Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 24 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2  Następna
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 26 Maj 2016 19:27 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
PROLOG

Od naszego powrotu z Meksyku minęły już niemal trzy miesiące, ale nawał pozostawionych w kraju spraw w zasadzie aż do teraz nie pozwalał przysiąść mi do pisania. Postanowienie dotyczące wylotu powzięliśmy już jesienią ub. roku - wówczas na półroczny wolontariat misyjny wyjechała do Campeche (stolica stanu o tej samej nazwie na Półwyspie Jukatan) nasza dobra koleżanka, którą zamierzaliśmy odwiedzić. Począwszy od połowy listopada, codziennie niemal odwiedzałem już skyscannera, starając się dostrzec jakiekolwiek prawidłowości w pojawiających się co kilka dni (i szybko dezaktualizujących się) promocjach. W grudniu z dużym prawdopodobieństwem zakładałem już, że, o ile nie pojawi się jakaś niespodziewana inna promocja, lecieć będziemy Thomson Airways z Londynu (LGW) do Cancun. Planowany termin wyjazdu - druga połowa lutego. Ostatecznie leci nas szóstka (trzech chłopaków, trzy dziewczyny - ale żadnej pary w tym układzie), z czego czwórka była razem rok temu w Gruzji, co opisałem tutaj:

3-dni-w-gruzji,214,73156

Już w grudniu zauważyłem, że Thomson co tydzień oferuje promocyjną cenę na loty na jakieś trzy tygodnie do przodu, wyprzedając w ten sposób miejsca w samolocie pozostałe po sprzedaży nieprzyzwoicie drogich zorganizowanych wycieczek dla Brytoli (żal mi ich trochę, bo zapłacili za cały wyjazd pewnie kilkukrotnie więcej niż my, a zobaczyli raczej kilkukrotnie mniej). Tak jak się więc spodziewaliśmy, promocja (219 GBP za obie strony) na loty 17.02-02.03 pojawiła się w ostatnim tygodniu stycznia. Cena ta utrzymała się aż do dnia wylotu, a i tak w samolocie (nowiutki Dreamliner) było kilka wolnych miejsc. No cóż, kto przegapił, to jego strata, bo oferta świetna (widziałem, że bywają u nich podobne na Arubę, Jamajkę czy do Miami). Pozostawało więc jedynie dokupić bilety do Londynu (z tym problemu nie było, Ryanair po 79 PLN w każdą stronę do Stansted, loty w środku tygodnia) oraz zorganizować przejazd między STN a LGW i z powrotem.

W normalnych warunkach zdecydowalibyśmy się zapewne na przejazd Terravision ze Stansted na Victorię i stamtąd Gatwick Expressem bądź zwykłym Southernem na Gatwick (przy przejazdach grupowych od 5 os. przyspieszony Gatwick Express staje się tańszy od Southerna), co byłoby (zwłaszcza w nocy) szybkim i chyba najtańszym rozwiązaniem (łącznie ok. 15 GBP). Tym niemniej, z uwagi na roboty drogowe na olbrzymich połaciach centrum Londynu (m.in. wszędzie wokół Victorii), busy od strony Stansted dojeżdżały wówczas (trzeba by sprawdzić jak jest teraz) jedynie do King's Cross. Gdybyśmy mieli więcej czasu na przesiadkę, może zdecydowalibyśmy się na ten 4-5-kilometrowy spacer przez w sumie najbardziej reprezentacyjne miejsca Londynu. No ale czasu na przesiadkę w tym wypadku było za mało. Zdecydowaliśmy się więc na bezpośredni, 3-godzinny przejazd National Expressem (20 GBP), zahaczający jeszcze po drodze Heathrow, gdzie sympatycznego kierowcę zastąpił burakowaty, który niemal przemocą wyrzucał ludzi wraz z walizkami na Gatwick.

Przechodząc jednak do lotów. O Ryanairze nie ma co w zasadzie pisać, koń jaki jest każdy widzi. Co najwyżej dodać mogę, że za lądowanie na Stansted pilotowi należałyby się oklaski... ale po twarzy, ewentualnie pasem po dupsku. Tak twardego przyziemienia jeszcze nie przerabiałem. Nasi rodacy na szczęście godnie powstrzymali się od braw. Dużo więcej powiedzieć mogę o Thomsonie. Tu pierwsze wrażenia i doświadczenia nie były zbyt pozytywne, później na szczęście było już tylko lepiej. Pierwsza i zasadnicza rzecz - jeśli kiedykolwiek zdecydujecie się na lot promocyjny Thomsona, a potrzebować będziecie bagażu rejestrowanego, kupujcie go od razu przy zakupie biletów (za 50 GBP). Na kierunkach transatlantyckich (info z BOK) nie ma możliwości późniejszego zakupu bagażu online, np. przy odprawie, a na lotnisku przyjemność ta kosztuje już 75 GBP (i tu kolejne rozczarowanie, bo osoby obsługujące zarówno fanpage jak i mailowe Biuro Obsługi Klienta, mimo szybkiego kontaktu, nie były w stanie podać tej ceny, a nawet same nie do końca wiedziały czemu możliwość zakupu bagażu jest zablokowana). A zmieszczenie się w drakońskim, 5-kilogramowym limicie bagażu podręcznego może nawet dla doświadczonego backpackera być przy tak dalekich wyjazdach wyzwaniem nie lada. No w każdym razie, gdy nasza koleżanka dowiedziała się o naszej niespodziance i złożyła zamówienie na zakupy z Polski (wiadomo, orzechowa Soplica - nowy przysmak Jukatańczyków ;), do tego m.in. żurek i karpatka w proszku oraz trochę suwenirów dla miejscowych) jasnym stało się, że będziemy musieli dokupić bagaż. Na szczęście sama odprawa bagażowa (w obie strony) była dość liberalna - u połowy z nas limit bagażu podręcznego był o jakieś 0,5 kg przekroczony, ale sama Pani (ładna i sympatyczna, o urodzie filipińskiej) powiedziała że przy 6 osobach nie przekraczamy 30 kg, a poza tym w bagażu rejestrowanym mamy jeszcze prawie 4 kg limitu, więc nie ma problemu. Tak w ogóle - na Gatwick okienko do odprawy pasażerów Premium, po odprawieniu ich, zaczęło odprawiać dla przyspieszenia procedury grupy, dzięki czemu wyprzedziliśmy nawet kilka osób, które było przed nami ;)

Zagwozdkę miałem też przy okazji samej odprawy, której dokonywałem (niemal tradycyjnie) na ostatnią chwilę. Niepokój wywołał we mnie zawarty w mailu z danymi rezerwacji komunikat, iż w przypadku lotów do USA, na Jamajkę i do Meksyku internetowy formularz bezpieczeństwa API na stronie Thomsona wypełnić należy najpóźniej na 72 godziny przed godziną odlotu (w przypadku innych kierunków 24 h, choć te deadline'y w różnych miejscach na stronie Thomsona są sprzeczne). Oczywiście termin 72 h w momencie, gdy odczytałem komunikat, był już przekroczony (a głupio by było przecież z powodu takiej błahostki nie polecieć). Napisałem więc i w tej sprawie na fanpage'u oraz maila, a w międzyczasie postanowiłem poszukać prawdy w krynicy mądrości wszelakiej, czyli na zagranicznych forach. Uspokoiłem się nieco, gdy zobaczyłem, że masa osób podróżujących Thomsonem przeżyła podobny stres, ale odprawa (czyli wypełnienie API) przebiegło bez problemu (obsługa Thomsona potwierdziła mi później, że nie ma problemu z dokonaniem odprawy bezpośrednio na lotnisku). Dokonując bowiem odprawy online (z tego co wiem jest tak tylko na kierunkach transatlantyckich), podróżny nie otrzymuje i tak karty pokładowej, a jedynie potwierdzenie, z którym musi odstać swoje w check-inie na lotnisku, by uzyskać właściwą kartę, w formie "biletowej" (analogicznie jak np. w Kutaisi). A, i pisząc do Thomsona maila nie martwcie się, że autoresponder odpisze, że "Z uwagi na dużą ilość wiadomości" czas odpowiedzi wyniesie ok. 6 dni - odpisują po kilku godzinach, a na fb jeszcze szybciej.

