Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 12 posty(ów) ] 
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 15 Sty 2018 16:28 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Cześć :) Trochę czasu mi zajęło zmobilizowanie się do wrzucenia tej relacji (niestety brak czasu nie sprzyja), jednak przygotowując się do kolejnej podróży, przypomniałam sobie jak bardzo pomocne wielokrotnie było dla mnie to forum i poczułam się zobowiązana do wrzucenia zaległych notatek z podróży. Na szczęście tekst mniej więcej mam spisany od dawna (zawsze w podróży staramy się w miarę na bieżąco spisywać nasze przygody), pozostaje tylko zredagować i liczyć na to, że okaże się pomocny kolejnym forumowiczom :)

Do Gruzji i Armenii wybraliśmy się w trójkę: ja (Kasia), mój (wtedy-jeszcze-nie) mąż - Szymon i nasz przyjaciel - Major.
Termin wyjazdu: 2-12.10.2016
Transport: lecieliśmy do Tbilisi na pokładzie Ukrainian Airlines z przesiadką przez Kijów, koszt ok. 500-600zł od osoby RT. Między Gruzją a Armenią podróżowaliśmy nocnym pociągiem, bilety kupowaliśmy już w Tbilisi (nie pamiętam niestety ceny).

Dodam jeszcze, że relacja jest pracą zbiorową Szymona i moją, aczkolwiek redagowana przeze mnie, aby przerobić ją z formy suchej informacji na formę nieco bardziej literacką :)

Niedziela, 2 października
Lecimy do Tbilisi z przesiadką w Kijowie. Na lotnisku w Kijowie mamy chwilę na rozejrzenie się po sklepach bezcłowych, a tam istny raj dla prawdziwego Polaka: litr wódki za ok. 5 EUR. Ostatecznie decydujemy się symbolicznie skorzystać z tego Eldorado i kupujemy małe szampany po 2 EUR.

Lądujemy w Tbilisi chwilę przed czasem rozkładowym, tzn. 23:55. Jeszcze w terminalu wymieniamy EUR na GEL. Kurs jest uczciwy, zbliżony do tego, który można dostać na mieście. Jedziemy do naszego hostelu taksówką za 30 lari (do centrum powinna kosztować 25, my mieliśmy do przejechania trochę więcej, tyle sobie zażyczył kierowca, nie protestowaliśmy - choć pewnie dało by radę coś jeszcze ugrać). Nasz Rest Hostel to tak naprawdę pokój (chyba jeden z dwóch) w gruzińskim mieszkaniu, w którym nie ma miejsca nawet na rozstawienie walizek, a do tego wspólna łazienka, kuchnia i miła pani gospodarz. Noc niestety okazuje się bardzo głośna, tuż za naszym oknem strasznie hałasują samochody, słychać też wszystkie rozmowy przechodniów.

Poniedziałek, 3 października
Dzień rozpoczynamy od wizyty na dworcu głównym w celu zakupienia biletów kolejowych do Erywania na dzisiejszy wieczór. Od sukcesu tego przedsięwzięcia będzie zależeć w jaki sposób rozplanujemy naszą dalszą podróż. Bilety udaje się kupić bez problemu (pani w okienku mówi nawet po angielsku). Jedyny "problem" jest taki, że miejsca są wolne tylko w trzeciej klasie, tzn. plackarcie, czyli wagonie sypialnym bez przedziałów. No "trudno", damy jakoś radę, może dzięki temu uda nam się zaznajomić z lokalnym folklorem :) Niestety nie udaje nam się od razu kupić biletów w drogę powrotną - będzie to możliwe na dworcu w Erywaniu.

Po udanym odhaczeniu pierwszego zadania na dziś, idziemy zwiedzać Tbilisi (z dworca jedziemy metrem, kupujemy kartę za 2 lari – wystarczy jedna na naszą trójkę, kartę można potem doładowywać. Koszt jednego przejazdu metrem to 0,5 lari). Zaczynamy od głównej ulicy Rustaveli, gdzie w małej piekarence, w bocznej uliczce kupujemy pierwsze chaczapuri z serem (wybór zupełnie losowy, ponieważ jeszcze nie wiemy czym te dziwne bułki się od siebie różnią (z zewnątrz wyglądają tak samo) i średnio umiemy o to zapytać - mój zardzewiały od gimnazjum rosyjski wymaga nieco rozgrzewki). Cena śmieszna, 1-2 lari zależnie od rodzaju. Na samej ulicy Rustaveli nie ma nic szczególnie ciekawego - na razie rozglądamy się po mieście. Kolejny przystanek to Suchy Most - targ staroci (i nie tylko), gdzie kupujemy gruzińską czapeczkę za 20 lari (bez targowania się), oraz sowiecką czapkę wojskową za 30 lari (nie udało się nic spuścić z ceny, pomimo negocjacji) - idąc dalej z rzeczoną czapką w plecaku, zastanawiamy się czy na pewno można takie rzeczy przewozić przez granicę :) Na targu podobają nam się też słynne rogi do picia wina, ale kupowanie takich rzeczy pierwszego dnia podróży to nienajlepszy pomysł, więc zapamiętujemy miejsce żeby kupić je w ostatni dzień. Major kupuje kilka radzieckich znaczków. Można tam oprócz tego wszystkiego kupić mnóstwo innych, fajnych rzeczy, np. sowieckie paszporty, różne pamiątki z czasów ZSRR, starocie, obrazy i tym podobne śmieszne rzeczy.

Image

Image

Następnie udajemy się na stare miasto. Jest ładne i przyjemne, ale bardzo szybko się przez nie przechodzi - przynajmniej tą ładną, odrestaurowaną część. Przechodzimy przez Most Pokoju i znajdujemy się w Rike park, skąd wjeżdżamy kolejką na twierdzę Narikali.

Image

Image

Cena za osobę to 1GEL, trzeba tylko mieć karty do metra bo na nie nabijają impulsy. Na górze kręcimy się trochę po twierdzy (początkowo mieliśmy problem z odnalezieniem do niej wejścia, trzeba było zejść trochę w dół od górnej stacji kolejki), robimy kilka fotek z góry i schodzimy zjeść pierwszy obiad.

Image

Widok z twierdzy na Stare Miasto i banie:
Image

Na terenie twierdzy rosną granaty. To dla nas pierwsza okazja obejrzeć granata rosnącego w środowisku naturalonym :)
Image

Po drodze przechodzimy jeszcze przez starą, zupełnie mało reprezentacyjną część Starego Miasta, jednak dla nas ma ona swój urok - jest autentyczna i klimatyczna :)

Image

Image

Image

Na obiad wybieramy knajpę z Lonely Planet, w której jemy chaczapuri (cóż za zaskoczenie). Szymon zamawia chaczapuri adżaruli, z jajkiem, rozmiar medium, który w rzeczywistości oznaczał porcję dla ogromnego chłopa (kosztował chyba niecałe 10 lari). Oprócz jajka na potrawie znajduje się chyba z pół kostki rozpuszczającego się masła (na szczęście większość zdążył zdjąć zanim się rozpuściło :) ). W środku coś w stylu twarogu, naprawdę pyszne, choć ledwo udało się je zjeść.

Image

Ja zamawiam kubdari z mięsem (też taki placek z ciasta z nadzieniem, w miarę dobre), a Major chaczapuri (nie pamiętam dokładnej nazwy), które wygląda jak pizza (bardzo dobre, w smaku coś pomiędzy pizzą a omletem). W tej knajpce oferują też chaczapuri adżaruli w wersji „Titanic” – niestety nikt z nas nie odważył się sprawdzić na czym to polega (po cenie sądząc mogłoby wykarmić całą rodzinę).

Image

Po solidnym posileniu się, idziemy jeszcze obejrzeć sobór Trójcy Świętej (po drodze usiłujemy przejść przez dużą ulicę ponad Rike Parkiem - pasów nigdzie nie ma, a ruch gorszy niż na Marszałkowskiej w Warszawie - ostatecznie ulicę pokonujemy na raty, stojąc kilka minut na środku, pomiędzy przeciwległymi pasami ruchu i czekając na możliwość przejścia dalej).
Sam sobór robi duże wrażenie - zresztą góruje nad miastem i widać go już z daleka, zdaje się błyszczeć w słońcu. Z placu przed soborem można też podziwiać panoramę miasta.

Image

Image

Słońce chyli się już ku zachodowi, więc na nas czas: ruszamy na dworzec z bagażami. Wsiadamy do naszej trzeciej klasy i nawet nie wygląda to źle, w „przedziale” są 4 łóżka, a na „korytarzu” jedno plus dwa siedziska ze stolikiem, które sprytnie rozkładają się tworząc łóżko. Wagon 3ciej klasy jest daleki od pełnego i, o dziwo, jadą w nim głównie turyści.

Image

Image

Wyjeżdżamy i oczywiście od razu otwieramy wielkie piwo 2,5l w butelce plastikowej, które kupiliśmy na drogę. Tutaj, podobnie jak na Bałkanach, a wbrew temu, czego można by się spodziewać, piwa w plastiku są całkiem dobre. Jak się okazuje nie jesteśmy jedyny z takim planem na podróż, bo pasażerowie z „przedziału” obok pożyczają od nas korkociąg i częstują nas swoim winem. Po opróżnieniu piwa próbujemy spać, co oczywiście się w moim przypadku niezbyt udaje. W dodatku coś, co uznaliśmy za kołdry, jest okropnie ciężkie i strasznie wąskie. Jak się potem okazało, to nie były kołdry tylko „materace” :mrgreen: W rzeczywistości, jako kołdra powinno służyć prześcieradło, ale co tam. Ok. 22:30 dojeżdżamy na granicę. Gruzińska trwa około godziny, ormiańska podobnie, przy czym pomiędzy granicami długo się jedzie (tak długo, że na ten czas kuszetkowy otworzył toaletę, i całe nasze szczęście, bo po tym piwie, podczas godzinnego postoju po stronie gruzińskiej z zamkniętym kibelkiem, zdążyło nas mocno przycisnąć - nie idźcie tą drogą!). Warto tutaj wspomnieć, że granica gruzińska wydaje się nieco bardziej zacofana – panowie zbierają od wszystkich paszporty, znikają na godzinę, po czym oddają już opieczętowane (nie zdziwiłabym się gdyby w międzyczasie ręcznie spisywali dane). Z kolei pogranicznicy armeńscy wsiadają z małymi komputerkami i od razu na miejscu skanują każdemu paszport i wbijają pieczątkę. Podczas naszej podróży przyczepili się do jednego (chyba) Bułgara, który wjechał do Gruzji na dowód osobisty i w związku z tym nie miał pieczątki wjazdowej do Gruzji, natomiast wyjazdową już miał, bo przed chwilą wbili mu ją gruzińscy pogranicznicy. Ormianie dość długo dopytywali dlaczego nie ma tam pieczątki i wydawali się niezbyt ufać temu, że do Gruzji można wjechać na dowód osobisty – na szczęście w końcu gościa puścili.

c.d.n.
Góra
 Profil Relacje PM off
7 ludzi lubi ten post.
 
      
Tygodniowy rejs po Karaibach i loty do Miami z Berlina za 5010 PLN Tygodniowy rejs po Karaibach i loty do Miami z Berlina za 5010 PLN
Lato w Grecji: Ateny i wyspa Egina za 440 PLN (loty z Katowic + prom) Lato w Grecji: Ateny i wyspa Egina za 440 PLN (loty z Katowic + prom)
#2 PostWysłany: 15 Sty 2018 17:36 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Wtorek, 4 października
Po trudnej nocy, potęgowanej jakością armeńskich torów, docieramy do Erywania punktualnie co do minuty. Pierwsze co mamy w planie to zakup biletów na drogę powrotną na 6 października. Wchodzimy na monumentalny dworzec, na którym nie ma praktycznie nic, ani nikogo, oczywiście o kasie nie wspominając.

