| Forum strony Fly4free.pl https://www.fly4free.pl/forum/ | |
| “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja ldquo-dogorynogami-rdquo-czyli-miesiac-w-nowej-zelandii-relacja,217,64233 | Strona 1 z 1 |
| Autor: | lagor [ 31 Sty 2015 17:58 ] |
| Temat postu: | “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
Jest już na forum kilka bardzo fajnych relacji z tego pięknego kraju, niemniej postanowiłem zamieścić następną, bo miejsce to bardzo urzekające, a i myślę, że moja “opowieść” przyniesie trochę informacji, których tu jeszcze nie ma Początki Pomysł na wyjazd do Nowej Zelandii pojawił się pod koniec stycznia 2014 roku, rzucony przez znajomych, szybko zaczął się krystalizować i już w marcu 2014 nasza czteroosobowa grupa stała się posiadaczami biletów na trasie: Dublin - Dubai - Melbourne - Auckland - Melbourne - Dubai - Dublin nabytych w niezłej cenie około 2400zł/1os dzięki info z fly4free i szczodrości brazylijskiej expedii: http://www.fly4free.pl/hit-tanie-loty-d ... t-page-16/ Wylot miał odbyć się 10 grudnia 2014 a lot powrotny 12 stycznia 2015. Jako że jesteśmy z Wrocławia w kwestii dolotów do/z Dublina jakiś miesiąc później, pomogło nam AFT umożliwiając zakup biletów Lufthansy WRO-FRA-DUB-FRA-WRO za około 550zł/1os. Oczywiście można było taniej korzystając z Ryanair, ale ze względu na bagaż nadawany i fakt, że Ryanair nie lata z Wrocławia w dokładnie te dni, w które potrzebowaliśmy, wybraliśmy Lufthansę. Słuszność tego wyboru potwierdziła dodatkowo waga lotniskowa na stanowisku odprawy we Wrocławiu, która pokazała mojej walizce prawie 25kg a pani z handlingu przyjęła ją bez mrugnięcia okiem Okres świąteczny wybraliśmy na tę podróż z pełną premedytacją - jest to w zasadzie najlepszy czas (przynajmniej dla nas) żeby otrzymać urlop takiej długości. Z drugiej strony jest też absolutny szczyt sezonu w NZ, ale nie mieliśmy zanadto wyboru... W międzyczasie dokupiliśmy jeszcze dwa loty po Nowej Zelandii, które spinały nasz plan podróży w całość, obydwa kupione w Air New Zealand w cenie około 270zł/1os/1bilet (razem z bagażem rejestrowym) na trasach Wellington - Queenstown i Nelson - Auckland. Czas od zakupu biletów do momentu podróży poświeciliśmy na dość szczegółowe jej planowanie: rezerwowaliśmy, kupowaliśmy i nie mogliśmy się doczekać wyjazdu. Ostatecznie nasz plan zakłada następujące główne atrakcje/miejsca: • Hot Water Beach • Hobbiton • Rotoura • Waitomo Caves • Tongariro Northern Circuit • Whanganui journey • Queenstown • Milford Track • Franz Jozef Glasier i Fox Glaisier • Abel Tasman Coast Track Start W końcu nadszedł 9. grudnia i ruszyliśmy z Wrocławia w kierunku Dublina gdzie po noclegu w przylotniskowym hotelu (Bewley's Hotel Dublin Airport, niecałe 100zł/1pokój dwuosobowy, dzięki travelpony), następnego dnia w okolicy południa liniami Emirates startujemy w kierunku kraju długiej białej chmury. Tutaj anegdotka: gdy podchodzimy do odprawy w Dublinie przygląda nam się jeden z agentów handlingowych, po chwili zagaduje po polsku w stylu: “brazylijska expedia? ładnie popłynęli, co? bawcie się dobrze i udanych wakacji…” Potwierdzamy ze śmiechem i odbieramy karty pokładowe. Pozdrawiam w tym miejscu sympatycznego rodaka... Podróż mija nam bez większych problemów, przy komfortowej obsłudze Emirates, po locie i przesiadkach w Dubaiu, Kuala Lumpur (tzw. stop techniczny) i Melbourne, co łącznie trwało około 36 godzin, 12. grudnia po godzinie 13 docieramy do Auckland. Parę słów o kontroli na lotnisku: Jak wiadomo władze Nowej Zelandii bardzo poważnie podchodzą do wwożenia różnych rzeczy na jej terytorium. W samolocie lub na lotnisku trzeba wypełnić dokument, na którym deklarujemy czy wwozimy przykładowo: żywność, produkty pochodzenia zwierzęcego, sprzęt trekkingowy, a także lekarstwa itp. Podchodzimy do sprawy równie poważnie (mam w głowie informacje z forum o tym jak ktoś zapomniał o jabłku w bagażu, nie zgłosił go i dostał 400NZD mandatu) - zgodnie z prawdą zaznaczamy, że mamy sprzęt trekkingowy, jedzenie, lekarstwa. Spodziewamy się, że będą nas wypytywać, sprawdzać i tutaj nastąpiło coś co nas bardzo zaskoczyło. Otóż faktycznie sympatyczny pan podczas kontroli pyta nas szczegółowo o sprzęt trekkingowy - odpowiadamy, że mamy namiot, buty itp.; o jedzenie - odpowiadamy, że mamy słodycze i pieprz Niesamowite to jest, że bardziej ich interesują czyste buty trekkingowe niż nielegalna broń i narkotyki, które zadeklarowałem, że wwożę do NZ Jak nam później wytłumaczono: broń czy narkotyki mogą zabić kilka osób, ale jak przywieziesz na butach jakąś chorobę albo jakieś nasiona - to mogą one zrujnować całe środowisko Nowej Zelandii… Cóż… Pewnie coś w tym jest… Po tej rozmowie kierują nas na skaner, na którym mają jakieś wątpliwości dotyczące butów trekkingowych mojej żony, które musimy wyciągnąć z walizki i okazać - na szczęście ich czystość jest zadawalająca i na tym kończy się lotniskowa kontrola. Podsumowując raczej nie ma się czego obawiać ale trzeba wszystko skrupulatnie zadeklarować. W tym miejscu garść ogólnych Informacji: Waluta w Nowej Zelandii to dolar nowozelandzki (NZD) którego kurs oscyluje