Na szczęście samym lotem Thomson nadrabia wszystkie niedociągnięcia informacyjno-proceduralne. Przyzwoity obiad, przed wylądowaniem podwieczorek, dwa poczęstunki na słodko, dwa razy kawa/herbata oraz poczęstunek alkoholowy (w tym whisky) - a wszystko w cenie w klasie ekonomicznej i podawane przez przemiłe stewardessy! W LOT by to było nie do pomyślenia, na co utyskiwali spotkani później w Cancun Polacy (którzy za bilety zapłacili ponad 2x tyle co my). Dodatkowo mocno rozbudowany system rozrywki pokładowej - ponad 30 filmów, duży wybór płyt, innych audycji telewizyjnych, kilka gier oraz pilot i jego: "Drodzy Państwo! Jeśli ktoś z Was nie widział nigdy Miami, proszę spojrzeć w prawo". Jedyny minus samego lotu był taki, że pod koniec w klasie ekonomicznej (gdzie dominowali młodzi - były m.in. dwie pary Polaków, przed nami siedziało trzech Słowaków, którzy też chyba załapali się na promocję, ogólnie było kilka takich dość imprezowych na pierwszy rzut oka grupek) był już zwyczajnie syf - walało się sporo okruchów, papierków, folii, puszek. No ale za to do Cancun dotarliśmy nawet jakieś 20 min. przed czasem. CDN.


Ostatnio edytowany przez Voitaz, 29 Paź 2016 17:20, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
tom971 lubi ten post.
 
      
Zbiór lotów do Grecji od 160 PLN. Bilety z 4 polskich miast Zbiór lotów do Grecji od 160 PLN. Bilety z 4 polskich miast
Luksus na Riwierze Tureckiej. Tydzień w świetnym 5* hotelu z all inclusive od 2290 PLN. Wyloty z 2 miast Luksus na Riwierze Tureckiej. Tydzień w świetnym 5* hotelu z all inclusive od 2290 PLN. Wyloty z 2 miast
#2 PostWysłany: 26 Maj 2016 23:07 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
Część I Cancun i przyległości

17.02, dzień I, Cancun

Wychodzimy z samolotu. Od razu rzuca nam się w oczy (w zasadzie to w usta i nozdrza) niesamowita wilgotność powietrza, jest niezwykle parno. W Polsce takie powietrze zwiastuje rychłą burzę. Jeszcze w samolocie otrzymujemy druczek deklaracji celnej, drugi (inny) bierzemy ze stoliczka już na lotnisku. Obydwa, wypełnione, podpisuje celnik (i należy je obowiązkowo przechować aż do końca wyjazdu!). Zgodnie z prawdą wpisaliśmy, że posiadamy przy sobie (w sumie to konkretnie ja) leki na receptę i antybiotyki (ząb), co jednak nie wzbudziło żadnych wątpliwości ani nie sprowokowało pytań ze strony celników. Trzeba też, co ważne, wpisać dane teleadresowe miejsca, w którym się zatrzymujemy. O ile sama kontrola celno-paszportowa jest szybka i bezproblemowa, prawdziwą katorgą było oczekiwanie na bagaż. Mimo że w hali jest bodaj 5 taśm bagażowych, wszystkie przyloty obsługiwane są przez jedną, co powoduje ogromny tłok i dyskomfort potęgowany jeszcze przez niesłychaną parnotę. Bagaż wjechał na taśmie po ok. godzinie (!) oczekiwania, czyli jakieś 1,5 h od przylotu. Spekulowaliśmy wręcz, że został zagubiony lub wzięty na kontrolę antynarkotykową, z drugiej jednak strony spora liczba pasażerów naszego lotu czekała wciąż wraz z nami (mimo że z drugiej strony wiele osób z późniejszego o 20 minut lotu z Manchesteru swoje bagaże już odebrało). Na ile tłumaczył nam potem polski ksiądz, posługujący w Meksyku, kontrole antynarkotykowe bagażu są na meksykańskich lotniskach czymś powszechnym, zawsze jednak służby zostawiać mają w bagażu informacyjną kartkę, że taka kontrola była dokonana (generalnie radził on nam inwestować w kłódki bagażowe). Po godzinie oczekiwania bagaż w końcu dotarł bez rzeczonej kartki, ale i na szczęście bez zmian w swojej zawartości. Obawa nasza była o tyle uzasadniona, że (z premedytacją i na jej prośbę) szmuglowaliśmy naszej koleżance... masę makową, której wwóz do Meksyku jest na mocy prawa antynarkotykowego również zabroniony (ale makowiec zrobił furorę porównywalną z Soplicą ;) ). No w każdym razie masa na szczęście przetrwała, a my, po jeszcze jednej, będącej formalnością, kontroli bagażu, mogliśmy wyjść z terminala.

Pierwsze palmy i pierwsi naganiacze w ogromnych ilościach i o ogromnej determinacji (niektórzy potrafią się podawać za kierowców ADO). My bilety na ADO do centrum miasta kupujemy w oficjalnym punkcie ADO jeszcze w terminalu (jak się potem okazuje w kasie przy samym stanowisku autobusowym są tańsze bodaj o dolara na sztuce), zgarniamy przy okazji mapki z okolicznymi atrakcjami. Autobusy do centrum jeżdżą co 30-45 minut (w zależności od pory dnia) - wcześniejsze kupowanie biletu na konkretny kurs mija się w tę stronę z celem (nigdy nie wiesz czy lot się nie opóźni, bądź nie przyjdzie Ci czekać godzinę na bagaż :/ ), a autobusy (w obie strony) zapełnione były tak w 2/3, dojazd do dworca to jakieś 35-40 minut. Z dworca do naszego lokum (Hotel Ikaro Suites w części Cancun przeznaczonej dla miejscowych) udajemy się już na piechotę, budząc raczej życzliwe uśmiechy wśród miejscowych. Hostel rezerwowaliśmy na jedną noc, a przyszło nam w nim zostać na trzy, ale o tym za chwilę. W każdym razie miejscówka zgarnia ode mnie sążniste propsy za stosunek jakość/cena (wyszło jakieś 35 PLN/os.), za życzliwe i sympatyczne Panie na recepcji, za skuteczną klimatyzację w pokojach, za szachy na recepcji i za basen ;) (z którego nie wolno korzystać po 23, ale głównie wtedy korzystaliśmy ;) ). Przy okazji - nie zdziwcie jeśli przy płaceniu kartą otrzymacie dwa paragony - wzbudziło to we mnie, nieuzasadnioną jak się okazało, podejrzliwość co do pobieranych z konta kwot (dodatkowo jeden paragon dla kasjera podpisujemy; z samymi płatnościami polską kartą nie ma technicznego problemu). Po szybkim ogarnięciu wyskakujemy na kolację do jednej z pobliskich, dość licznych przy Av. Yaxchilan knajp (patrząc po google maps Los Arcos albo La Parilla, nie pamiętam). W wyborze kierujemy się nie ceną, lecz liczebnością miejscowych w środku. Żarcie (jak na warunki meksykańskie) nie jest najtańsze (ceny obiadowe może minimalnie niższe niż w polskich restauracjach), ale tego pierwszego dnia spróbowałem chyba najsmaczniejszych rzeczy spośród wszystkiego co jadłem przez kolejne dwa tygodnie (zamówiliśmy kilka różnych potraw "na środek", a dla nas czyste talerze i próbowaliśmy wszystkiego po trochu). Zacząłem też swoją przygodę z meksykańskimi piwami, które niestety zdecydowanie ustępują polskim (dopiero przed wylotem trafiłem w Cancun na sklep z regionalnymi piwami, po wschodniej stronie Av. Tulum, kawałek na północ od bazaru, nazwy nie pomnę). Gdy zasiedliśmy do stołu momentalnie zjawił się przy nas zespół grajków - było to później regułą w większości lokali. Jeśli nie chcecie rzucać im tipów, lepiej od razu uprzejmie im podziękować.

