicie niska (1500MMK). W cenie tej zaserwowali zupę, chicken curry z ryżem, jakieś warzywne dodatki (do których jednak się nie zdołałam przyzwyczaić) i kawę/herbatę.


Image
I to wszystko za 4,50PLN.


Dalsza część podróży przebiegła sprawnie i wreszcie mieliśmy okazję, by przyjrzeć się wiejskim, nieturystycznym krajobrazom za dnia: bambusowe liche chatki, wyschnięte koryta rzek, stada bydła pędzone ulicami. W Mandalay okazało się, że kierowca odgrywa podwójną rolę i zanim zaczął odstawiać pasażerów pod hotele lub do taksówek (w cenie biletu), to zatrzymał się w kilku punktach i przekazywał czekającym w umówionych miejscach osobom przesyłki z Bagan. Z planowanych 4,5h zrobiło się 5,5h, ale tutaj przecież nikt z takich powodów nie narzeka :) . I to jest piękne!


Image

Image

Image

Image

Image

Image
Spokooojnie, kilku jeszcze wsiądzie ;) .


Nas odwieziono pod same drzwi hotelu A1. (http://hotela1mandalay.com/). Naprawdę całkiem niezłe lokum, gdzie wieczór spędziliśmy w zasadzie na praniu przykrytych bagańskim kurzem ciuchów. Zdecydowaliśmy się zaszaleć i zjeść kolację w hotelu. Okazało się, że jesteśmy jedynymi jej klientami. Nie zraziło nas to (no, na pewno w porównaniu do cen ulicznych było drogo), ale nie mieliśmy już siły chodzić po mieście i szukać. Uczucie głodu było wielkie, zamówiłam więc zupę (upewniając się, czy jest mała) i drugie danie. Zupa była tak wielka i sycąca, że drugiego dania praktycznie już nie byłam w stanie zjeść… Ale było smacznie.

Jutro wycieczka po okolicach Mandalay!


Informacje praktyczne – wydatki:
2 pary lekkich, letnich spodni na Mani Sithu Market – 10000MMK
OK Minibus Bagan-Mandalay – 25000MMK
Dwudaniowy obiad na trasie Bagan-Mandalay – 1500MMK
Nocleg w hotelu A1 – 27000MMK
Dwudaniowy obiad w hotelu A1 z napojem (dwie osoby by się najadły) – 10000MMK

C.d.n.
Góra
 Profil Relacje PM off
8 ludzi lubi ten post.
 
      
#16 PostWysłany: 18 Lis 2017 14:08 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 28 Maj 2012
Posty: 423
niebieski
czy bedzie ciag dalszy bo relacja super? :)
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
#17 PostWysłany: 19 Lis 2017 21:36 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
Będzie! Wstyd mi potwornie, że tak długo to trwa, ale zawsze brak tych paru godzin. Dzięki za pytanie - to mnie zmobilizuje by zakończyć relację. ;)
Góra
 Profil Relacje PM off
almukantarant lubi ten post.
 
      
#18 PostWysłany: 20 Lis 2017 03:26 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
No proszę, co za mobilizacja - znalazło się jednak kilka godzin w nocy - można? Można! Oto kontynuacja!

- - -

Dzień VI – Mr. Min i okolice Mandalay

Jeśli chcielibyście zwiedzać Mandalay i okolice, lub wybrać się na dłuższe zwiedzanie rzadziej uczęszczanych części kraju, polecam Wam z całego serca przewodnika, którego poznaliśmy. Przemiły, pomocny, z duża wiedzą i wysokimi notowaniami u turystów:

Image

Louis i Rajesh na pobyt w Mandalay mieli dwa pełne dni. Jeden dzień chcieli wykorzystać na zwiedzanie okolic miasta i namówili nas na wspólną wycieczkę. Nie musieli się specjalnie trudzić, od zwiedzania gorącego miasta zdecydowanie woleliśmy odwiedzić pobliskie świątynie i wsie. Około 8:30 ruszyliśmy w drogę.