w okolicach 1NZD = 2,7-2,9 PLN Nie będę pisał jakoś bardziej szczegółowo o noclegach. Praktycznie wszystkie z nich (poza spaniem w namiocie i w chatach na szlakach, o czym napiszę później) rezerwowaliśmy w hostelach, motelach i holidayparkach poprzez booking.com, venere.com, aft itp. Cenowo oscylowały one zawsze w okolicy 110-130NZD łącznie za 4 osoby. Konfiguracje i warunki bywały przeróżne: od dużych apartamentów z dwoma sypialniami, kuchnią i łazienką, przez standardowe pokoje dwuosobowe, po megamałe czteroosobowe pokoiki z łóżkami piętrowymi ze wspólną łazienką. Część noclegów mieliśmy zarezerwowane już z Polski, część ogarnialiśmy na miejscu. Generalnie nie ma z tym większego problemu, no może poza Queenstown w okresie świątecznym gdzie booking.com pokazywał już w lipcu, że 96% miejsc noclegowych w tym czasie jest zarezerwowanych. Dodam jeszcze, że te ceny to raczej absolutne minimum za nocleg w NZ. Tańsze są oczywiście dormitoria i pola namiotowe. Baza noclegowa jest bardzo dobra, wszędzie jest też czysto, obsługa jest sympatyczna. Auckland Do naszego hotelu w centrum docieramy w okolicy godziny 15. Jesteśmy mocno wyczerpani podróżą, do tego jetlag nas dopada, ale oczywiście nie idziemy spać, bierzemy prysznic, ogarniamy się i ruszamy na przechadzkę po mieście. Kilka fotek z centrum: idą święta rowerowa choinka Dużo jednak nie wytrzymujemy, po obiedzie i piwie w okolicy 20 jesteśmy już jak czwórka zombie więc dopełzamy do hotelu i idziemy spać. Kolejnego dnia rano odbieramy auto (zarezerwowane jeszcze w Polsce na długo przed wyjazdem). Mazda Premacy w http://www.omegarentalcars.com na 12 dni z pełnym ubezpieczeniem kosztuje nas 800nzd. Nie jest to najtańsze auto ale potrzebujemy czegoś większego żeby zmieścić tam cały nasz dobytek a jest trochę tego... Czas płynie, robimy zakupy. Szukamy butli z gazem, dzięki której mamy jeść ciepłe posiłki w trakcie wycieczek poza cywilizacją - sprawa się trochę komplikuje, bo nie możemy znaleźć butli, która pasuje do naszego palnika, który przywieźliśmy z Polski. W końcu kupujemy nowy palnik i wyjeżdżamy z Auckland już jakoś po 13. Na ten dzień zaplanowaną mamy Hot Water Beach, do której dojeżdżamy już późniejszym popołudniem, ale do ciepłej wody udaje nam się dokopać … nie do końca o to chodziło, bo trzeba kopać bliżej fal… o tu: właśnie a woda jest naprawdę gorąca, jak się dłużej postoi to można się poparzyć Hobbiton Następnego dnia odwiedzamy Hobbiton czyli plan zdjeciowy gdzie nagrywane były sceny w wiosce Hobbitów w serii filmów “Władca Pierścieni” i “Hobbit”. Bilety wstępu kupujemy już w Polsce w cenie 75nzd/1os. Na miejscu jesteśmy trochę wczesniej, w kasie bez kłopotu zmieniają nam godzinę wejścia. Nie jesteśmy jakimiś wielkimi fanami tych filmów ale wycieczka jest bardzo sympatyczna. Mamy fajnego przewodnika, który dużo opowiada o miejscu i filmie, oprowadza po całości, a na końcu zaprasza wszystkich na piwo do tawerny Green Dragon W zasadzie cała wioska jest czymś co można chyba określić mianem atrapy, tzn. są tam elementy naturalne, ale dużo jest plastiku (np. liście na niektórych drzewach są plastikowe), a wszystkie chatki Hobbitów są bez wnętrza, bo sceny w środku nagrywano już w studio… Tego samego dnia ruszamy do Rotoury, po drodze mijamy wiele znaków drogowych z cyklu „ptasie ostrzeżenia”: albo: Rotourę czujemy już oczywiście z daleka (jest to miejsce w NZ o dużej aktywności geotermicznej, przy czym wyziewy siarki są równie mocno odczuwalne Docieramy dość wcześnie więc po zameldowaniu w hotelu podjeżdżamy do Kuirau Park czyli dużego parku w centrum miasta, w którym z każdego miejsca bucha i bulgocze Po spacerze, w informacji turystycznej, która znajduje się nieopodal, rezerwujemy na kolejny dzień dwie atrakcje: - Wai-O-Tapu Thermal Wonderland - 32,50nzd/1os - zwiedzanie wioski Maorysów - Whakarewarewa - 35nzd/1os Pierwsza atrakcja to park zjawisk geotermalnych, w którym nie tylko zaobserwowałem piękne zjawiska przyrody ale również przekonałem się że to, iż słońce mocno operuje w NZ to nie plotka i nawet na dwugodzinny spacerek trzeba nałożyć na każdy odsłonięty skrawek ciała warstwę kremu z filtrem co najmniej 30 Generalnie tę wycieczkę skończyłem w kolorze czerwonym… A wyglądała ona tak: Zaczęliśmy od gejzera, który jest codziennie rano uruchamiany za pomocą mydła przez pracowników parku: A następnie udaliśmy się oglądać pozostałe kolorowe cuda natury (które na forum zostały już nie raz uwiecznione więc tylko kilka zdjęć): Bardzo fajnym doświadczeniem okazała się również Whakarewarewa. Wioska, którą zwiedza się kiedy jej maoryscy mieszkańcy są w pracy. W dolnej części zdjęcia pełna nazwa wioski (dla wytrwałych): Były też występy grupy tanecznej i słynna Haka: Maorysi żyją tam od wieków wykorzystując energię geotermalną. Tutaj gotują: Tu się kąpią - ponoć ta woda leczy wszystko Mają też ogródek, w którym rośliny uprawiane na wulkanicznej glebie i do tego podgrzewane od spodu rosną niesamowicie szybko: Jest też oczywiście kościół katolicki (z drugiej strony wsi jest też protestancki): Cmentarz Zobaczyliśmy też erupcję dwóch gejzerów, które