Image

Jest bardzo wcześnie, więc zaczynamy od rozejrzenia się czy w okolicy dworca nie ma jakiegoś kantora (a dokładniej, chłopaki idą się rozejrzeć, a ja pilnuję bagaży :) ). Na szczęście jest – w sklepie obuwniczym! Chłopaki wracają z wymienioną walutą, a w międzyczasie na dworcu pojawiają się jacyś ludzie, których pytamy o kasę. Niestety, kasaja okazuje się być czynna dopiero od 9tej, jedziemy więc do hostelu z przewodnika Lonely Planet (nie mieliśmy rezerwacji, nie polecam tej metody wyboru noclegów) metrem. Bilet na metro kosztuje 100 AMD i jest beznadziejnym plastikowym pogryzionym żetonem. Metro też nie jest szczególnie zachęcające. Przejeżdżamy kilka przystanków i znajdujemy w okolicy hostelu (jest to też okolica słynnej Kaskady). Jest godz. 8:00 rano i ulica jest kompletnie pusta. Niedługo później zrobił się duży ruch, widocznie tutaj wszyscy późno wstają (szczęśliwi z nich ludzie).

Po chwili szukania okazuje się, że hostelu nie ma tam, gdzie być powinien. Na pomoc na szczęście przychodzi mówiący po angielsku Ormianin który oferuje nam, że jego znajomy taksówkarz zawiezie nas tam za darmo, gdyż niedawno zmienili lokalizację, a tak się składa, że ten pan wie, jaki jest nowy adres. Tak więc ładujemy się do taksówki, do której nasze walizki się nie mieszczą. Kierowca się tym nie przejął, włożył walizki do bagażnika tak, że wystawały, po czym ruszyliśmy nie zamykając bagażnika i tak sobie radośnie jechaliśmy z otwartym bagażnikiem i wystającymi z niego walizkami. Po przejechaniu ze trzech ulic (w tym jedną pod prąd) znajdujemy się pod hostelem Cascade Hostel. Kierowca wchodzi do niego i chwilę rozmawia, okazuje się, że są dla nas miejsca. Ponieważ podwózka była za darmo, odwdzięczamy się kierowcy małą flaszką polskiej wódki. Nocleg kosztuje 3000 AMD od osoby (bądź 2000 za łóżko polowe, na którym pierwotnie jedno z nas miało spać, „szczęśliwie” znalazło się normalne łóżko). Sam hostel to jeden wielki dramat: trzy łazienki, w tym w jednej jest kompletny syf, w drugiej nie ma słuchawki od prysznica, zaś trzecia, która jest jedyna akceptowalna, jest ciągle zajęta. Nasze łóżko jest w sali 10-cio osobowej, z 6 Irańczykami i 2 Hindusami (sala 10-osobowa z samymi facetami - bez urazy, ale nie pachnie tam kwiatkami). W ogóle cały hostel jest pełen Irańczyków, których jest co najmniej z 30. Nie chcemy tam siedzieć dłużej niż to niezbędne, więc po szybki odświeżeniu się i przebraniu idziemy po zarezerwowany wcześniej samochód. Po drodze oglądamy Kaskadę oraz otaczające ją rzeźby.

Image

Niestety Łada terenowa na którą się nastawiliśmy okazała się być zajęta, dostaliśmy więc terenowego Hyundai Tucson ze zniżką 10%. Ponieważ nikt nie chciał blokady na karcie kredytowej musieliśmy zostawić potężny depozyt w wysokości 150 000 AMD (niestety nie chcieli zaakceptować EUR albo USD). Dodatkowo, jeśli oddaje się samochód brudny, należy zapłacić dodatkowe, szalone 3000 AMD za myjnię. W związku z tym dość oczywiste jest, że oddamy samochód brudny :)

Po krótkiej lekcji obsługi automatu wyruszamy w drogę. Samochód jest na Majora, który jako jedyny posiadał jakiekolwiek doświadczenie w obsłudze automatycznej skrzyni biegów. Szybko się okazało, że nikt tej decyzji nie żałował po zorientowaniu się jaki styl jazdy reprezentują miejscowi. Ciężko go opisać, generalnie wszyscy jeżdżą jak blondynki bez prawa jazdy (należy tu uściślić, ze autorka również jest blondynką, ale przynajmniej ma prawo jazdy!), ale z jakiegoś powodu, ponieważ wszyscy tak jeżdżą, to wszyscy na siebie wzajemnie uważają i jakoś to działa :)

Na pierwszy ogień krótki odcinek: jedziemy w kierunku dworca w celu kupienia biletów powrotnych do Tbilisi. Kupuję nam bilety, tym razem przy pomocy rosyjskiego (uparłam się, że spróbuję :) ), pan w kasie był bardzo pomocny. Oglądamy też tablicę z rozkładem pociągów - okazuje się, że jedyny pociąg w rozkładzie jeździ do Tbilisi, tylko w dni parzyste (z Tbilisi do Erywania jeździ w dni nieparzyste).

Image

Mamy bilety, więc pora zacząć realizować plan na dziś. Zanim jednak wyruszymy, szukamy jeszcze toalety i przez przypadek natrafiamy do Muzeum Armenii oraz Kolejnictwa znajdującego się na dworcu. Miły pan zgodził się nas zaprowadzić do toalety pod warunkiem, że będziemy chcieli obejrzeć potem muzeum, na co się oczywiście godzimy. Opowiedział nam on krótko o historii Armenii, między innymi o tym, że zły Lenin zrobił prezent Turkom i oddał im Armeńską ziemię, na której znajduje się święta góra Ararat (widać zresztą, że ormianie do dzisiaj mają o to duży żal). W ogóle to w Armenii mnóstwo produktów, firm ma Ararat w nazwie: koniak Ararat, sok w kartonie Ararat, bank Ararat itp. (dość zabawne, biorąc pod uwagę że góra nie leży w tym kraju, ale oczywiście jest to zrozumiałe biorąc pod uwagę historię). Potem udajemy się do dworcowego „ogrodu”, gdzie mili panowie zrzucają dla nas z drzew morele. Jeden pan opowiada, że był kiedyś w Warszawie i oglądał widok na miasto z tarasu widokowego Pałacu Kultury, co bardzo mu się podobało. Odwdzięczamy im się małą polską flaszką i ruszamy samochodem do świątyni Garni.

Image

Image

Szybko zdajemy sobie sprawę z tego, że tradycyjne metody nawigacji, m.in. po Europie, polegające na czytaniu z mapy numerów dróg, kierowanie się ulicznymi drogowskazami, itd. nie zdają tutaj kompletnie egzaminu. Drogi nie mają numerów, zaś drogowskazów praktycznie nie ma. Na szczęście mamy mapy google offline, które pomagają nam wyjechać z Erywania, co zajmuje zadziwiająco dużo czasu (korki, remonty, korki, remonty itd, itd). Po wjechaniu pod górę, tuż za Erywaniem, ukazuje nam się pełen Ararat i stajemy zrobić sobie z nim zdjęcie - mieliśmy szczęście z dobrą widocznością, bo często wcale go nie widać.

Image

Jedziemy dalej do Garni. Szybko okazuje się, że jakość dróg w Armenii jest tragiczna. Wydaje nam się, że gorszych dróg być nie może i że w Gruzji na pewno będą lepsze (he he, to się jeszcze okaże). Czymś charakterystycznym są niespodziewany dziury w jezdni tudzież zapadnięty asfalt przy którym trzeba maksymalnie zwolnić, aby uniknąć utraty koła bądź innych części samochodu.

Po drodze mijamy sporo krów chodzących po ulicy i nie przejmujących się przejeżdżającymi samochodami.

Image

Docieramy do Garni, które jak się później okaże, jest jedyną atrakcją, do której są bilety wstępu (1 200 AMD). Dodatkowo chyba płatny jest parking, my stajemy kawałek dalej i nie płacimy. Świątynia rzymska jest fajna i ładnie położona, tylko trochę turystów jest, niestety również azjatyckich, którzy zdołali wepchnąć nam swoje go pro na kiju do selfie na kilka zdjęć. Na terenie świątyni spotykamy taksówkarza, który nam rano wskazał hostel (sam nas rozpoznał), oprowadzającego grupkę innych turystów. Pytamy czy próbował już wódki, ale mówi, że trzyma na wieczór.

Image

Image

Jedziemy dalej do Geghard. Monastyr jest położony jak większość z nich w trudno dostępnym miejscu, pośród gór. Parking płatny 200 AMD, biletów wstępu nie ma. W środku Monastyru znajduje się „cudowne” źródło, do którego wszyscy się pchają. Zresztą podczas naszego pobytu, w kaplicy odbywa się ślub - nie wchodzimy dalej, żeby nie przeszkadzać. Rozglądamy się trochę po okolicy i znajdujemy małą, zarośniętą ścieżkę w okolicy jaskini z piramidkami z kamieni, którą udaje nam się wejść na położoną w górze skałę, z której roztacza się ciekawy widok na Monastyr z góry.

Image

Image

Image

Wracamy do Erywania i udajemy się na kolację – wybieramy polecaną w kilku relacjach Tawernę Caucasus. Zamawiamy oczywiście dużo mięsa, sałatek i sera wraz z tradycyjnym ormiańskim chlebem lawasz, pijemy piwa Kilikia i Gyumri, wszystko w niewygórowanych cenach.

Image

Image

Wracamy do naszego hostelu szykować się w góry oraz obalić ostatnie piwo. Na szczęście tego dnia robi się ciszej w miarę wcześnie, gasimy więc światło i idziemy spać. Śpi się w miarę spokojnie, nie licząc jednego z mieszkańców naszego pokoju, który chrapał jak niedźwiedź, oraz zachowania innych mieszkańców hostelu, w postaci wchodzenia i wychodzenia bez zamykania drzwi, dzięki czemu hałasy dochodzące z korytarza skutecznie „umilały” nam sen. Grunt to doskonale wypocząć przed wyprawą w góry, która czeka nas jutro skoro świt!

c.d.n.
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
#3 PostWysłany: 15 Sty 2018 23:44 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Środa, 5 października
Dziś w planach coś, na co wszyscy czekaliśmy - wspinamy się na Aragats! Aragats to góra pochodzenia wulkanicznego, z czterema wierzchołkami. Nasz plan obejmuje wejście i zejście w ciągu jednego dnia, zakładamy więc, że zdołamy wejść na dwa wierzchołki - południowy i zachodni (z czego ten ostatni, zależnie od źródła, może mieć nawet 4000m.n.p.m.). Z hostelu wyruszamy o 7:15 i jedziemy samochodem do Jeziora Kari, które znajduje się na wysokości ponad 3000m (ok. 3200 jeśli dobrze pamiętam). Droga do jeziora okazała się być dużo lepsza od oczekiwań, które ukształtowały się w dniu poprzednim. Do samego końca jechaliśmy po w miarę równym asfalcie! Na Mt Aragats wyruszamy chwilę po godzinie 9tej, posiliwszy się uprzednio zakupionymi wczoraj słodkimi bułkami. W oddali widać nasz pierwszy cel, południowy wierzchołek.

