Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 36 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2  Następna
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 19 Paź 2017 23:55 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
"Tak, to prawda" - powiedział starszy mężczyzna, zaciągając się papierosem. - "Chyba nie ma teraz w Kambodży rodziny, która nie straciłaby przynajmniej jednego krewnego podczas rządów Pol Pota. To były straszne czasy..."- zamyślił się i popatrzył gdzieś w dal. - "Pamiętamy o ofiarach i szanujemy ich pamięć. Ale co więcej możemy zrobić? Jakieś publiczne roztrząsanie, kłótnie i samosądy nie prowadzą do niczego dobrego. Ci, którzy zginęli, nie mieli wyboru. Ci, co zostali, wybór mają. Możemy z niego skorzystać i korzystamy. Wybieramy życie. Chcemy żyć, po prostu. Normalnie, bez powracania do złego, bez nienawiści..."

Image

Zawsze chciałam pojechać do Kambodży. Zawsze myślałam, że tego nie zrobię. Byłam pewna, że, ze swoją krwawą historią, to kraj, którego nie udźwignie dziewczyna kategorycznie odmawiająca wyjazdu do Oświęcimia ze strachu. Owszem, to nie jedyny kraj tak ciężko doświadczony. Jednak najbardziej przerażał mnie fakt, że ludobójstwo odbywało się stosunkowo niedawno i na taką skalę. I przyjmowało tak okrutne formy...

Czas pobytu : 01.08.2017 - 15.08.2017
Cena biletu : 2 300 zł, Emirates, Warszawa - Dubaj, Dubaj - Phnom Penh
Waluta : riel kambodżański (KHR) 2 zł = ok. 2200 KHR i dolar amerykański (jaki przelicznik - wiadomo, w zależności od kursu :)
Uczestnicy : standardowo - kolega Marcin i ja.
Plan podróży : standardowo :D zarezerwowany pierwszy nocleg w Phnom Penh, a potem się zobaczy.

Właściwie, to do końca nie jestem pewna, jak to się stało, że kupiliśmy te bilety :) Pojawiły się na fly4free, a że zbliżał się już okres, w którym koniecznie trzeba już było wybrać jakiś kierunek na wakacje, zaczęliśmy przeglądać zdjęcia z Kambodży na sieci. Tak zupełnie niezobowiązująco :D I nagle, siup, już byliśmy właścicielami biletów :D Jakoś tak mimochodem :)

Wylot zaplanowany był na wtorek, 1 sierpnia. W poniedziałek wieczorem, gdy przeglądaliśmy ostatnie rzeczy przed wyjazdem, sprawdziliśmy jeszcze bilety, tak na wszelki wypadek. Były w porządku. Chwila...Dlaczego na bilecie jest wylot 1 sierpnia, środa....? A powrót 16, czwartek....? I w żadnym miejscu nie ma wpisanego roku??? To był moment, w którym, blada jak ściana, uznałam, że tym numerem przebiliśmy już samych siebie :D Wszystko wskazywało na to, że w tym roku nigdzie nie pojedziemy, natomiast wyjątkowo szybko mamy zaplanowane wakacje 2018 (bo właśnie w 2018 1 sierpnia wypada w środę ....:D Kolega Marcin uwierzył dopiero wtedy, gdy pokazałam mu daty w kalendarzu :D Zaczął sprawdzać rezerwacje, ale w żadnym miejscu nie było ...roku wylotu. W końcu, po długich poszukiwaniach, znalazł gdzieś 2017. Nie byliśmy jednak do końca przekonani, bo wszędzie jak byk stało, że lecimy pierwszego, w środę, a my, owszem, wybieraliśmy się na lotnisko pierwszego, ale we wtorek...:D
Droga do Warszawy upłynęła nam więc na wzajemnym zachwalaniu wszystkich wakacyjnych atrakcji, które Warszawa może zaproponować urlopowiczom :) Przez dwa tygodnie :D Szczerze? Jechaliśmy z duszą na ramieniu...

Do tej pory nie wiem, skąd wziął się ten błąd na rezerwacjach. Ale uczciwie mówiąc, gdy tylko przeszliśmy szczęśliwie przez odprawę, przestaliśmy sobie zawracać tym głowę. W końcu trzeba było zachować energię na rozwiązywanie przyszłych problemów (naprawdę, już straciłam nadzieję, że kiedyś uda się nam zrealizować wszystko dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy. O kurczę, przecież nie jesteśmy dobrzy w planowaniu. Może to jest powód? :D

Sama podróż była wyjątkowo długa. Czekała nas noc na lotnisku w Dubaju, a to nie nastrajało optymistycznie - nie zamierzaliśmy wychodzić do miasta (zrobiliśmy sobie taką wycieczkę będąc tu ostatnim razem. Niestety, lista głupot, które wtedy poczyniliśmy, zdecydowanie wpłynęła na podjęcie męskiej decyzji : NIE. Żadnego Dubaju nocą :D Plan więc był taki - jedzenie, leżanka i jakoś damy radę. Pierwsze kroki po wylądowaniu skierowaliśmy więc do biura Emirates, w celu odebrania bonów na posiłek (który zawsze przysługuje przy dłuższej przesiadce). Okazało się jednak, że Emirates wycofało bony, więc pierwsza część naszego chytrego planu legła w gruzach (później okazało się również, że Emirates, przynajmniej w Dubaju, wprowadziło nową politykę obsługi klientów, która polega na tym, że grzecznie odpowiada się na pytania i tyle. Jeśli o coś nie zapytasz, to nie licz, że się dowiesz. Czyli, na wszelki wypadek, warto pytać o wszystko, co przyjdzie Wam do głowy - a nuż traficie :D Dowiedzieliśmy się o tym podczas powrotu, gdy spotkany przez nas Polak pochwalił się, że przy tak długiej przesiadce Emirates gwarantują nocleg w hotelu, do którego zawożą i przywożą. I on z tego skorzystał. A my po prostu NIE ZAPYTALIŚMY :D Życie...)
Na szczęście leżanek było pod dostatkiem i jakoś dotrwaliśmy do rana.
Podczas lotu do Kambodży wydarzyło się coś, co zupełnie mnie zaskoczyło. Nasz samolot miał godzinny postój w Birmie (nie, o wyjściu na papierosa możecie zapomnieć. Próbowałam :D Chodzi mi o coś zupełnie innego - Birma stoi na liście naszych marzeń podróżniczych baaardzo wysoko. Tylko jakoś do tej pory nie mogliśmy trafić na żadne bilety w atrakcyjnej cenie i odpowiednim terminie. A tu nagle, stoimy sobie spokojnie na birmańskiej ziemi i połowa naszych współpasażerów po prostu wysiada. Powiem tak - naprawdę bardzo poważnie rozważaliśmy opuszczenie samolotu. Nie mam zielonego pojęcia z jakimi poważnymi konsekwencjami by się to dla nas wiązało, wiem natomiast, z jakimi błahymi konsekwencjami wiązałoby się to dla mnie :D Musiałabym zwiedzać Birmę w jednych majtkach, za to zaopatrzona w kabanosy, pumpernikiel i inne dobra. A moja bielizna leżałaby sobie wtedy spokojnie na lotnisku w Kambodży. Przyznajcie, że to argument z gatunku ostatecznych :)

Tak więc, przeczekaliśmy newralgiczny moment (chociaż z trudem :D i spokojnie dolecieliśmy do Phnom Penh. Pierwsze wrażenie? Dziwnie. Tego nie da się inaczej określić. Znając, na tyle, na ile może znać historię Kambodży Europejczyk, widok miejscowych w mundurach, wzbudził we mnie jakiś atawistyczny lęk. Mundur, brak uśmiechu i epatująca wokół atmosfera "jamamracjonizmu" spowodowała, że tych pierwszych chwil nie wspominam..hmm..wyjątkowo miło. Na zawiązanie nitki przyjaźni nie wpłynął też fakt, że pan obsługujący któreś ze stanowisk, zniecierpliwiony moim ociąganiem w przyłożeniu dłoni do skanera, po prostu uderzył mnie w rękę. Wcale nie lekko i wcale nie na żarty. Pamiętam czasy, kiedy i u nas panował taki klimat na granicach. Pamiętam, ale teraz jestem przyzwyczajona do czegoś zupełnie innego...Dziwne, trudne wrażenie...
Kolejny etap to zdobycie wizy. Kolejne dziwne doświadczenie. Długa, nieoszklona lada, za którą tłoczą się urzędnicy. Na początku lady podajesz swój paszport i wniosek o wizę, następnie przechodzisz przez całą długość lady, aż do jej końca. Tam, w tłumie innych podróżnych, obserwujesz ze zdziwieniem, jak umundurowany mężczyzna podnosi po kolei paszporty otwarte na stronie ze zdjęciem i (chyba) pyta, czy to twój. Po rozpoznaniu własności może uda ci się przepchnąć przez tłum i odebrać paszport. Jeśli nie, paszport ląduje na olbrzymiej kupce innych dokumentów i właściwie nie wiem, co dalej :/ Ja zdążyłam, natomiast kolega Marcin w tym momencie był w toalecie. Gdy dopchałam się sama do lady, spróbowałam wytłumaczyć panu, że jestem tu z kolegą. Pan wzruszył ramionami, rzucił w moją stronę kupkę paszportów, z których mogłam wybrać właściwy. Mogłam wybrać jakikolwiek :/ Mogłabym też wybrać więcej (tak myślę), pod warunkiem uiszczenia odpowiedniej ilości opłat za wizę :/ Wiza turystyczna kosztuje 30 dolarów, zwykła - 35. Odbierając paszporty podałam panu banknot 100-dolarowy, zabrałam resztę i odeszłam na bok, żeby poczekać na Marcina. Gdy wrócił i otworzyłam dłoń z banknotami, okazało się, że trzymam tam tylko 30, nie 40 dolarów. Świetny początek podróży, zaiste :/ Najpierw mnie pobili, potem okradli :D Trudno - stwierdziłam - trzeba brać życie za bary i choć to dla mnie trudne, upomnieć się o swoje. Podeszłam ponownie do lady i bez słowa pokazałam panu banknoty. Pan spojrzał na mnie totalnie beznamiętnie, zabrał 30 dolarów (tu stwierdziłam, że to już jest naprawdę szczyt frajerstwa z mojej strony :D i po chwili oddał 40 dolarów. I to wszystko zupełnie bez słowa...Dokładnie wtedy przeleciała mi przez głowę myśl : to nie będzie łatwa podróż...

I wreszcie mogliśmy opuścić lotnisko.

Image

Mamy taki zwyczaj/tradycję, że zawsze po przylocie stajemy pod lotniskiem. Odpalamy papierosy, próbujemy "wyczuć" kraj, wsłuchujemy się w gwar, napawamy pierwszą chwilą w nowym miejscu. Uwielbiam te momenty. Uwielbiam zapach Azji. Nie wiem, jak dla Was, ale dla mnie ma w sobie coś tajemniczego i znajomego zarazem. Zapach Azji mnie uspokaja. Pomyślałam wtedy "No cóż, masz dwa wyjścia. Masz wybór. Albo doświadczenie z lotniska będzie rzutować na cały twój pobyt w Kambodży i spowoduje, że spędzisz go zła, wszędzie doszukując się oszustwa i naciągactwa. To jedna droga. Druga jest taka, że będziesz wszystko przyjmować takim, jakie jest. Nie stygmatyzując i nie używając schematów. Oczywiście zło to zło, ale ono nie wyklucza istnienia dobra. To twoje wakacje i od ciebie zależy, jak je spędzisz. To twój wybór..."

C.D.N.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915


Ostatnio edytowany przez pestycyda, 27 Lis 2017 18:23, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
32 ludzi lubi ten post.
PawelGa uważa post za pomocny.
 
      
Wczasy w Turcji: tygodniowe all inclusive w hotelu niedaleko plaży od 1763 PLN. Wyloty z 2 miast Wczasy w Turcji: tygodniowe all inclusive w hotelu niedaleko plaży od 1763 PLN. Wyloty z 2 miast
Odkryj Deltę Mekongu: Wietnam i Kambodża w jednej podróży z Warszawy za 2900 PLN (z dużym bagażem) Odkryj Deltę Mekongu: Wietnam i Kambodża w jednej podróży z Warszawy za 2900 PLN (z dużym bagażem)
#2 PostWysłany: 20 Paź 2017 02:53 

Rejestracja: 25 Lut 2012
Posty: 247
Loty: 23
Kilometry: 72 725
niebieski
Zapowiada się dobrze. Zobaczymy co dalej z relacją :)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#3 PostWysłany: 20 Paź 2017 18:22 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
W Phnom Penh ulice oznaczone są numerami. Czasem jest tak, że kolejny numer znajduje się w pobliżu wcześniejszego (dokładnie tak, jak w ciągu liczbowym), a czasem wręcz przeciwnie :) Gdy wsiadaliśmy do tuk-tuka (7 USD), a pan twierdząco kiwał głową "tak, jedziemy na ulicę 178", marzyliśmy już tylko o chwili, w której wreszcie położymy się w łóżku. Niestety. Godzinę później również o niej marzyliśmy, tylko z dużo mniejszą wiarą, że w ogóle to łóżko znajdziemy :D Pan kluczył po mieście, wyciągał mapy, pytał kolegów z innych tuk tuków...i ciągle nie mogliśmy znaleźć ulicy 178. Co jakiś czas zatrzymywał pojazd pod jakimś hostelem i z nadzieją w oczach pytał "To tu?" Niestety, nie byliśmy w stanie mu pomóc. Rezerwacja noclegu przez booking.com wiąże się z tym, że raczej dokładnie ogląda się zdjęcia pokoju, natomiast fasady budynku trochę ignoruje :D Żal nam było pana (biorąc pod uwagę ile kilometrów przejechaliśmy po mieście, już dawno chyba przejeździliśmy te 7 dolarów) i w końcu (wspomagani przez Google Map) uznaliśmy, że nasz hostel musi znajdować się "gdzieś tu" i dla dobra wszystkich może lepiej dojdziemy do niego na piechotę. Pan był trochę zażenowany, ale wytłumaczyliśmy mu, że wiemy, co robimy :D Jednak gdy przeszliśmy jakiś niecały kilometr, pan ponownie do nas podjechał i uradowany poinformował, że zasięgnął porady i teraz już na pewno wie, gdzie to jest, więc nas podwiezie, ale to zupełnie w innym kierunku. Wróciliśmy więc z panem i po kolejnych kilkunastu minutach wreszcie stanęliśmy pod naszym hostelem. Byliśmy panu dozgonnie wdzięczni (oszczędził nam nocnego błąkania się po ulicach stolicy i nie chciał za to nawet żadnej dopłaty). Właściwie aż rozpływaliśmy się z wdzięczności, do momentu w którym kolejnego dnia zorientowaliśmy się, że miejsce, z którego nas ponownie zabrał, znajdowało się w odległości ... 100 metrów od hostelu :D Dokładnie tyle by było, gdybyśmy dalej poszli na piechotę. Pan natomiast, ze względu na ruch jednokierunkowy, musiał objechać chyba kolejne pół miasta :) Chociaż z drugiej strony, to tym lepiej o nim świadczy. Dodatkowo zaliczyliśmy wycieczkę "Nocne światła Phnom Penh". I nawet obejrzeliśmy Pałac Królewski. Z zewnątrz :D

Image

W hostelu byliśmy więc już po 24.00. A zdjęcie fasady zrobiliśmy z samego rana na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo, kiedy się może przydać :)
Przez booking.com zarezerwowaliśmy dwie noce (30 USD za całość). Hostel miał dodatkową zaletę - sklepik na parterze, czynny chyba przez całą dobę. Mrożona herbata - 0,8 USD (oj, bardzo poprawiła nam nastrój. Mimo nocy i pory deszczowej, temperatura była ciężka do zniesienia). Dodatkowo moja prywatna temperatura po chwili podniosła się jeszcze bardziej (ale to już z radości :) - 2 paczki L&M - 1,7 USD. Raj :D

Image

Pokój też był niesamowity. Ogromny, z klimatyzacją i wielkim, rzeźbionym łożem. I teraz zagadka, która samą mnie wprowadza w duże zaskoczenie :D Ha, która część łóżka jest moja? (nie, nie zmieniłam się aż tak bardzo :D po prostu ogromne połacie podłogi dawały mi zupełnie inne możliwości lokowania bagażu, niż na łóżku :)

Kolejnego dnia zaplanowaliśmy wizytę w Muzeum Ludobójstwa i na Polach Śmierci, a ponieważ nasz hostel znajdował się w niewielkiej odległości od muzeum, wybraliśmy się tam na piechotę.

Image

W Kambodży funkcjonują dwa rodzaje walut. Można płacić zarówno dolarami, jak i kambodżańskimi rielami. Kantor nie jest więc potrzebny, dodatkowo resztę w sklepach najczęściej otrzymuje się w rielach.