18.02, dzień II, Cancun

Następny dzień rozpoczynamy od wizyty w kantorze (których jest tu pełno), gdzie wymieniamy przywiezione z kraju dolary. Standardową ceną w kantorach w Cancun było 17,50-17,60 MXN za dolara (w interiorze ten kurs jest nieco korzystniejszy), w Zona Hotelera mniej (ok. 17,20 - wiadomo, strefa turystyczna). Później łapiemy busa (R-1 lub R-2, nie pamiętam), by dojechać do Plaży Delfinów (południowa część Zona Hotelara, vis a vis strefy archeologicznej). Gorąco polecam komunikację miejską w Cancun nie tylko z uwagi na śmieszne ceny biletów (bodaj 6 czy 7 MXN za przejazd poza Zoną i 8,5 MXN w Zonie) i b. dużą częstotliwość kursów, ale jako atrakcję turystyczną samą w sobie. Przez wszystkie lata jazdy warszawskim ZTM-em nie dane mi było zobaczyć tylu ludzi wyskakujących i wskakujących do pędzącego z otwartymi drzwiami autobusu, co w trakcie jednego kursu R-ką. Paryż-Dakar powinien stworzyć dla tych pojazdów osobną kategorię. Graty, które nie mają prawa jeździć i nie jeżdżą - zap********ą aż miło - na trzeciego, między pojazdami, długimi odcinkami pod prąd. Bawiliśmy się jak nigdy wcześniej w autobusie B-) Po ok. pół godziny jazdy spod dworca byliśmy przy Plaży Delfinów.

Kolor wody, którego nie zobaczyłem nigdy wcześniej. Na plaży luźno (tłok za to przy kolorowym, wielkim napisie Cancun - każdy chce sobie zrobić zdjęcie przy tej wizytówce miasta na tle morza). Te trzydzieści stopni to dla miejscowych żaden upał, w dodatku od morza dość znacznie wieje (pora gorąca, czyli 40+, jest tam jakoś bodaj właśnie teraz). Część z nas przypłaci potem ten dzień i zdradliwy, orzeźwiający wiaterek, całkiem przyzwoitymi poparzeniami skóry. Bez porządnego kremu (minimum 50-tki) ani rusz. Przebieramy się pod pustymi budkami ratowników, dopiero w drodze powrotnej orientujemy się, że przy głównym wejściu na plażę są natryski, przebieralnie i toalety. Podczas pluskania w wodzie nieco nieprzyjemne zdarzenie. Kieruję się spokojnie w stronę plaży i, gdy robię kolejny krok w jej kierunku, woda, która sięgała mi nieco powyżej pasa, przykrywa mnie powyżej głowy (akurat z tyłu przyszła też spora fala). A pływać nie umiem. Na szczęście nie zachłysnąłem się, i gdy fala opadła, krzyknąłem do stojącego krok przede mną Meksykanina, który pociągnął mnie za rękę do siebie (gdzie woda znów była do pasa). Dopiero później dowiedziałem się od miejscowych, że Plaża Delfinów jest najniebezpieczniejszą z plaż w obrębie Zony, właśnie z uwagi na zdradliwe dno, które, nawet blisko brzegu, pełne jest dołów i zapadlin. Cóż, mądry Polak po szkodzie.

Po zażyciu tak morskiej jak i słonecznej kąpieli, przechodzimy na drugą stronę ulicy, do strefy archeologicznej El Rey. W porównaniu ze strefami, które zobaczyliśmy później, El Rey nie robi wielkiego wrażenia. Dobre jest właśnie tak jak u nas, na pierwszy ogień, by dać ogólne pojęcie o tym co przyjdzie zobaczyć w kolejnych dniach. Tak przy okazji - wstęp do strefy kosztuje 50 MXN/os., aczkolwiek nam udało się za 6 osób zapłacić 200 MXN. Mieliśmy to szczęście, że jedna z naszych dziewczyn mówi w zasadzie płynnym hiszpańskim, co zresztą przydało się w negocjacjach jeszcze wielokrotnie i pozwoliło nam oszczędzić pewnie spore pieniążki ;) Jeśli chodzi o samą strefę - atrakcją porównywalną z ruinami są tu iguany. Choć w innych miejscach Jukatanu również ich nie brakowało, w El Rey było ich prawdziwe zatrzęsienie. Jakby to była ich główna siedziba, stolica iguaniego imperium. Nic sobie przy tym te gadziska nie robiły z obecności nielicznych (mimo, że byliśmy w sercu strefy turystycznej) gości, dumnie wypinając swe grzbiety w kierunku słońca. Zaraz po wejściu zaczepił nas mocno starszy Pan, proponując (dobrą angielszczyzną), że za 10 USD oprowadzi nas po obiekcie, tłumacząc przeznaczenie poszczególnych budowli. Grzecznie odmówiliśmy, tym niemniej wywiązała się krótka rozmowa, w której przewodnik z głębokim rozżaleniem opowiedział o złodziejskich Amerykanach, którzy przed stu laty rozkradli to miejsce (w ogóle na początku on, jak i wielu po nim, myślał, że jesteśmy z Kanady, nie wiedzieć czemu). Wybierając się do El Rey pamiętać trzeba, że teren jest mocno podmokły i śliski - pamiętać więc trzeba o odpowiednim obuwiu. Jedna rzecz (no może druga, bo jaszczury ;) ), która robi w El Rey wrażenie, a której nie uświadczymy w innych strefach to pewien szokujący kontrast - wprawny fotograf z odpowiednim obiektywem uchwycić może na jednym zdjęciu resztki majańskich zabytków z wieżowcami i nowoczesnymi hotelami w tle.

Jako że robiło się coraz później (a wieczorem dołączyć miała do nas nasza kochana wolontariuszka ;) ), ze strefy udaliśmy się do Wal-Martu na większe zakupy. Jeśli idzie o ceny produktów - tańsze niż w Polsce były na pewno akcesoria typu kąpielówki czy klapki (b. tanie były też np. skutery i quady ;) ). Tani jest alkohol (duży wybór dobrych, mocnych alkoholi, dużo gorzej z dobrym piwem), zaopatrzyliśmy się więc w odpowiedni zapas tequili (Pani doradzająca na dziale z alkoholami polecała El Jimador - trochę w myśl polskiej zasady "tanie wino jest dobre, bo jest dobre i tanie" - rzeczywiście dobra i do kupienia w Polsce, choć 5x drożej; pozostałych nazw trunków niestety nie pamiętam, Jimadora wypiliśmy na tym wyjeździe najwięcej). Droga i niezbyt smaczna jest plastrowana wędlina - nawet droższe gatunki wyglądają jak nasze najtańsze mielonki, a parówki wyglądają wręcz jakby już raz ktoś je przetrawił, tylko się nie przyjęły (i też są drogie). Generalnie Meksyk stał się kolejnym po Gruzji krajem, gdzie bardziej opłaca się jeść na mieście (szukajcie szyldów "la cocinera economica"). Nieco droższe niż w Polsce są słodycze i chipsy (za to nachosy i sosy do nich śmiesznie tanie). Dojmujący przez te dwa tygodnie był też brak polskiego pieczywa, Meksykanie nawet kanapki na zimno jedzą z chlebem tostowym. Z każdym kolejnym wyjazdem zagranicę coraz bardziej zaczynam doceniać polski chleb i nasze rodzime tradycje piekarnicze.