Image

Jezioro Kari:
Image

Image

Ścieżka na szczyt nie jest zawsze widoczna, pomocą służył zegarek Szymona (Garmin), na który wcześniej nagrał trasę. Mimo wszystko, można spokojnie iść po swojemu, nie patrząc na ścieżkę, bo cel jest cały czas widoczny, a trzymanie się ścieżki, przynajmniej na początku niewiele ułatwia. Początkowo podejście jest łagodne, jednak z czasem robi się bardziej stromo i tutaj też bardziej przydaje się podążanie za ścieżką (choć nadal momentami jest ona niewidoczna). Odczuwamy też skutki dużej wysokości, w postaci utrudnionego oddechu, pomimo że w normalnych warunkach nie byłoby to trudne wejście. Mniej więcej w połowie drogi pojawia się śnieg. Blisko szczytu idziemy już tylko po śniegu. Po około 2 godz. 45 min. docieramy na szczyt (3876m npm). Na szczycie znajdują się różne tablice, krzyże, kupki kamieni oraz ułożony z kamieni „schron”, w którym można schować się przed wiatrem.

Image

Image

Image

Image

Jest dość zimno, a do tego jesteśmy trochę zmęczeni, więc siadamy do schronu, a Major wyciąga miniaturową małpkę, ale jakoś nikt nie chce pić więcej niż małego łyka (tak, wiem, w zasadzie w ogóle nie powinniśmy tego robić i myślę, że więcej nie będziemy). Odpoczywamy chwilę, Major zaczyna narzekać na ból głowy (a nie jest to człowiek, który często narzeka na cokolwiek), chwilę później i mnie zaczyna dopadać lekki ból (choć u mnie to akurat standard :) ). No nie czujemy się jakoś olśniewająco, a w planie mamy jeszcze jeden szczyt, wierzchołek zachodni (3996 m npm, niektóre źródła podają bodajże 4003m). Po dłuższej chwili spędzonej na szczycie udajemy się wzdłuż przepaści ocenić szanse na zdobycie kolejnego szczytu. Zgodnie z informacjami, które znaleźliśmy przed wyjazdem, ze szczytu południowego powinniśmy zejść do siodła, pomiędzy szczytem południowym a wschodnim i stamtąd kierować się ścieżką na szczyt wschodni. Niestety, zarówno zejście do siodła, jak i kolejne podejście okazuje się być strome. Ze znalezionych przez nas informacji wynikało, że droga z dna siodła pomiędzy wierzchołkami powinna zająć 25 min, a wyglądała raczej na 1 godz. 25 min (w dodatku niezbyt można było dopatrzeć się tam jakiejś ścieżki). Ja i Major zaczęliśmy się łamać i uznaliśmy, że chyba nie damy rady wejść na ten drugi wierzchołek, tym bardziej, że ból głowy wskazuje raczej na to, że powinniśmy kierować się ku niższym wysokościom... Szymon oczywiście chętnie by tam poszedł, ale niestety znalazł się w mniejszości, więc chcąc nie chcąc decydujemy się zawracać.
Jeśli ktoś z Was kiedyś przeszedł na ten wierzchołek zachodni, to jestem bardzo ciekawa ile to faktycznie zajęło. Trasę na wierzchołek południowy zrobiliśmy w niecałe 3 godziny, zamiast 4, jak twierdziło nasze źródło, jednak droga na wierzchołek zachodni naprawdę nie wyglądała na 20 minut...

Widok na siodło i wierzchołek zachodni:
Image

Tak więc schodzimy, co zajęło nam niewiele mniej czasu niż wchodzenie. Po drodze Major widzi zielone kamienie, do czego przyznaje się dopiero na dole, przy samochodzie. Ja z kolei w pewnym momencie krzyczę do chłopaków: "Hej, patrzcie, ktoś tutaj rozbił namiot!", na co oni ze zdziwieniem stwierdzają, że tu nie ma żadnego namiotu. No faktycznie, za drugim spojrzeniem okazało się, że "namiot" to czapa śniegu na kupie kamieni, a coś co mi wyglądało na sznurek z rozwieszonymi jakimiś ubraniami, to tylko kolejne kamienie... Może brzmi to jak zwykłe przywidzenie, ale ja rozumiem że mój mózg zaczął już płatać mi figle. Dziwne uczucie... Na dole wszyscy czujemy się już mocno średnio (a raczej "staram-się-nie-umrzeć-od-bólu-głowy", aczkolwiek mam do tego duże skłonności, więc u normalnych ludzi raczej nie byłoby aż tak źle). Schodzimy do samochodu, Major poleca natychmiast zjeżdżać na niższą wysokość i po kilkukrotnym zapytaniu potwierdza, że sam może jechać (po tym jak się przyznał jakie widział kamienie nabraliśmy wątpliwości co do tego czy nadaje się do prowadzenia samochodu).

Poniżej przyczyna zamieszania:
Image

Dotarliśmy do Erywania bez problemu, choć potem Major przyznał się, że po drodze było mu niedobrze. Na kolację próbujemy iść do Taverny Yerevan, polecanej przez Lonely Planet. Niestety okazuje się być pełna, idziemy więc dalej do lokalu, w którym byliśmy już dnia poprzedniego. Dziś nie byliśmy już tak zadowoleni z uczty – mięso zawierało więcej tłuszczu niż mięsa, chleb był stary oraz frytki były zimne i niedobre. Egzamin zdała jednak niedroga karafka wina domowego. Po powrocie do hostelu, nauczeni doświadczeniem decydujemy się z wyprzedzeniem zarezerwować noclegi na kolejne dni w Gruzji, popijając winem z granatów (ok. 2000 AMD za butelkę, pyyyyyyyycha, koniecznie to kupcie w Armenii!). Tego dnia kolega z pokoju trochę ciszej chrapał, spało się więc lepiej.
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
#4 PostWysłany: 16 Sty 2018 12:35 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Czwartek, 6 października
Dziś w planach wycieczka do Noravank, Khor Virap oraz jeśli czasu starczy, do Areni (miejscowość słynąca z produkcji wina). Dzień rozpoczynamy jednak od wizyty na bazarze w okolicy dworca w Erywaniu, na którym wszyscy zaopatrujemy się w słynny armeński koniak Ararat, Major kupuje przyprawy a my kilka rzeczy z suszonych owoców, w tym Czurczele z sokiem z morwy, które jak tłumaczy nam sprzedawca, można dostać tylko w Armenii (i faktycznie, później w Gruzji już ich nie widzieliśmy). Muszę przyznać, że były przepyszne, dużo lepsze niż te z sokiem z winogron i jednocześnie proporcja ilości orzechów do soku była trochę bardziej na korzyść orzechów, co jak dla mnie również było na plus :) Tak więc jeśli będziecie w Armenii, koniecznie spróbujcie!

Image

Image

Do Noravank decydujemy się jechać drogą biegnącą wzdłuż Republiki Nachiczewańskiej („RN”), wbrew zaleceniom nawigacji google, która każe nam jechać inną drogą. Droga na południe jest czymś w stylu autostrady, tj. ma dwa pasy w jedną stronę, choć nie ma znaku, że jest to autostrada. Co chwilę jest jakiś objazd, który polega na tym, że na chwilę zjeźdża się z autostrady na piach by potem chwilę później na nią wrócić. Oczywiście żadnych znaków nakierowujących gdzie należy jechać brak, jedziemy więc za innymi samochodami. Wzdłuż autostrady chodzą krowy, a nawet jakiś samochód jedzie pod prąd poboczem. Docieramy do ronda przy granicy z RN, gdzie udaje nam się znależć stację oferującą benzynę „premium”. W Armenii benzynę „premium” nazywa się nasza 95tkę, zaś benzyna „standard” to benzyna 91 oktanowa. Poza Erywaniem nie tak łatwo dostać benzynę premium, ucieszyliśmy się więc na widok tej stacji, tym bardziej że poziom paliwa w naszym samochodzie powoli domagał się uzupełnienia. Zatankowaliśmy płacąc jak za benzynę premium (400 AMD/litr, w Armenii ceny benzyny są chyba jakieś urzędowe, wszędzie kosztowała dokładnie tyle samo), przy pomocy importowanego niemieckiego dystrybutora „przeskalowanego” z EUR na AMD.

Image

Po chwili jazdy okazuje się, że chyba zatankowaliśmy coś trefnego. Na szczęście samochód jedzie do przodu, tylko trochę gorzej. Jedziemy tuz przy spornej granicy z RN. Podróż w tej okolicy jest odradzana przez nasz MSZ (chociaż w innych relacjach, które czytaliśmy ludzie tędy jeździli i nie zanotowali nic szczególnie niebezpiecznego). Wojska ani płotu nie ma, są zaś usypane dwa wały przez które prawie nic nie widać. Po kilku kilometrach oddalamy się od granicy (chociaż wciąż jedziemy wzdłuż niej) i zatrzymujemy się na fotki – w międzyczasie zrobił się ładny krajobraz, bardziej pustynny, szkoda więc tego nie fotografować, zwłaszcza że w tle w górach widać Azerbejdżan. Stajemy, robimy kilka fotek i spadamy. W międzyczasie sprawdzam na mapie google gdzie jesteśmy i okazuje się że jest to „kropka na mapie”, a inaczej mówiąc fragment terytorium Azerbejdżanu znajdujący się na terenie Armenii, który nie jest w żaden sposób oznakowany. Oookejj, to może jednak czym prędzej się stąd zabierajmy... W tempie wskazującym na istotny pośpiech pakujemy się do samochodu i czym prędzej ruszamy w dalszą drogę. Poniżej fotka na Azerbejdżan zrobiona w „kropce”:

Image

Po drodze mijamy jeszcze kilka jadących pojazdów wojska armeńskiego. Obszar „niebezpieczny” pokonujemy bez większych trudności, gdybyśmy jednak wcześniej wiedzieli, że zatrzymujemy się w „kropce” raczej byśmy tego nie zrobili. Przejeżdżamy przez Areni, do którego zamierzamy wrócić w drodze powrotnej, jeśli starczy czasu. Do Noravank jedzie się wąską doliną wzdłuż stromych skał, oczywiście niezabezpieczonych przed spadającymi głazami. Na miejscu parking płatny 200 AMD, sam klasztor za darmo (jakaś dziwna, lokalna praktyka – atrakcje za darmo, a za parking chcą żeby płacić). Naprawdę nie wiem, jak te 800 lat temu mogli coś takiego zbudować w tak odludnym i niedostępnym miejscu, choć trzeba przyznać, że jednocześnie położenie monastyru jest bardzo malownicze. Sam Monastyr też jest interesujący – szczególnie wejście na piętro jednego z budynków, po wąskich schodkach przyklejonych do zewnętrznej ściany – oczywiście barierek brak.

Image

Image

Image

Aby obejrzeć kompleks z nieco innej perspektywy, wspinamy się kawałek na górę za monastyrem. Może warto tutaj wspomnieć, że w Gruzji i Armenii podejście do zabytków jest dosyć luźne (jeszcze o tym będzie :) ) w takim sensie, że nie ma tu żadnych barierek, wyznaczonych ścieżek itp. Generalnie każdy może sobie wałęsać się po kompleksie i włazić gdzie mu się podoba, a najwyżej jak z czegoś spadnie to jego problem :) Mniej więcej w ten sposób weszliśmy sobie na górę za monastyrem - wspięliśmy się po kilku skałkach za płotem :)

Image

Z Noravank wracamy przez Areni, przy drodze, na straganie kupujemy 2l domowego wina w plastikowych butelkach, jedno z winogron, drugie z malin (to z malin było lepsze, a właściwie to przepyszne, chociaż oba były dobre). Pani dysponuje pełnym wyborem – wina mogą być półsłodkie lub wytrawne, oprócz zakupionych przez nas, miała jeszcze wino z granatów.