Image

Szliśmy powoli, wlokąc nogę za nogą. Powody były dwa - upał i duchota doskwierały naprawdę mocno (znacie to uczucie, prawda? Najgorszy pierwszy dzień - dwa, dopóki organizm nie przyzwyczai się do innego klimatu). Drugi powód był natury psychicznej. Bardzo chciałam zobaczyć miejsca pamięci związane z ludobójstwem, jednak równocześnie obawiałam się tego bardzo mocno. Ustaliliśmy więc, że zwiedzimy je za jednym zamachem i pójdziemy tam od razu, jak najszybciej. Tylko nogi...jakoś tak nie chciały słuchać...

Image

Podróżowanie z kolegą Marcinem jest bardzo inspirujące. Otóż, ma on pewną cechę, która mnie wkurz...tfu, którą bardzo cenię :D Trzeba przyznać, że przed wyruszeniem zawsze najpierw patrzy w Google Maps (ale raz! Tylko jeden! :/ :D , a później za punkt honoru przyjmuje dotarcie do wybranego miejsca kierując się wyłącznie "nosem". Nie można nawet przy nim wtedy wymówić tego wstrętnego słowa "mapa", że już nie wspomnę o dopytaniu się kogoś o drogę. Jednak, dziwne (:/ ), zawsze docieramy do celu. Dodatkowo zazwyczaj nasza droga prowadzi przez nieuczęszczane uliczki i zupełnie nieturystyczne miejsca. Często trafiają się prawdziwe perełki, o których każdy porządny przewodnik (na szczęście :D milczy. Ma to też jednak pewien minus - nie mogę zupełnie czerpać znanej wszystkim kobietom przyjemności i satysfakcji z wypowiadania zdania w stylu : "A nie mówiłam...?", "A mogłeś zapytać..." :D

Image

Image

Wejście do świątyni, która zupełnie turystyczna nie była. Jednak uśmiechnięty mnich, widząc nasze wahanie, gestem zaprosił do środka.

Image

Weszliśmy chyba zaraz po posiłku dla ubogich. Na rozstawionych pośrodku stoliczkach leżały talerze i kubki, a pani zbierająca naczynia dmuchała dymem papierosowym prawie w twarz Buddy...Życie...

Image
Niezmiennie zachwycają mnie warianty posiłków znanych na całym świecie, ale w wydaniu regionalnym :)

Image
Przemierzaliśmy większe i mniejsze uliczki, obserwowaliśmy codzienne życie mieszkańców i coraz bardziej zbliżaliśmy się do celu.

Image

Image

Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng. Dawna szkoła średnia zamieniona w więzienie bezpieczeństwa S-21 przez Czerwonych Khmerów. Bilet wstępu - 5 USD.

Image
Wybaczcie, za wiele tu napisać nie mogę. Nie potrafię. Każdy ma inny sposób odczuwania i zdaję sobie sprawę, że nie na wszystkich to miejsce wywiera wrażenie. Co do mnie...rozpadłam się na małe kawałki.

Image
Na terenie muzeum znajduje się kilka bloków, w których można zobaczyć cele, sale przesłuchań, wystawę malarską dotyczącą tematu...

Image
Sale są właściwie puste. Na środku najczęściej tylko łóżko, natomiast na ścianie wisi po jednym zdjęciu z "przesłuchań".

Image

Image

Image

Image

W jednej z sal wyeksponowane są pamiątki i szczątki ofiar.
Image

Image
Okno w pokoju "przesłuchań". Światło przebijające przez niedomknięte okiennice było jedynym i zazwyczaj ostatnim kontaktem podejrzanego ze światem.

Image
Plansze przybliżające historię tego miejsca, tego kraju. Tu młodzi Czerwoni Khmerzy, przyszłość narodu...

W paru salach wyeksponowano też zdjęcia "podejrzanych". Do zrobienia tych fotografii służyło odpowiednie krzesełko, do którego przywiązywano fotografowanych. Ręce związane z tyłu, potylica podtrzymana stalową podpórką...
Image

Image
Jedna z tortur - człowieka zawieszonego do góry nogami podtapiano w kadzi pełnej nieczystości.

Image
Jedyni aktualni mieszkańcy S-21 i jedyni, których obserwacja dała mi siłę, żeby przejść do kolejnego budynku.

Image
Cele. W środku zabetonowany łańcuch do którego byli przykuwani po powrocie z przesłuchań. W celi miejsca tyle, ile się akurat trafiło - prawie każda z tych wymurowanych na szybko komórek jest innej, ale małej, wielkości.

Image

Image

W jednym z budynków znajduje się wyciszona, klimatyzowana sala medytacji. W środku słychać muzykę medytacyjną, a zwiedzający są zachęcani do odpoczynku w tym miejscu i pomodlenia się do swojego boga w intencji ofiar.

Image

Image
Przed budynkami można spotkać byłego więźnia S-21, jednego z pięciu, którzy przeżyli. Promuje swoją napisaną w języku angielskim książkę. Można też z nim porozmawiać. Ja nie mogłam.

Image
Po wyjściu z muzeum musieliśmy odpocząć chwilę. Najbliższy bar, jakiś makaron, piwo, nieistotne. W sumie 6,5 USD. Pod wejściem na teren muzeum czekają kierowcy tuk tuków i proponują wycieczkę na Pola Śmierci. Nie da się tam dojść na piechotę, bo są położone za miastem. Jednak lepszym wyborem jest przejście paru przecznic i tam poszukanie kierowcy. Ceny przy samym muzeum są dużo wyższe. Nasz pan za swoje usługi wziął 15 USD (dojazd tam i z powrotem + oczekiwanie na miejscu), początkowa cena wynosiła 10 USD w jedną stronę.

Image
Na Pola Śmierci najlepiej podjechać tuk tukiem. Na ulicach często są korki, a tuk tuk jest dużo bardziej mobilny. Poza tym, może dojechać bocznymi, piaszczystymi dróżkami, w które większe samochody się nie pchają.

Image

Image
Pod samym wejściem na teren Pól Śmierci....

Image
Pola Śmierci. Miejsce masowych mordów i prowizorycznego pochówku ofiar reżimu Czerwonych Khmerów. Liczbę ofiar ocenia się na ok. 2,3 milionów...Cena biletu - 6 USD. Do każdego biletu dołączony jest obowiązkowy audioprzewodnik. To bardzo dobry pomysł, bo nawet gdy ktoś nie chce go używać, to raczej nie ma gdzie schować, więc w końcu i tak ubiera słuchawki na uszy. Dzięki temu na terenie Pól Śmierci panuje pełna szacunku cisza.

Image

Prawie w każdym miejscu Pól Śmierci znajdują się masowe groby. Po terenie chodzi się po drewnianych mostkach, a tabliczki proszą o patrzenie pod nogi, żeby nie deptać po ludzkich szczątkach. Dużo zostało wydobytych z ziemi, jednak, zwłaszcza podczas pory deszczowej, woda wymywa na powierzchnię coraz to nowe fragmenty kości. W wielu miejscach, tam, gdzie pogrzebane zostały ofiary, ziemia, podmyta deszczem, po prostu się zapada. Na całym terenie, właściwie co kawałek, spaceruje się między zapadlinami...

Image

Image

Znalezione szczątki są wyeksponowane w szklanych sześcianach.
Image

Image
Czasami, gdy ktoś znajdzie fragmenty kości, z szacunkiem kładzie je na ekspozycji. Nic więcej się nie da zrobić...

Image

Na samym końcu zwiedzania wchodzi się do stupy, która powstała dla upamiętnienia pamięci ofiar reżimu. Cała jest wypełniona czaszkami i kośćmi ofiar. Czaszki mają oznaczenia, w zależności od powodu śmierci. Zaduszenie drutem, uderzenie tępym narzędziem...

Ciężka i trudna wędrówka przez krwawą historię Kambodży. Jeżeli mogę tak określić, to owszem "cieszę się", że tam byłam, że mogłam złożyć szacunek ofiarom. Mieszkańcy Kambodży, jak mówią, wybierają życie, bez nienawiści, lęku. Nie chcą wracać do przeszłości, rozdrapywać ran. Jednak nie da się całkowicie odciąć od takiej tragedii. Przez cały pobyt w tym kraju widziałam może trzy osoby w okularach. Wprawdzie jakieś salony optyczne zaczynają się pojawiać, dosyć nieśmiało, jednak nie mają zbyt wielu klientów. Wszak Pol Pot rozpoczął swoje rządy od pozbycia się inteligencji, której atrybutem są okulary...

C.D.N.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
17 ludzi lubi ten post.
 
      
#4 PostWysłany: 20 Paź 2017 18:49 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 12 Sie 2012
Posty: 3533
srebrny
hmm, tam nie bylo zadnego rozliczenia, w niektorych wioskach ofiary mieszkaja po sasiedzku z katami
czesc kraju dalej w rekach Khmerów
niektórzy zbrodniarze to dziś bardzo bogaci ludzie mający międzynarodowe kontrakty np. na drewno
dziwny kraj i dziwni ludzie

Pol Pat nigdy nie poniósł kary(nie liczac symbolicznej)

acha -oni nie mieli żadnego wyboru
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#5 PostWysłany: 20 Paź 2017 19:06 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
@becek, tak, właśnie o tym piszę. Żadnego rozliczenia nie było. Wtedy wyboru nie mieli, teraz, według słów mieszkańców, mają. I ich wybór jest taki - nie chcą rozdrapywania ran. Wolą żyć "normalnie". Trudno z tym dyskutować. Dla mnie trochę nie do pojęcia jest fakt, że Pol Pot i inni zbrodniarze nie ponieśli kary. A z drugiej strony nienawiść nakręca nienawiść, więc może jest w tym jakaś mądrość? Sama nie wiem. Trudno odnosić się do decyzji innych, nie będąc nimi.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#6 PostWysłany: 20 Paź 2017 19:25 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 12 Sie 2012
Posty: 3533
srebrny
nie nie chcą tylko nie mogą
bo to by oznaczało kolejna wojnę domową
czerwoni maja swoje wojsko
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#7 PostWysłany: 20 Paź 2017 19:30 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Jednak to dalej jakiś wybór....
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#8 PostWysłany: 20 Paź 2017 22:18 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lis 2012
Posty: 5178
Zbanowany
@pestycyda
To o wyborze to Twoja teoria czy gdzieś zasłyszana/wyczytana?
_________________
Marzy Ci się wycieczka rowerowa po Hiszpanii? Zapytaj! Coś podpowiem ;)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#9 PostWysłany: 20 Paź 2017 23:02 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Pytasz o pierwszy akapit relacji? To fragment mojej rozmowy przy piwie z mieszkańcem Kambodży. Dlatego tak widzę tę sytuację. Natomiast sama idea wyboru jest zbieżna z moją prywatną teorią na temat podróżowania, więc tak mi się to poskladalo w całość. Stąd tytuł.
P.S. Wiesz, o czym teraz pomyślałam? O delegacji ze Szwecji...I, cholera, możesz mieć rację..........
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
Maxima0909 lubi ten post.
 
      
#10 PostWysłany: 20 Paź 2017 23:56 
Moderator forum

Rejestracja: 04 Sie 2013
Posty: 1689
@pestycyda Twoje relacje to jest poziom wyżej reszty! Czekam na dalszą część.
_________________
Tu był link do flightradar
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#11 PostWysłany: 22 Paź 2017 16:45 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Image

Szybki powrót do hostelu (przesadziłam :/ o ile dojazd do miasta poszedł faktycznie szybko, tak przeprawa przez zatłoczone ulice stolicy trwała dość długo. Korki. Nasz kierowca próbował kluczyć pomiędzy tysiącami aut, skuterów i dziwnych, wyglądających jak zlepek wszystkich możliwych elementów, pojazdów, ale i tak w końcu lądowaliśmy wewnątrz morza środków transportu czekających na światłach. Co nie było do końca takie złe, bo umożliwiało obserwację życia toczącego się wokół (głównie właśnie w owych pojazdach :) Prześliczna, na oko czteroletnia dziewczynka, zareklamowała nam np. nieświadomie jeden (chyba) z lokalnych przysmaków. Stojąc w bocznej przyczepie skutera, wyciągała jakieś kąski długim patyczkiem z trzymanej w rączce torebki. Następnie wyrzucała coś za siebie i oblizywała się z zadowoleniem. Temat zgłębiliśmy na kolejnych światłach :) Prawie wypadając z naszego tuk-tuka (ale po prostu MUSIELIŚMY wiedzieć :D podejrzeliśmy, że w torebce znajdują się małe muszelki, z których dziewczynka patyczkiem wygrzebuje malutkie ślimacze ciałka, a puste muszelki wyrzuca po prostu za siebie. Patrząc na zadowoloną buzię dziecka, momentalnie nabrałam apetytu na ten smakołyk, patrząc na zawartość torebki - momentalnie mi przeszedł :D

Image

Na kolację postanowiliśmy więc wybrać się w miejsce, które serwuje bardziej akceptowalne dla mnie pożywienie :D

Image
Pokaz robienia makaronu. Rozciągając ciasto między dłońmi, kucharz z kulki wyczarowywał długie, makaronowe paski. Nie mam pojęcia, jak można to zrobić. Wiem jedno - szybko :D Na tyle szybko, że nie udało się momentu rozdzielania ciasta uchwycić na fotografii :D

Image
Efekt - bardzo smaczny :) 2,5 USD.

Gdy syci i szczęśliwi (puszka - 1 USD :D usiedliśmy pod naszym hostelem, nadszedł moment, kiedy musieliśmy się zastanowić nad tym, co dalej zrobić z naszym życiem :D Początkowo planowaliśmy kolejnego dnia wyjechać do Angkor, ale poznany dzień wcześniej Irlandczyk (i, jak się okazało, ogromny miłośnik Kambodży) zdecydowanie nam to odradzał. "W Kambodży jest tyle pięknych, niedocenianych miejsc" - przekonywał. - "Jeśli zdążycie podczas tego wyjazdu, to Angkor możecie odwiedzić na sam koniec. Jeśli nie - no cóż, najłatwiej dostać się właśnie do Angkor na jakimś kolejnym wyjeździe. Spróbujcie najpierw innych terenów. Może się okazać, że tak wam zasmakują, że będziecie woleli tam zostać". Uznaliśmy, że może mieć rację (świadczył o tym fakt, że mieliśmy parę cech wspólnych - tak, jak i my, włóczył się wszędzie bez ładu i składu. I lubił piwo - co zdecydowanie wskazuje na "bratnią duszę" :D
W recepcji naszego hostelu kupiliśmy więc bilety do Kampot na kolejny dzień (9 USD). W cenie był dowóz na dworzec autobusowy, więc miła pani poinformowała nas, że mamy stać gotowi pod hostelem ok. 6.45-7.00 (odjazd autobusu o 7.30).

Karnie nastawiliśmy więc budzik na 6.00 (jedź na wakacje - mówili. Odpoczniesz- - mówili :D uznając, że tyle czasu wystarczy nam, żeby się do końca zebrać. Jednak mottem moich wyjazdów (wyjazdów? Chyba nawet całego życia :/ :D powinno być : "zawsze bądź przygotowana na wszystko", bo gdy rano głowa opadała mi dosłownie na umywalkę podczas mycia zębów, od drzwi wejściowych dobiegło głośne łomotanie. Po uchyleniu drzwi, stanęłam twarzą w twarz ze zdenerwowanym panem z recepcji, który głośno i dosadnie poprosił, abyśmy natychmiast zeszli na dół, bo wszyscy już na nas czekają i za chwilę spóźnimy się na autobus. Szybki rzut oka na zegarek - 6.10 (?), na pokój - połowa rzeczy leży jeszcze w różnych kątach (:/) Ale że co, Polak nie potrafi? :D 6.25, w pełnym rynsztunku zeszliśmy na dół. Faktycznie, nasz pick-up już czekał. Trochę głupio nam się zrobiło, gdy zobaczyliśmy, że w środku czeka na nas też paru innych turystów. Gdy zaczęliśmy się im nieporadnie tłumaczyć, że chyba coś źle zrozumieliśmy, siedzący w środku mężczyzna machnął tylko ręką - spokojnie, ja miałem być pod moim hostelem o 6.30, a z łóżka wyciągnęli mnie już po 5.00 :D Trochę nas to uspokoiło, a gdy podjechaliśmy pod kolejny hotel - nawet mocno :D Najpierw musieliśmy tylko uspokoić niemieckie małżeństwo, które czekając w hallu od umówionej 6.00 zdążyło wypić już parę kaw (i możliwe, że to ich tak bardzo pobudziło :D Trzeba przyznać, że z tą logistyką to panom z agencji trochę nie wyszło, ale za to byli naprawdę mili :)

Image

W Kambodży istnieje paru przewoźników autobusowych i każdy z nich ma osobne dworce. Nam trafił się akurat przewoźnik "168" i na takim właśnie dworcu się znaleźliśmy. Każdy z turystów z naszego pick-upa odjeżdżał w innym kierunku (przy okazji wydał się powód porannego zamieszania - małżeństwo z Niemiec wyjeżdżało o autobusem o 7.00, stąd taki pośpiech) (zastanawia mnie tylko jedno - skoro ok. 22.00, gdy kupowaliśmy nasze bilety, jeszcze nikt o nich nie wiedział, bo przecież podano by nam - chyba - wtedy inną godzinę zbiórki, to o której oni zamawiali swoje? O 2.00 ? :/

Image

Autobusów jest dużo i w różnych kierunkach (niestety, przy okazji dowiedzieliśmy się też, ile kosztuje bilet do Kampot zakupiony w kasie. 7 USD. Czyli po 2 dolary zapłaciliśmy za zwiedzanie różnych parkingów hotelowych i traumatyczną pobudkę. Ale, z drugiej strony, zaoszczędziliśmy dużo na kawie - nie wiem, ile musielibyśmy jej wypić, żeby podnieść sobie ciśnienie aż tak wysoko, więc w sumie się opłacało :D

Image
Nasz autobus wyjechał parę minut przed 8.00, czyli okazuje się, dobrze wiedzieć, że miejscowi mają dosyć luźne podejście do czasu - zarówno do spóźnień, jak i ..hmmm..."przedczasów" :D

Image
Podróż do Kampot miała, według rozkładu, trwać 3 godziny. Ale jakoś się zbytnio do tej informacji nie przywiązywałam :D

Image
Nie da się ukryć - pora deszczowa w pełni.