Mr. Min, nasz dzisiejszy przewodnik, miał nam wiele ciekawostek do przekazania. Turystyką zaczął zajmować się dopiero w 2011 roku. Wcześniej nie wiodło mu się najlepiej, pochodzi z ubogiej rodziny, mieszkał na wsi, wodę i pożywienie dla rodziny zdobywał w lesie. Jego częste wędrówki przyniosły mu obszerną wiedzę na temat tutejszej przyrody – wiedzę, którą chętnie się dzieli oprowadzając. Co więcej, organizuje nawet dla małych grup tygodniowe lub dwutygodniowe wypady do tutejszej „dziczy”. Takie trekkingi w stylu survivalu pod okiem lokalnego Beara Gryllsa na pewno są niezapomnianą przygodą. Przy ogromnym (nie)szczęściu można natknąć się na niedźwiedzia lub tygrysa. Dla zainteresowanych – najlepszą porą na taką przygodę zdaniem Mr. Mina jest listopad lub grudzień, cen nie znam. Mr. Min utrzymuje swoją rodzinę: 94-letnią babcię, około 70-letnią mamę, siostrę i 12-letnią córkę. Żona odeszła od niego odkąd zajął się turystyką, bo w zasadzie stał się gościem we własnym domu. W ciągu całego dnia, jaki spędziliśmy wspólnie wszyscy rotacyjnie zajmowaliśmy miejsce obok niego, by mieć okazję porozmawiać, podpytać, dowiedzieć się jak najwięcej.

Naszym pierwszym przystankiem, zaraz po przejeździe przez most Ayeyarwady/Yadanabon/Yadanar (nazwę chyba można sobie wybrać według uznania, wersji jest do wyboru, do koloru, mjanmarska nazwa z kolei widoczna na zdjęciu poniżej; https://goo.gl/maps/SmfP7baze4A2), były dwie świątynie w Mingun (żeby było jasne kolejnymi przystankami były świątynie, świątynie i… świątynie :-) ). Sam most jest tutejszą chlubą, ma niecałe 10 lat i ponad 1700m długości. Około 600 metrów stąd w dół rzeki stoi drugi most – Inwa (Inva/Old Ava), którego historia sięga jeszcze lat 30. XX wieku. Inwa był jedynym stałym mostem na rzece Irawadi (mającej ponad 2000km długości) przez ponad 70 lat.

Image

Image
Widok z mostu na rzece Irawadi.

Pierwsza świątynia, przy jakiej się zatrzymaliśmy to Mingun (po polsku Mingwan) Pahtodawgyi (https://goo.gl/maps/nYAKS2JetDt) – nieukończona, potężna pagoda. Budowę rozpoczęto jeszcze pod koniec XVIII wieku. Miała być największą pagodą świata (projektowana na 170m wysokości) – i udałoby się, gdyby nie silne trzęsienie ziemi w 1839 roku. Masywna podstawa rzeczywiście działa na wyobraźnię. Poza nią zachowały się resztki potężnych mitologicznych lwów mających strzec wejścia do świątyni. Dobrze, że doczytałam. Krągłe kształty idealnie pasowały mi na pierwszy rzut oka na figury słoni – na jednym wyrosły nawet krzaczki do złudzenia przypominające niesforne fryzury młodych słoni spotkanych w Elephant’s World pod tajskim Kanchanaburi. Jakże się myliłam, krągłe kształty były niczym innym jak wielkimi zadami zrujnowanych przez trzęsienie ziemi lwów. Mingun Pahtodawgyi nie jest najpiękniejsza (lepiej wychodzi na zdjęciach niż wygląda na żywo), ale warto ją zobaczyć.

Image

Image

Image
Turysta spod Mingun Pahtodawgyi (potężny, różowawej karnacji, bezwłosy) był zdecydowanie większą atrakcją dla miejscowych niż pamiątki przez nich oferowane dla samego turysty :-)

Kawałek dalej znajduje się jeden z największych (największy?) dzwonów świata wydający z siebie dźwięk (Mingun Bell; https://goo.gl/maps/QbZHM26YRTC2). Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Nie będę kurczowo trzymać się informacji, że jest największy z dzwoniących, bo na różne licytacje natrafiłam szukając o nim informacji, Mr. Min twierdzi, że największy. Ja w ciemno daję mu podium :-) . Dzwon Mingwan odlano z brązu w 1808 roku. Docelowo miał być zawieszony w nieukończonej pagodzie. Trzęsienie ziemi sprawiło, że dziewięćdziesięciotonowy dzwon osunął się i częściowo przez ponad pół wieku dotykał ziemi. Pod koniec XIX wieku zdecydowano się go podnieść, zawiesić na nowo i obudować specjalnym budynkiem. Jest bez serca ;-) . Dźwięk wydaje po uderzeniu w niego drewnianą belką. Nie mogę się powstrzymać przed zamieszczeniem odnośnika do Wikipedii, gdzie znajdziecie jego zdjęcie z XIX wieku, spójrzcie na te potężne belki, na których został zawieszony…: https://pl.wikipedia.org/wiki/Dzwon_Mingwan#/media/File:Mingun_Bell_1873.jpg
Przy dzwonie spędziliśmy więcej czasu niż planowaliśmy, gdyż ustawiła się przy mnie kolejka z prośbą o zrobienie pamiątkowego zdjęcia (bynajmniej nie z dzwonem).