Image

W Areni zatrzymujemy się przy fabryce win i niespodziewanie idziemy na krótkie zwiedzanie połączone z degustacją ( 1000 AMD/os.). Może nie jest to najciekawsza wycieczka, ale można sobie obejrzeć jak wygląda produkcja wina. Degustacja była już znacznie bardziej interesująca :) Wychodzimy z zakupioną pamiątkową butlą i jedziemy do Khor Virap.

Image

Po drodze (tym razem wybieramy drogę polecaną przez Google) mijamy samochód wiozący w otwartym bagażniku dwie butle z gazem – nie wyglądało to zbyt bezpiecznie.

Image

Khor Virap jest położony kilkadziesiąt metrów od zamkniętej granicy z Turcją, którą też dobrze widać ze wzgórza za monastyrem. W samym monastyrze najbardziej interesującym elementem jest cela Grzegorza Oświeciciela, do której schodzi się ok. 10m w dół po drabinie zainstalowanej w wąskiej dziurze (ledwo mieści człowieka z plecakiem).

Image

Na dole znajduje się pojedyncza, ascetyczna komnata z żyrandolem i obrazem świętym. Podobnie jak w przypadku poprzedniej atrakcji - można wspiąć się na wzgórze i obejrzeć monastyr z nieco innej perspektywy.

Image

Robi się już późno, więc ruszamy w drogę powrotną do Erywania. Po powrocie na autostradę namierza nas policja – okazuje się, że Major jechał 102 km/h na terenie zabudowanym (w Armenii w terenie zabudowanym wolno jeździć 60 km/h). Policjanci mówili tylko po rosyjsku, Major jednak jak musiał, to wszystko zrozumiał. Impreza kosztowała go 20 USD łapówki, zasugerowanej przez samych stróżów prawa. Wracamy do Erywania, oddajemy samochód (gość nawet go dokładnie nie oglądał), idziemy zjeść, tym razem z sukcesem, do Tawerny Yerevan. Jedzenie bardzo smaczne, jemy jednak w pośpiechu gdyż niedługo mamy pociąg powrotny do Tbilisi.

Tym razem wybraliśmy droższą o 50% drugą klasę, która okazała się być wygodna o istotnie więcej niż 50% od trzeciej klasy (a w sumie jak na nasze warunki i tak niedroga). Tym razem mamy komplet w przedziale, jedzie z nami jeden pan który nie chce pić wina, którym go częstujemy. W tą stronę mieliśmy gruzińską kontrolę celną, kazali otwierać bagaże i pytali się ile wieziemy Ararata, czy mamy jakieś leki itp. Oczywiście wszystkiemu zaprzeczyliśmy (poza Araratem, który sobie leżał na wierzchu walizki), a pan celnik nie drążył, bo widział że jesteśmy turystami (zresztą co go obchodzą moje tabletki na rozwolnienie :D ).

Image

P.S. Przeglądając zdjęcia z tego dnia przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz: jeśli idziecie na Aragats, koniecznie posmarujcie twarze filtrem. Ja nie posmarowałam (po części z pośpiechu, a po części też nie było jakoś bardzo słonecznie) i zdjęcia z tego i kolejnych dni doskonale ilustrują dlaczego powinnam była to zrobić :) No chyba że wygląd w stylu świnki piggy z białymi "okularami" na oczach Wam odpowiada, to wtedy spokojnie możecie się nie smarować :)
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
olajaw uważa post za pomocny.
 
      
#5 PostWysłany: 16 Sty 2018 13:47 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Piątek, 7 października
Docieramy do Tbilisi prawie punktualnie, tj. 10 minut po czasie. Udajemy się do wypożyczalni, w której mieliśmy na godzinę 9tą zamówione auto (korzystaliśmy z gruzińskiej wypożyczalni, żadne tam Avisy i inne Hertze). Docieramy bliżej 9:30, na miejscu w biurze panie z innej firmy tłumaczą nam, że Tbilisi AutoRent pracują od 10tej. Aha, to świetnie. Idziemy więc po śniadanie w postaci chaczapuri. O 10tej w wypożyczalni nadal nikogo nie ma, o 10:30 tracimy cierpliwość i zaczynamy dzwonić. W końcu po kilkukrotnych próbach, udaje nam się dodzwonić, facet mówi że będzie za pół godziny. Czekamy więc dalej, już dość wkurzeni, na szczęście w końcu przyjechał z naszym samochodem. Udało nam się wynegocjować małą zniżkę za spóźnienie. Tym razem nie chcą od nas depozytu. Samochód jest sprowadzony z Japonii i przerobiony - kierownica znajduje się z lewej strony i kierunkowskazy są dobrze przestawione, tylko lusterka reguluje się odwrotnie, no i komputer pokładowy nie potrafi nic innego niż powiedzieć kilka niezrozumiałych zdań po japońsku. Na szczęście automatyczna skrzynia biegów okazała się nie taka trudna w obsłudze dla naszego kolejnego kierowcy w osobie Szymona. Miejscowi oczywiście jeżdżą dziwnie :) Jedziemy w kierunku David Gareja. W Gruzji oznakowanie dróg jest mniej więcej tak samo dobre jak w Armenii, tj. bez włączonej nawigacji nie ma co jechać gdziekolwiek. „Główna droga” była autostradą, tym razem z odpowiednim znakiem drogowym. Nie przeszkadzało to krowom znaleźć się na niej i wcinać trawę z pasa zieleni na środku drogi (część krów faktycznie żarła tę trawę, część sobie po prostu na autostradzie stanęła). Google pokazuje nam podejrzanie długi czas dojazdu jak na ilość kilometrów, którą mamy do pokonania. Po zjeździe z głównej drogi zaczynamy rozumieć dlaczego. Jedziemy po czymś, co w naszym odczuciu nadaje się wyłącznie na samochód terenowy. Frajda z tej jazdy ogromna - dla kierowcy, bo ja jako pasażer po kilku mini-zawałach, gdy byłam już pewna, że nasz samochód zaraz przewróci się na bok (taka była równa droga) decyduję się schować głowę między nogi i po prostu nie patrzeć.

Image

Image

Po dłuższej jeździe docieramy na miejsce. Wydawało nam się, że mogą tam dotrzeć tylko samochody terenowe, na miejscu są jednak autokary i zwykłe taksówki. W drodze powrotnej widzieliśmy nawet Cinquecento (wtf??). Naprawdę nie wiem, jak oni tam tym wszystkim wjeżdżają. David Gareja, to kompleks dwóch monastyrów wykutych w skale. Pierwszy monastyr, pod który podjeżdża się samochodem jest spoko, my jednak szybko ruszamy do góry do kolejnego, który jak nam się początkowo wydaje, jest na zboczu góry tuż nad pierwszym (widzimy tam kilka wykutych „piwnic”). Po obejrzeniu tych piwnic, postanawiamy wspiąć się na górę, aby obejrzeć wszystko z góry, a przede wszystkim stanąć „jedną nogą” na terytorium Azerbejdżanu. W tym miejscu granica między Gruzją a Azerbejdżanem nie została nigdy dokładnie wyznaczona. Na szczycie góry otrzymujemy wspaniały widok zarówno na stronę gruzińską oraz azerską. Okolice patroluje dwóch azerskich żołnierzy, którzy nie mają nic przeciwko przechodzącym nielegalnie przez granicę białasom. Dopiero stojąc na górze zorientowaliśmy się, że najciekawsza część monastyru znajduje się na zboczu skały po stronie azerskiej – jest to cały kompleks sal wykutych w zboczu.

Pierwsza część monastyru. Nie należy jednak na tym poprzestawać, najfajniejsze rzeczy są dopiero po drugiej stronie wzgórza!
Image

Image

Mniej więcej w tym kierunku wiedzie ścieżka na drugą stronę góry:
Image

Widoki:
Image

Mniej więcej szczyt góry:
Image

A po stronie Azerskiej...
Image

Chodzi tu mnóstwo jaszczurek:
Image

Image

Image

Wzdłuż zbocza prowadzi ścieżka, można sobie wchodzić do każdej komnaty, przy wyższych trzeba nieco się wspinać po skałach. W wielu z nich znajdują się tysiącletnie malowidła przetrwałe w całkiem dobrym stanie (pomyślcie: ile to ma lat! a stoi sobie ot tak po prostu, każdy może wejść, dotknąć, niestety też zniszczyć). To niesamowite jak tak ważne zabytki są słabo chronione, w Europie byłaby w tym miejscu kuloodporna szyba bądź nawet oddzielna skała sztucznie usypana przez ludzi, na której zrobiono by pełną rekonstrukcję, tymczasem tutaj można wszędzie wchodzić, dotknąć, robić zdjęcia a nawet można sobie spaść z tej skały – nikt tego nie pilnuje, nikogo to nie interesuje, totalny kosmos.

W okolicach monastyrów po stronie azerskiej zamieszkuje mnóstwo wielkich jaszczurek, które w dodatku niezbyt się nas boją i bardzo wdzięcznie pozują do zdjęć. Monastyr można by eksplorować w nieskończoność, my mając jednak w planach długą jeszcze drogę do Signaghi decydujemy się wrócić do samochodu, tym razem inną drogą niż ta, którą przyszliśmy (ścieżka zatacza koło wokół wzgórza z monastyrem).

Image

Po drodze do Signagi mijamy Udabno, wieś położoną w środku niczego. Po drodze mijamy także ogromne stado owiec idące ulicą, które niezbyt przejęło się tym, że za nimi jedzie samochód. Tzn. trochę zaczęły schodzić z drogi, jednak nie wszystkie, gdyż jedna zakręciła w druga stronę i prawie wpadła mi pod koła. Pan, który owiec pilnował starał się je zganiać z ulicy, aby umożliwić przejazd nam i ciężarówce, która w międzyczasie pojawiła się po drugiej stronie drogi, jednak przy tej ilości zwierząt, nie wydawało się to łatwym zadaniem.

Image

Ahaaaaaa...
Image

Po dojechaniu do Sagarejo wjeżdżamy na lepszej jakości drogę, tj. nienajgorszej jakości asfalt. Dojeżdżamy do dziwnego sznuru samochodów z wystającymi wielkimi flagami jadącymi wolno, niektóre na awaryjnych światłach. Jest ich tyle, że nie widać końca. No ale trudno, nie będziemy za nimi przecież jechać bóg wie ile - wyprzedzamy pojedynczo. Wyprzedzanie w Gruzji jest stosunkowo proste, jednak samochodów z flagami robi się coraz więcej. Na szczęście w pewnym momencie zjeżdżają na pobocze robiąc miejsce na ich wyprzedzenie. Zaczynamy wyprzedzać, wyprzedzają także samochody bez flag jadące przed nami. Niestety, w połowie wyprzedzania samochody z flagami zaczęły znowu wracać na drogę. To nic, wyprzedzamy dalej! Szymon grzeje jak prawdziwy gruziński kierowca, zagrzewany do boju przez pasażerów, łamiąc przy okazji tyle przepisów, że w Polsce straciłbym prawo jazdy (nadmierna prędkość, wyprzedzanie na zakręcie, wyprzedzanie na ciągłej, na skrzyżowaniu, przejściu dla pieszych, zmuszanie samochodów z przeciwka do zjeżdżania na pobocze). Żeby nie było, że jest piratem - gość przed nami robił dokładnie to samo :)