Image
Faktycznie, wszystko potrwało trochę dłużej. Cała podróż, z jedną przerwą na posiłek, zajęła 4 godziny. To i tak nie najgorzej - w Kampot byliśmy już po 12.00. Tym razem dworca nie było. Pan wysadził nas i niewielką już resztę współpasażerów (pozostali powysiadali podczas trasy, a najwięcej z nich w nadmorskim miasteczku Kep, oddalonym od Kampot o jakieś pół godziny drogi) po prostu przy drodze. W pierwszym momencie - konsternacja. Kilka domków, pojazdów - trudno powiedzieć, w którą stronę należy iść. Jednak bardzo szybko los zdecydował za nas :D Rozejrzeliśmy się w prawo...

Image
No tak, tędy to może nie...:/ :D Zostało więc : lewo :D

I, okazało się, że to była dobra decyzja, bo, po pierwsze, zaraz trafiliśmy na sklep :D Taki normalny, zwykły sklep, dla miejscowych. Z kamienną ławeczką na zewnątrz, gdzie można było na chwilę przycupnąć i zastanowić się, co dalej (poza tym, był to sklep ambitny, z aspiracjami, nie byle co. Skąd to wiem? A z ręcznie napisanego po angielsku plakatu, dumnie powiewającego przy wejściu. Plakat głosił wielkimi literami : Promocja!!! Przynieś dwa puste pudełka po papierosach, dostaniesz jedną pełną paczkę gratis :/ Poniżej miał dokładnie wyszczególnione zasady wymiany - np. 3 paczki po Marlboro = 1 pełna paczka itp. :/ :D
Po drugie, gdy już zdecydowaliśmy w jakim kierunku pójdziemy pójdziemy poszukać noclegu (czyli gdzie, jak przypuszczamy, jest centrum), od razu trafiliśmy na najważniejszą atrakcję miasteczka, czyli na główny pomnik.

Image
Na środku ronda, w asyście mniej ważnych owoców, prężył się dumny durian. Był naprawdę olbrzymi...

I chyba przyniósł nam szczęście, bo gdy chwilę potem weszliśmy w pierwszą lepszą uliczkę, zaraz znaleźliśmy hostel, który zupełnie nam odpowiadał - i cenowo (7 USD za pokój dwuosobowy), i jakościowo (niewielki, ale bardzo przytulny pokój z łazienką, w kolonialnym budynku). Dodatkowo pani wypożyczyła nam skuter - niedrogo (4 USD za dobę) i bez zbędnych pytań (tak, kolega Marcin ma europejskie prawo jazdy, specjalnie je sobie wyrobił. Niestety, z powodu wybitnej inteligencji - przecież nie mogę napisać, że przez głupotę :D - zostawił je w domu. A ponieważ jego umysł jest wyjątkowo błyskotliwy - zostawił je razem z polskim prawem jazdy :D Tak więc, brak pytań był nam wybitnie na rękę :D

Szybko zrzuciliśmy więc plecaki i pognaliśmy (dumnie pojechaliśmy :D coś zjeść. Jechaliśmy wolno i dostojnie (o nie, to wcale nie to, co myślicie. Chcieliśmy po prostu dokładnie przyjrzeć się restauracjom, nim którąś z nich wybierzemy. Przecież każdy szczegół ma znaczenie :D I z naszym tempem jazdy wcale nie miał nic wspólnego fakt, że ostatnim razem na skuterze siedzieliśmy 3 lata temu! Wcale! :D
Image
I znaleźliśmy. Cudowna, rodzinna restauracyjka z niesamowitym klimatem. W obsłudze pomagały córki właścicieli, przychodziły zaraz po szkole i pełniły role kelnerek w szkolnych mundurkach. Przy stolikach pełno było miejscowych, właściciele uśmiechali się wszystkich i zagadywali, a jedzenie? Jedzenie było znakomite. Poważnie. Do końca pobytu w Kampot żywiliśmy się tylko tutaj, a smak potraw wspominaliśmy jeszcze bardzo długo (w całej Kambodży nie znaleźliśmy już jedzenia, które przebiłoby potrawy od "naszej pani").

Image
Niesamowita domowa, mrożona herbata (0,45 USD), kawa (0,25 USD), ryba i Tom Yam (po 2 USD. Właściwie każda z potraw u pani kosztowała 2 USD. Natomiast smak...Poezja...Nie wiem, jak określić, był taki...wielowymiarowy).

Niestety, gdy rozkoszowaliśmy się jedzeniem, zaczęło padać. To mogło trochę zaburzyć nasze plany, bo zamierzaliśmy pojechać do Kep. Jednak widok ulicy nieco nas zniechęcił :/ :D

Image
Deszcze w Kambodży są dosyć...spektakularne :D Jednak pora deszczowa nie była aż tak straszna, jak można by się obawiać. Padało prawie codziennie popołudniu. Bardzo intensywny, mocny deszcz. Ale, na szczęście, krótko. Po nim przychodziła wysoka temperatura, która powodowała, że wszystko dosyć szybko wysychało. Poza tym, moment ulewy można było bardzo szybko przewidzieć - zawsze poprzedzony był silnym wiatrem, który dawał kilkanaście minut czasu, aby znaleźć jakieś schronienie przed lejącą się z nieba wodą.
Jednak wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, więc na skuter wsiadaliśmy z dosyć dużym niepokojem (powolna jazda po mieście to jedno, przejazd rzeką natomiast, to już naprawdę wyższa szkoła jazdy :D
W Kep znajduje się ogromny targ, gdzie można dostać najświeższe owoce morza i , podobno, najlepsze w Kambodży kraby. Właśnie tam chcieliśmy się wybrać. Droga zajmuje około pół godziny i początkowo jest wygodną i bezpieczną (nie licząc oczywiście jezior i rzek na jej powierzchni :D drogą z asfaltu. Później asfalt się kończy i trzeba sobie jakoś radzić (ta informacja chyba szybko już nie będzie aktualna. Mam wrażenie, że niedługo Kep i Kampot będzie łączyć coś w rodzaju autostrady).

Image
Jadąc do Kep dosyć trudno nam było znaleźć targ rybny. Skorzystaliśmy więc ze sposobu znajdywania pożądanych obiektów na sposób Marcina i skręciliśmy w mniejszą uliczkę, bo "coś tak czuję, że to będzie tu" :D Mniejsza droga prowadziła wzdłuż kanału i, faktycznie, po chwili zaczął się wyłaniać targ. Jednak gdy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że owszem, jest to zdecydowanie targ, ale chyba nie ten, o który nam chodzi - jakiś taki mały - i dodatkowo chyba przyjechaliśmy za późno, bo w większości zamknięty.

Image
Wyglądało to tak, jakby handlarze po ciężkim dniu pracy mieli teraz parę chwil dla siebie - jedli wspólnie, rozmawiali, stoiska były pozamykane. Czyli chyba jednak tym razem "nos" Marcina się zepsuł...Tak pomyślałam i wstydzę się tego bardzo :) nie "zepsuł się", tylko po prostu był nastawiony na coś zupełnie innego, bo, naprzeciwko targu, na kanale, toczyło się barwne życie...

Image
Na łódkach mieszkali rybacy z rodzinami - mężczyźni łowili, kobiety sprzedawały to na targu, a my trafiliśmy faktycznie na ich "czas po pracy".

Image
Obserwacja tego barwnego życia tak nas wciągnęła, że zostawiliśmy naszą "Czerwoną Strzałę" przy murku i rozeszliśmy się w dwie strony, żeby jak najwięcej poczuć, zobaczyć, ponapawać się...

W pewnym momencie do fotografującego otoczenie Marcina pomachał pan wracający z targu na swoją łódkę. W ręku trzymał reklamówkę i bardzo szeroko się uśmiechał. I wiecie co? Nie chciał mu niczego sprzedać, nic z tych rzeczy, chciał pochwalić się tym, co kupił...Dwóch mężczyzn z zupełnie odmiennego kręgu kulturowego, nie potrafiących powiedzieć ani słowa w żadnym wspólnym języku, osiągnęło pełnię porozumienia, chrząkając znacząco i uśmiechając się do siebie...Niesamowite momenty. Dla mnie - kwintesencja podróżowania...Pan poprosił Marcina o zdjęcie. Jednak, gdy migawka w aparacie już miała trzasnąć, poprosił o chwilę czasu, poprawił włosy i opuścił podwinięte do kolan spodnie i dopiero wtedy ustawił się prosto, jak struna. To zdjęcie, to coś ważnego, trzeba więc wyglądać godnie...Gdy spytałam Marcina, jak to wszystko zrozumiał, odpowiedział : po prostu wiedziałem...

Image
Pan zaprosił Marcina na swoją łódkę - trzeba było się do niej dostać brodząc po uda w wodzie, jednak takich zaproszeń się nie odrzuca. Na pokładzie czekała córeczka, której wręczył zakupioną przed chwilą na targu mrożoną herbatę. Pan zaczął się krzątać, zaprosił do prowizorycznego stołu z deski położonej po prostu na pokładzie. Po chwili, brodząc w wodzie, dołączył inny pan...Marcin dostał do spróbowania miejscowego alkoholu, podanego w nakrętce od butelki...Gospodarz zaczął nakładać ryż na talerze, spojrzał jednak na Marcina i, żeby jeszcze bardziej uhonorować swojego gościa, przepłukał porządnie talerz po prostu w kanale...Odmówilibyście?...Bo ja bym sobie dała rękę odciąć, żeby tam być i doświadczyć takiej bezinteresownej, ludzkiej życzliwości...

Image
Pan karmił Marcina ryżem, podając mu go dłonią prosto do ust. Mieszkańcom pozostałych łodzi pokazywał swojego gościa z dumą i radością. Niestety, czas mijał i trzeba było kończyć spotkanie.

Image
Dawno nie widziałam Marcina tak szczęśliwego, jak wtedy, gdy podbiegł do mnie z radością w oczach (i w mokrych spodniach :D i wykrzyczał : "Szybko, musisz ze mną iść! Poznałem takiego pana i obiecałem mu, że jeszcze zapoznam go z moją żoną i on tam czeka, żeby ciebie poznać!" Najbardziej jednak rozwalił mnie moment, gdy usłyszałam odpowiedź Marcina na moje pytanie, w jakim języku to powiedział swojemu nowemu przyjacielowi. "Nieważne. Trochę po polsku, trochę po angielsku, ale nieistotne. On zrozumiał...." Cudowne, cudowne momenty....

Image
Żal było odjeżdżać z tego miejsca, poważnie. Ciepło i serdeczność mieszkańców łodzi przyciągała. Niestety, czas naglił, więc po chwili zabaw i "rozmów" musieliśmy pojechać dalej...

Wróciliśmy na główną drogę i tym razem udało się nam znaleźć "prawdziwy" targ rybny w Kep. Wystarczyło jechać cały czas prosto, jednak dla mnie tytuł "prawdziwszego" zdecydowanie zdobyło wcześniejsze, dużo mniejsze, targowisko...

Image

Image
Targ rybny w Kep znajduje się nad samym brzegiem morza. Faktycznie, trudno gdzie indziej o świeższe owoce morza - tu sprzedawcy po prostu wyciągają z wody to, na co masz ochotę.

Image
Na drewnianym pomoście pełno jest pułapek na kraby, stanowisk do łowienia itp.

Image
Suszone krewetki.

Image
Tu naprawdę można było kupić wszystko. Strasznie smutne wrażenie robiła ta płaszczka (?), leżąca zupełnie jak niepotrzebny przedmiot. Po jej ogonie deptali przechodzący turyści - zdecydowanie bardziej wolałabym zobaczyć ją w jej naturalnym środowisku...

Image
I, podobno najlepsze w całej Kambodży, kraby. My się jednak nie skusiliśmy.

Image
Skusiliśmy się za to na rybę - pięknie pachniała i była bardzo apetyczna. Jednak, gdy zanieśliśmy ją do stolika, zapakowaną pięknie przez panią w liście palmowe i pudełeczko, przeżyłam lekki szok :/

Image
Miała zęby podobne do ludzkich, w dodatku w paru rzędach :/ po powrocie sprawdzałam w sieci i wyszło, że to mogła być pirania słodkowodna. Możliwe. Ale dlaczego słodkowodna nad morzem? I pirania? No nie mam pojęcia. W każdym razie smaczna była, tylko jedząc, trzeba było zasłonić jej głowę liściem:/ :D Z ryżem kosztowała 3 USD.

Image

Image
I duriany.

Image
W tym rejonie jest bardzo dużo opuszczonych budowli. Trzeba przyznać, że robią dosyć upiorne wrażenie.

Chcieliśmy podjechać jeszcze dalej, w głąb Kep. Jako wytrawni kolekcjonerzy zdjęć miejscowych pomników, zapragnęliśmy jeszcze jedno mieć w naszych zbiorach.

Image
I jest :D Zupełnie nie rozumiem, skąd w mieszkańcach taka chęć do honorowania pomnikami swoich ulubionych potraw :)

Trzeba było powoli wracać. Ściemniało się, w dodatku pogoda też nie wyglądała zachęcająco. Na pewno nie chciałabym spotkać się z deszczem podczas drogi powrotnej, więc dosyć szybko ruszyliśmy do Kampot.
Image

Do naszego hostelu wróciliśmy o zmroku. Zapłaciliśmy za skuter na jutro (4 USD), pani wprowadziła go do garażu, tłumacząc, że tak będzie bezpieczniej i wybraliśmy się jeszcze na wieczorny spacer. Do takich spacerów najbardziej nadaje się nadrzeczna promenada, przy której przycumowane są różne barki - kawiarnie. Niektóre wypływają z klientami na rejs, inne są przycumowane na stałe. Wybraliśmy taką, która nigdzie nie wypływa, podziwialiśmy światła na rzece, a i tak na koniec zakręciło mi się w głowie (w sumie 7,5 USD, ale było w tym jedno green chili z ryżem :D

Image

C.D.N.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
22 ludzi lubi ten post.
2 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
#12 PostWysłany: 23 Paź 2017 18:46 

Rejestracja: 18 Gru 2015
Posty: 102
Loty: 103
Kilometry: 244 869
Znalazłam relację ;) ;) Coś tak za mną chodziło, że dawno Cię nie czytałam i znalazłam :lol: ;) 8-)
Góra
 Profil Relacje PM off
pestycyda lubi ten post.
 