Image

Image
Tych 5 mjanmarskich zawijasków wymalowanych na dzwonie oznacza liczbę 55555. 55555 vissów, czyli właśnie około 90 ton. Dzwon ma 3,6m wysokości (łącznie z zawieszeniem ponad 6m).

Idąc dalej przez wioskę Mingun dotarliśmy do białej pagody Mya Thein Tan z 1816 roku (inaczej zwaną Myatheindan /Hsinbyume; https://goo.gl/maps/MWCZQhcHMZ62). Biel w pełnym słońcu raziła w oczy niesłychanie, ale przyznać trzeba, że pięknie kontrastowała z otaczającym ją wiejskim krajobrazem (nieco przypominała mi tort bezowy). Jej forma nawiązuje do buddyjskiej mitycznej Góry Meru. Trzęsienie ziemi nie oszczędziło i jej, ale doczekała się odbudowy w 1874 roku. Bardzo ją polecam!

Image

Image

Image

Image

Image

Z Mingun cofnęliśmy się do Sagaing (po polsku Sikong) mijając po drodze niezliczone stupy i pagody. Sagaing to bardzo ważne centrum religijne dla wszystkich mjanmarskich mnichów i mniszek. Mniszki z ogolonymi głowami od mnichów odróżniały różowe szaty. W mieście i wokół niego znajdują się dziesiątki, setki świątyń i wiele szkół i uniwersytetów (w tym Sitagu International Buddhist Academy). Dosłownie chwilę po tym, jak przy jednej ze świątyń Mr. Min trzykrotnie zatrąbił (taka tradycja "na szczęście" i robi to zawsze jak koło niej przejeżdża), z ogromnego drzewa, pod którym wiła się droga, urwała się gałąź i roztrzaskała o asfalt kilkadziesiąt metrów przed naszym samochodem. Zabić, może i by nie zabiła, ale mogło być niewesoło. Na chwilę odeszliśmy od wszelkich tematów i pewnie każdy zastanawiał się czy ten rytuał Mr. Mina mógł mieć jakikolwiek wpływ na moment, w którym gałąź się urwała. A co by było, gdyby nie zatrąbił? ;-)

Między 13:00 a 14:00 zatrzymaliśmy się na lunch w sprawdzonej Sagaing Hill Restaurant (https://goo.gl/maps/Grq7dgzjQq42). Rzeczywiście jedzenie było smaczne (zamówiłam kurczaka w sosie cytrynowym). Między pozajmowanymi stolikami co chwila krążył kelner z wielką miską ryżu i na wyraźne zainteresowanie dokładał niemałą łyżkę co głodniejszym gościom. Po kilku odwiedzinach w kolejnych świątyniach – no trochę jedna do drugiej podobna, co zrobić – mieliśmy potrzebę zmiany krajobrazu. Jeszcze dwie świątynie spośród odwiedzonych nieco się wyróżniały: pagoda U Min Thonze (znaleziona też pod nazwą Ominthone Sal Paya; https://goo.gl/maps/X4i5yyjiteM2) z 45 posągami Buddy ustawionymi w jednym rzędzie. Każdy z posągów ma inne rysy twarzy i nieco różni się od siebie rozmiarami. Ostatnia odwiedzona świątynia tego dnia (na tym brzegu Irawadi :-D) to pagoda Soon Oo Poya Shin (https://goo.gl/maps/ZM3Yndyb2492), położona na wzgórzu z wartym uwagi widokiem roztaczającym się na dolinę rzeki.