Docieramy do Signaghi jak jest już ciemno, mamy więc problem ze znalezieniem hostelu, z pomocą przychodzi nam nasza gospodyni, która przez telefon usiłuje nam wytłumaczyć jak jechać. Okazuje się, że „ulica” przy której jest nasz guesthouse, wygląda tak, że nie skręciliśmy tam, bo myśleliśmy, że to nie jest ulica, tylko jakiś wjazd w podwórko, czy coś podobnego. Na szczęście w końcu udało nam się jakoś odnaleźć. Wypakowujemy się w czystym „apartamencie” z łazienką (mieliśmy dwa pokoje!) i z radością czerpiemy z możliwości umycia się w czystej łazience (trzy ostatnie noce w takie okazje nie obfitowały  ). Idziemy jeść do polecanego przez Lonely Planet Peasant’s Tears, niestety są już zamknięci. Znajdujemy inny lokal gdzie jemy pyszne mięso, niestety z dużą zawartością tłuszczu, który w większości zjadł krzątający się po okolicy kot – spryciarz wiedział gdzie i kiedy skierować swoje kroki, żeby dostać kilka kąsków. Przed kolacją ogarniamy zmianę planów, tj. przedłużamy o jeden dzień nocleg w Signaghi i wynajem samochodu oraz przekładamy o jedną dobę nocleg w Kazbegi – wszystko bez żadnych problemów.
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
#6 PostWysłany: 16 Sty 2018 15:53 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Sobota, 8 października
Nasza gospodyni ostrzegła nas, że sobota jest dniem wyborów parlamentarnych w Gruzji. Okazało się to być całkiem istotnym wydarzeniem, gdyż w każdej wiosce po drodze przy lokalach wyborczych znajduje się mnóstwo odświętnie ubranych ludzi. Następnego dnia przy wymeldowaniu nasza gospodyni przepraszała nas, że przez wybory nie mogła się nami w pełni zająć, zwykle dla gości przygotowuje różne poczęstunki i ogólnie bardziej się nimi zajmuje, jednak w czasie wyborów mają strasznie dużo rzeczy na głowie. Zabawne, że w Gruzji ludzie tak bardzo przejmują się wyborami – ciekawe, czy u nich polityka to to samo dziadostwo co u nas :)

Dzień zaczynamy od zjedzenia chinkali w okolicznej restauracji. Zamawiamy ich dużo, z mięsem oraz serem – te z mięsem są znacznie lepsze. Pamiętamy jak je trzeba jeść, tj. staramy się robić w nich dziurki, wypić bulion a na koniec zjeść wraz z zawartością. Nie jest to zbyt łatwe, często bulion ląduje na talerzu. Zapomnieliśmy tylko o tym, że (przynajmniej tak twierdził przewodnik) końcówki pierogów się zostawia - my je wszystkie zjedliśmy (aczkolwiek były dobre, więc nie było powodu, abyśmy mieli ich nie jeść).

Image

Po tym jakże pożywnym śniadanku, ruszamy na spacer po Signaghi. Czytaliśmy, że jest to jedno z niewielu miast w Gruzji które nie jest brzydkie i zrujnowane i tak faktycznie jest. Niestety, za tym idzie także odpowiednia ilość turystów w autokarach i hoteli oraz dziadek gadający po rusku, który za popatrzenie przez chwilę przez jego lornetkę, którą sam nam wciskał w ręce oraz wspomnieniu o Marii Kaczyńskiej chciał hajs. Znikąd zjawił się też drugi koleś z lornetką, który też chciał hajs (nie trzeba chyba dodawać że na początku nie było mowy o tym, że jest to jakaś płatna usługa…). Wkurzony Szymon dał dziadkowi wszystkie swoje monety (nie więcej niż kilkadziesiąt tetri), okazało się że to za mało, bo ten drugi koleś też chce hajs. A idź pan w cholerę. Major daje drugiemu gościowi 1 lari. Panowie nie są zadowoleni, coś tam burczą że za mało, ale my uciekamy szybko stamtąd i jedziemy zwiedzać winnice. Jesteśmy wkurzeni - to pierwszy raz, kiedy w tej podróży ktoś próbował nas po turystycznemu wydymać i bardzo przykre że i tutaj zaczynają się pojawiać takie akcje.

Image

Image

Ponieważ nie mamy konkretnych namiarów na miejsca, które chcemy odwiedzić, postanawiamy udać się do informacji turystycznej. Niestety, okazuje się to być najmniej informacyjna informacja turystyczna jaką kiedykolwiek widzieliśmy – pani wydawała się w ogóle nie rozumieć o co pytamy, wyłapywała tylko jakieś słowa klucze typu „winery” lub „wine cellar” i recytowała jak z automatu informacje nie mające wiele wspólnego z tym, o co pytaliśmy (nie mówiąc już o tym, że np. wymieniając 3 winiarnie w Signagi, nie była nawet łaskawa pokazać nam ich na mapie). Ostatecznie zrezygnowaliśmy, kiedy pani poproszona o pokazanie na mapie winnic w okolicznych miejscowościach, które przed chwilą wymieniła, wręczyła nam do ręki mapę Signagi, oczywiście nic nie pokazując. Wyruszyliśmy więc w drogę, korzystając z niezbyt dokładnej mapy regionu z zaznaczonymi winnicami, którą zdobyliśmy w Tbilisi (informacja turystyczna w parku Puszkina). Po co najmniej 30-minutowym błądzeniu w okolicach Gurjaani udaje nam się znaleźć, oczywiście niezbyt dobrze oznakowaną, winiarnię nr 1 o nazwie „Gurjaani Wine House”. Na miejscu jest tylko babcia gadająca po rosyjsku, jednak po chwili zjawia się też koleś mówiący po angielsku. Po krótkiej rozmowie telefonicznej oznajmia, że za kilka minut przyjedzie właściciel tego przybytku i nas oprowadzi. Po przyjeździe właściciela okazuje się, że oprowadzenia jako takiego nie ma, jest tylko degustacja z bardzo mocno ograniczonym komentarzem (i to tylko po rusku). Za 10 lari mamy do degustacji dwa wina, brandy oraz czaczę. Ja z Majorem degustujemy, a następnie kupujemy wina, które nam się spodobały. Właściciel pokazuje nam także, że właśnie jest w trakcie produkcji wina – w podłogę wmurowane są kvevri, a obok stoją sprzęty do wybierania z nich wina i przelewania do gąsiorków.

Image

Image

Po wyjściu jedziemy do następnego miejsca dalej w kierunku Telavi, do winiarni o nazwie „Numisi”. Nauczeni wcześniejszym doświadczeniem postanowiliśmy tym razem do winiarni zadzwonić czy na pewno ktoś na miejscu będzie. Oczywiście po drugiej stronie telefonu nikt nie mówił po angielsku, więc łamanym rosyjskim udało mi się ustalić, że „siewodnia odkryto i można pasmatrit”. Tutaj błądzimy znacznie mniej niż przy poprzedniej winnicy. Na miejscu mamy degustację oraz muzeum, a także nieco więcej ludzi. Początkowo, co jak już zauwazyliśmy jest typowe dla Gruzji, wszyscy nas olewają, jednak w końcu przy pomocy pary Ukraińców mówiących trochę po polsku, udało nam się powiedzieć, że chcemy wycieczkę i degustację. Oprowadza nas miły pan, który mówi po rosyjsku, ale jakoś dajemy radę mniej więcej rozumieć co mówi. Dodatkowo, kiedy mówimy że jesteśmy z Polski, to pan mówi, że właściwie też ma polskie pochodzenie, a jego brat mieszka we Wrocławiu, ale on sam niestety nie mówi po polsku. W muzeum, oprócz szeregu eksponatów związanych z wytwarzaniem tradycyjnego gruzińskiego wina „kvevri” (w tym beczki, w których faktycznie leżało sobie to wino) obejrzeliśmy też mnóstwo śmiesznych, starych rzeczy, np. stare radia, dziwne kanapy z lustrem ponad nimi, czy dziwne, stare, kamienne umywalki – oczywiście w odróżnieniu od typowych europejskich muzeów, tutaj można było wszystkiego dotknąć. Po obejrzeniu wszystkich eksponatów udaliśmy się do sali restauracyjnej, w której nasz przewodnik naszykował już dla nas degustację – 3 wina (jedno białe wytrwane i dwa czerwone: wytrawne i półsłodkie), koniak oraz czaczę. Tak naprawdę trunki dostaliśmy w karafkach i starczyłoby spokojnie na więcej niż jeden kieliszek, my jednak kulturalnie skończyliśmy na jednym (a w sumie to nie wiedzieliśmy czy cała ta karafka jest dla nas, czy raczej powinniśmy sobie tylko trochę zdegustować). Spróbowaliśmy wszystkiego, zrobiło nam się już wesoło, po czym poszliśmy zapłacić i w podzięce ofiarowaliśmy naszemu przewodnikowi butelkę Żołądkowej Gorzkiej z miętą (przez 10 minut usiłowałam im wytłumaczyć, że ta wódka jest z miętą, nie znając słowa mięta po rosyjsku). W międzyczasie dostrzegliśmy też na półce butelki wina ze Stalinem na etykiecie, zapytaliśmy więc czy można to kupić – okazało się, że tak, w dodatku są to egzemplarze kolekcjonerskie sprzed 30 lat i kosztowały 50 lari za butelkę. Nie zdecydowaliśmy się jednak na ten zakup, bo kolekcjonerami nie jesteśmy, a wino sprzed 30 lat raczej do picia nadaje się średnio.

Image

Którą by tu kupić...?
Image

Image

Image

Na tej degustacji zakończyliśmy naszą wycieczkę po winiarniach i wróciliśmy do Signaghi. Tam podjęliśmy drugą próbę zjedzenia w Peasant’s Tears – tym razem udaną. Na miejscu okazało się, że nie ma tam menu, ale można zamówić np. chleb, sałatkę, mięso i ser – tak też zrobiliśmy, wybierając cielęcinę. Wzięliśmy też butelkę czerwonego wina (Tsinandali??), którego przed dokonaniem wyboru mogliśmy spróbować. Z dwóch win, które próbowaliśmy, wybraliśmy wersję bardziej czerwoną, cięższą i wyraźnie ostrą w smaku. Jedzenie okazało się być bardzo dobre (cielęcina była jakby duszona, w sosie z suszonymi śliwkami), wino też, a na koniec zgodnie z sugestią naszego kelnera zdecydowaliśmy się jeszcze machnąć po kieliszeczku czaczy, który był tak duży, że musieliśmy go machnąć na dwa razy. Po powrocie do kwatery dokończyliśmy jeszcze butelkę wina, która została nam z poprzedniego wieczora i udaliśmy się na zasłużony spoczynek.

Image

c.d.n.
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
#7 PostWysłany: 17 Sty 2018 13:28 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Niedziela, 9 października
Tego dnia czekała nas dość długa podróż do Kazbegi, wstaliśmy więc rano, spakowaliśmy graty do samochodu, pożegnaliśmy się z naszą gospodynią i pojechaliśmy do miasta po chaczapuri na śniadanie. Kupiliśmy też buły na drogę. Nasz plan zakładał dwie lub trzy winiarnie jadąc w stronę Telavi, a następnie dojazd do Kazbegi około godziny 18stej. W pierwszej kolejności udało nam się dotrzeć do winiarni Khareba (polecanej w LP), znajdującej się w okolicy Kvareli, gdzie za 15 lari zamówiliśmy wycieczkę po piwnicy (a w zasadzie tunelach wykopanych przez wojsko za czasów wojennych, które następnie zaadoptowano w celu przechowywania wina) wraz z degustacją dwóch win kvevri - jednego białego i jednego czerwonego. Tutaj było już bardziej profesjonalnie niż w poprzednich odwiedzanych przez nas winiarniach - dziewczyna mówiąca dobrze po angielsku wyjaśniła nam tajniki produkcji gruzińskiego wina kvevri, a następnie dokładnie przedstawiła nam degustowane trunki. Tak naprawdę win było więcej niż dwa, dała nam do porównania także kilka win produkowanych przez bodegę w europejskim stylu (pomimo użycia tych samych winogron, wina europejskie i kvevri smakują zupełnie inaczej). Wyszliśmy bardzo zadowoleni i oczywiście kupiliśmy do domu kolejne butelki wina :) Jeśli ktoś interesuje się winem to bardzo polecam wizytę w tej winiarni i polecam też wina kvevri (lub qvevri) - bardzo charakterystyczny i ciekawy smak.