Dalsza część wieczora (która mooocno się przeciągnęła), to już tylko czułe powitania - chlebem tostowym, solą i wspominaną już Soplicą, a potem toasty przeplatane śpiewami i zabawami w hotelowym basenie. Który to na szczęście miał stałą i stabilną wysokość dna ;)

Image

Image

Image
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
 
      
#3 PostWysłany: 28 Maj 2016 11:04 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 24 Cze 2011
Posty: 33
Loty: 376
Kilometry: 610 200
Ciekawy i szczegółowy opis. Czekamy na resztę! :)
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#4 PostWysłany: 06 Cze 2016 15:34 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
19.02, Dzień III, Isla Mujeres

Po śniadanku przyrządzonym z pozostałości po wczorajszej posiadówce udajemy się na Wyspę Kobiet. Auto, którym przyjechała wieczór wcześniej koleżanka, zostawiamy jednak pod hostelem. Okolica Av. Sunyaxchen wydaje się być bezpieczna, zresztą nikt z nas nie nadawał się raczej tego ranka do prowadzenia auta, a do Puerto Juarez podjechaliśmy za grosze komunikacją miejską wprost spod hostelu, bez przejmowania się o parking. Trasy komunikacji miejskiej w Cancun można znaleźć tutaj:
http://cancun.rutadirecta.com/
Aczkolwiek, jak wszystkiego w Meksyku, nie można tych tras traktować zobowiązująco. W przypadku jakiegoś zastoju (albo i bez) kierowca może po prostu wybrać najbliższą równoległą uliczkę i tyle. W obu przejazdach (tam i z powrotem) trasa nie pokrywała się w 100% z tą opisaną na stronie (w osiedlu, głównymi ulicami jechaliśmy wedle rozpiski). Na Isla Mujeres można płynąć z Cancun z trzech przystani (Gran Puerto, Puerto Juarez - obok siebie i Punta Sam - daleko na północy, tam jest zdaje się przeprawa samochodowa), z każdej operuje inny przewoźnik. My zdecydowaliśmy się na kurs Ultramarem z Gran Puerto (pływa zdaje się najczęściej, co pół godziny, oferuje szybkie, dwupokładowe, dość nowoczesne statki z barkiem i muzyką). Warto pamiętać, by kupić bilety od razu na kurs powrotny (nie trzeba na konkretną godzinę), wtedy jest zawsze o parę groszy taniej. Sam kurs trwa ok. 35 minut.

Na Wyspie Kobiet wita nas baner z napisami powitalnymi w licznych językach, w tym polskim. Ot, przyjemny akcent na dobry początek dnia. Po wejściu do budynku terminala zaczną Was zapewne zaczepiać przedstawiciele lokalnych "touroperatorów" (cudzysłów, bo słowo mocno na wyrost), proponując nurkowanie/snorkelling i krótkie tournee po głównych atrakcjach wyspy. Po ostrych negocjacjach (zależało nam, by mieć łódkę na wyłączność) udajemy się z jednym z nich na rozklekotaną nieco, pachnącą intensywnie benzyną, motorówkę. Nie pamiętam już po ile zapłaciliśmy (ostatniego dnia, już na lotnisku, rozwaliłem tableta z pełną rozpiską naszych wydatków), ale było to zdaje się po jakieś 80 PLN na głowę (przy czym płaciliśmy za jedno puste miejsce w łódce). W cenie oprócz rejsu i snorkellingu również obiad oraz przerwa na zwiedzanie ochronki dla żółwi. Jeśli idzie o bogactwo świata podwodnego - widoczne jest nawet gołym okiem znad poziomu wody. Bogactwo właścicieli hacjend nad Morzem Karaibskim - również. Później kurs w pobliże ochronki na obiad i drinka pod palemką. W pobliżu baru jest również basen, w którym, za symboliczną opłatą, można sobie zrobić zdjęcie trzymając rekina. Atrakcja sama w sobie byłaby nawet ciekawa (abstrahując od sensu męczenia rekina przez cały dzień), gdyby nie burakowaty, poganiający wszystkich Meksykanin o znudzonej twarzy. Nie ma nawet czasu, by zrobić porządne zdjęcie, żenada. Na obiad przyrządzona przez naszych "opiekunów" na naszych oczach ryba o aromatycznym i niesamowicie smacznym pomarańczowawym mięsie. Trochę się po tym wszystkim rozleniwiliśmy i gdy finalnie dotarliśmy do ochronki dla żółwików, teoretycznie było już nieco po godz. otwarcia (ochronka czynna do 17), ale bez problemu kupiliśmy bilety (kilka PLN) i weszliśmy. Sama w sobie ochronka nie robi wielkiego wrażenia - ot kilka zaniedbanych zbiorników dla żółwi i parę akwariów dla przerośniętego frutti di mare (zawsze fascynowała mnie nieziemska anatomia langusty), ale wdaliśmy się za to w rozmowę z Panem, który przez szparę w bramie wypuszczał nas z kompleksu. Z ogromną (i bezinteresowną, a to nie jest w Meksyku oczywiste!) życzliwością zaczął nam on opowiadać jak to ten obiekt, w którym on pracuje, uratował istnienie żółwi w Morzu Karaibskim, które wciąż pozostają tu przedmiotem nielegalnych polowań. Nieziemskich wrażeń dostarczył nam zachód słońca nad morzem w momencie, gdy my powracaliśmy motorówką na przystań, zahaczając jeszcze z zewnątrz o delfinarium (aczkolwiek delfiny, w przeciwieństwie do żółwi, nie były zbyt chętne, by eksponować przed nami swe wdzięki). Na zwiedzanie resztek fortecy, latarni czy ruin świątyni zabrakło już niestety czasu. Myślę, że dysponując zapasem czasu i odpowiednim budżetem, dobrym pomysłem może być nocleg na wyspie, który dałby szansę na zażycie również nieco życia knajpianego. Liczba nadmorskich pubów, kuszących rozmaitymi promocjami na przeróżne trunki jest naprawdę zachęcająca.

To, co tego dnia działo się dalej, to historia, którą (gdybym jej nie przeżył) sam spuentowałbym mówiąc, że "Kierowca autobusu wstał i zaczął klaskać". Restauracja Pescaditos przy Av. Yaxchilan. Owoce morza. Idziemy tylko na kolację, solidnie zmęczeni po całym dniu. Jest muzyka na żywo. Dwie godziny, kilka karafek i piw później, cała sala (plus połowa obsługi) tańczy i gra w berka. Gospodarz przynosi tequilę od firmy. Są miejscowi (jeden nawet proponuje nam DMT), Brytyjczyk, czterech Japończyków i dwie pijane w 3 d*py Rosjanki, z których jedna wyraża żywe zainteresowanie jednym z kolegów ;) Jako że nie odwzajemnił jej pijackich umizgów (wierzcie mi, nic straconego), znalazła ona finalnie pocieszenie w ramionach jednego z miejscowych. My na "nasze" dziewczyny też musieliśmy mieć baczenie, gdyż miejscowi wodzili za nimi wzrokiem bez opamiętania (tak było zresztą przez całe 2 tygodnie). No ale do puenty. Godzina ok. 1:30 w nocy, od dobrej godziny meksykańskie przeboje przeplatają się z naszymi rodzimymi "Sokołami", "Małgośką" i co tam jeszcze gospodarzom zaprezentujemy. I teraz - postawcie się w roli dwóch polskich dwudziestokilkulatków, którzy włócząc się po nocy pustawymi ulicami Cancun, przeszło 9 tys. kilometrów od domu, słyszą nagle chór głosów z jednej z knajp, śpiewających na całe gardło "Jesteś szalona". No zdarzyło się. Wyobraźcie sobie moją minę, gdy w środku nocy do meksykańskiej knajpy wchodzi chłopak w moim wieku i płynną polszczyzną pyta: "Ej, sorry, tu są jacyś Polacy?". Dość powiedzieć, że ta noc jeszcze trooochę potrwała, a z chłopakami spotkaliśmy się później przypadkowo jeszcze w Chichen Itza.