Image

Image

Image

Image

Przed nami tak naprawdę zostały jeszcze dwie atrakcje. Przeprawiamy się z powrotem mostem na drugi brzeg rzeki i Mr. Min zawozi nas do bezimiennej wioseczki (https://goo.gl/maps/6j8wwGqXRun), gdzie mamy przeprawić się łodzią przez dopływ Irawadi – rzekę Myitnge. Po drugiej stronie w Inn Wa (Inwa) niemalże atakują nas powożący bryczkami „przewodnicy”. To typowa atrakcja okolic Mandalay do „odhaczenia”. Wsadzają cię na bryczkę i przewożą pomiędzy paroma wartymi szczególnej uwagi punktami. Wszyscy byli niezwykle rozczarowani i bardzo podejrzliwie patrzyli na nas gdy mówiliśmy, że na bryczkę nie wsiądziemy ze względu na alergię na konie i pójdziemy pieszo do najbliższej świątyni. Ale jak to?! Pieszo? Zdumienie było na tyle wielkie, że zaproponowano nam, że obwiozą nas trasą… skuterami. Chyba zauważyli „nanochwilę” naszego zawahania i zniknęli po to, by chwilę później podjechać do nas dwoma skuterami nie ustępując w namawianiu. My jednak byliśmy nieugięci, poszliśmy, machnęli na nas ręką. I tego nam trzeba było – krótkiego spaceru po wsi, w spokoju, w zieleni. I w kurzu, bo co rusz mijały nas bryczki z turystami. Ale było na czym oko zawiesić: kury, świnie, krowy i grupka chłopców wywijających akrobacje podczas gry w chinlone.

Image

Image
Świątynia na wysepce Inwa (nazwy nie pomnę, a mjanmarskich zawijasów nie chce mi tu w treść wkleić – swoją drogą lokalna nazwa niewiele mogłaby Wam pomóc; https://goo.gl/maps/wkSEPcj3sDU2). Jedna z ciekawszych, jakie zwiedzaliśmy, wyraźnie nadgryziona zębem czasu, kamienna, a wewnątrz drewniane podłogi. Bez złoceń, krzykliwych kolorów, światełek, lustrzanych mozaik i tego wszystkiego, czego w tych dotychczasowych świątyniach było tak dużo, a za czym niekoniecznie przepadamy.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Po spacerze łódź zabrała nas na drugi brzeg, gdzie wraz z Mr. Minem czekaliśmy na Louisa i Rajesha. Czekaliśmy, czekaliśmy, słońce majestatycznie zaczęło się chylić ku zachodowi. Widok był ładny, ale niestety o tej porze mieliśmy być już przy zabytkowym moście U-Bein i tam mieliśmy podziwiać zachód słońca.

Image
Pies też czeka w zniecierpliwieniu. Typowy mjanmarski "Burek".

Kiedy po dłuższej chwili Louis i Rajesh do nas dołączyli było już w sumie trochę za późno. Na najlepsze światło spóźniliśmy się z 45 minut. Louis w zasadzie nie był do końca zachwycony przejażdżką bryczką – całe zwiedzanie (około jednogodzinne) odbyło się w pośpiechu. Także rozważcie alergię na konie i polecam spacer po wsi :-). Louis też poleca, bo po tej ich wycieczce byli bogatsi o widoki kilku kolejnych świątyń a biedniejsi o koszt przejażdżki (jeśli dobrze pamiętam - 10000MMK/osoba). Ja z początku nieco żałowałam, bo zależało mi na zobaczeniu drewnianej świątyni Bagaya (https://goo.gl/maps/2W86nowXmR52), ale Louis podsumował ją tak, że mi żal przeszedł: było za tłoczno, za ciemno i za krótko (ale może też chciał być miły :-) ). W samym Mandalay jest drewniana świątynia, dużo piękniej zdobiona, niczym koronkowa robota, więc warto właśnie ją zwiedzić.

Wracając w kierunku Mandalay zatrzymaliśmy się przy moście U-Bein – najdłuższej takiej konstrukcji z drewna tekowego na świecie. Most wybudowano w połowie XIX wieku i ma ponad 1km. Składa się na niego ponad 1000 słupów i prawie 500 przęseł. Pomyślano również o czterech zadaszeniach by dać wytchnienie wędrującym przed palącym słońcem. Most wiedzie przez jezioro Taung Tha Man przy miejscowości Amarapura i wciąż uczęszczany jest przez wielu miejscowych. Ciekawy, fotogeniczny obiekt, jedyny w swoim rodzaju więc warto mu chwilę poświęcić. Przy wejściu na most rozrosła się wioska z wieloma stoiskami z pamiątkami. Czuliśmy pewien niedosyt w związku z tym, że nie obejrzeliśmy przy moście zachodu słońca (wtedy najpiękniej się prezentuje), ale widok Księżyca po zmroku w pełni nam to wynagrodził.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Mr. Min podrzucił nas w drodze powrotnej na dworzec, skąd tego samego wieczoru ruszyliśmy w drogę nad jezioro Inle. Mieliśmy jeszcze chwilę na kolację i profilaktyczne założenie na siebie przed podróżą piekielnie klimatyzowanym (oksymoron?) autokarem kilku dodatkowych warstw (w dworcowej, nie do końca wyrafinowanej toalecie, stojąc na jednej nodze i rozpaczliwie trzymając się jedną ręką chybotliwych drzwi, by tylko żadna część garderoby nie wpadła do wiadomo jakiej dziury). Jutro zwiedzamy okolice jeziora Inle!