Image

Image

Czy tu jest wino???
Image

Następnym przystankiem była bodega Twins Cellar (też z LP), którą udało się znaleźć bez większych problemów. Na miejscu okazało się, że jest opcja degustacji wraz z wizytą w muzeum lub opcja samej degustacji. My już jedno muzeum wczoraj widzieliśmy, nie mamy nadmiaru czasu, więc wybieramy opcję z samą degustacją (15 lari od osoby). Pan w gruzińskim stylu (tj. w międzyczasie znikając bez słowa) wyjaśnił nam, że do degustacji są 4 wina. W praktyce były tylko 3, w dodatku jedyne, czego się o nich dowiedzieliśmy to ich nazwy, których oczywiście nie zapamiętaliśmy, tak więc w tej winnicy podobało nam się raczej średnio. Nie mniej jednak wina zdegustowaliśmy (miło, że dali na zagrychę ser), nic nie kupiliśmy i jedziemy dalej. Myślę, że jeśli chodzi o kwestie wizytowania winnic i degustowania win, Gruzja jest jeszcze na bardzo wczesnym etapie rozwoju - muszą się jeszcze wiele nauczyć, bo choć wina mają dobre, to nie wszędzie można liczyć na przynajmniej w pewnym stopniu fachową opowieść o tych winach, czym się różnią, jakie można odnaleźć w nich smaki itd. Nie wątpię jednak, że sprytni Gruzini z czasem zorientują się czego oczekują turyści zainteresowani winem i może już za parę lat będziemy tu mieli prawdziwe Eldorado dla miłośników wina :)

Image

Image

Mamy czas na jeszcze jedną winiarnię, więc ruszamy dalej w stronę drogi wojennej - po drodze wg naszej mapy jest jeszcze kilka tego typu przybytków. Po drodze jest także monastyr w Gremi, zatrzymujemy się więc na zwiedzanie. Major wchodzi w jakiś dziwny tunel gdzie chciały go zjeść nietoperze, na szczęście miał przy sobie latarkę i udało mu się je odstraszyć. Także jeśli chodzi o wchodzenie do podejrzanych piwnic w tym przybytku to raczej średnio polecamy :)

Image

Image

Następnie jedziemy do Alaverdi gdzie chcemy odwiedzić katedrę. Wokół katedry kręci się mnóstwo ludzi, wchodzą, wychodzą, robią zdjęcia itp. (tak naprawdę zagęszczenie turystów jest tu wyjątkowo duże w porównaniu z innymi miejscami, które do tej pory odwiedzaliśmy). W tym samym miejscu, miała być też winiarnia, która okazuje się zgodnie z informacjami z przewodnika Lonely Planet tylko sklepem z winem, i to absurdalnie drogim. Sama katedra jest dość imponująca – przez blisko 1000 lat była najwyższym tego typu budynkiem w Gruzji. Kobiety, aby wejść do środka, muszą mieć spódnice – ale to nie problem, bo spódnice można wypożyczyć w sklepiku przy wejściu. Po obejrzeniu katedry, jedziemy dalej.

Image

Kolejnej winiarni, zaznaczonej na naszej mapie nie byliśmy w stanie znaleźć, a jeszcze kolejna (Badagoni, te wina są dostępne także w Polsce) okazała się zamknięta, tj. można było do niej wejść ale nikogo nie było, a ponieważ była niedziela to uznaliśmy, że pewnie zamknięte (całe szczęście, bo później kupiliśmy z tej bodegi wino i nie było najwyższych lotów). Jedziemy więc dalej do drogi wojennej. Od miasta Akhmeta do Tianeti jedziemy drogą oznaczoną na mapie jako żółta, która okazuje się kompletnym nieporozumieniem. To nawet nie jest droga, to jest kupa ziemi z wystającymi co chwila kamieniami, co oczywiście nie przeszkadza busikom i ciężarówkom po niej jeżdżącym. Teraz rozumiemy, dlaczego google podawało alternatywną trasę przez Tbilisi (dużo więcej km), która jest zaledwie kilka minut dłuższa. Po drodze w Tianeti mijamy pomnik Stalina. Na tej wspaniałej drodze Major przez dłuższy czas jedzie za miejscowym dostawczakiem, którego nijak nie było możliwości wyprzedzić. Udało się to dopiero w momencie, kiedy miejscowy próbował skorzystać ze skrótu na drodze, co jednak mu nie wyszło, gdyż drogę, w którą próbował wjechać zablokowało stado owiec wraz z osłami. Prawdziwą zmorą tej trasy są także progi zwalniające, nie zawsze poprzedzone stosownym znakiem drogowym. Na odcinku od Tianeti do Gruzińskiej Drogi Wojennej w pewnym momencie droga się poprawia, widać, że jest nowo położony asfalt. Później jednak droga się z powrotem pogarsza (na cholerę rozpoczynać naprawę drogi od środka a nie od jej początku?).

Image

Czy to wygląda jak czynna droga?
Image

Docieramy w końcu w bólach na Gruzińską Drogę Wojenną („GDW”), gdzie już jest asfalt i nawet nie ma zbyt dużo dziur, tj. są załatane. Początek tej trasy jest w miarę spokojny, oczywiście pomijając styl jazdy miejscowych oraz krowy idące po drodze, które Major zauważył w ostatniej chwili za zakrętem. W ogóle po tej drodze chodzi mnóstwo krów, nie przejmujących się zbytnio tym, że jest to główny szlak handlowy w tej części świata. Po drodze mijamy twierdzę i monastyr w Ananuri, decydujemy jednak że obejrzymy je po powrocie gdyż chcielibyśmy zdążyć do Kazbegi jeszcze zanim zrobi się ciemno.

Ciekawiej robi się w momencie, kiedy droga zaczyna się piąć w górę na przełęcz na wysokości 2395 m. Serpentyny są bardzo wąskie, w dodatku pomiędzy nimi trzeba wyprzedzać mnóstwo tirów. Są nawet tacy, co wyprzedzają na serpentynach, o czym przekonaliśmy się jadąc przez chwilę na czołówkę z samochodem z naprzeciwka (i to nie my byliśmy na niewłaściwym pasie!). Po wjeździe na przełęcz zaczyna się zjazd, podczas którego mijamy mnóstwo nieużywanych już tuneli (oczywiście znaki drogowe ostrzegające o wjeździe do tunelu wciąż stoją przy drodze). Zastanawiamy się po co ktoś zbudował te tunele bo zamiast przecinać górę są one zbudowane wzdłuż zbocza góry, a nowa droga, którą jedziemy, prowadzi równolegle do nich. Potem mijamy dwa mosty, z czego jeden jest jakby dziurawy i zaklejony deskami, a przy drugim stoi ograniczenie 50 km/h, natomiast prędkość z którą faktycznie da się nim przejechać nie przekracza 10 km/h. Bliżej Kazbegi zaczyna się kolejka Tirów do granicy. Zastanawiamy się, ile one muszą do tej granicy stać skoro jest do niej jeszcze kilkadziesiąt km. Po kilku km nasze wątpliwości zostały rozwiane – policja puszcza tiry dalej co jakiś czas, widocznie przy samej granicy nie ma tyle miejsca żeby one wszystkie stały. Tiry te częściowo stały na poboczu częściowo na drodze, a tymczasem natrafiamy na jadący przed nami wolny pojazd, jakiś ciągnik czy coś takiego. Zgodnie z miejscową praktyką, wyprzedzamy go na trzeciego jadąc jednym kołem po poboczu przeciwległego kierunku trasy. Pobocze to oczywiście nie żaden asfalt tylko kamienie.

Pomimo wszystkich bohaterskich wyczynów Majora za kierownicą, do Kazbegi docieramy już po zmroku. Ponieważ oczywiście nie sprawdziliśmy namiarów na nasz nocleg na mapie, zatrzymujemy się w centrum i pytamy miejscowych jak dość do naszego guesthouse’u. Miejscowi nie wiedzą gdzie znajduje się nasza ulica, jedna miła pani w sklepie nawet dzwoni do swojego syna, aby zapytać czy on zna takie miejsce jak Mountain Star Guest House (niestety nie znał). Pomagają nam w końcu niezbyt trzeźwi Rosjanie z Sachalina, których spotkaliśmy w Google markecie (przy okazji polecając aplikację Maps.Me, którą można pobrać i działa jak Google Maps, tylko że offline – i faktycznie, nawet nasz guest house się w tej aplikacji znalazł). Docieramy bezproblemowo do naszego guesthouse’u, wjeżdżamy na teren posesji samochodem. Na jej terenie znajduje się także kilka krów, które pomimo późnej pory radośnie sobie skubią trawkę (a jak krowy to też… wiadomo – krowie placki :D trzeba uważać gdzie się stawia nogi). W ogóle to w tym mieście krowy chodzą zupełnie nieskrępowane po ulicy i nawet na tej ulicy śpią, nie wiem czy ich właściciel ma je gdzieś, czy są to jakieś dzikie, bezpańskie krowy. W guesthouse’ie przyjęła nas miła starsza pani mówiąca tylko po rosyjsku, poczęstowała nas dobrym domowym winem (aczkolwiek nie własnego wyrobu) oraz herbatą. Internetu nie ma. jest już późno, więc czym prędzej zbieramy się iść żeby coś zjeść. Nasza gospodyni powiedziała nam, że aby znaleźć jakiś lokal z jedzeniem wystarczy zejść na dół, na jeden z dwóch głównych placyków w mieście – tak też zrobiliśmy. Znaleźliśmy otwartą knajpę gdzie było dużo ludzi, praktycznie sami turyści. Standardowo, bardzo długo czekaliśmy zanim ktoś podszedł, w końcu udało się zamówić mnóstwo mięsa i sałatek. Mięso tym razem było pyszne. Szymon zamówił do tego piwo Kazbegi, jednak jego zdaniem smakuje mniej więcej tak jak Fasberg. My z Majorem zamawiamy wino, które zresztą też nie jest zbyt dobre.

Image

Jeśli chodzi o jedzenie, to bardzo podoba nam się w Gruzji, że gatunki mięsa, takie jak baranina, cielęcina, czy jagnięcina, które u nas uważane są za ekskluzywne, tutaj są bardziej popularne niż np. nasza swojska wieprzowina. Do tego mięsa te są niedrogie i smaczne - prawdziwy raj mięsożercy!

c.d.n.
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
#8 PostWysłany: 17 Sty 2018 15:10 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Poniedziałek, 10 października
Wstajemy dość wcześnie gdyż dziś czeka nas wycieczka do doliny Truso. Planujemy wjechać najgłębiej jak się da w dolinę, a potem zdobyć jakiś okoliczny szczyt (czy raczej powałęsać się po otaczających dolinę górach :) ). Wycieczkę tą odbywamy zamiast wchodzić na Kazbek - w jeden dzień i tak byśmy nie weszli, a chłopaki kategorycznie odmawiają wchodzenia na Kazbek "tylko kawałek" i powrotu. Zamiast tego wolą wejść na jakąś mniejszą górkę w dolinie Truso, ale przynajmniej wejść na jakiś szczyt - no tak, męska ambicja... :D
Dojeżdżamy GDW do Kobi gdzie należy skręcić w prawo w drogę szutrową. Droga całkiem ciekawa jak na możliwości naszego samochodu – początek po trawie, później zaczyna się jazda lekko pod górkę nad przepaścią (i to jest serio nad przepaścią, a droga jest na szerokość jednego samochodu i patrząc przez okno można dostać zawału), dziury i kamienie, jest bardzo wąsko, co jakiś czas trzeba omijać kałuże albo rzeki. W jednym miejscu stoi nawet most, który my decydujemy się ominąć jadąc drogą obok przez rzeczkę. Super frajda dla kierowcy, nieco mniejsza dla pasażera, szczególnie jeśli akurat siedzi od strony przepaści :) (o, brzmi jakbym już kiedyś o tym wspominała :) ) W pewnym momencie dojeżdżamy do bagna, obok którego jest droga kompletnie dziurawa. Po dłuższej chwili namysłu zdecydowaliśmy, że jedziemy przez bagno. Major wymyślił, że trzeba odciążyć samochód – my wysiadamy, a Szymon-kierowca korzystając z wbudowanej w samochód blokady dyferencjału (nie wiem co to jest, ale tak powiedział :) ) przejeżdża przez bagno prawie bezproblemowo. Po drodze mijamy solnisko, zatrzymujemy się na zdjęcia.