      
#13 PostWysłany: 25 Paź 2017 21:28 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Image

Kampot to urokliwe, nieco senne (przynajmniej w porze deszczowej), miasteczko. Jednak oprócz ogromnej ilości pięknych, kolonialnych willi (w dużej części zabytkowych) (nie zapominajmy o cudownej urody pomniku duriana :D i dobremu położeniu (niedaleko wybrzeża), nas Kampot przyciągnęło do siebie czymś jeszcze innym. Otóż nad miasteczkiem wznoszą się wzgórza Parku Narodowego Bokor, gdzie na początku XX w. Francuzi wybudowali dla siebie górskie uzdrowisko z hotelami, kasynem i nawet katolickim kościołem. Po II wojnie światowej uzdrowisko zostało opuszczone na kilkanaście lat i następnie stało się ekskluzywnym kompleksem wypoczynkowym dla majętnych Khmerów - znani i bogaci przyjeżdżali tam podczas najcieplejszych miesięcy. Bardziej rześkie powietrze na wysokości ponad 1000 m. n.p.m. dawało odpoczynek od duchoty i upału. Pobyt w tym miejscu drenował jednak kieszenie, a czasem doprowadzał do gorszych efektów. W kasynie przegrywało się fortuny, co podobno niekiedy skutkowało samobójstwem. W latach 70. obiekt przeszedł w ręce Czerwonych Khmerów, którzy do 1993 r. mieli tam swoją bazę. Urządzali tam też spektakularne egzekucje, strącając skazanych na śmierć z ogromnego klifu. Później ośrodek został ponownie opuszczony i zamienił się w swoiste "miasto duchów" - niszczejące powoli, puste budynki, zaczęły zanikać w otaczającej je przyrodzie. I pewnie zniknęłyby całkowicie, gdyby nie znana w całej Kambodży firma (znana z wielu biznesów - m.in. obsługuje ruch turystyczny w kompleksie Angkor), która przejęła wzgórze Bokor. Cały kompleks jest remontowany i przygotowywany dla turystów - ma tu powstać mini miasteczko z hotelami, restauracjami i, oczywiście, kasynem...Więc tak naprawdę, to chyba ostatni moment, żeby odwiedzić "miasto duchów" z upiorną przeszłością.

Odpaliliśmy więc rano (niezbyt rano :/ okazało się, że rano też czasami pada :) naszą "Czerwoną Strzałę" i wyruszyliśmy w drogę. Najpierw tam, gdzie ciągnęło nas serce :D - czyli do "naszej pani" na śniadanie. Nie wiem, jakiej magii używała, ale na pewno była to magia skuteczna. Pierwszy raz na wakacjach obudziłam się sama z siebie bardzo (BARDZO) rano, bo nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie znowu do niej pójdziemy :)

Image
Zupa Morning Glory z rybą i kurczakowo-cytrynowa...Najlepsza zupa, jaką jadłam w życiu (przepraszam, mamo...:) Do tej pory żałuję, że nie dało się we mnie wcisnąć więcej/zabrać na wynos/cokolwiek :D + mrożona, domowa herbata...Ech, skończmy ten temat, bo co chwilę muszę zaglądać do lodówki i nie jest to miłe doznanie :/ :D 2 zupy, 2 herbaty, 2 cole i kawa - 6 USD.
Kupiliśmy jeszcze benzynę - 7 000 KHR i wyjechaliśmy z miasteczka.

Image
Brama wjazdowa na wzgórze Bokor. Już niedługo będzie tu "Highland Resort" i wspaniałe atrakcje, dumnie reklamowane na billboardach :/ Szkoda... Dla mnie, dla nas szkoda...Dla miejscowych pewnie "na szczęście" - będą turyści, pieniądze, praca...
Przejazd przez bramę - 0,5 USD za skuter. Za auto jakoś więcej, ale nie pamiętam ile dokładnie.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobili aktualni właściciele ośrodka, było wybudowanie drogi. Teraz na sam szczyt prowadzi wygodna, asfaltowa ulica - to akurat dobrze. Droga wznosi się nieustannie i wije między drzewami - niezbyt wyobrażam sobie pokonywanie jej, jadąc po innym podłożu.

Image
Pierwszy postój. Uznaliśmy, że to bezpieczne miejsce, bo przed nami na posiłek zatrzymała się cała kawalkada skuterów z pracownikami, wjeżdżającymi prawdopodobnie na samą górę. Jednak oni nie oddalili się na krok od drogi. My - przeciwnie :) W głowie kołatało mi się ostrzeżenie wyczytane w przewodniku "ze względu na realne zagrożenie niewypałami, pod żadnym pozorem nie schodzić z wytyczonych ścieżek". Tylko bądź mądry i stwierdź, który fragment jest wytyczony :/ :D (ale zdjęcie dowodzi, że Marcin, bardzo rozsądnie, zachował bezpieczny odstęp :D

Image
W końcu, przy akompaniamencie moich okrzyków motywacyjnych ( "Tylko idź po moich śladach! No mówię ci - po moich śladach!" :D), znaleźliśmy prześwit między drzewami. Widoczność - taka sobie. Szczyt wzgórza Bokor widziany z dołu zawsze ukryty był jakby chmurach, we mgle. Teraz, trochę pomału, zaczęłam sobie uświadamiać z czym się to może dla nas wiązać.
Wspinanie się skuterem po drodze zaczęło się robić coraz trudniejsze. Temperatura spadła, pociemniało, a nas zaczęło otaczać wilgotne, lepkie powietrze. Coraz bardziej kurczowo trzymałam się skutera, a atmosfera stała się taka trochę....hmmm...horrorowa?

Image
Pierwsze budynki kompleksu. Nie powiem - ucieszyłam się, że mamy powód do postoju. To chyba kompleks sklepów - do wewnątrz można było wejść, w jednym z nich leżał rozrzucony na środku nawet jakiś towar (bardzo atrakcyjny - naprawdę miło byłoby się rozgrzać zupką w proszku, szkoda tylko, że ani wrzątku, ani nawet żadnego sprzedawcy w pobliżu nie było :/ :D Dziwne, lekko upiorne wrażenie.

Image
Mówiłam może, że widoczność wcześniej była "taka sobie"? Cofam!!! Była doskonała, powietrze wręcz zachwycało przejrzystością :/ :D Wtedy :/ :D Im wyżej, tym bardziej lepka mgła gęstniała. Niesamowite doznanie - straszne i intrygujące równocześnie. Jedziesz. Przed sobą nie widzisz nic, oprócz szarego, gęstego dymu, dopiero gdy zbliżasz się do jakiegoś obiektu, zaczyna się on powoli wyłaniać z oparów. Wjeżdżasz w mleczną nicość i nagle okazuje się, że stoisz na nieczynnej stacji benzynowej...Magiczne sytuacje, trochę jak z wyobraźni Miyazakiego...

Image

Budynki ośrodka rozsiane są po całym wzgórzu. Przy eks-sklepach jest nawet wielka tablica informacyjna, w którą uliczkę trzeba skręcić, żeby dotrzeć tu lub ówdzie. Nic to nie daje. Nic. Ani trochę...Jesteś tylko ty i dym. W jednym z najwyższych punktów wzgórza widoczność była ograniczona do jakiegoś pół metra. Jedziesz i modlisz się, żeby nie spaść w przepaść, w nic nie wjechać, nie spowodować zderzenia...Mgła jest lepka i gęsta, wilgotna. Osiada na ubraniu, wciska się do oczu, nosa...Wtedy już nawet się nie zastanawiasz, wtedy jesteś pewien - to JEST wzgórze duchów, przeklęte i źle zrobiłeś, że się tu pchałeś. Bo kto tu wjedzie, ten już tu zostanie...
Nie wiem, jakim cudem udało nam się znaleźć coś w rodzaju małego, działającego sklepiku. Wiecie, takiego w stylu - wszystko i nic. Oprócz benzyny w butelkach (kupiliśmy - butelka 5 000 KHR. Już od jakiejś godziny drżeliśmy na myśl o tym, co zrobimy, gdy zabraknie nam własnej...) Pani sprzedawczyni (co za radość zobaczyć żywego, prawdziwego człowieka w takim miejscu :), wskazując ręką na mgłę za nami, oznajmiła, że warto tam jechać, bo właśnie tam jest bardzo piękna świątynia. Popatrzyliśmy z powątpiewaniem w nicość i ruszyliśmy.

Image
Przejechaliśmy przez bramę (zauważoną w momencie przejazdu :D i znaleźliśmy się w innym świecie. W świecie wprawdzie zamglonym, ale za to przynajmniej nie sami :)

Image
To chyba jakiś ważny cel wycieczek z agencji turystycznych, bo przy zabudowaniach stały pick-upy, a po terenie świątyni przechadzali się Chińczycy. Wprawdzie raczej były to ekspresowe wycieczki - wchodzimy, cykamy fotkę, wracamy do auta - ale akurat wyjątkowo pochwalałam ten model zwiedzania :D Nie przeszkadzali nam w kontemplacji miejsca - szybko znikali, a zarazem jednak dawali poczucie bezpieczeństwa. Bo byli :)

Image

Image

Image

Miejsce z wyjątkowym klimatem. Wilgoć powodowała, że ściany budynków porastały dziwnymi, pomarańczowymi glonami (?). Glonami porastały też kamienie chodnika - każdy krok musiał być idealnie wyważony, inaczej kończyło się z głośnym plaśnięciem na ziemi.

Image

Image

Image

Image

Przez mgłę trudno było ocenić wielkość kompleksu. Gdy człowiek już-już myślał, że to koniec, z dymu wyłaniała się kolejna budowla. Mam wrażenie, że obejrzeliśmy może połowę, może trochę więcej - ale na pewno nie całość.

Image

Image

Czasami trochę pokropiło, ale właściwie deszcz wcale nie musiał się zbytnio starać. Wilgoć mgły osiadała wszędzie i powodowała, że człowiek czuł się...śliski? I jakiś taki brudny? Naznaczony? Wierzcie, lub nie. Osobiście uważam, że jeżeli gdzieś są duchy, to na pewno na wzgórzu Bokor...

Image

Baliśmy się, że w końcu się rozpada prawdziwą ulewą z "pory deszczowej", a wtedy na pewno nie uda się nam zjechać w dół. Trzeba więc było ruszyć dalej, choć widok, no cóż, nie zachęcał :)

Image

Mnie nie zachęcił bardzo mocno :D Momentalnie uznałam, że właściwie widziałam już wszystko, co chciałam zobaczyć i, jak dla mnie, to możemy już jechać do "naszej pani". Na zupę :D Kolega Marcin jest bardzo ustępliwy, więc zgodził się ze mną : "Masz rację. Wracamy. Tylko pojedziemy jeszcze w prawo, tak sobie spróbować" :D No cóż, nie da się dyskutować z GTK (Grupa Trzymająca Kierownicę :D Chce chłopak próbować, niech próbuje. Oby krótko :D
Gdy po chwili zatrzymaliśmy się całkowicie zalani mleczno-szarą wilgocią, byłam pewna, że próba wyszła negatywnie i zaraz zawrócimy (o ile uda się nam odpowiednio rozpoznać kierunki :/ :D I wtedy moment stał się zupełnie magiczny. Staliśmy przy skuterze, cisza aż biła po uszach, przestało nawet być zimno...I to dziwne wrażenie - jesteś zupełnie sam na świecie...Tak, jakby czas się zatrzymał...Nagle, dosłownie w sekundę, mgła się zaczęła rozwiewać. Z nicości zaczęły wyłaniać się ukryte wcześniej kształty i (tiaaa...magiczny moment....specjalnie dla mnie....:/ :D po lewej stronie ukazał się nam stary parking. Na którym pełno było Chińczyków urządzających sobie pikniki :/ :D (zaimponowali mi podwójnie - nie wiem, jak udało się im piknikować zachowując taką ciszę. To było dosłownie 2-3 metry od nas. No chyba, że magiczna mgła wlała mi się też do uszu :) Po drugie - jakoś nie wydaje mi się, żeby piknik w takich warunkach był czymś przyjemnym. Nawet nie możesz być pewien, czy akurat do ust wkładasz sobie paluszka, czy patyk. A oni wyglądali na zadowolonych :)
Gdy kręciłam z niedowierzaniem głową, przez przypadek spojrzałam też w prawo, a tam czekała na mnie największa niespodzianka (i jak tu nie wierzyć w nos Marcina?)

Image
Kościół katolicki. Szczerze mówiąc, najbardziej zależało nam na obejrzeniu właśnie tego miejsca...

Image

Image
Klimat - nieziemski, baśniowy wręcz....

Image
Ktoś stosunkowo niedawno położył na ołtarzu kwiaty...Niechcący wystraszyliśmy też kolejnego zwiedzającego, gdy sprawdzaliśmy akustykę w kościele (genialna!), śpiewając psalmy. Wchodził akurat po kamiennych schodach prowadzących pod kościół i gdy przed jego oczami pojawiły się kontury budynku, usłyszał również (znakomicie wyeksponowany przez akustykę) śpiew, był przekonany, że przeniósł się w czasie. Albo zwariował :D

Image
Przybudówka przy kościele była mieszkaniem duchownego. W środku pozostało kamienne łóżko, coś w rodzaju glinianego pieca i jeden, przypalony garnek...Kurczę, może to strasznie naiwne, ale to miejsce zobrazowało mi doskonale, co oznaczają słowa "Spieszmy się kochać ludzi..."....

W kościele spędziliśmy dosyć dużo czasu. To miejsce było tak niesamowite, że przestaliśmy się przejmować ewentualną ulewą i trudami powrotu. Bez-czas.

Wizyta w kościele natchnęła nas nową siłą do poszukiwań. Właściwie mieliśmy jeszcze tylko jeden obiekt, na którym nam wyjątkowo zależało - stary hotel. I właściwie, gdy odpalaliśmy skuter, mieliśmy pewność, że go znajdziemy.

Image
I był :) kawałek dalej. W hotelu są już prowadzone (ale to dopiero początek) prace remontowe. Cały teren odgrodzony jest taśmą, a przy wejściu stoi dwóch strażników. Nie ma się jednak czego obawiać - bardzo grzecznie wpuszczają na teren, proszą jedynie o niewchodzenie do budynku, bo grozi zawaleniem.

Image

Image
Dla mnie klimat jak z "Lśnienia".

Image
Z tyłu hotelu znajduje się ogród. Tzn. kiedyś to był ogród, po którym pewnie spacerowali bogaci goście ośrodka. Teraz to właściwie "duch ogrodu". Można w nim podejść do balustrady, z której pewnie można zobaczyć przepiękną panoramę (ale nie wiem kiedy:/ może poza porą deszczową?) i spojrzeć w dół, tak przypuszczam. Gdy ja popatrzyłam w dół, zobaczyłam tylko mleczną mgłę, nic więcej. Jednak ta mgła kusiła i wołała. I powiem Wam wprost - wolałam odejść od balustrady..."Lśnienie"...

Image
I ostatni rzut oka na hotel, odjeżdżając. Niknie w dymie, tak, jakby go nigdy nie było...

Image
Wracamy. Im niżej, tym lepsza przejrzystość, choć do "dobrej" jeszcze jej daleko. Tłem dla starych budynków jest w całości już odrestaurowane kasyno.

Image
To nie jest nowa budowa. To zbrojenia do budynku, który dawno temu nie powstał. Nie zdążył...

Image
I całkowicie wykończone kasyno. "Highland Resort". Tak tu będzie...

Na wzgórzu Bokor pierwotnie chcieliśmy jeszcze odwiedzić wodospad. Przejrzystość się poprawiła, poprawiając nam również humory, więc, mimo wcześniejszych zapewnień, postanowiliśmy znaleźć i to miejsce. Żeby tam trafić, trzeba jechać w przeciwnym kierunku, niż
do zabudowań kompleksu. Jednak droga jest i łatwiejsza, i przyjemniejsza - zjeżdża się w dół (OK, ale przecież później trzeba będzie wrócić :), poza tym, co jakiś czas można znaleźć drogowskazy. Na miejscu wyjaśniło się dlaczego - otóż wodospad jest już "ukończony turystycznie" :) Przed wejściem - kasa biletowa. Bilet - 0,5 USD (miejscowi nie płacą). Wielki hangar nazwany restauracją, jakieś grzybki do siedzenia i inne takie. Gdy się przejdzie obok tych całych turystycznych ozdobników, najpierw ogłusza Was szum...

Image

Później trzeba kawałek przejść przez wodę, kawałek przez dżunglę (na szczęście turystyczne udogodnienia jeszcze tu nie przylazły) i ...
Image

Myślę, że jest też jakaś droga, aby podjechać do wodospadu od dołu. My tam nie dotarliśmy i mogliśmy go podziwiać tylko z góry. Pewnie nie było nam więc dane zobaczyć całej jego mocy i wielkości, ale naprawdę - naprawdę było warto...

Image

Image

Wracając chcieliśmy jeszcze skorzystać z restauracji przecudnej urody, ale, niestety, chyba było za wcześnie na zamówienie potraw z kuchni (nie wiem, czy za wczesna pora, czy za wczesny dzień, bo jeszcze np. nie było oficjalnego otwarcia).

Image
Sprzedano nam tylko drogą colę (1,30 USD), ale przyznajcie - dla tak urokliwego wnętrza było warto :D

Trochę zaczęło padać, więc trzeba było się zbierać na poważnie.