wybuchają naturalnie (bez mydła Po dniu pełnym geotermalno-maoryskich wrażeń udajemy się na obiad, (wykorzystując kupony otrzymane przy rezerwacji atrakcji w informacji turystycznej), do restauracji Capers gdzie jemy pyszne steki. A piszę o tym dlatego, że były to najlepsze steki w NZ jakich mieliśmy szansę próbować. Jeśli będziecie w Rotourze i lubicie wołowinę wstąpcie tam koniecznie. A dzięki wspomnianym już kuponom obniżamy rachunek niemal o połowę! Po południu kierujemy się w stronę Waitomo gdzie następnego dnia czeka nas jaskinowy rafting. Kilka fotek z drogi: Jaskinie w Waitomo słyną ze świecących robali (glow worms), które można podziwiać w trakcie specjalnie w tym celu organizowanych wycieczek łodzią. My jednak decydujemy się na trochę inną formę zwiedzania - w firmie Black Water Rafting (http://www.waitomo.com/Black-water-raft ... fting.aspx) wykupujemy wycieczkę o nazwie Black Abyss w cenie 231NZD/1os - podczas której mamy zjeżdżać na linie w głąb ziemi, podziwiać robale wpław, wspinać się na podziemnych wodospadach itd. itp. I wszystko to otrzymujemy w trakcie prawie 5-godzinnej przygody, którą prowadzą wyluzowani przewodnicy/opiekunowie czuwający nad naszym bezpieczeństwem i dobrą zabawą. Muszę przyznać że było to jedno z fajniejszych przeżyć w trakcie całego wyjazdu. Podziwianie świecących robaków, które wyglądają jak droga mleczna, spływając podziemną rzeką w lodowatej wodzie na dmuchanej oponie - bezcenne. CDN… | |
| Autor: | timu [ 31 Sty 2015 19:20 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
Zapowiada się bardzo ciekawie | |
| Autor: | gosiagosia [ 31 Sty 2015 19:27 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
Też nie widzę | |
| Autor: | lagor [ 31 Sty 2015 19:50 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
dzięki za dobre słowo i przepraszam za niedogodności juz powinno działać ustawienia prywatności googla pozostają dla mnie zagadką | |
| Autor: | timu [ 01 Lut 2015 05:29 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
Rewelacja! Czekam na Mordor ;D | |
| Autor: | lagor [ 03 Lut 2015 21:51 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
Witam w kolejnym odcinku i zapraszam do czytania Kolejne dni naszej podróży to przejście Tongariro Northern Circuit. Jest to jeden z dziewięciu nowozelandzkich great walks czyli najlepszych/najpiękniejszych szlaków turystycznych, które są chyba najbardziej popularnym produktem turystycznym Nowej Zelandii, a przynajmniej tak są kreowane. Są ludzie, którzy podróżują do NZ tylko po to, żeby „zaliczyć” je wszystkie. My w trakcie naszego pobytu „zrobimy” cztery z nich. Więcej informacji na ich temat znajdziecie tutaj: http://www.greatwalks.co.nz Co ważne dla każdego kto chce odbyć wycieczkę tymi szlakami w tzw. sezonie (między październikiem a kwietniem) nocleg na takim szlaku trzeba rezerwować (i opłacać) z wyprzedzeniem. Dostępne są dwie legalne formy takiego noclegu: namiot na wyznaczonym polu namiotowym lub chata. Rezerwacji takiego noclegu dokonamy na stronie Department of Conservation (agencji rządowej, która zajmuje się nowozelandzkim środowiskiem, a przede wszystkim szeroko rozumianą turystyką z nim związaną): https://booking.doc.govt.nz Jeśli więc wybierasz się do NZ tak jak my w szczycie sezonu i chcesz podróżować po great walks musisz zarezerwować miejsca noclegowe z wyprzedzeniem – i tutaj radzę pośpiech – system rezerwacyjny na dany sezon otwierany jest w czerwcu lub lipcu i na rezerwację niektórych szlaków możesz mieć kilkadziesiąt sekund. Tak było w naszym przypadku, kiedy usiadłem do komputera 5 minut po otwarciu systemu rezerwacyjnego na Milford Track - daty, które mieliśmy zaplanowane okazały się już zajęte, tak jak praktycznie cały okres grudnia i stycznia, jakimś cudem nagle pojawiły się 4 miejsca w okolicy Sylwestra i je szybko zarezerwowaliśmy. Co prawda Milford Track jest wyjątkowym przypadkiem co jeszcze później opiszę, pozostałe szlaki nie są tak oblegane, ale jeśli interesują cie konkretne daty warto się tematem zainteresować z wyprzedzeniem… Wracając do podróży… Żarty się skończyły… Zaczął się wulkan… A tak naprawdę wulkany, bo Tongariro Northern Circuit to szlak, który wiedzie pomiędzy kilkoma z nich: Tongariro, Ngauruhoe i Ruapehu. Żeby było ciekawiej wszystkie z nich są aktywne i bywają zaliczane do najbardziej aktywnych na naszej planecie… Przykładowo ostatnia erupcja Tongariro miała miejsce w 2012, na szczęście nikt podczas niej nie ucierpiał, nie była też jakoś mocno spektakularna… Niemniej dziwiło mnie trochę (i w sumie nadal dziwi), że tak dość beztrosko wpuszczani są tam turyści, bo przecież informacja przekazana podczas pogadanki w chacie, którą prowadzi zawsze ranger (opiekun szlaku/chaty), w stylu: „jak wybuchnie wulkan i zobaczycie zbliżającą się chmurę pyłu, to rzućcie plecaki i szybko uciekajcie w stronę przeciwną” nie jest gwarantem jakiegoś elementarnego bezpieczeństwa… Jednakowoż to jest Nowa Zelandia - kraj wolności, więc wszystko co robisz - robisz na własną odpowiedzialność… Szlak wygląda w ten sposób: ![]() A tak kształtuje się różnica wysokości: ![]() Tutaj jeszcze jedna