Informacje praktyczne – wydatki
Usługa przewodnicka Mr. Mina – 20000MMK/od osoby
Kurczak z sosem cytrynowym – 6500MMK
Wstęp do Sagaing – 5000MMK
Wstęp aparatu fotograficznego do Sagaing… - 300MMK
Toaleta („na Małysza”) w Mingun – 200MMK
Łódź na Inwe (tam i z powrotem) – 1000MMK
Autokar JJ-Bus Mandalay-Inle – 15600MMK
Kolacja przy dworcu w Mandalay – 1500MMK
Wjazd do regionu Inle – 13500MMK

C.d.n.
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
almukantarant uważa post za pomocny.
 
      
#19 PostWysłany: 28 Lis 2017 06:35 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 28 Maj 2012
Posty: 423
niebieski
Super!

No to co, może dasz się skusić na kolejną część? :)
Góra
 Profil Relacje PM off
olajaw lubi ten post.
 
      
#20 PostWysłany: 18 Gru 2017 01:30 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lis 2016
Posty: 26
Mnie nie trzeba namawiać! Wystarczy, by doba była z gumy! ;-)

- - -

Dzień VII – Między Nyuangshwe a Kakku

Nocny ośmiogodzinny przejazd dał nam nieco w kość. Nie było aż tak zimno jak w autokarze z Rangunu do Baganu, ale autokar był w nienajlepszym stanie, a w powietrzu wciąż unosił się dosyć drażniący zapach jakiegoś smaru. W zaśnięciu nie pomagały wertepy i fakt, że jechaliśmy częściowo przez pasma górskie. Ogólnie rzecz biorąc: bujało, śmierdziało i było mi niedobrze :? . Nad ranem, przed dojazdem do celu naszej podróży nasz autokar zatrzymał się. Do środka wszedł strażnik i musieliśmy wnieść opłatę za wjazd do regionu Nyuangshwe. Do miasteczka dojechaliśmy przed 6:00 i brzask dopiero się zbliżał. Autokar wysadził nas na jednym z głównych skrzyżowań, ciężko mówić tu o jakimś dworcu. Mało wypoczęci poszliśmy pod nasze lokum – Nanda Wunn Hotel, który zresztą bardzo serdecznie polecam (https://goo.gl/maps/xaqhz3tnXyK2). Chwilę pokręciliśmy się pod zamkniętą bramą zastanawiając się ile przyjdzie nam czekać – dopiero robiło się jasno. Miła pani z recepcji pewnie przyzwyczajona była do tego, że turyści wysypują się z JJ-Busa o nieprzyzwoicie wczesnej porze i wypatrzyła nas przez okno. Na szczęście mogliśmy się wcześniej zakwaterować i wykupiwszy dodatkowe śniadanie napełnić żołądki. Od razu też załatwiliśmy w recepcji bilety z Nyuangshwe do Rangunu oraz dwie wycieczki – na dziś do Kakku oraz na jutro – rejs po Inle. Prysznic, godzina snu i ruszamy!