Image
Potem już więc tylko szybko-szybko na dół, w wilgoci, mgle i deszczu. Ja - zamkniętymi oczyma na wszelki wypadek, Marcin - nie wiem, wolę nie pytać :D
Wycieczka na wzgórze Bokor zajęła nam 6 godzin. Po 18.00 byliśmy z powrotem u "naszej pani". Niestety, restauracyjka była już zamknięta - wnętrze zasłonięte z każdej strony przez zwisające maty. Jednak gdy z zawiedzionym wyrazem twarzy chcieliśmy już ruszyć dalej, zza maty wyszła pani i gestem zaprosiła nas do środka. Na pustej już posadzce rozstawiła jeden stolik i przyjęła zamówienie. Rozpływaliśmy się nad talerzami gorącego, tradycyjnego dania Amok - zarówno nad smakiem, jak i nad dobrocią "naszej pani".
Pożegnaliśmy się ze skuterem i poszliśmy świętować ostatni wieczór w Kampot "na mieście". Najpierw ruszyliśmy na nocny targ, jednak tu przeżyliśmy dosyć duże rozczarowanie i, no tak, zaskoczenie, tego się chyba nie da inaczej nazwać :D Otóż mam wrażenie, że nocny targ w Kampot zbudowany został nie jak nocny targ, tylko tak, jak mieszkańcy Kambodży myślą, że nocny targ wyobrażają sobie turyści :D Tak więc, przed wejściem stała wielka brama obwieszona migającymi światełkami (tak bardzo migającymi, że gdy zobaczyliśmy je z daleka, stwierdziliśmy - bez jaj, to na pewno żaden nocny targ nie jest :D Żeby nikt nie miał jednak wątpliwości, na bramie migotał wielki napis : nocny targ :D W środku - no cóż, w środku mnóstwo światełek, jakieś fontanienki, ozdóbki i duperele. Mnóstwo tego typu rzeczy. Stragany też były, ale zamknięte w większości. Był za to dostęp do jeziorka, na którym (tak!tak! :D można było sobie popływać na ŁABĘDZIU :D Łabędź był duży, plastikowy i bardzo romantyczny :D A na środku nocnego targu stała scena i krzesełka i odbywał się konkurs karaoke.

Image
I można było wygrać nagrody! (najbardziej rozczulił mnie stojący wentylator - nie, że wentylator, to akurat bardzo praktyczna nagroda w tym miejscu, tylko opakowali go całego w przezroczystą folię zdobioną różowymi serduszkami :D A rower miał całą ramę owiniętą taką samą folią :D Jedno jest za to pewne - na całym targu było mnóstwo ludzi, ale ani jednego turysty (oprócz nas). Czyli zdecydowanie nie-turystyczne miejsce :) Targ pełnił bardziej rolę ośrodka kulturalnego i miejsca spotkań dla młodzieży (z resztą, cały jego romantyczny wystrój zdecydowanie zachęcał do randek).
Później, zupełnie niechcący, wylądowaliśmy w lokalu o zachęcającej nazwie "Happy Pizza" (a obiecaliśmy sobie wcześniej, że będziemy unikać wszystkich potraw z rozszerzeniem nazwy "happy", gdyż, podobno, to tajna informacja, że dodano do nich środków odurzających). Zamówiliśmy więc zupełnie zwyczajne sajgonki i talerz z owocami (do nich to już chyba zupełnie trudno coś dodać :) i, z lekkim niepokojem, obserwowaliśmy otoczenie. Wszyscy faktycznie byli jacyś tacy "happy" i, co gorsza, co jakiś czas wchodzili do dziwnego, ukrytego pokoiku :/ :D Nas, z naszymi trzema owocami na krzyż, nikt tam nie zaprosił :D W menu były prawie same "happy" drinki, a główną atrakcją i popisowym daniem była faktycznie "happy" pizza. W dodatku była najdroższa, co mogło o czymś świadczyć :D Jednak w temacie "łapania kontaktu z własną podświadomością" jazda przez mgłę na wzgórzach Bokor dostarczyła nam wystarczająco dużo wrażeń, wieczór zakończyliśmy więc w barko-kawiarni na rzece.

C.D.N.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
18 ludzi lubi ten post.
Gadekk uważa post za pomocny.
 
      
#14 PostWysłany: 28 Paź 2017 16:53 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Image

W Kampot jest doskonale rozwinięty transport autokarowy. Można stąd dostać się zarówno do Tajlandii, jak i do Wietnamu. My jednak planowaliśmy pozostać w Kambodży i spędzić przynajmniej jedną noc na którejś z okolicznych wysepek. Zdecydowaliśmy się na Rabbit Island, i, jak na oszczędnych i przezornych turystów przystało, rozejrzeliśmy się wcześniej za jak najtańszym transportem. Jeszcze będąc w Kep podjechaliśmy pod agencję turystyczną, która w swojej ofercie miała wycieczkę na wyspę za 9 USD, natomiast dojazd z Kampot do Kep kosztował 3 USD. Byliśmy z siebie bardzo zadowoleni - no cóż, poświęciło się przecież trochę czasu i wysiłku, żeby wyszukać optymalną kombinację - i natychmiast poszliśmy do recepcji naszego hostelu, gdzie kupiliśmy bezpośredni bilet Kampot - Rabbit Island. Za 15 :D Nie pytajcie mnie, dlaczego :D

Image

Przed 8.00 przyjechał po nas pick-up i wyruszyliśmy. Najpierw do Kep.

Image

Tam pan podjechał z nami dokładnie pod tę samą agencję, którą sprawdzaliśmy w ramach oszczędności dwa dni temu :/ :D Wysadzał pod nią dwie jadące z nami turystki - tam miały przesiadkę (albo samodzielnie skleciły sobie bardziej budżetowe bilety :D Pan bardzo uprzejmie pomógł im wyciągnąć bagaże, jednak, przy okazji wyciągnął też mój, zawadzający mu przy tej operacji, plecak. I wyciągnął go dosyć dosadnie - rzucając w sam środek wielkiej kałuży. Plecami :/ To mi trochę zepsuło humor. Myślę, że mogło też wpłynąć na odpowiedź, której udzieliłam pani z agencji na pytanie, kiedy wracamy z wyspy (dopytywała się i dopytywała, aż stwierdziłam, że pani zachowuje się trochę wścibsko, zatem odpowiedziałam - nie wiem :D Pani machnęła więc ręką (Ha! Może zrozumie, że nie można się aż tak interesować życiem innych ludzi :), wręczyła nam jakieś bileciki i pojechaliśmy na przystań.

Image

Kierowca wysadził nas pod stanowiskiem obsługi przystani, tam wymieniliśmy bilety od pani, na jakieś inne karteczki i weszliśmy na pomost. Tam, klnąc pod nosem na moje podłe życie (za każdym razem gdy ubierałam plecak, moje plecy stawały się coraz bardziej mokre), uświadomiłam sobie, że za chwilę będę mieć kolejny powód do obrzucania mojego istnienia brzydkimi wyrazami :/ :D Dotarło do mnie, że pani z agencji pewnie ilekroć o nas pomyśli, to puka się w głowę, a my, po prostu, nie będziemy mieli jak z tej wyspy wrócić :/ :D

Image

No nic, stwierdziłam, że będę się tym martwić później. Skoro ktoś tam przypływa, to pewnie i odpływa - najwyżej stanę na przystani/ pomoście/plaży/czymkolwiek, co jest na tej wyspie i ubłagam, żeby jakaś łódź wzięła nas ponownie na ląd. Aktualnie mieliśmy trochę gorsze problemy - przy pomoście stało trochę łodzi, niektóre przypływały, inne odpływały, turyści wsiadali i wysiadali, jednak gdy podchodziliśmy do każdej z nich, panowie oglądali z zadumą nasze karteczki i kręcili przecząco głowami (ech, daleko im do tajskiej logistyki :D Czekaliśmy więc nadal, niezbyt wiedząc, na co :D

Image
Łodzie były przeróżne - większe, albo całkiem malutkie, z daszkami, lub bez. Niektóre miały wmontowane fragmenty innych pojazdów :)

Czekaliśmy, oglądaliśmy otoczenie, podziwialiśmy niebo...Niebo?...:/ :D
Image

Tak. To stało się zupełnie nagle - szybki wiatr, ruch na pomoście, panowie pochowali swoich turystów pod daszki łodzi i nagle okazało się, że jedynymi turystami bez przydziału jesteśmy my :D Skąd to wiem? Bo gdy zaczęło lać (ale tak naprawdę LAĆ, nie żadne tam ożywcze kropelki :D na środku pomostu (nie muszę chyba dodawać, że niezadaszonego :D zostaliśmy zupełnie sami.

Image
To, że nas nikt nie przygarnął, jeszcze im mogę wybaczyć. Każdy w końcu dbał o własne stado, niepotrzebny im dodatkowy kłopot. Jednak jest jedna rzecz, której się wybaczyć nie da - otóż, gdy rozpływaliśmy się w wodzie, panowie ukryci pod daszkami śmiali się z nas. Dosyć szyderczo w dodatku :/ :D Staliśmy więc na pomoście pogodzeni z losem, nie było się gdzie ukryć i ukrywanie się właściwie nie miało już żadnego sensu (jeśli nie znajdziesz dachu w pierwszej minucie deszczu "pora deszczowa", to naprawdę już nie ma potrzeby szukać - jesteś przecież i tak przemoczony do kości), gdy nagle Marcin, całkowicie poważnie, zapytał - "Przestałaś się już gniewać na pana, który ci zmoczył plecak w kałuży?...." :D :D :D

Image
Usłyszałam kiedyś historię, która rozśmiesza mnie do tej pory. Otóż pewna "koleżanka koleżanki" bardzo marzyła o ślubie. Cały rok przygotowywała się do niego, zamęczając opowieściami o tym wszystkie współpracownice. Jej ślub miał być najpiękniejszym dniem w życiu. Gdy wróciła po ślubie do pracy, z całkowitą powagą oznajmiła koleżankom " Wiecie co? Ślub jest naprawdę bardzo ważny, ale jednak trochę ważne jest też to, z kim go bierzesz" :D I w tym miejscu muszę tę myśl trochę sparafrazować - otóż podróże są bardzo ważne, ale ważne jest też to, z kim się w nie wybierasz :) Dziękuję, Marcin :)

Image
Gdy niebo wycisnęło z siebie już ostatnią kroplę, do pomostu podpłynęła łódź, której sternik nie pokręcił głową na widok naszej, dosyć mokrej, karteczki. Mogliśmy więc wreszcie opuścić to nie do końca przyjazne miejsce :)
Na Rabbit Island płynie się z Kep około pół godziny.

Image
Przy plaży jest malutki pomost, można też wskoczyć z łodzi prosto do wody. Z noclegami też nie było żadnego problemu - możliwe, że to wpływ pory deszczowej. Raczej na pewno - ta strona wyspy przygotowana jest na przyjęcie dużo większej ilości turystów, niż ich było podczas naszego pobytu (choć to nie jest zbyt duże wyzwanie :D z tego, co naliczyłam, to na noc zostawały tam cztery osoby - my i jeszcze jakaś para). W każdym razie gdy wyskoczyliśmy z łodzi (nawet nie staraliśmy się być ostrożni. No co, kto mokremu zabroni? :D zaraz podeszła do nas pani i zaproponowała nocleg. Woleliśmy jednak sami przejść się wzdłuż plaży i znaleźć miejsce - po 10 minutach zostaliśmy dumnymi właścicielami kluczyka do drewnianego bungalowu (8 USD za dobę).

Image
Przy plaży znajdują się chyba ze 3-4 takie ośrodki. Domki, a przy nich restauracyjko-sklepiki.

Image
Plaża usiana jest niebieskimi leżakami, można z nich korzystać bez żadnych opłat. Czasem przypływała jakaś łódź, wysiadało z niej paru turystów, spędzali parę godzin na kąpieli i wracali na stały ląd. Jednak trzeba się było trochę namęczyć, żeby kogoś na tej ogromnej plaży spotkać. Niesamowite wrażenie robił widok pustego sznura leżaków. Te widoki tak się nam spodobały, że od razu zdecydowaliśmy się zostać tu dwie noce. Wyjazdy poza sezonem naprawdę mają swój urok...

Image
Tak wyglądał nasz bungalow - prosty domek na palach, ale miał dokładnie wszystko to, czego potrzeba. Była nawet moskitiera, chociaż zawsze wydawało mi się, że moskitiery służą do tego, aby nie wpuszczać insektów POD nią, a nie NIE WYPUSZCZAĆ ze środka :D Była jednak solidna, sięgała do samej ziemi i totalnie nie do sforsowania przez owady, więc właściwie to jej zaleta :D Przekonaliśmy się o tym pierwszej nocy, gdy wszystkie okoliczne chodzące i latające stworzenia wcisnęły się do naszego łóżka przez szpary między podłogowymi deskami i, awanturowały się chcąc wyjść z pułapki :D Kolejnej nocy byliśmy mądrzejsi - końce moskitiery wsunęliśmy pod materac łóżka. To trochę pomogło :)

Image
Cóż można napisać o lenistwie? Te dwa dni minęły nam na nie robieniu zupełnie niczego konkretnego :) Cieszyło mnie odkrywanie takich zwykłych, wakacyjnych przyjemności. Pierwszy raz byłam np. w sytuacji, gdy z mojego domku do plaży jest 20 metrów i można biegać tam i z powrotem :)

Image
Na przemian więc kąpaliśmy się, leżeliśmy na leżakach (za każdym razem wybierając inny :) i jedliśmy. Chociaż nie tak często, jak by się to mogło wydawać :D Jedzenie było droższe, niż na lądzie i, nie ma co ukrywać, dużo gorsze. Ceny były trochę zmienne :D Zupa - 5 USD, ryż, makaron - czasem 2, a czasem 3 USD, mrożona herbata i kawa - 0,5 USD albo 1 USD. Jak chodzi o smak - to daleko mu było do posiłków u "naszej pani", jednak większości posiłków jest do niego daleko, więc może porównam do czegoś bardziej realnego - generalnie był to poziom gotowanych przeze mnie obiadów (żeby Wam to jeszcze bardziej uściślić dodam tyle, że rozmawiacie z kobietą, która wysadziła kuchnię smażąc frytki :/ :D Piwo - 0,75 lub 1 USD. Papierosy - 1,5 USD.

Image

Cudowny czas zupełnego lenistwa, pławienia się w ciepłej, czystej wodzie, oglądania uroczych zachodów słońca...Wakacje, po prostu :)

Poznaliśmy też nowych przyjaciół :)

Image
Tego pana złapałam w łazience. Nawet się niezbyt opierał (może dlatego, że jako klatki użyłam kubka z którego zazwyczaj popijałam przywiezione z Polski martini. Od tego momentu przestałam :D

Image
Piękny był wyjątkowo. Aż trochę żal go było wypuszczać :)

Image
Myślę, że gdybyśmy zostali tam parę dni dłużej, nauczylibyśmy tę kurę mnóstwa innych sztuczek. Była wyjątkowo bystra - skakać po makaron nauczyła się momentalnie - i szybko się przywiązywała, bo gdy wchodziliśmy do morza, patrzyła za nami tęsknym wzrokiem :D

Wszystkie ośrodki znajdowały się przy naszej plaży, jednak gdy przeszło się kawałeczek dalej, przechodząc obok turystycznych udogodnień i wchodząc w dżunglę, można było trafić na zupełnie dzikie, przepiękne plaże.

Image

Image

Image

Image
Ciepła woda, żadnych ludzi (nawet pustych leżaków :) - raj.

Próbowaliśmy obejść całą wyspę wokół - podobno się da, tylko zależy to od poziomu wody. Nam się nie udało - upał bardzo dawał się we znaki - ale i tak sama wycieczka była bardzo przyjemna.

Image
Trzeba było trochę iść lądem, trochę wodą.

Image

Image

Image

Naprawdę piękna wyspa. Nawet jeśli w sezonie jest dużo więcej turystów, to myślę, że zostają oni na "turystycznej" plaży - bo przecież po to tam przyjeżdżają. Odchodząc kawałek dalej można znaleźć dla siebie naprawdę piękne, samotne miejsca (jeśli się to oczywiście lubi).

Image
Idąc plażą, można dotrzeć do domków rybaków.

Image

Image
Khmerska chusta.

Image

Image

Image
Wydaje mi się, że wyspy Kambodży są niedoceniane. Chociaż to trochę dobrze. Nie są jeszcze zupełnie zarażone masową turystyką i pewnie dlatego o wiele łatwiej znaleźć tu dziki, piękny krajobraz. My byliśmy naprawdę zachwyceni. Wieczorem na wyspie nie ma prądu, ale to w niczym nie przeszkadza. Tu raczej żyje się zgodnie z naturą - jak ciemno, to do spania, wstaje się natomiast ze słońcem.

Image
Jeśli musiałabym wymienić jakiś minus, to owszem, znalazłby się. Chociaż może nie "minus", raczej pewne niedociągnięcie. Plaża turystyczna jest bardzo czysta - pracownicy ośrodków codziennie sprzątają. Natomiast na dzikich plażach można znaleźć śmieci - morze niestety przynosi wszystko to, co, prawdopodobnie, turyści wyrzucają za burty swoich wynajętych łódek.