ciekawostka – plenery z okolic wulkanu Tongariro wystąpiły we Władcy Pierścieni ilustrując widoczki Mordoru, a Mt Ngauruhoe zagrała Mt Doom. Krajobraz jest więc wyjątkowy… Nasz plan zakłada, że szlak robimy w cztery dni, śpimy w namiotach, mamy oczywiście zarezerwowane miejsca na polach namiotowych obok chat. No ale pogoda nie jest dla nas łaskawa, kiedy przybywamy do Tongariro National Park Visitor Centre w Whakapapa Village (początek i koniec szlaku) dowiadujemy się, że na górze dość mocno wieje i pada… Spotkane Czeszki, które właśnie wróciły ze szlaku mówią że wiatr składa namioty… Nie nastraja to optymistycznie przed zbliżającą się podróżą… Po krótkiej naradzie postanawiamy jednak nie poddawać się - na pierwsze 2 noce, kiedy pogoda ma być najgorsza, zmieniamy rezerwację z namiotów na chaty. Pracownik parku mówi, że mamy duże szczęście, że są miejsca w chatach (pewnie ludzie zrezygnowali z powodu pogody Ruszamy… Na początku odrobinę mylimy kierunki Pogoda nie jest zupełnie tragiczna, trochę siąpi, dość mocno wieje, ale to wszystko razem z chmurami też tworzy niezłą atmosferę Docieramy w końcu do pierwszej chaty - Mangatepopo Hut. Faktycznie oceniając warunki meteorologiczne noc w namiocie to nie byłoby to o czym wówczas marzyłem. Tym bardziej jestem pełen respektu dla rodziny z kilkuletnim dzieckiem, która radośnie biesiaduje w swoim namiocie obok chaty... Kilka słów o chatach: Są to miejsca przeznaczone dla turystów, wędrowców, myśliwych itp. w których mogą odpocząć, przyrządzić jedzenie i spędzić noc. Można by je porównać do czegoś takiego jak polskie schronisko górskie PTTK, z tym że piwa tam niestety nie kupimy. Następnego dnia czeka nas najtrudniejsza i najpiękniejsza część szlaku czyli Tongariro Alpine Crossing… Tzn. byłaby pewnie najpiękniejsza gdybyśmy cokolwiek widzieli… No właśnie... Na ten dzień przypada niestety najgorsza prognoza pogody… Co prawda powiedziano nam w chacie, że w części alpejskiej wiatr ma 90km/h ale nikt nam nie przekazał, że odradza się przejście Tongariro Alpine Crossing jeśli wieje powyżej 60-70km/h… Powiedzieli nam dopiero w kolejnej chacie… Tak więc idziemy nie wiedząc co nas czeka… Nie widać co prawda zbyt dużo… W zasadzie nie widać nic prócz mgły/chmury… Pada mocno i jeszcze mocniej wieje… Śmiać mi się z tego chce trochę ale co mnie zaskoczyło w trakcie całej naszej nowozelandzkiej podróży to obecność toalet w najbardziej dziwnych i niedostępnych miejscach, często w zupełnej głuszy… Zawsze czystych, prawie zawsze wyposażonych w papier toaletowy… Tutaj toalety przed podejściem na część alpejską szlaku (przecież oni muszą to helikopterem serwisować… niesamowite… Niestety nie mam żadnego zdjęcia z Tongariro Alpine Crossing, bo o wyciągnięciu komórki, która jest wodoodporna i którą robiłem zdjęcia jak padało, nawet nie myślałem… Skupiałem się raczej na tym, żeby mnie i moich współtowarzyszy z grani nie zdmuchnęło… No cóż, była to dość ekstremalna przygoda. Muszę przyznać, że były momenty kiedy czułem mocne obawy czy przetrwamy w jednym kawałku… Po około 1-2 godzinach zmagań z wiatrem i deszczem (trudno mi dziś dokładnie określić ile to trwało) pokonaliśmy w końcu tę najgorszą część… Zeszliśmy trochę niżej gdzie już tak nie wieje i nie pada… Jesteśmy całkowicie przemoczeni… Jak się później okazuje pokrowce przeciwdeszczowe na plecaki nie dały rady i część rzeczy w plecakach w tym śpiwory też są mokre… Zmarznięci po jakichś kolejnych dwóch godzinach dochodzimy w końcu do Oturere Hut… Ranger skwitował nas później, że jesteśmy po prostu szaleni, że to przeszliśmy przy takim wietrze… W chacie suszymy ubrania i śpiwory ale nie buty, bo ranger bardzo rygorystycznie podchodzi do zakazu wnoszenia butów do chaty (taka zasada obowiązuje we wszystkich chatach DoC) i mimo, że nie jesteśmy jedynymi z mokrym obuwiem nasze buty pozostają opite wodą do następnego dnia… Na kolejny dzionek prognoza pogody jest lepsza… W zasadzie jest bardzo dobra więc chcemy cofnąć się zostawiając plecaki w chacie, żeby zobaczyć to co poprzedniego dnia przesłaniała mgła. Jednakże znów mamy pecha, rano dowiadujemy się, że pogoda poprawia się tylko trochę, co prawda już nie wieje i nie pada, ale na górze cały czas jest mgła, a prognoza na popołudnie i wieczór zakłada znów deszcz… Jesteśmy trochę zdezorientowani i nie wiemy za bardzo co ze sobą zrobić… Po dyskusji decydujemy się zmienić rezerwację ostatniego noclegu z namiotu na chatę (nie chce nam się spać w deszczu w przemoczonych rzeczach), zakładamy wciąż mokre buty i bez plecków postanawiamy wrócić odrobinę. Jak widać z pogodą nie jest tak źle… ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ale na górze, gdzie widoki mają być spektakularne, jest już „trochę” gorzej… ![]() Jakimś cudem dojrzałem Emerald Lakes: ![]() Po kilku godzinach wracamy do chaty ![]() zabieramy plecaki i ruszamy dalej. ![]() ![]() ![]() ![]() Krajobraz się zmienia z minuty na minutę… ![]() Do kolejnej chaty (Waihohonu Hut) docieramy bez większych przygód, przy pięknej pogodzie. ![]() Jak się okazało prognoza się nie sprawdziła i zarówno w dzień, jak i noc była dobra pogodna. Następny dzień również przebiega spokojnie przy niezłych widokach. ![]() ![]() ![]() ![]() Docieramy do Whakapapa Village piętnaście minut przed deszczem Jesteśmy trochę rozczarowani, że nie zobaczyliśmy tego co najlepsze, no ale tak to w górach bywa… Przynajmniej mamy powód żeby wrócić CDN… | |