Image

Image

Image

Image

Image


Ostatnio edytowany przez Voitaz 07 Cze 2016 12:25, edytowano w sumie 3 razy
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
 
      
#5 PostWysłany: 06 Cze 2016 15:44 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 20 Sty 2012
Posty: 4146
Loty: 1
Kilometry: 282
platynowy
Czy spotkałeś się może z jakimiś ofertami transferow na Holbox ?
Mujeres dla nas zbyt skomercjalizowany.
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#6 PostWysłany: 06 Cze 2016 16:34 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
Oj, niestety, nie pomogę tutaj...
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#7 PostWysłany: 06 Cze 2016 16:46 

Rejestracja: 03 Gru 2013
Posty: 516
srebrny
Fajna relacja z jajem :) Byłam rok temu, podobne ujęcia;) Czekam na CD i podsumowanie kosztów - będzie? :) musze poszukac jakie jeszcze kierunki robi Thomson - z dobrym polaczeniem z WAW :)
_________________
Bali https://www.fly4free.pl/forum/bali-lipiec-2023-relacja-z-raju-prawie-na-zywo,215,171983
Malediwy https://www.fly4free.pl/forum/malediwy-ferie-2023-mathiveri-i-ukulhas,215,169789
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#8 PostWysłany: 06 Cze 2016 17:16 

Rejestracja: 26 Gru 2012
Posty: 1163
Loty: 46
Kilometry: 151 136
srebrny
Musisz jechać ado bus z Cancun do Chiquila ze 3 autobusy dziennie. Z tamtąd łodzią na wyspę.

tom971 napisał(a):
Czy spotkałeś się może z jakimiś ofertami transferow na Holbox ?
Mujeres dla nas zbyt skomercjalizowany.
Góra
 Profil Relacje PM off
tom971 lubi ten post.
 
      
#9 PostWysłany: 06 Cze 2016 18:15 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 20 Sty 2012
Posty: 4146
Loty: 1
Kilometry: 282
platynowy
@Voitaz pisz ;) i poprosze o foty jedzenia z orientacyjnymi cenami
Poki co nie pokazuje nic zonie.. ale ferie w lutym do zagospodarowania :)
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#10 PostWysłany: 06 Cze 2016 18:24 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
20.02, Dzień IV, Tulum & Playa del Carmen

Dzień głodówki. Dość późna i bolesna pobudka, co zrozumiałe z uwagi na poprzedzającą noc. Pakujemy się w pożyczonego przez naszą wolontariuszkę od zaprzyjaźnionej rodziny Chryslera Voyagera i jedziemy do Tulum. Na rogatkach Cancun mijamy pierwszy posterunek policji, tym razem nie zatrzymywani. Trasa Cancun-Tulum to jakieś 150-170 km bezpłatnej autostrady w świetnym stanie, czyli jakieś 1,5-2 h drogi. Obszerny płatny parking, ale po drugiej stronie drogi dość miejsca na poboczu, by zaparkować kilkadziesiąt samochodów, z czego wiele osób korzysta (zauważyłem, że Meksykanie, mimo że nie są zamożnym narodem, skłonni są dopłacać, by zaoszczędzić sobie nawet krótkiego spaceru - nader chętnie korzystają z taniutkich taksówek, starają się podjechać zawsze jak najbliżej wejścia). Bilet podstawowy na przejście Zony to bodaj 65 pesos, aczkolwiek można również kupić warianty rozszerzone zawierające przepłynięcie łódką i sesję foto na tle ruin od strony morza, a nawet snorkelling. Samo Tulum to, obok Chichen, najbardziej skomercjalizowana ze stref archeologicznych, co przekłada się na ceny (kurs dolara w kantorze - 15,50, ceny kubków itp. pamiątek w granicach 20-30 PLN/szt., tekla 3-4x droższa niż w Wal-Marcie i brak możliwości targowania w głównym sklepie) i ilość turystów. Przestrzegam przy okazji przed, powszechnymi w miejscach turystycznych, sklepami oferującymi możliwość płatności w dolarach po bardzo korzystnym kursie (18,00-20,00) - mimo pozornej opłacalności, ceny są zawyżone na tyle, że takie zakupy stają się kompletnie nieopłacalne. Szczęście w nieszczęściu, że, w przeciwieństwie do Chichen, przynajmniej wnętrze wolne jest od straganów. Przy wejściu spotykamy grupę Polaków na wycieczce zorganizowanej (40+). Same ruiny robią wrażenie absolutnie piorunujące, w duże mierze dzięki malowniczemu położeniu na kilkudziesięciometrowej skarpie nad brzegiem morza (jak dla mnie jest to miejsce nieporównywalnie piękniejsze od przereklamowanego Chichen) i dostępnemu do zwiedzania obszarowi.

Powrót do Playa del Carmen do pierwszej z zaprzyjaźnionych rodzin, u których będziemy nocować. Po drodze pierwsze tankowanie w PEMEX-ie (ichniejszy narodowy monopolista paliwowy), ceny paliw niższe od polskich o ok. 20%. Jeżdżąc własnym autem po kraju warto zresztą pamiętać o regularnym tankowaniu, bo poza miastami odległości pomiędzy stacjami mogą być spore. Prysznic i wraz z gospodarzami wychodzimy na miasto. Najpierw obfita kolacja (dla nas będąca również śniadaniem i obiadem) w jednym z barów dla miejscowych (ceny 2-3-krotnie niższe od restauracyjnych, a jedzenie przepyszne). Nazwy i lokalizacji niestety nie podam, nie było to w ścisłym centrum. Głodni po całym dniu zdecydowanie się przejadamy, idziemy więc spalić nadliczbowe kalorie dłuższym spacerem po słynnym, reprezentacyjnym deptaku 5 Avenue. Cóż można rzec - takie Krupówki, tylko 5x bardziej i zamiast Rosjan nadreprezentacja Amerykanów. Poza cenami w sklepach i restauracjach (nie wszystkich), nic nie robi jednak na nas większego wrażenia. Ulica ta to po prostu wycinek zachodniego miasta przeniesiony na Jukatan. Który jednak nie jest w stanie wiele powiedzieć nam o kraju, do którego przybyliśmy.

21.02, Dzień V, Paamul

W końcu bardziej leniwy dzień, po porannym kościele spędzony wraz z gospodarzami na plaży w Paamul (kilkanaście kilometrów na południe od Playa del Carmen). Atmosfera i typ plaży zgoła odmienne od tego co widzieliśmy w Cancun i PdC. Plaża kamienista, położona w obrębie zamkniętej wioski, nieprzesiąknięta komercją. Raptem jeden bar i niezbyt wielu turystów. Dzień spędzamy pluskając się w wodzie, robiąc zawody w rozłupywaniu kokosów, zbierając liczne tam kamienie i muszle o wymyślnych kształtach (świetne jako ładne, oryginalne i darmowe upominki, zwłaszcza dla dziewczyn ;) ). Późnym popołudniem pakujemy się w auto i ruszamy do Meridy, do kolejnej zaprzyjaźnionej rodziny (przypominam, że stan Quintana Roo znajduje się w strefie czasowej +1 względem reszty Jukatanu i Chiapas). Trasa z PdC do Meridy to ok. 4 h jazdy kolejną świetną autostradą (tym razem już płatną). Kolację (głodni po kolejnym dniu bez obiadu) jemy na miejscu, w lokalu Tortas y Cocina Económica de Emmanuel przy dworcu ADO. Jedzenie nie jest może wykwintne, ale śmiesznie tanie (jeden z tych lokali, w których żywią się miejscowi, polecony przez naszych kolejnych gospodarzy). Wsadzamy naszą wolontariuszkę w ADO do Campeche, a sami udajemy się na nocleg.