O 9:00 czekała już na nas czarna… (nie, nie Wołga, bo zrezygnowałabym z wycieczki :D) …wygodna, hybrydowa Honda. Pojechaliśmy najpierw do oddalonego o niecałe 30km miasta Taunggyi (przejazd zajął niecałą godzinę), gdzie zatrzymaliśmy się w biurze turystycznym. Może nie było to biuro turystyczne a biuro jakiejś regionalnej organizacji turystycznej, albo w ogóle cokolwiek innego – trudno mi ocenić. Tam wnieśliśmy opłatę za wjazd do Kakku i obowiązkowego lokalnego przewodnika. Nasz przewodnik był bardzo lokalny jak się okazało – należał do plemienia Pa’O i miał na sobie tradycyjny strój. Trzeba przyznać, że prezentował się bardzo elegancko: ciemnogranatowa koszula i spodnie, przepasany tradycyjną materiałową torbą i z turbanem na głowie. Turbany mężczyzn z grupy Pa’O wyglądają jak mocno zwinięte ręczniki, co w zasadzie na pierwszy rzut oka wygląda trochę śmiesznie. Albo powiem inaczej: nie dodaje powagi. Khan Lu Pa (pewnie przykro by mu się zrobiło, jakby zobaczył jak zapisałam jego imię, ale tak mniej więcej brzmiało) okazał się bardzo żądnym wiedzy studentem psychologii. Świetnie mówił po angielsku, choć na co dzień posługuje się językiem Shan. Ni w ząb nie dogadaliby się z Mr. Minem. Kiedy Khan dowiedział się, że też jestem przewodnikiem, prosił, bym wyjaśniła mu różne kwestie związane z historią Europy, ze szczególnym naciskiem na tematykę żydowską i Holokaustu. Podróż zatem mijała nam dość szybko mimo, że odcinek z Taunggyi do Kakku (nieco ponad 40km, ale przez tereny górskie) zajął nam dwie godziny…

Zaraz za miastem zatrzymaliśmy się w bardzo malowniczej winnicy Aythaya (https://goo.gl/maps/dmK6TcUy9kR2). Bardzo dobra gleba, wysokość około 1200m n.p.m. i odpowiedni klimat pozwalają na uprawę winorośli. Na mnie jednak większe wrażenie robi ogromne drzewo obsypane awokado. Tyle szczęścia na jednym pniu ;-) !


Image

Image

Image
Fot. @almukantarant

Image


Po drodze przejeżdżaliśmy przez kilka odcinków dróg w budowie. Wśród robotników byli przeważnie bardzo młodzi ludzie, w tym wiele kobiet. Przykro było na to patrzeć, bo praca była naprawdę ciężka, przerzucali kamienie. Wszystko robili ręcznie przy pomocy taczek i łopat, w pełnym słońcu, na rozgrzanym asfalcie, bez krzty cienia. Khan Lu Pa wyjaśnił, że zamiast edukacji młodzi ludzie, ale nawet dzieci, często wybierają pracę – nierzadko również poza granicami Mjanmy. Zmusza ich do tego sytuacja ekonomiczna rodzin, a praca, jaka czeka na młodziutkich, niewykształconych Mjanmarczyków to po prostu ciężka robota w trudnych warunkach (za granicą lepiej płatna).

Dookoła nas piękne, wiejskie widoczki, pola ryżowe, rolnicy doglądający swoich upraw. Mijamy targ bydła odbywający się raz na kilka dni i na chwilę się na nim zatrzymujemy, bo przyznać trzeba, że było to dość fotogeniczne miejsce. Transakcja została zawarta, dorodny bawół zmienił właściciela. Pstrykamy kilka zdjęć i ruszamy dalej w drogę do Kakku.


Image

Image


Kakku niestety mocno ucierpiało w ostatnich trzęsieniach ziemi. W 2016 roku około tysiąca (czyli mniej więcej połowa) strzelistych stup zostało mniej lub bardziej uszkodzonych. Trzeba jednak przyznać, że prace naprawcze szybko postępują i wiele stup już zostało odbudowanych. Wyróżniają się jasnoróżowym kolorem (który z czasem wyblaknie – śmiem twierdzić, że na szczęście). Kakku uznane jest za największe tak zwarte nagromadzenie stup na świecie. Po kompleksie chodzi się niezliczonymi, wąskimi alejkami. Główna ciągnie się na jakieś ćwierć kilometra. Nie ma tu tłumów turystów, choć nad jezioro Inle nie jest daleko. Jest za to trochę miejscowych. Spacerując łatwo stracić z oczu pozostałych towarzyszy. Wszystko przypomina nieco labirynt, ale ostatecznie nie da się w nim zgubić. Nagrzane podłoże parzy w stopy niemiłosiernie, chyba do tej pory najbardziej ze wszystkich miejsc, które odwiedziliśmy. Chodzenie na piętach czy zewnętrznych stronach stóp niewiele daje, żar wgryza się w ciało niemalże do kości! Zachowując maksimum szacunku i możliwej dostojności, w końcu to miejsce kultu religijnego o wielkim znaczeniu dla miejscowych, skaczemy z cienia do cienia (którego jest jak na lekarstwo, ale zawsze jakąś część ciała uda się osłonić).