| Autor: | lagor [ 06 Lut 2015 19:26 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
Kia ora Po zakończeniu Tongariro Northern Circuit ruszamy do pobliskiej miejscowości Ohakune gdzie już następnego dnia mamy rozpocząć kolejny great walk - czterodniowy spływ rzeką Whanganui. Gwoli wyjaśnienia: nie robimy tego szlaku w całości – pełen great walk trwa zazwyczaj 5 dni, bo zaczyna się go trochę wcześniej w górze rzeki. Jako że ta pierwsza część uważana jest za dość monotonną i bardzo często jest pomijana my również się na to decydujemy – tak więc rozpoczynamy naszą podróż w Ohinepane (zamiast w Taumarunui). A tak wygląda pełna mapa great walk Whanganui journey: ![]() Oczywiście żeby odbyć spływ potrzebujemy środka transportu, którym są kanu. Jak za chwilę zobaczycie na zdjęciach od powszechnie w Polsce znanych kajaków różnią się tym, że są trochę szersze i do wiosłowania używa się pojedynczego wiosła. W okolicy jest wiele firm, które zajmuje się ich wynajmem, ceny są wszędzie bardzo podobne. My za czterodniowe wynajęcie kanu razem z osprzętem (wiosła, kamizelki, beczki na sprzęt, dowóz na miejsce startu i odbiór z miejsca zakończenia spływu) płacimy 195nzd/1os w firmie Canoe Safaris (http://www.canoesafaris.co.nz), którą spokojnie możemy polecić. W bazie tej firmy mamy też nocleg (dodatkowo płatny). Ogarniamy się szybko i sprawnie po czterodniowych zmaganiach z wulkanem i już następnego dnia wcześnie rano kierowca zawozi nas na miejsce startu. Jesteśmy odrobinę skonsternowani, bo rano w bazie panuje spory ruch i chyba wszyscy wybierają się w podróż z przewodnikiem. Tylko my jesteśmy sami… No i sobie płyniemy… Krajobraz nie zmienia się jakoś mocno w trakcie czterech dni, więc nie będę ich po kolei opisywał. Pogoda jest piękna i jej prognoza równie optymistyczna. Bystrzyny okazują się być fajnym urozmaiceniem, niemniej nie ma ich jakoś bardzo dużo… Przy czym udaje nam się nie wywrócić w nich ani razu Jest pięknie… W mojej opinii bardzo fajne było to doświadczenie - choć część naszej wycieczki uważała, że dość monotonne – mi w każdym razie taki leniwy tryb spędzania czasu na wodzie bardzo odpowiadał. Bo wiosłować wcale nie trzeba było dużo (w końcu płyniemy z nurtem), słońce świeci, piękna przyroda dookoła… Nocujemy w namiotach na kempingach (zarezerwowanych z wyprzedzeniem na stronie Department of Conservation). Pierwsze dwie noce spędzamy prawie sami na malutkich polach namiotowych bez chat, gdzie oczywiście jest woda, ubikacje i miejsce do przygotowywania jedzenia (butlę turystyczną z gazem mamy ze sobą). Tak to wygląda: kawa w kajaku w własnym gazie Po drodze odwiedzamy jeszcze Bridge to Nowhere czyli most w środku dżungli, który powstał po I wojnie światowej mając umożliwić jej weteranom swobodne osiedlanie się w tym rejonie. Niestety najpierw wybudowano most, a porządnej drogi już nie; zainteresowanie osadnictwem też nie było największe i z biegiem czasu z tych wielkich planów osadniczych został tylko ten most, który faktycznie prowadzi donikąd – po prostu spory most w środku dżungli, do którego dojść można wąską ścieżką… Więc sprytni Kiwi zrobili z niego atrakcję turystyczną Na ostatnim polu namiotowym (Tieke) jest też chata i oczywiście ranger, który przedstawia nam się jako główny negocjator plemion maoryskich z tamtego rejonu z rządem NZ i królową Wielkiej Brytanii, a rokowania te dotyczą odszkodowań dla Maorysów za użytkowanie ich ziemi. Ranger urządził nam dość długą i zawiłą pogadankę na ten temat. Wynikało z niej generalnie, że żądania maoryskie dotyczą równowartości pieniężnej wszystkich wydobytych od XIX wieku w tym regionie surowców naturalnych wraz z odsetkami… Jak się później dowiedzieliśmy to dość radykalne podejście, którego ponoć większość Maorysów nie podziela… I na koniec ważna kwestia praktyczna: na rzece po raz pierwszy spotykamy się z tamtejszym gatunkiem muszki – sandfly – czymś w rodzaju naszej polskiej meszki – której ugryzienia swędzą długo i niemiłosiernie. Na nasze nieszczęście zapominam zabrać z walizki repelentu i czwartego dnia spływu nasze nogi (bo one były głównym przedmiotem ich zainteresowania) wyglądają tragicznie i tak samo swędzą. Te małe potwory będą już towarzyszyć nam do końca podróży – mają ponoć w Nowej Zelandii takie powiedzenie, że dla równowagi bóg w każdym pięknym miejscu w NZ umieścił sandflies… Coś w tym jest… W każdym razie nie powtarzajcie mojego błędu i noście w NZ repelent zawsze przy sobie Po czterech dniach, 24. grudnia, czyli w wigilie Bożego Narodzenia, zostajemy odebrani o umówionej porze z Pipiriki i odwiezieni do Ohakune. Tutaj w ramach kolacji wigilijnej raczymy się przepyszną indyjską kuchnią i następnego dnia rano jedziemy do Wellington by odbyć lot na wyspę południową, do Queenstown. CDN… | |
| Autor: | gosiagosia [ 06 Lut 2015 22:16 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