Edit: Jeszcze taka ciekawostka. W wiosce, gdzie znajduje się plaża Paamul, są typowo wakacyjne domy na sprzedaż / długoterminowy wynajem. Jeden z nich należy ponoć do Polki, która mieszkać ma tam od kilkunastu lat.

Image

Image

Image

-- 06 Cze 2016 18:45 --

tom971 napisał(a):
@Voitaz pisz ;) i poprosze o foty jedzenia z orientacyjnymi cenami
Poki co nie pokazuje nic zonie.. ale ferie w lutym do zagospodarowania :)


I tu właśnie będzie problem ;) Nie mam raczej w zwyczaju robienia zdjęć jedzenia... Jeśli idzie o ceny, rozpiętość jest naprawdę bardzo duża. W lokalach typu "cocinera economica" można się solidnie najeść (i jeszcze kupić colę bądź inny gazowany napój, których Meksykannie nadużywają) za ok. 10 PLN. Obiad plus piwo w restauracji to już koszt 20-30 PLN, przy czym Meksykanie jedzą tak syto i tłusto, że nie da się praktycznie zamówieniem obiadowym nie najeść. Za 10 MXN, czyli ok. 2 PLN, w Chiapas możesz mieć cieplutką i świeżutką tortillę z mięskiem od ulicznego sprzedawcy (jak poradził nam znajomy ksiądz - jak chcecie zjeść na ulicy, to patrzcie sprzedawcy na paznokcie ;) ).

-- 06 Cze 2016 19:08 --

popcarol napisał(a):
Fajna relacja z jajem :) Byłam rok temu, podobne ujęcia;) Czekam na CD i podsumowanie kosztów - będzie? :) musze poszukac jakie jeszcze kierunki robi Thomson - z dobrym polaczeniem z WAW :)


Ze wszystkim (włącznie z zakupami spożywczymi dla naszej koleżanki) zamknąłem się w jakichś 3700-3800 PLN. Przy czym nie płaciliśmy za 6 noclegów (a więc i śniadanka) oraz za wypożyczenie samochodu, z którego korzystaliśmy przez pół wyjazdu (płaciliśmy jedynie za paliwo i bramki na autostradzie). Tak czy inaczej - uważam, że można spokojnie zamknąć taki wyjazd w 4 tys. PLN (jeśli ktoś się nastawia na warunki ekonomiczne, ale nie urągające). Jeśli idzie o Thomsona - na pewno z Wielkiej Brytanii (Londyn, Manchester, Birmingham) lata też do Miami, na Dominikanę, w parę kierunków śródziemnomorskich i gdzieś jeszcze chyba na zachodnie wybrzeże USA. Ale przez TUI (którego Thomson jest częścią) można w podobnym systemie polecieć też zdaje się w innych kombinacjach (ostatnio widziałem promocję bodaj z Brukseli na Kubę, też w podobnej cenie).

Edit: Widzę, że mają też teraz Arubę za niecałe 1000 PLN :o


Ostatnio edytowany przez Voitaz 07 Cze 2016 12:59, edytowano w sumie 4 razy
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
Dududu uważa post za pomocny.
 
      
#11 PostWysłany: 06 Cze 2016 19:26 

Rejestracja: 03 Lut 2014
Posty: 184
Loty: 127
Kilometry: 271 716
Też wybieram się w lutym w przyszłym roku do Meksyku i pewnie również Thomsonem, więc czytam relację z wielkim zainteresowaniem.
Pozdrawiam i czekam na więcej.
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#12 PostWysłany: 17 Sie 2016 01:59 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
Trochę mnie nie było, ale wiadomo... Proza życia...

Część II Interior

22.02, Dzień VI, Chichen Itza & Izamal

Po śniadaniu przyrządzonym przez naszych gospodarzy i objeździe najważniejszych punktów Meridy (jak już mówiłem, Meksykanie fanami długich spacerów raczej nie są ;) ) udajemy się do bodaj najbardziej rozpoznawalnego miejsca na Jukatanie - Chichen Itza. Wraz z nami, jako tłumacze-ogarniacze, wyruszają syn i córka naszej gospodyni. Problem z Chichen Itza jest taki, że nawet mając świadomość tego, jak bardzo miejsce to jest przereklamowane, głupio jest być na Jukatanie i go nie odwiedzić. I choć jest to bodaj największe z zachowanych majańsko-tolteckich miast, obszar dostępny dla zwiedzających jest niezwykle ograniczony. Zwłaszcza w stosunku do liczby przemierzających go jednocześnie turystów. Stan Yucatan pobiera przy tym od zwiedzających niezależną od państwowej opłatę, która podwaja realną cenę biletu. Jedynym przyjemnym akcentem było w tym momencie powtórne spotkanie w kolejce do kas (nastawcie się na kolejki) naszych nowych polskich znajomych z Cancun ;)

Co ważne - w okolicach kas obsiądą Was również proponujący horrendalne stawki przewodnicy (w granicach, o ile dobrze pamiętam, 3000 MXN). Udało nam się jednak i tę niedogodność obejść - podłączyliśmy się za bodaj 500 MXN do grupy wycieczkowej w większości złożonej z Rosjan. Poszczęściło się nam przy tym, gdyż ich sympatyczny przewodnik płynnym (co wcale nie jest nawet w takim miejscu oczywiste) angielskim, z dużym poczuciem humoru objaśniał historię i znaczenie poszczególnych budowli i umiejscowionych na nich symboli ze świątynią Kukulkana na czele. Jeśli zaś nie zdecydujecie się na przewodnika, polecam przynajmniej dokładnie oczytać się wcześniej w symbolice i architekturze znajdujących się w Chichen budowli (ilość stopni, ułożenie względem słońca). Jeśli niemałe pieniądze na bilet tu mają być wydane sensownie, warto widzieć w nich coś więcej niż kawał starego kamienia.

Polecam również, jeśli będziecie w tym miejscu kilkuosobową grupą, wykonać przed świątynią Kukulkana eksperyment z klaskaniem, który pozwoli i Wam usłyszeć głos majańskiego bożka. W skrócie sprowadza się to do tego, że jedna grupa staje po jednej stronie "wejścia" do świątyni, a druga, pod tym samym kątem względem otworu na górze, po drugiej stronie zaczyna klaskać (co chwila powtarzają to kolejne grupy, więc łatwo załapać co i jak). Do dziś nie mogę wyjść z podziwu dla talentu architektonicznego (i manipulatorskiego), jakim wykazali się Majowie już tysiąc lat temu. Gdyby wywalić stąd 90% turystów (i stragany, skąd co i rusz ktoś krzyczał do nas, że "taniej niż w Biedronce!"), miejsce to rzeczywiście miałoby klimat.

Co do straganów zaś - koledze w jednym z nich niemal od ręki (to znaczy po prostu odchodząc od stoiska) udało się zmniejszyć cenę magnesów o 50% (z 5 do 2,5 USD). Ale i tak pozostawała ona znacznie wyższa niż w innych mniej popularnych wśród turystów miejscach. Jeśli zaś nie interesują Cię magnesy, amulety, ani wyroby krawieckie, zawsze można w Chichen kupić jeszcze figurkę Predatora. Polecam przy tym dwa żelazne zwroty, które mogą pomóc w negocjacjach "Por qué es tan caro" ("Dlaczego tak drogo?") i "Para mí más barato" ("Dla mnie taniej"). Często Meksykanie doceniają trud włożony w nauczenie się czegokolwiek w ich języku i w tym momencie schodzą już lekko z ceny (a targowanie się jest czymś absolutnie koniecznym!), być może dostrzegają wtedy również, że niekoniecznie jesteś kolejnym zarozumiałym Jankesem (czyt. chodzącym bankomatem).