Image

Image

Image
Skusiliśmy się. Kto by się nie skusił? Pierwszy raz, dzikie banany, prosto z drzewa. Niestety, to chyba jakiś gatunek służący do pieczenia, albo po prostu jeszcze nie dojrzały - smakowały tylko mąką, a lepkiej, cierpkiej papki długo nie mogliśmy się pozbyć z ust i dłoni :)

Image

Jeśli chodzi o snoorkowanie, to, no cóż, szału nie było :) Widziałam dokładnie JEDNĄ rybkę i JEDNEGO kraba na wolności (muszę to rozróżnić, bo zaraz potem widziałam setki krabów - wpadłam głową w pułapkę, gdzie siedziały ze związanymi szczypcami :/ ). Ale i tak mi się podobało - kurczę, dla mnie w ogóle siedzenie z głową pod wodą jest pasjonujące. Nawet, jeśli mogę tylko podziwiać piasek na dnie:)

Image

Image

Cudowne miejsce na odpoczynek, cudowne.

Image

Image

Kąpiele przy zachodzie słońca. Nie tylko my staliśmy się ich wielbicielami. Cudownie było obserwować grupkę młodych chłopców, którzy doskonale bawili się w wodzie - parskając, śmiejąc się i krzycząc z radości. Czysta młodość i szczęście. Cudownie było obserwować, gdy wyszli z wody, założyli swoje pomarańczowe, mnisie szaty i odeszli, z godnością i w ciszy.

Image
I jeszcze jedna zaleta - pora deszczowa jakby omija Rabbit Island. Tu jest tylko słońce, spokój i radość. Wakacje, po prostu wakacje :)

C.D.N.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
17 ludzi lubi ten post.
 
      
#15 PostWysłany: 29 Paź 2017 00:08 

Rejestracja: 07 Sty 2015
Posty: 1632
niebieski
@pestycyda @becek
Gwoli ścisłości, nie można w 100% napisać, że nikt nie został rozliczony z reżimu czerwonych khmerów. Choćby Kang Kek Iew (aka Duch) został ostatecznie skazany w 2012 roku na dożywocie. Oczywiście jest to wyjątek potwierdzający regułę ale jednakowoż wyrok zapadł. Niestety były to raczej pojedyncze przypadki, a choćby poniższy dokument z 2002 roku (polecam obejrzenie) pokazuje, że część osób nie za bardzo okazuje skruchę i bez oporów przyznaje się do udziału w tej zbrodni:



Jako ciekawostkę można dodać, że w skład trybunału osądzające te zbrodnie wchodziła polska sędzia Agnieszka Klonowiecka-Milart.

Pikanterii w całej sytuacji dodaje to, że po upadku reżimu w 1979 roku Czerwoni Khmerzy jeszcze przez kilka lat byli uznawani przez ONZ jako jedyni przedstawiciele Kambodży, a jeden z ich głównych przywódców (Khieu Samphan) jeszcze w 1998 roku beztrosko z pratyzantki przeszedł na stronę ówczesnego rządu. Z pewnością nie była to sytuacja sprzyjające do rozliczeń.

Z zupełnie innej strony, w pawilonie "A" Tuol Sleng, wyraźnie zaznaczone jest aby nie robić zdjęć w celach na parterze. Przykro jest patrzeć jak ludzie nie są w stanie tego respektować i na dodatek wrzucają do sieci, zdjęcia skatowanych więźniów.

Co do Pól Śmierci mam bardzo mieszane uczucia odnośnie "wychodzących z ziemi" kości i resztek ubrań. Rozmawiałem z wieloma osobami i znaczna ich cześć jest zdania, że po tylu latach i tak szerokich badaniach tego miejsca nic już z ziemi tej wielkości nie powinno wychodzić. Są to zatem najpewniej specjalnie pozostawione szczątki, aby zrobić wrażenie na zwiedzających. Mnie osobiście to zniesmaczyło, bo samo miejsce jest wystarczająco depresyjne i takie sztuczki nie są już tu potrzebne.
Góra
 Profil Relacje PM off
ambush lubi ten post.
 
      
#16 PostWysłany: 29 Paź 2017 01:43 

Rejestracja: 25 Lut 2012
Posty: 247
Loty: 23
Kilometry: 72 725
niebieski
pestycyda, fajna relacja. W sumie piszesz o zwykłych ludziach i zwykłych miejscach. Ale przez to relacja jest... niezwykła. W dodatku są piękne fotki. Az się chce podążać Waszymi drogami. Tylko drogo wychodzą hotele i posiłki :lol:
Góra
 Profil Relacje PM off
pestycyda lubi ten post.
 
      
#17 PostWysłany: 31 Paź 2017 00:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Kolejnego poranka musieliśmy opuścić nasz bungalow do godz. 11.00. Usiedliśmy więc z plecakami w barze naszego ośrodka, lekko zagubieni. Przez cały pobyt na Rabbit Island próbowaliśmy dopytać się o możliwości powrotu na stały ląd. I uzyskaliśmy naprawdę mnóstwo odpowiedzi na nasze pytania :D Dowiedzieliśmy się m.in. że łodzie są i że ich nie ma. Że najwcześniejsza jest o 11.00 i najwcześniejsza jest o 15.00. Że odpływają tylko z naszej plaży i odpływają tylko z przystani po drugiej stronie wyspy :/ :D Naprawdę, pełen asortyment wszystkich możliwych odpowiedzi :/ :D Nasi informatorzy byli zgodni tylko w jednej sprawie - gdy, tknięci jakimś dziwnym przeczuciem, pokazywaliśmy im nasze, wymiętoszone już niemiłosiernie, bileciki, wszyscy twierdzili, że uprawniają nas one do powrotu (czyli okazało się, że był to jednak bilet w dwie, nie w jedną stronę - dobrze, że nie jestem zwolenniczką porządku, bo dawno bym je już wyrzuciła :D. Generalnie było bardzo przyjemnie - ciepło, ładne widoki, chociaż najpiękniejszym widokiem w tym momencie byłby widok jakiejś łodzi :/ :D Niezbyt wiedzieliśmy, co robić dalej - pytaliśmy się już dosłownie każdej osoby mieszkającej na wyspie - pozostało nam tylko czekanie na jakiś cud. I cud się zdarzył - podbiegła do nas pani z baru i zapytała, czy chcemy płynąć już, teraz, bo właśnie odpływa pierwsza łódź. Ochoczo zerwaliśmy się z ławek i pobiegliśmy za nią - faktycznie, doprowadziła nas do małej, zupełnie pustej łódki. Trochę zaniepokoił nas wprawdzie jej wygląd (że mała i pusta) i słowa pani ("sternik się zgodził, ale musi jeszcze zapytać turystów, czy możecie z nimi płynąć") (to mnie nawet trochę uraziło :D bo może i nie wyglądam reprezentacyjnie, ale co to ma być? Casting na współtowarzysza podróży w transporcie publicznym? :/ :D Nadzieją napawał jednak fakt, że ów sternik zabrał nasze, biletami trudno już to nazwać, nasze papierowe strzępki, więc może wstawi się za nami? Z duszą na ramieniu czekaliśmy więc na nadejście owych okrutnych turystów, którzy nie wsiadają do łódek z byle kim :/ :D Nadeszli, gdy próbowałam przyczesać włosy, żeby zaprezentować się jak najlepiej. Niesamowicie sympatyczna, uśmiechnięta młoda para z Kambodży, która perfekcyjnym angielskim oznajmiła "Oczywiście, że możecie płynąć z nami. Ale słuchajcie, nie będzie wam przeszkadzać, jeśli nie popłyniemy najkrótszą drogą do Kep? Bo gdy wynajmowaliśmy (WYNAJMOWALIŚMY ????? :/ :/ :/ ) tę łódź, to umawialiśmy się jeszcze na wycieczkę wokół wyspy"....

Image

Tak. Nie mam pytań. Wciskamy się bezczelnie młodemu małżeństwu do prywatnie wynajętej łodzi, którą właśnie mieli wypłynąć na romantyczną wycieczkę :/ I jeszcze się oburzamy, że musimy czekać na ich zgodę :/ Naprawdę było nam głupio, ale para była tak sympatyczna i tak szczerze nas namawiała, że, no co mam powiedzieć? ulegliśmy :D

Pierwszym przystankiem wycieczki, była farma wodorostów. Para opowiadała nam o farmie z ogromną ekscytacją i radością, dodając, że ich wielkim marzeniem było ją zwiedzić. Trochę tej ekscytacji udzieliło się więc i nam - taka farma, w takim razie, to naprawdę musi być coś niesamowitego. Jednak jakby się trochę zawiedliśmy....:D

Image
Dodatkowo uświadomiliśmy sobie, że zwiedzając wyspę przechodziliśmy koło farmy, jednak nawet jej nie zauważyliśmy :D Kambodżanka była natomiast przeszczęśliwa. Miło było obserwować taką szczerą radość - wchodziła do wody, zaglądała pod butelki, śmiała się w głos. Wyglądała jak wodorostowa wielbicielka roku...Stwierdziłam, że na pewno musi bardzo wodorosty lubić. Jednak odpowiedź mnie trochę zaskoczyła - "Nie, nie cierpię ich. Śmierdzą. Ale, po prostu, nigdy takiej farmy nie widziałam..." I jak tu się nie zakochać w takim entuzjazmie i otwartości na świat? :)

Image

Image

Opłynęliśmy Rabbit Island wokół (faktycznie, po drugiej stronie wyspy było coś w rodzaju małej przystani). Podpływaliśmy do małych wysepek - niektóre były zupełnie dzikie, na innych stały pojedyncze rybackie chatki.

Image
To, o ile się nie mylę, Chilli Island.
Ale przede wszystkim rozmawialiśmy - para była niesamowicie otwarta i sympatyczna. Interesowało ich wszystko, z dużą chęcią opowiadali nam też o Kambodży. Z każdą chwilą czuliśmy się z nimi coraz bardziej związani. Przykro było się więc rozstawać na przystani w Kep. W podzięce za wycieczkę i towarzystwo, podarowaliśmy im drobiazgi z Polski i, niestety, trzeba było się rozejść w przeciwne strony. Oni do swojego auta, które czekało przy przystani, my - szukać jakiegoś transportu do Kampot (planowaliśmy zostać tam na noc - było za późno, żeby trafić na jakiś autobus do Phnom Penh. Tam planowaliśmy dostać się kolejnego dnia). Nie zdążyliśmy jednak nawet założyć plecaków, gdy dziewczyna ponownie podbiegła z radosnym uśmiechem, odganiając kierowców tuk-tuków, którzy zaczęli się do nas powoli zbliżać. Para zaproponowała nam podwiezienie do Kampot ("naprawdę nie ma problemu. My jedziemy do Phnom Penh, więc to po drodze"). Wiem. Pewnie większości z Was w tym momencie nasunęłoby się na usta pewne pytanie. Naprawdę wiem, jednak dla mnie to bardzo trudne. Nie chcieliśmy wykorzystywać w żaden sposób tej przemiłej pary, ani stawiać ich w niezręcznej sytuacji. Jednak po 15 minutach jazdy w końcu się przemogłam i, jąkając się, zadałam kluczowe pytanie "To może moglibyśmy pojechać z wami do Phnom Penh? Zapłacimy..." Naprawdę brak mi słów, aby opisać ich życzliwość. Nie dość, że prawie się obrazili za propozycję zapłaty, to momentalnie zawrócili auto (okazało się, że, owszem, do Phnom Penh można dojechać przez Kampot, jednak to dużo dłuższa i gorsza droga. Wybrali ją wcześniej tylko dlatego, żeby nas odwieźć - na łodzi mówiliśmy, że jedziemy do Kampot). Nie zgodzili się na propozycję postawienia im obiadu ("dobrze. Kiedyś nam postawicie" :), natomiast sami co chwilę przynosili do samochodu to kawę, to jakieś dziwne owoce czy słodycze.

Image
Gdy dojechaliśmy do Phnom Penh, naprawdę nie chcieliśmy już nadużywać ich serdeczności - planowaliśmy wysiąść gdziekolwiek. Jednak się nie dało ("Nie będziecie chodzić po deszczu"). Podwieźli nas na dworzec kolejowy, razem z nami zmartwili się, że pociągiem do Siem Reap nie dojedziemy (a bardzo na to liczyliśmy - niestety, nie ma takiego połączenia), zdenerwowali się, że chcemy zostać pod dworcem i poszukać noclegu ("O nie, nie zostaniecie tu. Tu są drogie hotele") i, w końcu, podwieźli nas pod polecany przez siebie hostel ("Tu jest bezpiecznie i niedrogo. Sam tu sypiałem, jak przyjeżdżałem do, jeszcze wtedy, narzeczonej").

Image
Niesamowici ludzie...Jak wiele znacie osób, które, nie bacząc na własne zmęczenie, zdecydowałyby się tak wiele czasu i energii poświęcić dla zupełnie nieznanych sobie ludzi?...Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie i, wreszcie, mogli odjechać i sami odpocząć. A najgorsze jest to, że zupełnie nie zapamiętaliśmy ich imion....Mam nadzieję, że karma wraca...

Image
Hostel rzeczywiście był w porządku. Dwuosobowy pokój - 12 USD. Szybki prysznic i poszliśmy szukać jedzenia. Jednak okazało się, że znajdujemy się w jakby "lepszej" dzielnicy. Nigdzie nie mogliśmy znaleźć ulubionych przez nas małych, tanich barów. W tym rejonie miejscowi trochę inaczej spędzali czas :) Zajmowali się jednym ze swoich ulubionych zajęć, czyli piknikowaniem :) A jak można piknikować w mieście? Otóż idzie się do specjalnej restauracji, na stolik dostaje się małą kuchenkę z garnkiem, w którym przyrządza się samodzielnie wybrane wcześniej dziwne liście...dziwne kawałki mięsa...i w ogóle dziwne, niezidentyfikowane kawałki...:D Wyglądało to na niezłą zabawę - dla miejscowych. Dla nas byłaby to raczej męczarnia - przede wszystkim nie spodobało mi się to, że trzeba sobie samemu gotować :D poza tym naprawdę byliśmy zmęczeni i nie sądzę, żeby wybieranie dziwnych fragmentów do gotowania się nam udało w tym momencie :D W końcu znaleźliśmy jedyny w tym rejonie lokal, który nam odpowiadał. W menu były zdjęcia znajomych potraw, w dodatku przynoszono je na stół całkowicie gotowe. Coś w sam raz dla zmęczonych turystów :)

Image
Ryż i makaron z krewetkami, mrożona herbata ( bez ograniczeń - pani postawiła przed nami ogromne szklanki wypełnione lodem i ciągle dolewała gorącej herbaty z metalowego czajniczka :D - 6.40 USD. Było pyszne (a lodem postanowiliśmy się nie przejmować :D

W hotelu zarezerwowaliśmy przez booking.com noclegi w Siem Reap (na wybór miejsca wpłynął fakt, że hostel proponował bezpłatny dowóz tuk-tukiem z dworca autobusowego. Trzeba było tylko zgłosić miejsce i godzinę przyjazdu mailem) i, korzystając z Google Map,
zlokalizowaliśmy miejsce, w którym się akurat znajdowaliśmy. Okazało się, że nasz aktualny hostel leży bardzo blisko dworca autobusowego, z którego odjeżdżaliśmy parę dni temu. Zupełnie spokojnie mogliśmy więc zasnąć - wszystko zaczęło się układać, dodatkowo, dzięki parze z Rabbit Island, byliśmy dalej, niż początkowo wydawało nam się, że dotrzemy.

Image
Na dworzec podjechaliśmy tuk-tukiem (2 USD). Bilety do Siem Reap zakupione w kasie - 8.75 USD od osoby. Autobus odjeżdżał o 8.00, podróż miała trwać ok 6,5 godziny. W dodatku wsadzono nas do autobusu VIP - piętrowego, z Wi-Fi, wodą, ciasteczkami i kawą. I wielkimi, rozkładanymi fotelami. Naprawdę luksus i wygoda :)

Image
Wi-Fi bardzo się przydało :) Mogliśmy w kółko odpisywać na maile od pracownika naszego przyszłego hostelu ("o której i na jaki dworzec przyjeżdżacie?" "168, ok. 14.00" "Przyjedziemy po was, tylko napiszcie gdzie przyjeżdżacie" "Na dworzec 168" "Bedzie tuk-tuk, ale o której przejeżdżacie?" - i tak do znudzenia :D W końcu Wi-Fi się skończyło, więc mogliśmy się przestać denerwować i skoncentrować na widokach za oknem :D

Image

Image

A za oknami było naprawdę pięknie.

Image

Image
Suszenie ryżu.