Piękne zdjęcia ( wyjąwszy ostatnie | |
| Autor: | lagor [ 06 Lut 2015 22:51 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
dzięki Myślę że ten przewodnik był tak naprawdę bardziej opiekunem, tzn. czuwał nad nimi, żeby się w bystrzynach nie powywracali, dbał o ich bezpieczeństwo itp. Myślę, że mógł być też pomocny, bo na pewno znał rzekę i mógł powiedzieć że np. tu jest fajne miejsce do kąpieli, a tam jest jakiś schowany wodospad itd. Ale spokojnie, jak pokazuje nasz przykład i wielu innych ludzi, których spotykaliśmy po drodze (włączając starsze Panie koło sześćdziesiątki, które sobie żwawo na kajaczkach poczynały), można tę rzeką przepłynąć samodzielnie bez żadnej opieki, jak już minie pierwsza godzina i pierwsza bystrzyna to wiesz o co chodzi i bez problemu dajesz radę | |
| Autor: | lagor [ 16 Lut 2015 23:09 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
Witam wszystkich ponownie i zapraszam do lektury – czas zacząć opowieść o południowej wyspie Jak już zostało wspomniane do Queenstown docieramy z lotniska w Wellington, które zapewnia nam scenografię rodem z Władcy Pierścieni Przelot mija nam spokojnie, za oknami ładne widoczki: W Queenstown spotykamy się z koleżanką naszych znajomych (a teraz już wspólną) – rodowitą Nowozelandką, która specjalnie na to spotkanie wybrała się z Australii i która ma z nami spędzić te kilka dni zanim ruszymy na podbój Fiordlandu. Queenstown mogę porównać do naszego Zakopanego – bo jest to iście turystyczna miejscowość, która w okresie grudnia i stycznia przeżywa oblężenie turystów. Jak już gdzieś wspomniałem już w lipcu jest problem, żeby znaleźć jakiś w miarę sensowny, w stosunku jakość do ceny, nocleg. My też mamy średnie szczęście i lądujemy w pokoju wielkości łóżka gdzie mamy problem aby rozłożyć obie walizki… Jednakże warunki w hostelu rekompensują nam widoki, które nawet w samym mieście są niesamowite: Oraz restauracja, gdzie mamy zjeść świąteczną kolację. mniam A kolejne dni mijają nam na kwestiach praktycznych typu: pranie, zakupy itp. bo zaplanowaliśmy tę "przerwę" w Queenstown, żeby z jednej strony trochę odpocząć po trudach wulkanu i spływu ale przede wszystkim przygotować się na kolejne wojaże. Trochę też plażujemy… w miłej atmosferze… a także spacerujemy, podziwiając piękny park miejski z niesamowitym ogrodem… …który jest jednocześnie jednym wielkim polem do gry, która się nazywa chyba "freezby-golf"… a która polega na trafieniu freezby do takich koszy z wyznaczonych miejsc Miasteczko oferuje też niezłe punkty widokowe Wybieramy się również na całodniową wycieczkę rowerową, podczas której zaliczamy część Queenstown Trail (http://queenstowntrail.co.nz/maps-and-rides/trail-maps/). Naprawdę świetnie utrzymany szlak rowerowy oferujący wiele różnych poziomów trudności i przede wszystkim mega widoki Trafia nam się przepiękna pogoda i praktycznie do zmierzchu pedałujemy. Widoki zapierają dech Trafiamy zupełnie przypadkiem na osiedle domków jednorodzinnych, które w otoczeniu gór wygląda bajecznie i które oferuje nam zabawę na torze deskorolkowo-rowerowym Wybieramy się też na rafting po Shotover River (zarezerwowany już w Polsce w cenie 199nzd/1os w firmie http://www.queenstownrafting.co.nz), który okazuje się bardzo fajny. Mamy już za sobą doświadczenia raftingowe w Turcji, Chorwacji i Czarnogórze i muszę powiedzieć, iż to nowozelandzkie było najbardziej ekstremalne, ale też warto dodać, że bardzo krótkie (spływ trwał chyba niecałe 2 godziny). Podsumowując polecam wszystkim, którzy lubią takie zabawy Nie mam niestety żadnego zdjęcia, bo ich cena tutaj była zupełnie absurdalna, a własnego sprzętu nie bardzo było jak zabrać. Niemniej Internet na pewno dostarczy wielu informacji zainteresowanym I tak dość leniwie mija nam czas do 29 grudnia 2014 kiedy rozpoczynamy Milford Track – jak mówi reklama: "The finest walk in the world". Reklama oczywiście nie dodaje, że poza tym że szlak jest „the finest” jest też „the most expensive” Bo ze szlakiem tym, który oczywiście należy do great walks, związane są (przynajmniej w sezonie) bardzo szczególne zasady, które bardzo ściśle są przestrzegane, co determinuje w pewien sposób wzrost kosztów, a mianowicie: - wycieczka tym szlakiem musi być czterodniowa; - czekają Cię więc trzy noclegi, które musisz wykupić w trzech chatach na szlaku: Clinton Hut, Mintaro Hut, Dumpling Hut i musisz je zaliczyć właśnie w tej kolejności; - oznacza to jednocześnie, że musisz zacząć szlak w Glade Wharf i skończyć w Sandfly Point – do obydwu tych miejsc musisz podróżować łodzią; - nigdzie na szlaku nie wolno nocować w namiocie; - na szlak może wejście codziennie tylko 40 niezależnych turystów (dodatkowo na szlak wchodzą grupy zorganizowane pod przewodnictwem licencjonowanych firm). Z jednej strony te ścisłe zasady argumentowane są dbałością o środowisko naturalne - co na pewno jest faktem. Z drugiej jednak strony nie przeszkadza to Nowozelandczykom nieźle na tym wszystkim zarobić Dla zobrazowania sytuacji mapki: ![]() ![]() Jesteśmy w Queenstown więc jakoś musimy się dostać na szlak a konkretnie na