Z Chichen Itza z mieszanymi uczuciami (a przede wszystkim z dojmującym uczuciem głodu) wyruszamy do Izamal. Zdjęć za dnia za wielu z tego miasteczka nie mam (bo w pierwszej kolejności pobiegliśmy na obiad), ale urzekło nas ono zdecydowanie bardziej niż wyskakujące z turystycznych katalogów Chichen (może dlatego, że byliśmy tu niemal jedynymi turystami). Nie skłamię przy tym zbytnio, gdy powiem, że główną atrakcją miasteczka jest... żółta farba, którą pokryto wszystkie zabudowania w centrum. Atrakcja to niezbyt zabytkowa - jest bowiem (obok pomnika) pamiątką wizyty, jaką odbył w tym mieście w 1993 r. Jan Paweł II - ale tworzy niepowtarzalny klimat miejsca. Po tutejszych uliczkach można snuć się bez wyraźnego celu przez cały dzień. Do postawionego na szczycie dawnej świątyni franciszkańskiego klasztoru wchodzimy już po godzinach otwarcia - na kościelnego (czy kogoś w tym rodzaju) działają nieporadne nawoływania "Polonia! Juan Pablo segundo!". Prosi jedynie, byśmy w środku kościoła nie robili już zdjęć.

W tym miejscu pochylę się jeszcze na moment nad lokalnymi przysmakami. Obiad jedliśmy w restauracji Kinich Izamal (ma fanpage'a). Nie jest ona może na warunki meksykańskich miasteczek najtańsza, ale ceny potraw są jak najbardziej adekwatne do ich jakości i smaku. Restauracja jest przy tym mocno nastawiona na dania regionalne, można spróbować więc przysmaków, których nie widziałem nawet w pobliskich Meridzie i Campeche. W szczególności zaś polecam dania i napoje z dodatkiem liści chaya - surowe są ponoć trujące, ale jako składnik lemoniady czy lokalnego odpowiednika naszych gołąbków sprawdzają się wyśmienicie. Jeśli zaś idzie o restaurację, dostrzegłem (niestety dopiero przy wyjściu), że dysponuje ona również własnym rzemieślniczym browarem (sztuka piwowarska nie jest niestety w tym kraju szczególnie rozwinięta, nad czym bolałem przez cały wyjazd - im więcej zresztą podróżuję tym bardziej doceniam dokonania naszych rodzimych piwowarów). Przy Calle 30 (gdzieś w połowie drogi między Kinich, a "rynkiem") trafiliśmy za to z chłopakami (nasze Panie poszły w tym czasie oglądać jakieś bibeloty) na sklep/pracownię rzemieślniczą, gdzie można było kupić wyrabiane na naszych oczach pamiątki, jak również kulinarne specjały regionu. W tym to miejscu ugoszczeni zostaliśmy przez życzliwą obsługę jedną z najlepszych nalewek, jakie piłem w życiu. Nazwy nie pamiętam, ale jest ona sprzedawana w tym sklepie (niestety tylko w butelkach 0,7, a potrzebowałem małych małpek do bagażu podręcznego) jako ich produkt firmowy. Jeśli lubicie alkohole ziołowe (ja np. bardzo lubię Jagera czy Becherovkę), warto wejść do tego sklepu, choćby po to, aby popatrzeć na szyjące czy dłubiące w drewnie rzemieślniczki no i załapać się na darmowego kielona ;) My, zachęceni w ten sposób, wróciliśmy do Meridy, gdzie, wraz z naszymi "opiekunami" oddaliśmy się objęciom Dionizosa (choć widok piwa z sokiem pomidorowym, tzw. Michelady, będzie mnie prześladowały chyba do końca życia). Wcześniej jeszcze zahaczając u ulicznych sprzedawców przy klasztorze o marquesity na deser (polecam banana z Nutellą, tylko nie dajcie sobie wcisnąć tak lubianego przez sprzedawców żółtego sera, bo a). prawie zawsze wyglądał na nieświeży b). no błagam, żółty ser z Nutellą?!).

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Ostatnio edytowany przez Voitaz 30 Paź 2016 18:12, edytowano w sumie 2 razy
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
#13 PostWysłany: 17 Sie 2016 13:13 

Rejestracja: 02 Sty 2015
Posty: 7
Świetna relacja kontynuuj ja dalej prosze, lece wraz z mezem w styczniu do meksyku na 15dni planujemy wynajac auto i objechac Jukatant oraz stan chiapas wiec zbieram wszelkie informacje aby jak najlepiej wykorzystać pobyt :) pozdrawiam
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#14 PostWysłany: 17 Sie 2016 23:36 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
23.02, Dzień VII, Cenotes Cuzama

Po intensywnym dniu, ponownie dzień bardziej rekreacyjny. Wraz z rodziną gospodarzy, i drugą zaprzyjaźnioną z gospodarzami, udajemy się do Cenotes Cuzama (niedaleko miasteczka Homun, ok. 40 min. drogi od Meridy, w okolicy gdzie stanowisk z cenotami jest co najmniej kilka). Miejsce przepiękne, ale... kompletnie nienadające się do robienia przyzwoitych zdjęć. Z jednej strony ciemność jaskini, z drugiej ostre, wpadające przez nieliczne otwory światło słoneczne. Dla wysłużonego Nikona, jakim się posługiwałem, to zdecydowanie zbyt wiele. Cenoty Cuzama, poza... (no właśnie... studniami? jaskiniami? jeziorami?) cechują się jeszcze jedną, niejako dodatkową atrakcją. Podróż między kolejnymi kąpieliskami odbywa się czymś w rodzaju prymitywnego... tramwaju konnego (aczkolwiek koniki, może z uwagi na mniejsze obciążenie i dłuższe postoje, mają miny bardziej optymistyczne niż te spod Morskiego Oka) oraz sześciosobową motorową rikszą. Fanem pluskania się w wodzie wielkim nie jestem, pływać nie umiem i nawet dryfowanie w kapoku po chwili powoduje u mnie zaburzenia błędnika, ale uroku temu miejscu odmówić nie sposób. Tym bardziej, że trafiliśmy akurat na urodziny ośrodka i po powrocie z kąpielisk uraczeni zostaliśmy darmowymi tortillami (w tym z sarniną, nie wiem skąd ją mieli, bo nie jest to typowy dla regionu rodzaj mięsa, ale pycha!) oraz pokazem ludowego tańca. Zaopatrzeni w kartony piwa rikszarze, sjestujący obok po dniu ciężkiej pracy również nie omieszkali nas (w sensie facetów) poczęstować małymi Solami ;)

Z tym wyjazdem do cenot wiążę się zresztą jeszcze jedna (dobra, dwie, bo ścigaliśmy się również busami z poznaną na cenotach sympatyczną grupą Amerykanów ;) ) nieplanowana atrakcja. Powracając do Meridy zatrzymani zostaliśmy na posterunku wjazdowym celem przeszukania. Panowie policjanci bardzo starali się udawać surowych, ale kompletnie im to nie wychodziło, gdy nasze dziewczyny niemal z miejsca zaczęły pozować przy nich do zdjęć. Skończyło się na pobieżnej kontroli schowka w aucie i zawartości kieszeni. Jeden z poznanych w Meksyku polskich księży opowiadał potem, że bywa, że tego rodzaju sytuacje kończą się podrzuceniem narkotyków i próbą wyłudzenia łapówki, aczkolwiek zdaje się, że sam on znał takie historie jedynie ze słyszenia, a nie spotkał nikogo, kogo dotknęłoby to osobiście (choć na wyłudzenia łapówek za mniej czy bardziej realne wykroczenia drogowe natyka się notorycznie, a oficjalne mandaty są wedle jego słów wysokie).

Po całym dniu spędzonym na cenotach, przebrani, ruszyliśmy w dalszą drogę - do Campeche, gdzie jeszcze tego samego dnia stoczyliśmy polsko-meksykański pojedynek siatkarski z podopiecznymi miejscowej, prowadzonej przez polskich salwatorian, parafii. Ale chwalić się nie ma czym, bo klęskę ponieśliśmy sromotną...