Image

Image


Z bliska widzimy jak zniszczone zostały stupy. Khan Lu Pa pomaga nam wychwycić najciekawsze detale i uczy rozpoznawać wiek poszczególnych stup. Na trop można wpaść choćby wtedy gdy stupa jest uszkodzona i widać z czego wykonany jest jej trzon. W XVII wieku trzony wykonywano z drewna (a same stupy często zdobiono niebieskimi, ceramicznymi figurkami). Później zastąpiono je żelazem. Z ukruszonych stup z dzisiejszych czasów wystają natomiast… rurki PCV… smutny widok (ale widzieliśmy to już w Baganie ). Na pierwszy rzut oka, z daleka, wydawać by się mogło, że stupy są identyczne, jednak z bliska widać jak wieloma detalami się różnią, jak różna jest ich symbolika. Jest też kilka pagód, posągi koni (przynoszące zdrowie), posąg świni. Gdzieniegdzie leżały stosy bambusów (do budowy rusztowań) i połamanych metalowych, ażurowych parasolek wieńczących stupy – pokłosie trzęsień ziemi. Wszystko do rekonstrukcji.


Image

Image

Image

Image

Image


Nasz przewodnik przyniósł nam liść zgięty na pół. Wyjaśnił skąd w ogóle wziął się kształt stup i pagód. Liść pochodzi z figowca pagodowego (ficus religiosa), czyli świętego drzewa buddyzmu (Drzewa Bohdi), pod którym Budda miał osiągnąć oświecenie. Kształt połówki liścia rzeczywiście idealnie komponował się ze kształtami stup i wieńczących je parasolek.


Image
Fot. @almukantarant

Image
Fot. @almukantarant

Image
Fot. @almukantarant

Image

Image


Gdy wyszliśmy spośród stup Khan zaprowadził nas do restauracji (Hlaing Konn Pa'O National Restaurant), gdzie mogliśmy zjeść lunch (smaczne Shan noodles). Restauracja mieści się w nowym budynku, jadalnia jest na przestronnym tarasie. Bardzo przyjemnie było schować się przed słońcem i napić czegoś zimnego.

Po obiedzie ruszyliśmy w drogę powrotną, ale czekał nas jeszcze jeden przystanek – odwiedzenie wioski ludu Pa'o. Przespacerowaliśmy się pomiędzy kilkoma skleconymi z bambusa i drewna chatami. Khan wprowadzał nas na podwórka, wyjaśniał jak ludzie się tu żywią (na własny użytek mają krzaczki kawy, drzewa awokado, mango, truskawki), jak mieszkają, jakie mają zwyczaje. Wszędzie oczywiście mnóstwo jest czerwonych, tak dobrze już nam znanych plwocin. Opieraliśmy się trochę gdy padła propozycja wejścia do jednego z domów (za zgodą jego mieszkańców). Było to dla nas krępujące, bo nie chcielibyśmy by rodzina czuła się jak małpy w zoo, wokół których skaczą biali turyści z aparatami. Stwierdziliśmy jednak, że właśnie to, jak żyją tacy prawdziwi tubylcy interesuje nas najbardziej. Nie była to osada „na pokaz” typu jezioro Titicaca i pływające wioski, do których tubylcy, przebrawszy się w tradycyjne stroje, przychodzą co rano jak do zwyczajnej pracy – może kiedyś i ta wioska taka będzie jak Mjanmę najedzie więcej turystów, ale to jeszcze (i oby nigdy) nie ten etap.