przystań Te Anau Downs, z której odpływa łódź do Glade Wharf – wiedząc, że zaczyna on się i kończy w zupełnie dwóch różnych miejscach rezygnujemy z wynajmu auta (bo nawet jak je zostawimy w miejscu startu to i tak musielibyśmy wziąć autobus, żeby dotrzeć do samochodu jak skończymy) na rzecz autobusu – połączenie z miejscowością Te Anau znajdujemy i rezerwujemy na stronie intercity.co.nz w cenie 28NZD/1os. No ale z Te Anau do Te Anau Downs jest kolejnych kilkadziesiąt kilometrów i nie bardzo można znaleźć inne połączenie poza tym oferowanym przez system rezerwacyjny DoC, które jest bardzo drogie, bo kosztuje 25nzd/1os. Kolejny wydatek to łódź z Te Anau Downs do Glade Wharf – i tu nie ma alternatywy – płacimy 81nzd/1os w systemie DoC Następny koszt to noclegi – 3 chaty to kwota 162nzd/1os No i powrót czyli po pierwsze łódź z Sandfly Point to Milford Sound – 45,70nzd/1os za 20-minutową podróż łodzią i po drugie – w naszym przypadku – podróż z Milford Sound do Queenstown, którą udało mi się kupić na intercity.co.nz za 47nzd/1os zamiast 90nzd/1os oferowanych przez stronę DoC. Podsumowując: tanio nie jest, choć jak się dowiadujemy z przewodnika to jest to wersja niedroga dla backpacersów, bo poza tym istnieje opcja „zrobienia” tego szlaku z profesjonalną firmą, która poza transportem i noclegiem, zaoferuje nam ciepłe posiłki i napoje na trasie, a także czystą pościel i ciepły prysznic za bagatela 2000nzd/1os... Logistyka mimo, że z pozoru wygląda na skomplikowaną wcale taka nie jest, najważniejsze to zrobić rezerwację na ten szlak – co jak już pisałem – w sezonie wcale takie łatwe nie jest, bo miejsca wyprzedają się w całości zaraz po otwarciu możliwości rezerwacji. No ale nam się udało i tę rezerwację mieliśmy już od lipca 2014 zabezpieczoną. Z samego rana 29. grudnia ruszamy więc autobusem w kierunku Te Anau, gdzie w Fiordland National Park Visitor Centre odbieramy bilety na wszystkie kolejne transporty i noclegi, no i dostajemy prognozę pogody, która delikatnie rzecz ujmując znów nie jest zbyt optymistyczna… W tym miejscu napiszę tylko, że nie potraktowałem do końca poważnie stwierdzenia „będziecie brodzić po kolana w wodzie”… Tak mi się wydawało chyba wtedy, że to żarcik taki… Cóż… o tym czy faktycznie było zabawnie dowiecie się w następnym odcinku… CDN… | |
| Autor: | lagor [ 17 Lut 2015 09:58 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
Muszę wprowadzić małą korektę do opowieści, bo właśnie zauważyłem że w tym roku rezerwacje great walks na sezon 2015/2016 rozpoczynają się już w lutym 2015. Jeśli więc jesteście zainteresowani lada dzień możecie zacząć rezerwować na https://booking.doc.govt.nz/ Załącznik: 10863776_919569374742238_6343576130231266593_o-001.jpg [ 57.99 KiB | Obejrzany 25049 razy ] | |
| Autor: | lagor [ 15 Mar 2015 20:28 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
czas na kolejny odcinek (i w tym miejscu przepraszam za opóźnienie - jeśli ktoś czyta i czeka oczywiście …Przygotowując się do wyjazdu do NZ spotkałem się na jakimś forum z pytaniem naiwnego turysty, które brzmiało mniej-więcej: „wyjeżdżam do NZ w styczniu, zastanawiam się czy będzie padało?” – odpowiedź była rozbrajająca: „wyjeżdżając do NZ nie powinieneś pytać czy będzie padał deszcz – tylko kiedy będzie padał i jak mocno…” Otóż taka jest brutalna prawda o NZ – pogoda jest bardzo zmienna i zasadniczo jest bardzo deszczowo o dowolnej porze roku – tzn. szanse że trafisz na deszcz są zawsze dużo większe niż te, że na niego nie trafisz... Wracając do naszej podróży, mamy zacząć Milford Track, który jest częścią Parku Narodowego Fiordland. Gdybyście mieli jakieś wątpliwości, który z regionów NZ jest najbardziej deszczowy to rozwieje je piwo Speight's ze swoimi mądrościami pod kapslami… Więc ruszamy: najpierw wcześnie rano z Queenstown do Te Anau, tutaj przesiadka w autobus do Te Anau Downs… (tak się prezentuje przystań …następnie jakieś półtorej godziny promem… i docieramy do Glade Wharf – początek szlaku. Po wysiadce obowiązkowa dezynfekcja butów (żeby nie przynieść jakichś chorób itp. do unikalnego ekosystemu Pierwszy dzień na Milford Track nie jest jakoś bardzo wymagający, bo chata, do której trzeba dotrzeć znajduję się jakąś godzinę drogi od przystani. Pogoda jest niezła – jest pochmurno ale nie pada, tzn. zaczyna padać dopiero jak wchodzimy do chaty więc udaje nam się nie zmoknąć A zanim tam docieramy trochę widoczków jednak mijamy No tak, ale jak już zaczęło padać jak weszliśmy do Clinton Hut tak padało przez całe popołudnie, wieczór, noc i poranek – zmienia się tylko intensywność tego deszczu – w nocy budzi nas burza i gromy… a to wnętrze naszej sypialni Ranger uprzedzał nas wieczorem, że rano szlak może być zamknięty i tak też było niestety… Rano poinformował nas, że na szlaku jest metr wody i że musimy czekać… I tak czekaliśmy sobie do jakiejś godziny 10… aż w końcu stwierdził, że woda trochę opadła i że on nas podprowadzi kawałek i pójdziemy całą grupą… No więc idziemy, cały czas pada… ![]() Wiecie jak się idzie w czterdziestoosobowej grupie? Generalnie wolno i do tego cały czas robimy przystanki i żeby