W Siem Reap byliśmy o 14.00. Niewielki dworzec, leżący jakby na uboczu miasta. Nie przeszkadzało nam to, bo w końcu hostel gwarantował "bezpłatną podwózkę". Jednak gdy wszyscy turyści powsiadali do czekających na nich tuk-tuków i zostaliśmy zupełnie sami, dobry nastrój trochę nam minął. W dodatku na dworcu nie było Wi-Fi, więc nawet nie mogliśmy po raz setny napisać do naszego hostelu z informacją gdzie i o której będziemy :/ :D Grzecznie odmówiliśmy kierowcy "niezależnego" tuk-tuka, tłumacząc się, że czekamy na transport z naszego hostelu. Pan grzecznie zapytał, jaki to hostel, jednak gdy usłyszał jego nazwę, wybuchnął zupełnie nie-grzecznym śmiechem i oznajmił, że sobie raczej długo poczekamy:/ Nieco nas to stropiło :/ :D

Image
Na szczęście szybko poznaliśmy drugiego pana, który, po usłyszeniu nazwy hostelu, po prostu wyjął telefon i do niego zadzwonił. Po czym oznajmił, że w recepcji nie mieli pojęcia o tym, że ktoś przyjeżdża, ale dobrze, przyślą po nas kierowcę za jakieś pół godziny. Hm.:D Czekanie okazało się wcale nie takie złe, bo mieliśmy już dwóch przyjaciół, którzy umilali nam czas pogawędką. A właściwie ostrzeżeniami :D Więc tak : zwiedzając Angkor, mamy nie wypożyczać sobie skutera (jak mieliśmy w planach), tylko jechać tuk-tukiem (najlepiej ich). Skuter jest bardzo ryzykowny, ponieważ gdy go zostawimy pod Angkor, to na pewno ktoś go ukradnie - i, przysięgam, pan powiedział to z dumą :D Zapinanie na łańcuch nie pomaga, gdyż mają tu Wietnamczyków, bardzo sprytnych, a oni z kolei mają specjalne narzędzia do przecinania zabezpieczeń :D Tak więc, nasz los jest przesądzony, chyba, że weźmiemy tuk-tuk. Ich. Bo oni z tuk-tuka w ogóle nie wysiadają i dlatego jest to bezpieczne :D

Image
A jeszcze dodatkowo policja nie respektuje międzynarodowego prawa jazdy (to akurat nas nie przestraszyło, bo w końcu Marcin nie zabrał ze sobą żadnego - ani międzynarodowego, ani nawet polskiego prawa jazdy :D i specjalnie zatrzymuje wszystkich turystów na skuterach i każe płacić, a jak nie zapłacisz, to zabiera paszport. I tak to sobie miło gawędziliśmy, i czas płynął bardzo przyjemnie, aż w końcu przyjechał "nasz" tuk - tuk. Kierowcy nie było trudno nas znaleźć, bo, nie licząc naszych nowych przyjaciół, byliśmy na dworcu zupełnie sami :D Pomachaliśmy panom, panowie pomachali nam i rozstaliśmy się w wielkiej przyjaźni :D

Image
Wreszcie w hostelu :) Zapłaciliśmy 20 USD za dwa noclegi i, przy drinku powitalnym (może i nie mamy żadnych złotych czy biznesowych kart na saloniki, za to jesteśmy członkami programu Genius booking.com! Ha! :D (a'propos - buteleczka wody mineralnej 0,25 l :D , wysłuchaliśmy wszystkich możliwych propozycji dotyczących zwiedzania Angkor.

Image
Otóż, możemy objechać Duży Pierścień za 18 USD, albo Mały - za 15 USD. I koniecznie dziś trzeba jechać za bilety (8 USD, bo 4 w jedną stronę). Koniecznie, bo one uprawniają nas do obejrzenia dzisiejszego zachodu słońca. A zawiezie nas miły pan, który za darmo przywiózł nas do hostelu. I, szczerze mówiąc, to trochę zaważyło na naszej decyzji. Żal się nam zrobiło pana, który wozi za darmo turystów i pewnie liczy, że potem coś zarobi. Poza tym, coś mi się majaczyło w głowie, że po Angkor i tak nie można jeździć zwykłymi skuterami, tylko elektrycznymi, a cena ich wypożyczenia (przynajmniej w naszym hostelu) była zbliżona do ceny wynajmu tuk-tuka. Wszystko się układało bardzo dobrze - jest nocleg, kierowca, mamy godzinę czasu na odpoczynek.

Image
I wtedy zaczęło padać... :D

Image
Owszem, intensywnie, ale też szybko. Na tyle szybko, że gdy dojeżdżaliśmy do miejsca zakupu biletów, z nieba spadały już tylko pojedyncze krople.

Image
Trochę nas przeraziła ilość autokarów stojących pod budynkiem, w którym kupowało się bilety. Zawsze wiedziałam, że Angkor jest ogromną atrakcją turystyczną, ale jakoś sobie nie uświadamiałam, że aż tak...

Image
W środku ponumerowane okienka, tu obsługa biletów jednodniowych, tam - trzydniowych. Kolejki, tłum ludzi itp. My niestety mogliśmy zostać tylko jeden dzień, pani z obsługi skierowała nas do odpowiedniego okienka, zapłaciliśmy 37 USD (bilet trzydniowy - 64 USD) i odebraliśmy wymarzone bilety.

Image
Przy okienku robią człowiekowi do biletu zdjęcie, na którym wygląda się jak bandyta :D
Zadowoleni z siebie wróciliśmy do naszego tuk-tuka, gotowi na kolejną atrakcję - zachód słońca nad Angkor. W końcu dlatego tak bardzo się spieszyliśmy z kupnem biletów - żeby zdążyć na to widowisko. Pan zaczął jednak trochę zmieniać temat - jutro pojedziemy, jutro. To mnie trochę zdenerwowało i zaczęłam pana bardziej naciskać :D Jednak widocznie był wprawiony w takich rozmowach, gdyż oznajmił, że zachód słońca to dodatkowe 4 USD, potem wyciągnął najcięższe argumenty i stanowczo stwierdził, że dziś zachodu nie będzie. Więc nie ma sensu jechać. I kropka :D A na sam koniec prawie spowodował u mnie zawał serca, bo zapytał : "A na jaki dzień właściwie kupiliście ten bilet?"....:D Tak, to mnie naprawdę zestresowało, bo uświadomiłam sobie, że kupując, nie podałam żadnej daty.
Sprawdziliśmy i, na szczęście, pani z obsługi była dużo bardziej bystra, niż turyści z Polski, bo sprzedała nam bilet na odpowiedni dzień :)
Wróciliśmy do hostelu (w końcu trudno dyskutować z miejscowym, gdy mówi, że dziś zachodu nie będzie. W końcu chyba lepiej się na tym zna, niż my. W dodatku w tym temacie na pewno by nie kłamał - nie chciałby stracić możliwości dodatkowego zarobku) i pan z recepcji zapytał z troską, czemu nie pojechaliśmy na zachód słońca...Bo wszyscy pojechali...:/ :D Nasz pan się nawet nie stropił, tylko stwierdził, że jutro pojedziemy - i na wschód, i na zachód. I że to będzie dodatkowe 5 USD za każde. I wtedy się załamałam. Jadę. Przez. Pół. Świata. Zobaczyć. I. Kończę. Wieczór. W hotelu. I przelała się czara żalu :D I wybuchłam. A że zupełnie nie miałam się właściwie do czego doczepić (bo w końcu to też nasza wina, że nie naciskaliśmy, aby jednak na zachód pojechać), to wyżyłam się na jedynej rzeczy, na której mogłam :D Otóż, choć to może wydawać się dziwne :D nakrzyczałam na pana, że strasznie mnie skrzywdził, bo pod kasą z biletami powiedział, że wyjazd na zachód kosztuje 4, a teraz mówi, że 5 USD! :/ :D I powiem Wam, że takiego efektu to się zupełnie nie spodziewałam i nawet było mi trochę głupio. Bo pan się przejął. I oznajmił, że w takim razie dziś cała jazda była za darmo, a jutro zapłacimy po 5 za każdy z tych cudów ze słońcem :D I potwierdził umowę uściskiem dłoni :/ :D

Image
Nie było zachodu, więc trzeba było sobie poprawić humor jedzeniem. Amok - 3,5 USD. No dobrze, napojami też sobie poprawiliśmy humor, ale właściwie nie do końca z własnego wyboru w takiej ilości :D Trafiliśmy na promocję piwa Cambodia, która polegała na tym, że pod niektórymi zawleczkami od puszki był rysunek kolejnej :D A na to, że w prawie każdej puszce trafialiśmy na ten rysunek i trzeba było biegać do sklepu i wymieniać, to przecież nic nie mogliśmy poradzić, prawda? Czasami po prostu trzeba się poddać przeznaczeniu...:D

C.D.N.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
7 ludzi lubi ten post.
 
      
#18 PostWysłany: 04 Lis 2017 18:11 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Dzień wcześniej musieliśmy ustalić z panem od tuk-tuka, którą trasę w Angkor wybierzemy - Duży, czy Mały Pierścień. Można oczywiście było zdecydować się na przejazd jednym i drugim (wtedy 18 + 15 USD), jednak zdecydowanie wiedzieliśmy, czego nie chcemy - a nie chcemy gnać na złamanie karku tylko po to, żeby wyłącznie rzucić okiem na każdą ze świątyń. Trzeba więc było zdecydować, na których szczególnie nam zależy. Bo tak - chcieliśmy zobaczyć i te najbardziej znane (wiadomo - Angkor Wat, Ta Phrom, Bayon), ale i te mniejsze, nie tak często odwiedzane. Niestety, to się wzajemnie trochę wykluczało, ponieważ leżały na trasach różnych Pierścieni :/

Image

W końcu, po długiej dyskusji i po uzyskaniu dwudziestu odpowiedzi twierdzących na ważne pytanie ("Czy na pewno w każdej świątyni mamy tyle czasu, ile chcemy?"), zdecydowaliśmy. Wybieramy Duży Pierścień. Wprawdzie na jego trasie nie ma Ta Phrom (świątynia rozsławiona przez film "Tomb Rider"), ale, zauważyliśmy na mapie, że staniemy przy innej świątyni, która praktycznie się z nią styka. Plan więc był taki - zatrzymujemy się przy niej, pan czeka przed wejściem, my wchodzimy, zwiedzamy, przechodzimy na nogach do Ta Phrom, zwiedzamy, wracamy do pana. Plan idealny. Wszyscy są zadowoleni - pan, bo nic nie wie o naszym strasznym oszustwie (niezbyt wiedzieliśmy jak zareaguje na to, że zwiedziliśmy coś, co nie było na "naszej" trasie), my - bo zwiedzimy wszystko, co chcemy. Prawie geniusze zbrodni :)

Image

Na wschód słońca umówiliśmy się z panem na 5.00. Nawet (wyjątkowo :D) odpowiadała nam ta wczesna pora - chcieliśmy maksymalnie wykorzystać ten jeden, jedyny dzień, który mieliśmy na zwiedzanie. Zobaczyć jak najwięcej, jak najbardziej wchłonąć klimat miejsca...

Image

Okazało się jednak, że pan ma trochę inne plany. Swoje własne :/ :D Właściwie, po wczorajszej odmowie wyjazdu na zachód słońca, mogliśmy trochę zacząć podejrzewać, że jest nieco....hm...leniwy? :D W każdym razie jakoś zarabianie pieniędzy na pewno nie było jego priorytetem :D Owszem, pod hostelem był punktualnie o 5.00, jednak przywitał nas słowami "To teraz szybko-szybko na wschód i wracamy do hotelu na śniadanie" :/ :D

Image

Ranek w Siem Reap jest magiczny. Ciemno, oczy się kleją, a z każdej strony miasta wyjeżdżają tuk-tuki, skutery, auta...Wszystkie zmierzają w jednym kierunku - pod Angkor Wat, największą świątynię kompleksu Angkor. Na parkingu gwar, śmiechy, rozmowy, wszystko w ciemności. Tłum ludzi. Kierowcy zostają na parkingu, a turyści zmierzają w stronę jednego z dwóch jeziorek, aby tam poczekać na osławiony wschód słońca nad Angkor...

Image

Powoli zaczyna się rozjaśniać, niebo wybarwia się na różne kolory. Cóż mam powiedzieć - dla mnie było magicznie. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam pięć wież, coś zakręciło się w oku...Pamiętam chwilę, gdy czytając "Angkor" Jacka Pałkiewicza, westchnęłam - "Co za piękne miejsce...Szkoda, że go nigdy nie zobaczę...". Nie zraził mnie nawet fakt, że tak wyjątkową chwilę dzieliłam z paroma osobami :D

Image

Przygotowując się do zwiedzania Angkor, bardzo dużo praktycznych informacji zaczerpnęliśmy z relacji @ambush. Dziękuję serdecznie :* Nie wszystkie porady udało się nam wykorzystać, ale, uwierz, próbowaliśmy...:)

Image

I, tak, jak pisał @ambush, około 6.15 robi się luźniej - turyści zaczynają się rozchodzić. Gwar przenosi się ponownie na parking, a pod Angor Wat nadal można przeżywać magiczne, tym lepsze, że prawie samotne, momenty. Byliśmy zachwyceni. Nasz kierowca, niestety, trochę mniej :D Gdy, jako jedni z ostatnich, wróciliśmy na parking, przywitał nas niezbyt zadowoloną miną i pytaniem "Podobało się? To może wystarczy wam już tego zwiedzania na dziś?" :/ :D Naprawdę, chyba nie spotkałam nikogo, kto tak bardzo nie lubiłby zarabiać :D

Image

W hostelu byliśmy przed 8.00. Jeśli chodzi o śniadanie, to nie musieliśmy się spieszyć, bo pan oznajmił, że jedzie do domu, odpocząć (sic! :D i przyjedzie po nas ponownie o 9.00 :/ A ponieważ miałam jednak lekkie wyrzuty sumienia po wczorajszej awanturze, z całych sił staraliśmy się pana już nie urazić, więc czekaliśmy cierpliwie.

Image
I wreszcie mogliśmy rozpocząć zwiedzanie "właściwe". Pan wysadził nas pod Angkor Wat, trochę niepewnie powtórzył, że mamy na zwiedzanie tyle czasu, ile chcemy, popatrzył na nasze zdeterminowane twarze, westchnął i rozłożył sobie legowisko w tuk-tuku :D

Image

Image

Całkowita powierzchnia Angkor Wat wynosi ok. 2 metrów kwadratowych. Niby nie tak strasznie dużo. Jednak, jak dla mnie, jeden dzień nie wystarczyłby na zwiedzanie samej świątyni. Wiem, że są ludzie, którzy Angkor określają mianem "kupy kamieni". Mają pewnie prawo - nie każdy musi się interesować tym samym. Im polecam kupno biletu jednodniowego - zdążą być wszędzie tam, gdzie być "warto" (oj, uwierzcie, gryzę się teraz w jęz...tfu, w palce :D żeby nie napisać czegoś bardziej złośliwego :D Natomiast wszystkim innym zalecam zwiedzanie tego kompleksu przez przynajmniej dwa - trzy dni. Jak dla mnie - i tydzień to mogłoby być mało...

Image

Najwyższa z wież Angkor Wat mierzy 65 metrów. Można na nią wejść, niestety, większość turystów z tej możliwości również korzysta :/ :D

Image
Choć trzeba przyznać, że logistycznie jest to dosyć dobrze zorganizowane - na szczycie może przebywać równocześnie 100 osób, każdy z wspinających się na strome schody turystów otrzymuje więc jeden ze stu identyfikatorów. Gdy schodzi, identyfikator zostaje przekazany kolejnej osobie i kolejka się przesuwa. Natomiast wzdłuż kolejki ustawione są motywujące tabliczki, informujące, jak długo jeszcze, w przybliżeniu, trzeba będzie czekać (choć człowiekowi prawie mdlejącemu od upału, nie do końca poprawia nastrój informacja : jeszcze ok. 45 min :/ :D

Image
Dlatego przed zajęciem miejsca w kolejce, należy się upewnić, czy na pewno ma się na sobie odpowiedni strój - kolana i ramiona powinny być zasłonięte. Tu nie ma miejsca na żadną prowizorkę - nie przejdą próby przerobienia kurtki na spódnicę, nawet, jeśli ma odpowiednią długość (widziane na własne oczy - obsługa grzecznie wyprosiła projektantkę nowoczesnej mody z samego początku kolejki).