Image

Image

Image

Image


Raz kozie śmierć, wchodzimy, inaczej byśmy żałowali. I było to bardzo interesujące doświadczenie. Chata ma część mieszkalną na piętrze i stoi na palach. Na poziomie gruntu, w osłonięciu od deszczu, jest miejsce na przechowywanie zapasów oraz na trzodę. Konstrukcja sprawia wrażenie dość nietrwałej i stojącej na słowo honoru, ale urządzona była jak zwyczajny dom (choć oczywiście bardzo skromnie). Spore wrażenie zrobiło na mnie pomieszczenie kuchenne, gdzie na środku znajdowało się palenisko z kociołkiem, od którego jeszcze buchało ciepło. Do tego chata nakryta była blachą… Żar, jaki zebrał się pod dachem był tak nieznośny, ze po kilku chwilach wewnątrz myślałam, że zemdleję. Poza kuchnią były małe pomieszczenia sypialniane i jedno większe, wspólne – salon (tam znajdował się posążek Buddy, przy którym Khan się chwilę pomodlił). W domu przyjęły nas trzy kobiety, mężczyzn w tej chwili nie było w wiosce. Seniorka rodu, około czterdziestoletnia kobieta (na oko, czasem bardzo trudno jest ocenić wiek) karmiąca niemowlę i dziewczyna. Z początku odnieśliśmy wrażenie, że seniorka nie jest najszczęśliwsza z powodu naszej obecności i było nam naprawdę głupio z tego powodu, wewnątrz nie robiliśmy absolutnie żadnych zdjęć. Potem przemówiła do nas karmiąca czterdziestolatka, a Khan tłumaczył jej słowa. Ona i młoda dziewczyna zdecydowanie bardziej otwarte były na wizytę. Cieszyła się, że może zamienić z nami kilka słów i zapraszała ponownie. Seniorka powiedziała, żebyśmy wrócili dopiero wtedy, gdy wychodząc w podzięce za gościnność przekazałam na jej ręce banknot. Co się dziwić… Z mieszanymi uczuciami opuściliśmy wioskę i ruszyliśmy w drogę powrotną, szczęśliwi jednak, że zobaczyliśmy jak naprawdę żyje się tu na wsi. Khan wyjaśnił nam jeszcze kilka zwyczajów, m.in. jak przebiegają pierwsze randki. Otóż młodzieniec zainteresowany niewiastą musi odwiedzić ją w jej domu pod obecność jej rodziców. Rozmawia najpierw z nimi. Potem rodzice mogę pozwolić na to, by młodzieniec porozmawiał z ich córką. O niczym jednak nie mówi się wprost. Nie padną słowa „podobasz mi się” czy „daruj sobie, nie jesteś w moim typie”. Dziewczyna, by nie urazić adoratora, jeśli nie jest nim w ogóle zainteresowana oznajmia po prostu, że jest zmęczona, albo że cos ją boli. No i wtedy wszystko jest jasne ;) .


Image
Fot. @almukantarant


Kierowca w dalszej drodze powiedział nam, że jeśli będziemy mijać miejsce, gdzie chcielibyśmy się zatrzymać, to żebyśmy go poinformowali. Tak też zrobiliśmy, gdy przejeżdżaliśmy obok pól ryzowych, na których zobaczyliśmy pracującą kobietę. Był to całkiem malowniczy widok. Potem był już nieco mniej malowniczy widok, ale zatrzymaliśmy się by chwilę pooglądać mecz piłki nożnej na – uwaga! – stadionie, na który zeszła się chyba cała okolica.


Image

Image

Image


Im dłużej jechaliśmy, tym cięższe były nasze powieki, ale zarazem i kierowca był bardziej rozmowny. Khana odwieźliśmy do Taunggyi. Kierowca natomiast, gdy nie wiedziałam już jak mam walczyć z sennością, wypalił ni z gruchy ni z pietruchy, że jestem podobna do Angeliny Jolie. Tak szczerze się uśmiałam, że wreszcie się rozbudziłam. Potwierdza się to, co słyszałam (nieeee, bynajmniej nie to, że jestem podobna) – dla nas Azjaci są do siebie bardzo podobni i czasem (dyplomacja) trudno ich rozróżnić (właśnie przypomniało mi się jak niegdyś pilotowałam grupę Filipińczyków i rozpierzchli się pośród grupy Japończyków – za Chiny nie wiedziałam którzy są „moi”, choć spędziłam z nimi już dobę). No więc tak samo dla Azjatów my jesteśmy do siebie podobni i trudni do rozróżnienia :D . Miałam na to najlepszy dowód.

Jutro – tak wyczekiwany – rejs po jeziorze Inle!


Informacje praktyczne – wydatki
Wjazd do regionu Nyuangshwe – 13500MMK
Nanda Wunn Hotel ze śniadaniem – 15,5USD/pokój/noc
Dodatkowe śniadanie w hotelu – 2000MMK
Wycieczka do Kakku – transport taksówką – 25000MMK/całość
Wstęp do Kakku + usługa przewodnika – 7700MMK/osoba
Obiad w Kakku – 3500MMK

C.d.n.
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
almukantarant uważa post za pomocny.
 
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 26 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2  Następna

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 4 gości


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group