poczekać na tych najwolniejszych i cały czas nasiąkamy wodą… Oczywiście mamy niezły sprzęt wodoodporny, odzież z membraną i różne inne cuda ale to wszystko też w końcu zaczyna przemakać… No i tak idziemy chyba ze dwie godziny i się zastanawiamy trochę po co my tą grupą idziemy i po co nas ten ranger koniecznie chce podprowadzić skoro po drodze nic jakoś szczególnie niebezpiecznego nie spotykamy… (chociaż… i tylko mokniemy bardziej niż byśmy poszli sami… Aż dochodzimy do tego miejsca: ![]() Gdzie ranger informuje nas żebyśmy trzymali się środka tej zalanej wodą ścieżki i że ona jest tylko zalana przez około kilkaset metrów i woda ma tylko pół metra głębokości no i że my mamy iść właśnie tędy i on nam życzy powodzenia… No cóż… no to poszliśmy… ![]() wierzcie lub nie ale przed wejściem widziałem jak długie czarne węgorze (albo coś co je przypomina) śmigają w tej wodzie przed nami… po dwóch krokach, buty były pełne wody… i tak sobie szliśmy pokonując zalany szlak, najpierw przez jakieś 200-300 metrów i później jeszcze kilka razy… Czy pisałem już że cały czas pada? Pewnie tak, więc przepraszam że się powtarzam, ale cały czas faktycznie pada, więc jesteśmy już dosyć mokrzy, zmarznięci, butów nie mamy przemoczonych one są po prostu pełne wody… Widoki za to są bezcenne bo te opady powodują totalną kumulację wodospadów schodzących ze szczytów… No i idziemy dalej… …i dochodzimy do zbocza, na którym mały zapewne wcześniej strumyczek, przez który wcześniej dawało się przeskoczyć na kamyczkach, zamienił się w rwący potok, który skutecznie blokuje możliwość dalszej podróży… Po drugiej stronie stoi dwóch facetów (jak się później okazało ranger z kolejnej chaty i facet z firmy, która obsługuje grupy zorganizowane), którzy krzyczą, żeby absolutnie nie próbować przechodzić, że oni wzywają helikopter, który przyleci tutaj za pół godziny z mostem… No dobra… to czekamy na helikopter z mostem… teraz brzmi to jeszcze bardziej absurdalnie niż wtedy… Ciągle pada jak cholera, zimno i w ogóle mało przyjemnie… Czekamy i czekamy chyba z godzinę… jesteśmy już dość zdesperowani i nawet chcemy podjąć próbę przejścia przez ten rwący potok ale dziewczyny odmawiają współpracy… W końcu pojawia się ten helikopter z mostem… (trochę wiało od niego, o deszczu już chyba wspomniałem, więc zdjęcia takie sobie wyszły…) Uff… jest most… tak się prezentuje w całej swojej krasie Idziemy więc dalej, no i po ponad godzinie marszu docieramy w końcu do Mintaro Hut. Nikt z nas nie ma na sobie niczego co pozostałoby suche po tym dniu… Nie wiem czy ktokolwiek z tej czterdziestoosobowej grupy posiadał taką rzecz Długo ten dzień będę pamiętał w każdym razie… Nawiasem pisząc to był Sylwester 2014 roku więc po posiłku, wypiciu dwóch kolejek tequili, jak tylko o 22.00 zgasły światła w chacie poszliśmy spać… Kolejny dzień, Nowy Rok 2015, przynosi nam trochę więcej szczęścia i co za tym idzie słońca. Choć założenie mokrych trekkingowych butów o poranku z perspektywą pozostania w nich przez cały dzień i przejścia kilkunastu kilometrów po górach typu alpejskiego jest uczuciem bezcennym, to i tak nastroje są bardzo optymistyczne. No bo co by dużo pisać – jest pięknie: Po drodze spotykamy papugi kaka, które słyną z porywania turystom różnych rzeczy, począwszy od butów, a na jedzeniu kończąc. Dlatego buty pozostawione na zewnątrz chaty trzeba związywać (bo papuga nie podniesie dwóch a jednego by mogła), a kurtki i inne rzeczy wieszać (bo papugi interesują się rzeczami leżącymi a nie wiszącymi). Dzień ten obfituje w widoki różnego typu: góry, las deszczowy, wodospady… Oglądamy też Sutherland Falls – najwyższy wodospad w Nowej Zelandii (580 metrów) choć w rzeczywistości robi dużo większe wrażenie niż na zdjęciu I tak mija ten dzień, bogaty w piękne widoki – po południu docieramy do Dumpling Hut gdzie czeka nas ostatni nocleg na szlaku… Kolejnego dnia wyruszamy już o 7 rano, bo musimy dotrzeć na 14 do Sandfly Point, z którego odpływa prom… Żeby tradycji stało się zadość oczywiście leje, idziemy niespełna 20 kilometrów w deszczu, zrobiłem więc niewiele zdjęć… No i, po raz kolejny zupełnie mokrzy, docieramy na czas na prom, którym dopływamy do Milford Sound, gdzie kończymy naszą czterodniową, mokrą przygodę z Fiordlandem i stąd już bezpośrednim autobusem uderzamy do Queenstown… CDN… | |
| Autor: | silazak [ 15 Mar 2015 23:38 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
Ta papuga to nie przypadkiem Kea? | |
| Autor: | lagor [ 16 Mar 2015 00:16 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
nie http://pl.wikipedia.org/wiki/Nestor_kaka | |
| Autor: | lagor [ 19 Mar 2015 10:49 ] |
| Temat postu: | Re: “dogórynogami” czyli miesiąc w Nowej Zelandii - relacja |
dla zainteresowanych Milford Track wklejam fajny artykuł, który dziś znalazłem: http://blog.doc.govt.nz/2015/03/19/milf ... s-to-know/ (porównajcie sobie moje zdjęcia z tymi w artykule - nie wydaje Wam się że to są nieuczciwe praktyki marketingowe... | |
| Strona 1 z 1 | Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni) |
| Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group http://www.phpbb.com/ | |