Image

Image

Turyści proszeni są o spędzanie na górze maksymalnie 15 minut. Ale się nie da. No nie da się :( Tam jest tak dużo do zobaczenia i poczucia...Zachwycają posągi, płaskorzeźby, widoki...Jedyne, czego żałuję to faktu, że nie mam większej wiedzy - tak, żeby móc zrozumieć i prawidłowo odczytać symbolikę zdobień, zrozumieć historie opowiedziane na ścianach. Choć może to dobrze - mogłabym wtedy stać się przyczyną parodniowego korka w kolejce :/ :D

Image

Image

Image

Obawiam się, baaa, jestem pewna, że w Angkor Wat straciliśmy zupełnie poczucie czasu :) Naprawdę się staraliśmy skrócić nasz pobyt w świątyni, przecież jeszcze tyle jest do obejrzenia, ale ciągle tylko "wejdźmy jeszcze w ten korytarz", "popatrz jeszcze na to". Gdy w końcu (jakimś cudem :D udało się nam otrząsnąć z zachwytu, zarządziliśmy szybki powrót do naszego pana. Biegiem. Żeby nie tracić czasu. A żeby nas już nic nie kusiło po drodze, postanowiliśmy pobiec bokiem świątyni - zawsze to bezpieczniej :D Jednak, niestety, to okazało się złym wyborem :/ :D

Image

Nic na to nie poradzę. Dla mnie zwierzęta to zawsze minimum godzina w plecy :/ :D Angkor Wat znajduje się na terenie lasu, w którym rządzą makaki. Obserwacja ich zachowania niesamowicie nas wciągnęła. Małpy nie były agresywne (choć, trzeba przyznać, że parę kropli potu popłynęło mi po karku, gdy matka z dzieckiem podeszła do nas i prawie usiadła nam na stopach :) Byliśmy też świadkiem jednego zastraszenia :D Do stojącej spokojnie pani podszedł większy samiec i pokazał jej zęby. Gdy, zaskoczona, na chwilę oniemiała, szybkim ruchem wyrwał jej z ręki reklamówkę pełną skórek po owocach i uciekł w las :D

Image

Dużo czasu spędziliśmy przy małym jeziorku, obserwując małpie kąpiele. Makaki biegały po gałęziach zwisających nad wodą, parskały, spychały się wzajemnie do jeziorka. Istne szaleństwo :) Ale najlepszy był moment, gdy któraś z małp decydowała się na kąpiel :D Bardzo uważnie ustawiała się na odpowiedniej gałęzi, przyjmowała pozycję, puszczała łapki i...po prostu wpadała do wody, jak worek z ziemniakami, z głośnym : BUM :D Żadnych tam wyrafinowanych skoków czy sterowania łapkami. Bum i po sprawie :D

Image
Małpy małpami, ale w którymś momencie zorientowaliśmy się, że teraz, to nasz pan już na pewno nas, no może nie zabije, na to był chyba zbyt leniwy :D ale, nie wiem, wynajdzie dla nas jakąś karę :D Gdy w końcu, po 12.00, zjawiliśmy się ponownie na parkingu i popatrzył na nas spod oka, wiedzieliśmy, że dobrze nie będzie :D I nie było. Ale w zupełnie inny sposób, niż podejrzewaliśmy. Pan oznajmił, że w programie wycieczki pt. "Duży Pierścień" teraz jest obiad (za który oczywiście sami musimy sobie zapłacić, a on w tym czasie, niespodzianka, odpocznie :D I teraz nas zawiezie do odpowiedniej restauracji, a po drodze, EWENTUALNIE, możemy zobaczyć te punkty z naszego pierścienia, które będziemy akurat mijać. No dobrze, słowo "ewentualnie" nie było bardzo kategoryczne, więc karnie usiedliśmy w tuk-tuku, wystawiając głowy, żeby żadnemu z naszych punktów programu nie odpuścić. Tak więc, już z daleka zauważyliśmy bramę do kolejnej atrakcji Dużego Pierścienia (i to nie byle jakiej - właśnie z tego miejsca planowaliśmy się zakraść niecnie do Ta Prohm :D

Image

Niestety. Pan nawet nie mrugnął okiem, obok bramy przejechał niewzruszony i skręcił w uliczkę w miejscu, gdzie już trasy obydwóch pierścieni zdecydowanie się rozmijały. Nasze znaczące pochrząkiwania (najpierw) i okrzyki (później) zupełnie nie robiły na panu wrażenia - miał na głowie kask i podśpiewywał radośnie (pewnie ze szczęścia, że udało mu się jedną świątynię ominąć :/ :D Zadziałało dopiero poklepanie w plecy. Pan się zatrzymał i, po naszych oburzonych okrzykach, uświadomił nam bardzo przykrą prawdę :/ :D Otóż świątynia, koło której przejeżdżaliśmy, Banteay Kdei, w skład Dużego Pierścienia nie wchodzi (Jak to : nie wchodzi??? To baza naszego planu, żeby zwiedzić Ta Prohm :/ a na mapce, jak byk przechodzi przez nią linia "dużej" trasy:/ Zwiedza się ją wybierając Mały Pierścień (no tak, linia Dużego Pierścienia przechodzi, ale tylko się przejeżdża obok :/) My natomiast mamy teraz do obejrzenia przepiękny basen królewski (tu wskazał ręką jakąś stojącą wodę, którą sekundę temu wzięłam za zatęchłe jezioro :/ Mówiłam. Poważnie brakuje mi wiedzy :/ :D i cudowny obiad. A on ma w planach odpoczynek. A, a ten basen, to właściwie możemy obejrzeć z tarasu restauracji, bo to tuż obok :/ :D
Nie było wyjścia. To był moment, w którym musieliśmy powiedzieć panu całą prawdę :/ Z bolesnymi szczegółami :D A szczegóły były takie :
1. Czego nie chcemy : nie chcemy obiadu (wcale nie dlatego, że jesteśmy skąpi albo coś, tylko, po prostu szkoda nam czasu). I, żeby ta lista nie była tak krótka, po namyśle dodaliśmy do niej jeszcze jeden punkt : nie chcemy królewskiego basenu :D
2. Co chcemy : chcemy Banteay Kdei, Ta Prohm i jeszcze inne, ale nie wiemy jakie, bo z nerwów zapomnieliśmy wszystkie nazwy :/ :D I, w takim razie, zmieniamy zamówienie na Mały Pierścień (nie ma przecież mowy, żebyśmy odpuścili najbardziej znany na świecie portal). A za szkody moralne, które przez nas ponosi (i będzie ponosić :D dzień się wszak jeszcze nie skończył :D zapłacimy, jak za trasę po Dużym Pierścieniu. No!
Pan podrapał się po głowie i kazał nam przysiąc, że na pewno obiadu nie chcemy :D I przedstawił swoją propozycję - przestajemy się przejmować tymi wszystkimi problematycznymi pierścieniami, on nas zawiezie do najciekawszych z jednego i drugiego, płacimy te 18 USD i wszystko jest w porządku. Pod jednym warunkiem - mamy skrócić (znacznie) czas przebywania w każdej ze świątyń, bo jest 13.00. A jeśli chcemy zdążyć na zachód słońca, to musimy wyjechać o 17.00 (na szczęście, o ile dobrze pamiętam, to o 17.30 i tak trzeba Angkor opuścić, więc nie przeszło to w awanturę pt. "Przez kogo nie pojechaliśmy na zachód wczoraj" :/ :D

Image
I ogromnie się cieszę, że jednak doszliśmy do porozumienia, bo świątynia Banteay Kdei była naprawdę niesamowita.

Image

Image

Jednak najgorszy był fakt, że strasznie trudno było nam dotrzymać obietnicy...Na zmianę biegliśmy przez kompleks i zatrzymywaliśmy się na pięciominutowe postoje, wzdychając z zachwytu.

Image
I wreszcie Ta Prohm. Tu się zupełnie nie dało "przyspieszać"...

Image

Image

Image

Image
Nawet udało się nam zrobić zdjęcie w najbardziej pożądanym miejscu :) Ale dzięki temu, że wcześniej wszystko zwiedzaliśmy "za długo", do Ta Prohm trafiliśmy w momencie, gdy turystów nie było zbyt dużo. Kolejka była więc całkiem do zniesienia :)

Image

W tym miejscu potęga przyrody robi niesamowite wrażenie. Momentami korzenie prawie zrastają się z kamieniem...
Image

Olbrzymie, ciężkie konary podtrzymywane stalowymi podpórkami.
Image

Image

Image

Image

I wreszcie jest...
Image

Wiem, bardzo dużo zdjęć, przepraszam. Ale tak jak nie da się Angkor obejrzeć w jeden dzień, tak nie da się o nim opowiedzieć, używając mniejszej ilości obrazów. Przynajmniej ja nie umiem (a uwierzcie, zdjęcia wybrane do relacji musiały przejść jeszcze trzy dodatkowe "selekcje odrzucające" :/ :D

Image

Image

Zwiedziliśmy jeszcze Ta Keo i Preah Khan. Jednak wszystko szybko-szybko, bo 17.00 zbliżała się nieuchronnie, a przed nami była jeszcze świątynia Bayon, którą koniecznie chcieliśmy zobaczyć. Na wieżach Bayon umieszczono wizerunki tajemniczo uśmiechniętych twarzy. Do dziś przetrwało ponad 200 owych obliczy i parę teorii na temat, do kogo miałyby należeć. Historycy nie są w tym temacie zgodni. Jedno jest pewne - świątynia robi ogromne wrażenie, a spacer pod obstrzałem tylu oczu, ma w sobie coś mistycznego...

Image

Image

Image

Ze świątyni wybiegliśmy dokładnie za minutę 17.00. Tak więc, nasz pan nie miał tym razem podstaw do urażonych westchnień i spojrzeń. Ruszyliśmy na zachód słońca, jednak trochę mnie to zaskoczyło. Do tej pory byłam pewna, że zachód ogląda się w Angkor Wat. Jednak nie - jedzie się w zupełnie inne miejsce.

Image

Kolejny raz pojazdy zostają na parkingu, a turyści muszą wspiąć się na górę, na punkt widokowy. Słyszałam, że można tu też zamówić podwiezienie na słoniu :( jednak gdy podjechaliśmy pod górę, żadnego słonia (na szczęście) nie było. Może dlatego, że niebo zaczynało pokrywać się ciemnymi chmurami.

Image

Nie ma mowy, drugi raz nie odpuścimy! Postanowiliśmy się w ogóle nie przejmować faktem, że z góry schodzą duże grupy turystów. I to dosyć szybko :/ :D My dosyć szybko zaczęliśmy przeć w przeciwnym kierunku, w górę. Jednak gdy doszliśmy na szczyt, niebo było już zupełnie zasnute chmurami. I zerwał się wiatr. Szybki wiatr, który wieszczy wiadomo co :D Nie poddamy się! Stanęliśmy w kolejce (na punkt widokowy trzeba wejść po schodach, a ruchem turystycznym zarządzają podobne identyfikatory, jak w Angkor Wat. Określona ilość ludzi przebywa na samym wierzchołku, gdy schodzi, przekazuje kolejnym osobom identyfikator. I tak to się kręci). Tak więc, chmury, wiatr, kolejka przed nami, za nami już nie :D Gdy byliśmy pod samymi schodami (już-już wyciągałam rękę po identyfikator), spadły pierwsze krople. Odpuścić? W takim momencie? :D Droga po schodach była istną katorgą - pani przede mną MUSIAŁA zawiązać buty, dziecko MUSIAŁO sobie akurat usiąść - teraz? Kiedy liczą się sekundy? :/ Jednak takie to nasze przeznaczenie - gdy postawiliśmy nogi (wreszcie!!!) na punkcie widokowym - zaczęło lać. Gdy Marcin wyciągnął aparat - dodatkowo błyskać :/ :D Mimo wszystko, Panie i Panowie, przedstawiam Wam, zdobyty z narażeniem życia, najpiękniejszy widok - zachód słońca nad Angkor! Coś, o co walczyliśmy od dwóch dni! I udało się! Oto on...

Image

:D :D :D ("A jak pan już tak klaszcze w pojedynkę, to może zechciałby pan trochę pobiegać po sali, żeby wyglądało na aplauz?" :D
Gdy zrobiliśmy JEDYNE zdjęcie z punktu widokowego (i zdążyliśmy przemoknąć do wewnątrz) pozostało tylko zbiec na dół, na parking. W strugach deszczu, w rzece spływającej wraz z nami i przy akompaniamencie grzmotów. Na parkingu poruszenie wśród kierowców - każdy krzątał się i miotał, żeby choć trochę pomóc "swoim" turystom. Kierowcy podbiegali kawałek z parasolami, przeciwdeszczowymi płaszczami, wybiegali własnym klientom naprzeciw, żeby ci nie mokli jeszcze bardziej, szukając swojego pojazdu. Miły gest:) "Nasz" pan też zaoferował nam miły...tfu...adekwatny, do tego, co o nas myślał, gest :D :D :D Gdy wreszcie udało nam się go znaleźć, przecierając co chwilę oczy w strugach deszczu, wyprostował się przy swoim tuk-tuku i dostał...ataku śmiechu :/ :D :D :D
Cóż, każdemu według zasług :/ :D
Gdy pod hostelem wygrzebaliśmy z mokrego portfela jak najmniej mokre banknoty, zdecydowaliśmy, że damy mu napiwek (zamiast umówionych 28 USD - 18 Angkor + 10 wschód i zachód - daliśmy 30). I bardzo szczerze się ucieszył. Bo, mimo że nieco leniwy, całkiem miły był to pan...:)

C.D.N.
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off
16 ludzi lubi ten post.
 
      
#19 PostWysłany: 04 Lis 2017 20:51 

Rejestracja: 18 Gru 2015
Posty: 102
Loty: 103
Kilometry: 244 869
:lol: :lol: :lol:
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#20 PostWysłany: 05 Lis 2017 21:22 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Lip 2012
Posty: 243
Loty: 127
Kilometry: 338 124
niebieski
@pestycyda dzięki za miłe słowo - fajnie, że przydały Ci się moje informacje praktyczne.
Niech nie zabrzmi to jak reklama :D ale gdyby ktoś poszukiwał info praktycznych zachęcam do swojej relacji - może też komuś się przydadzą, bo trochę tego tam spisałem: https://www.fly4free.pl/forum/angkor-wat-perla-kambodzy,216,101222

A ja dorzucę jeszcze swoje 2 słowa do wcześniejszej rozmowy o więzieniu Tuol Sleng (S21). Sporo sam o tym myślałem, rozumiem obie strony. Z jednej strony ciężko sobie wyobrazić jak można mieszkać w pobliżu kogoś kto przyczynił się do zabójstwa twoich bliskich, jak można nie chcieć zemsty? No jak?
I tutaj właśnie jest jeden z najbardziej mentalnych momentów w moim życiu. Rozmawiałem z kilkoma osobami pracującymi w więzieniu. W tym z jedną osobą, którą tam bardzo łatwo spotkać - czyli jedną z kilku osób która przeżyła pobyt w więzieniu. Jest on tam często i sprzedaje swoje książki. Tak czy inaczej jak ktoś z nim rozmawiał wie, że to nie byle handlara, która chce opchnąć Ci książkę. Widać, że człowiek przeżył swoje. I on, i wspomniane kilka innych osób mówiły w podobnym tonie: Ktoś musi przerwać wrogość, ktoś musi przerwać zemstę i akt śmierć za śmierć. Jeśli ktoś tego nie zrobi to wojna, zabijanie i śmierć nigdy się nie skończą. Ich to bardzo boli, ale wolą poświęcić wolę swojej zemsty dla dobra ogółu. Bo ktoś musi przerwać łańcuch wrogości. Żadnego rozliczenia nie było, to fakt. Opieszałość sądów, kontakty sprawców to spowodowały. Przez długi czas rzeczywiście byli sprawcy masakr mieli swoje wojsko i nikt nie chciał kolejnej wojny. Ale nienawiść rodzi nienawiść. Z tego powodu woleli ich olać i zostawić na tym swoim luksusowym wygnaniu. Ofiary miały dość nienawiści i brak woli zemsty. Dlatego woleli przyjąć ten stan zamiast kolejnej wojny, która pewnie doprowadziłą by do śmierci sprawców. Zamieść temat pod dywan w tym wypadku powinna być zrozumiana. I oni wolą być zapamiętani jako Ci dobrzy, którzy przerwali łańcuch agresji.

Aha i jedna ważna uwaga: Tu to czytałem, a to często powielany błąd. Khmerzy to ludność zamieszkująca Kambodżę (aktualnie sporo ponad 90%). Nie ma to nic wspólnego z Czerwonymi Khmerami, bo ta nazwa określa ruch polityczny. Khmerzy byli i ofiarami i oprawcami. Dla uproszczenia jakby rusz polityczny powodujący wojnę domową w Polsce nazywał się Czerwoni Polacy. Khmer to nazwa ogólna rdzennego mieszkańca Kambodży. Tak jak np. Ormianin w Armenii.
_________________
zapraszam na mój blog podróżniczy:
http://www.czterykranceswiata.com

moje relacje:
Najpiękniejszy trek na świecie (Himalaje) - Annapurna Base Camp
Nepal na bogato - tak pół żartem, pół żartem
Jamajka -Fałszywy Raj
Nikaragua - Okryłem nowy RAJ?!
Kostaryka -Pura Vida
Angkor Wat -Perła Kambodży
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 36 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2  Następna

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 4 gości


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group