Image

Image

Image

Następnie docieramy do opuszczonych ruin wioski (pozostałości wojny). Trochę kręcimy się po okolicy, jednak ostrożnie, mając na uwadze zagrożenie minowe wciąż występujące w tym miejscu. Zresztą prawda jest taka, że oglądanie takich rzeczy jest w gruncie rzeczy bardzo smutne i też nie uważam, że powinno się z tego robić specjalnie atrakcję turystyczną, przez szacunek do ludzi, którzy stracili tutaj swoje domy, a być może i życia. Całość sprawia mroczne wrażenie.

Image

Jedziemy dalej wzdłuż doliny, jednak na naszej drodze ukazuje się większych rozmiarów rzeka. Niestety bez wysiadania z samochodu nie sposób określić jej głębokości. Major wychodzi pierwszy, zaraz za nim Szymon. Ja zostaję w samochodzie. Wciąż nie widać czy jest głęboko, więc chłopaki podchodzą coraz bliżej. Nagle zza tej rzeki wyłania się kilka dzikich psów, zaczynają ujadać z agresją. W ich oczach było zło, widać, że nie są to zwykłe psy, tylko jakieś zdziczałe, bardziej już jak wilki i że jak nas dorwą to dużo z nas nie zostanie. Po pewnej chwili namysłu (z perspektywy obserwatora w samochodzie, czyli mnie - niezrozumiale długiej - "Dlaczego ci idioci jeszcze nie uciekają?!") chłopaki w końcu wieją do samochodu i czym prędzej odjeżdżamy w stronę, z której przyjechaliśmy. Po cofnięciu się kawałek, poszliśmy szukać alternatywnej trasy, aby ominąć psy i móc jechać dalej w dolinę. Niestety nie udało nam się znaleźć żadnego miejsca gdzie nasz terenowy samochód mógłby przejechać. Decyzja – zostawiamy go gdzieś w jakimś miejscu, żeby był nieco schowany (jesteśmy blisko granicy z Osetią Południową, może tutaj być gruzińskie wojsko i lepiej nie zostawiać przy ruinach wioski podejrzanych wozów) i próbujemy iść dalej z buta. Aby ominąć dzikie psy decydujemy się przejść na drugą stronę rzeki, która cały czas płynie sobie wzdłuż doliny (ta rzeka z psami musiała być jakąś jej odnogą). Szukamy dogodnego punktu, nurt jest spory więc nie jest to proste. W końcu znajdujemy (a przynajmniej tak nam się wydaje). Szymon jako pierwszy podejmuje próbę przejścia, najpierw niezbyt udanym skokiem, później zdejmując buty. Woda jest jednak tak zimna że wycofuje się. Wygląda na to, że jednak nie uda nam się przejść tej rzeki... Szukamy jeszcze przez chwilę jakiejś możliwości, ale nic nie znajdujemy, postanawiamy więc wprowadzić w życie plan B.

Image

Image

Pozostając wciąż po tej samej stronie rzeki, wspinamy się wzdłuż małej dolinki, prostopadłej do dużej doliny. Po drodze przechodzimy niedaleko baraków, które zamieszkują pasterze, szczekają na nas psy pasterskie. W związku z tym, nasza trasa podlega dalszej korekcie i omijamy pieski szeroką pętlą, idąc częściowo zboczem góry - może nie jest to wygodna trasa, ale przynajmniej minimalizujemy ryzyko pogryzienia :) Dolina jest bardzo kolorowa, w tle widać ośnieżone szczyty. Naszą uwagę przykuwa czerwony strumyk - po kolorze ziemi na dnie oraz zapachu, wnioskujemy, że mamy do czynienia z rudą żelaza. Próbujemy trochę wody z tego żelaznego strumyka - nie jest ona zbyt dobra (bardziej smakuje jak piwo VIP słynące z mocnego posmaku żelaza).

Image

Image

Image

Woda w strumykach nieżelazowych jest za to wyborna. Idziemy dalej, przeskakujemy przez strumyki i kamienie, droga jest bardzo ciekawa i wymaga trochę kombinowania. Potem idziemy nawet po wodzie, która rozlewa się szeroko po płaskiej i gładkiej powierzchni skały.

Tutaj może nie widać, ale stoimy w wodzie (czy raczej "na" wodzie, bo jest to tylko cienka, płynąca warstewka)
Image

Wchodzimy na wysokość ok. 2600m (według Garmina), gdzie robimy dłuższą przerwę, a następnie decydujemy się wracać. Wracamy inną drogą, dużo trudniejszą. Zaczyna też padać lekki deszcz.

Kiedy jesteśmy już na samym dole i mijamy z powrotem tą samą pasterską osadę, ktoś z niej do nas krzyczy i woła do siebie. No to idziemy. Wychodzi nam naprzeciw gość, który okazał się Azerem odwiedzającym swojego kolegę, który jest pasterzem. Zaprosili nas do siebie do domku (a właściwie baraku z dwoma łóżkami w których nie było ogrzewania, bieżącej wody oraz innych podstawowych udogodnień), gdzie poczęstowali nas czaczą oraz winem domowym (w tym jednym czteroletnim, bardzo dobre). Akurat gotowali sobie ziemniaki, więc nas też nimi częstują. Ziemniaczki były wyborne, bo robione na baraninie, której małe kawałki znajdują się w tym jakże wykwintnym daniu. Częstują nas także pysznym, mocno słonym serem z krowy, którego kilka kawałków chcą nam potem podarować. My się odwdzięczamy dwoma miniflaszkami polskich wódeczek. Kiedy się pytamy, czy nie zabraknie im tego sera, jeśli nam go dadzą, mówią, że nie mamy się co martwić, gdyż mają tam obok jeszcze tonę (dosłownie) sera. Pijemy oczywiście za przyjaźń polsko-azerską. Wspominają, że przydałaby się muzyka, puszczamy więc z telefonu muzykę. Początkowo Szymon puszcza jakieś nieco bardziej ambitne, rockowe brzmienia, jednak nie przypada im to do gustu. Major puszcza więc „Ona tańczy dla mnie” a potem jakąś techniawę, dzięki czemu nasi nowi znajomi od razu bawią się lepiej. Impreza się trochę rozkręca, śpiewamy dla nich „Hej Sokoły”. Potem udaje się im wytłumaczyć nam, że chcą, żebyśmy zostali na noc, oni przez ten czas zabiją barana i zrobimy szaszłyk. Kusi nas ta propozycja, jednak zostawanie na noc w tak zimnym miejscu ostudza nasz zapał (poza tym ja osobiście trochę się boję - ja wiem, że podróż, poznawanie ludzi itd., ale jesteśmy na kompletnym pustkowiu, z dwójką facetów których nie znamy i naprawdę nie wiem jakie są ich zamiary). Padał też trochę deszcz – mając na uwadze to, że istnieje przez to ryzyko, że strumyki okażą się nieprzejezdne, decydujemy się jednak na powrót (oczywiście kierowca nic nie pił). Zawieramy jednak z kolegami kompromis – przyjedziemy na te szaszłyki jutro, oni już barana przygotują, zaś jednego z kolegów mamy zabrać potem do Tbilisi. Szybko kalkulujemy, że damy radę jutro rano ogarnąć klasztor Cminda Sameba i przyjechać o jedenastej, tak się więc umawiamy. Na odchodne Major podarował swoją przeciwdeszczową pelerynę starszemu z Azerów.
Dodam jeszcze, że wszystkie powyższe rozmowy odbywaliśmy przy pomocy mojego bardzo łamanego rosyjskiego, języka migowego oraz momentami każdy w swoim języku (czyli my po polsku :) ). Natomiast psy pasterskie, które wcześniej na nas ujadały, jak tylko zobaczyły, że jesteśmy gośćmi ich pana, zaczęły być najbardziej milusińskimi i słodkimi misiami i same przymilały się do nas, żebyśmy je głaskali.

Poniżej pasterska chatka:
Image

Owce jak okiem sięgnąć:
Image

Wracamy więc do Kazbegi, jemy kolację, znów pełną mięsa (nie wiedzieć czemu podczas tej wycieczki non stop mieliśmy ochotę na mięso). Zamawiamy też na drugi dzień u naszej gospodyni domowe śniadanie, które jak na tutejsze warunki jest dość drogie (15 lari) - podpatrzyliśmy dziś rano jak robiła wystawne śniadanie dla innych gości naszego guesthouse'u i im pozazdrościliśmy.
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
#9 PostWysłany: 17 Sty 2018 17:21 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
Wtorek, 11 października
Śniadanie jest gotowe punktualnie o 6:45. Do wyboru: gotowany ryż z jabłkami i śliwkami, chleb, sałatka jarzynowa, jakiś dżem, ciasta, ser, świeże warzywa, jajka, dziwna kiełbasa oraz coś, co zdecydowaliśmy się później nazwać „zapiekanką po gruzińsku”. Z zewnątrz wyglądała trochę jak lasagne, składała się z gotowanych kartofli, grzybów, jakiegoś sera, cebuli i może jeszcze czegoś. Walory smakowe tej zapiekanki były raczej dość kontrowersyjne - chłopaki twierdzą, że jest okropna, jak dla mnie jeszcze da się jeść, ale i tak skubię tylko trochę, bo akurat przechodzę przez okres buntu żołądka i trochę boję się zawartych w zapiekance grzybów. Po śniadaniu ruszamy obejrzeć słynny kościół Cminda Sameba (ten z okładki Lonely Planet :) ). Ponieważ byliśmy umówieni z nowymi znajomymi z Azerbejdżanu, zdecydowaliśmy że pojedziemy tam samochodem zamiast wejść pieszo. Wybieramy drogę oznaczoną znakiem drogowym, jako „car road” do klasztoru. Po drodze błądzimy, jest mnóstwo zakrętów, jedziemy w ogóle jakimiś wąskimi uliczkami między domami na zboczu góry, a oznaczeń nie ma. Trafiamy w końcu na właściwą drogę. Nie potrafię powiedzieć, kto to coś nazwał drogą dla samochodów, ale to co najwyżej mogłaby być droga dla pieszych. Dziury są ogromne, kamienie wystają, w dodatku jest ostro po górę i zakręty są bardzo ostre. Jedziemy chyba wolniej niż byśmy szli. W końcu droga robi się tak beznadziejna, że się poddajemy, stajemy gdzieś w krzakach i idziemy pieszo. Jak się po chwili okazało, zabrakło nam raptem kilkaset metrów do szczytu. Nie było to jednak zwykłe kilkaset metrów tylko droga, po której nawet ciężko szło się pieszo. Na miejscu okropnie wieje i jest zimno. Robimy kilka zdjęć, kręcimy się po okolicy i czym prędzej stamtąd uciekamy. Zresztą nie mamy dużo czasu, strasznie długo trwał nasz wjazd przez tę kiepską „drogę”. A tu jeszcze trzeba nią zjechać!

Image

Widok na Kazbek:
Image

"Car road":
Image

Po drodze mijamy terenowy marszrutki które nas wyraźnie wyprzedzają, nie potrafimy zrozumieć, dlaczego są w stanie po tym czymś tak szybko jechać. Jedziemy dalej do naszych kolegów pasterzy, pokonując tą samą drogę w dolinie Truso po raz trzeci, tym razem już znacznie sprawniej (nawet ja się mniej boję!).

Image

Dojeżdżamy na miejsce dokładnie z 1-minutowym spóźnieniem. Wita nas ciepło starszy z Azerów. Okazuje się, że ten młodszy znalazł wcześniejszy transport do Tbilisi i już go nie ma, barana natomiast mamy obiecanego i będzie. Wyciągamy wszystkie nasze pozostałe jeszcze małpki polskiej wódki i wręczamy je naszemu gospodarzowi. Potem wyciągamy także wino. Gospodarz idzie wypędzić owce z zagrody. Trwa to bardzo długo, gdyż owiec ma, jak nam później powiedział, 1000. Wypuszcza je pojedynczo żeby za każdym razem być w stanie je przeliczyć. Ma on także 130 krów, które pasą się same, nie zapędza ich na noc do zagrody. Po powrocie do Tbilisi sprawdziliśmy ile kosztują owce i krowy (z tego miejsca dziękujemy OLX za dawkę wiedzy :D) i okazuje się, że gość ten dysponuje całkiem sporym majątkiem (zakładając że owce należą do niego oraz, co może być wątpliwe, cena gruzińskich owiec oraz krów jest zbliżona do cen polskich). Po wypędzeniu owiec, pasterz wraca do nas i wyciąga obiecanego barana. Tutaj spotyka nas zawód – nasz „baran” to przygotowana w garnku wątróbka wraz z wnętrznościami, my liczyliśmy jednak na jakiś bardziej smakowity kąsek. Sztućców nie ma więc jemy rękoma. Oczywiście chwalimy potrawę, po części z grzeczności, a po części, bo chłopaki mówią, że jak na wątróbkę, to ta barania nawet daje radę (ja osobiście gryzę jeden kęs, a resztę dyskretnie wyrzucam pod swoje nogi - każda wątróbka to jest okropne paskudztwo i ta pod tym względem nie odbiega od innych!). Kawałki wątróbki zniknęły z talerza, więc gospodarz zachęca nas do jedzenia pozostałości (jelit?). Pytamy, czy oni to jedzą, odpowiada że tak... (o matko) No dobra, Szymon odważnie próbuje. Mały kawałek przełknął z trudem, resztę wyrzuca – choć podobno to i tak było lepsze od porannej „zapiekanki po gruzińsku”. Nikt więcej nie porywa się na konsumpcję tego rarytasu.

Siedzimy z gospodarzem około godziny, przez ten czas wypytujemy go o różne aspekty związane z jego pracą. Dowiadujemy się, że od wiosny do jesieni spędza on czas w górach ze swoimi zwierzętami, gdyż na „kontynencie” jest dla nich za gorąco. Za kilka dni wraca on jednak do domu wraz ze zwierzętami na zimę. Owce, krowy, kilka psów pasterskich oraz tonę sera zamierza przewieźć na kilku dużych kilkupiętrowych cieżarówkach, na których jedno piętro jest w stanie pomieścić chyba z 450 owiec. Najbardziej ciekawski jest Major, który każe mi zadawać po rosyjsku mnóstwo pytań, z których hitem było "Jak często strzyże pan swoje owce?" - ciekawe skąd mam wiedzieć jak to powiedzieć po rosyjsku, nawet nie wiem czy umiem powiedzieć "strzyżenie owiec" po angielsku, a po rosyjsku mówię ledwo co. Zresztą większość rozmowy odbywa się łamanym rosyjskim, językiem migowym i próbami mówienia po polsku z akcentem rosyjskim (a nuż jakieś słowo akurat się trafi!).

Gospodarz informuje nas, że po stronie dużej rzeki, płynącej w dolinie, jest małe jezioro, które warto zobaczyć, i wskazuje nam gdzie znajduje się most przez rzekę (szkoda, że nie widzieliśmy go wczoraj...). Naszą uwagę przykuwają małe kropki rozsiane na stromej górze po drugiej strony doliny. Po uważnym przyjrzeniu się dostrzegamy, że coś się tam rusza. Gospodarz potwierdza, że są to owce innego pasterza. A my głupki dzień wcześniej myśleliśmy, że jeśli wejdziemy kawałek po stromej górze, to psy pasterskie nie są w stanie do nas dobiec, gdyż jest za stromo. W dalszej kolejności gospodarz prosi żeby go podwieźć kawałek na dół, bo podczas naszej rozmowy jego owce zdążyły całkiem daleko zajść i chciałby je dogonić i przypilnować. Tak więc kończymy tą poranną biesiadę, odwozimy gospodarza na dół, a sami przechodzimy przez wspomniany wcześniej most i idziemy w stronę jeziorka, które okazuje się być dość głębokim zbiornikiem siarkowym – śmierdzi od niego z daleka zgniłymi jajami oraz unoszą się bąble. Tym razem nie odważamy się próbować wody :)

Widok z góry na samochody i rzeczony most:
Image

Tutaj wchodziliśmy wczoraj:
Image

Policz psy:
Image

Śmierdziuszkowate jeziorko:
Image

...i wypływająca z niego rzeczka
Image

Komu w drogę temu czas. Wracamy do Tbilisi, bijąc przy tym kolejny rekord czasu przejazdu przez dolinę Truso. Podróż GDW przebiega spokojnie, nawet coraz mniej samochodów nas wyprzedza - widać umiejętności kierowców rosną! Zatrzymujemy się przy mijanych w pierwszą stronę twierdzy i monastyrze Ananuri. Robimy kilka fotek, ale tak naprawdę trochę nam już się nie chce zwiedzać, monastyrów zdążyliśmy się naoglądać, a ten w gruncie rzeczy nie jest szczególnie interesujący.

Ale przynajmniej leży nad ładnym jeziorem:
Image

Po drodze zajeżdżamy na taki oto kramik i kupujemy czaczę w butelkach po coca-coli. Sprzedawca namawia nas też na małą butelkę wódki z moreli - dziwne to, niby smakuje jak bimber, ale jednak ma jakiś posmak tych moreli...
Image

Około 17:30 docieramy do Tbilisi, idziemy wymienić pozostałe nam pieniądze, zaliczamy krótką drzemkę i oddajemy samochód. Całe szczęście chwilę przed oddaniem naszego Mitsubishi Pajero spadł deszcz co trochę go myje – wcześniej był tak brudny, że aż głupio było go oddawać. Gość z wypożyczalni nawet nie ogląda samochodu, kasuje 10 lari za jego umycie. Po wszystkim idziemy na kolację do restauracji Samikitno i fundujemy sobie najbardziej obfitą mięsno-sałatkową ucztę od początku wycieczki (pychotka!).


Środa, 12 października
To nasz ostatni dzień, poświęcamy więc go na załatwienie formalności. Pierwszą z nich była wizyta na bazarze na Suchym Moście gdzie chcieliśmy kupić rogi do picia wina wraz z podstawką. Cena za taki zestaw to 30 lari – cena naszym zdaniem uczciwa, nie próbujemy negocjować. Oglądamy inne przedmioty dostępne na bazarze, wiele z nich nam się podoba, najchętniej byśmy wszystko kupili i przywieźli do domu (niestety nie dysponujemy 100-kilowym bagażem :) ).

Następną formalnością jest wysłanie pocztówek. W tym celu udajemy się do wypatrzonego dzień wcześniej kiosku z pamiątkami na starym mieście, gdzie można kupić znaczki za 3 lari od sztuki (cena pocztowa wynosi 2 lari, podczas naszego wyjazdu nie znaleźliśmy jednak ani jednej poczty). W okolicy kiosku znajduje się też skrzynka.

Podliczamy pozostałe lari i idziemy coś przegryźć do restauracji w której jedliśmy wczoraj kolację. Mamy do dyspozycji 20 kilka lari na obiad dla trzech osób, zadowalamy się więc porcją 15 chinkali, z czego 9 jest z jagnięciną a 6 z wołowiną. Tym razem jedzenie tego przysmaku wychodzi nam nieco sprawniej niż poprzednio. „Niejadalne” końcówki pierogów w tym przypadku faktycznie są niejadalne, tj. zawierają na końcu gruby kawałek niedopieczonego ciasta. Po zjedzeniu kupujemy szybkie chaczapuri na drogę i udajemy się do hotelu, z którego wcześniej zamówiliśmy transfer na lotnisko (30 lari, cena zbliżona, bądź minimalnie wyższa od ceny zwykłej taksówki).

Na lotnisku jesteśmy ok. 2 godziny przed odlotem. Rozwiązujemy (prawdopodobnie) zagadkę dlaczego na lotnisku w Tbilisi prawie wszystkie samoloty z Polski latają o tak dziwnych godzinach nocnych – są tam tylko 3 (albo 4) bramki, prawdopodobnie więc brakuje slotów aby wszystkie samoloty mogły startować i lądować w normalnych godzinach. Odwiedzamy sklep wolnocłowy, gdzie ceny za znajome już butelki wina są takie same jak w normalnych sklepach z tą różnicą, że są w EUR. Można także kupić rogi do picia wina za cenę 18 EUR za 1 róg. Naprawdę nie wiem, kto robi zakupy za takie ceny.

No i pora zakończyć naszą przygodę. Podsumowując: jesteśmy baaaardzo zadowoleni! Polecamy wszystkim! Mam nadzieję, że ta relacja będzie dla kogoś przydatna i może stanie się inspiracją do jakiejś fajnej przygody :)
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
#10 PostWysłany: 17 Sty 2018 19:45 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 Lut 2013
Posty: 1649
niebieski
Fanie się czytało i oglądało.

Ciebie zaskoczyło Cinquecento, a mnie marszrutka spotkana na parkingu gdzieś między Tbilisi a Kutaisi, która w poprzednim życiu była busem w moich rodzinnych stronach ;)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#11 PostWysłany: 17 Sty 2018 23:33 

Rejestracja: 23 Paź 2012
Posty: 67
Loty: 2
Kilometry: 2 927
WaldekK napisał(a):
Fanie się czytało i oglądało.

Ciebie zaskoczyło Cinquecento, a mnie marszrutka spotkana na parkingu gdzieś między Tbilisi a Kutaisi, która w poprzednim życiu była busem w moich rodzinnych stronach ;)


Gruzja jednak jest pełna niespodzianek :D
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#12 PostWysłany: 18 Sty 2018 00:53 

Rejestracja: 15 Maj 2015
Posty: 106
Piękna ta kaukaska jesień! Październik wydaje się idealnym miesiącem na odwiedziny w Gruzji, z tymi kolorami i śniegiem :)
_________________
*** podczas samoizolacji nadrabiam czytanie relacji ;) ***
Właśnie się pisze: Chiny w 2 miesiące, czyli oczekiwania kontra rzeczywistość
Przeżyte, obfotografowane i opisane: Kirgistan, Uzbekistan, Tadżykistan - od Wysokiego Pamiru po Morze Aralskie
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 12 posty(ów) ] 

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 2 gości


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group