Image

Image

Image

Image

Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#15 PostWysłany: 18 Sie 2016 01:07 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
24.02, Dzień VIII, Edzna

Dzień skrajnych wrażeń. Ale od początku. Z łóżek, cóż, mówiąc oglądnie... nie wygrzebaliśmy się zbyt wcześnie ;) No w każdym razie na śniadanie na plebanii nie zdążyliśmy, jemy je więc w jednym z lokali typu "cocinera economica", poleconym przez naszego kolejnego, tym razem campechańskiego opiekuna, Cristiana. Nie jestem w stanie wskazać jego lokalizacji za nic, kluczyliśmy tam przez dłuższą chwilę uliczkami, przez które najlepiej jechać ze złożonymi lusterkami bocznymi, tak są wąskie. Okolica zaś kompletnie nie wyglądała na "restauracyjną". No ale tak czy siak napiliśmy się i najedliśmy do syta za jakieś 50 MXN/os. Po śniadaniu, gdzieś już koło południa, ruszamy do Edzny. Tuż za rogatkami Campeche zapala się nam lampka ostrzegawcza. Dosłownie. W postaci czerwonej lampki oleju w wypożyczonym Chryslerze. Krótki postój, telefoniczna konsultacja z ojcem Cristiana-mechanikiem, który bagatelizuje sprawę. "Skoro samochód jedzie normalnie, to pewnie czujnik oleju". Bagatelizujemy więc sprawę i my. Kosztowny błąd, ale z parafką fachowca. Przez dalszą część drogi do Edzny, lampka co jakiś czas zapala się i gaśnie naprzemiennie. No ale przecież samochód jedzie normalnie...

Samą Edznę wspominać będę najlepiej chyba ze wszystkich stref archeologicznych, jakie w Meksyku odwiedziłem i gorąco ją wszystkim polecam. Wchodzimy w 7 osób, płacimy za 4. Miły Pan na kasie wydaje się być zdziwiony, że ktoś w ogóle przebył taki kawał drogi, by go odwiedzić. W środku kompletny brak turystów (dopiero, gdy wychodziliśmy, zjawiła się jakaś wycieczka). Cisza. Spokój. I prawie na wszystko można na legalu wchodzić. A skoro można wejść legalnie na wszystko oprócz głównej świątyni... to wchodzimy na główną świątynię. To znaczy faceci (nasza płeć ma chyba po prostu to do siebie, że raz na jakiś czas musimy zrobić coś takiego). Dziewczyny i nasz meksykański opiekun gwałtownie protestują, strasząc meksykańskim więzieniem. Absolutnie nikogo nie zachęcam do powtarzania naszego karygodnego występku, ale jakby co tyłami świątyni można wspiąć się na samą górę, praktycznie do końca pozostając niezauważonym od strony dostępnej dla zwiedzających. Na szczycie świątyni zainspirowani wyczynem Fazowskiego otwieramy symbolicznie jedno małe Tecate na trzech. Z tego co w ogóle zauważyłem wszelkie zakazy wspinaczkowe w strefach archeologicznych związane są nie tyle z troską o zabytki, co o bezpieczeństwo zwiedzających i, jak dowiedzieliśmy się od przewodnika w Chichen (nie weryfikowałem tego), nawet na tamtejszą świątynię Kukulkana można było się wspiąć dopóki ze szczytu nie spadło jakieś dziecko. Gdy jednak pochwalimy się wieczorem jednemu z salwatoriańskich księży naszym wejściem na główną świątynię w Edznie, ten, spoglądając na nas jak na uczniaków, odpowie: "No to co... Też wszedłem...". Tyle to naszego popisu, żeby na koniec zostać tak zgaszonymi.

Na ten dzień był to jednak dopiero początek przygód. Jak już się pewnie domyśliliście, w drodze powrotnej (a rozważaliśmy jeszcze krótką, wieczorną wizytę w Champoton) Chrysler ostatecznie odmówił posłuszeństwa. Jakieś 30 km od Campeche, na odludziu, z jedną jedyną farmą przy drodze. Do której poszliśmy skorzystać z telefonu, by wezwać lawetę (skrzynia w automacie, hol nie wystarczy). Właściciel czy też zarządca poinformował nas, że telefonu to oni nie mają, ale jak podejdziemy jeszcze z 10 km w stronę Campeche, powinien być już zasięg w komórkach. Cristian, wraz z dwiema "naszymi" dziewczynami, rad nie rad złapał więc okazję, by sprowadzić pomoc, a my (faceci) wraz z naszą hiszpańskojęzyczną koleżanką zostaliśmy w uziemionym aucie. Przez dwie godziny oczekiwania na lawetę (koszt bodaj 950 MXN) zdążyliśmy przejść od znalezionego w aucie różańca (wiszącego na lusterku) po znalezione w aucie piwa (no dobra, nasze piwa ;) ). Gdy wreszcie dotarliśmy do Campeche, zmierzchało.

Jak następnego dnia stwierdził ojciec Cristiana: "No jednak to nie był czujnik tylko pompa oleju. Silnik się zatarł". Bez przejęcia. W sposób tak dla nich typowy. Na szczęście nasi zaprzyjaźnieni właściciele auta również nie przejęli się zbytnio (był to ich stary, rezerwowy samochód), posiadali zresztą ubezpieczenie. Jak zaś stwierdziła żartobliwie moja mama: "Majańscy bogowie zemścili się klątwą za to Wasze wejście na świątynię".

Image

Image

Image

Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#16 PostWysłany: 18 Sie 2016 16:52 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
25.02, Dzień IX, Campeche

Kolejny dzień, uziemieni, spędzamy siłą rzeczy w samym Campeche. Dysponując sporą ilością wolnego czasu udajemy się na niespieszny spacer po mieście, rozpoczynając od głównego miejskiego targowiska, Mercado Principal. Polecam szczególnie jeśli chcecie, przy życzliwości miejscowych, nastrzelać nieco fotek obrazujących mniej turystyczną twarz tego kraju. Im dalej na południe, tym będzie z tym gorzej, a nieufność miejscowych będzie rosnąć. Delektując się świeżymi owocami i widokiem mniej świeżego mięsa porozkładanego w upale na ladach z dala od oczu Sanepidu, przemierzamy kolejne alejki bazaru, kierując się powoli w stronę Starego Miasta. Kupując owoce polecam jednak uważać - nawet arbuz bywa tu posypywany sproszkowanym chili, a gotowy do spożycia mix owoców w plastikowym kubku, składać się może w dolnej połowie z niejadalnych ich części (jaki kraj, tacy Prometeusze, wiadomka).

Przemierzając powoli ulice i główny plac urokliwego Starego Miasta z niebotycznie wysokimi krawężnikami i relatywnie tanimi sklepami z pamiątkami (a także zahaczając o katedrę z niemniej urokliwym dziedzińcem) dochodzimy wreszcie do wybrzeża, gdzie morze w niczym jednak nie przypomina tego z magicznej Riviera Maya. Smród, chemiczna piana i ciemnoniebieska, nieprzejrzysta barwa wody przywodzą na myśl raczej co podlejsze miejsca nad Bałtykiem. Tyle że tutaj brak nawet kąpielisk. Plus jest taki, że do wielkiego, trójwymiarowego napisu z nazwą miasta przynajmniej nie ma kolejek (choć aby zrobić mu dobre zdjęcie, stanąć trzeba na środku ruchliwej ulicy). W drodze powrotnej zaliczamy jeszcze wizytę w stanowiącym (teoretycznie) wizytówkę miasta Casa no. 6 - domu-muzeum w stylu kolonialnym. Tu jednak również czeka nas rozczarowanie - dostępnych do zwiedzania (co prawda gustownie urządzonych) pomieszczeń jest raptem parę (a w kątach dziedzińca nieporadnie poukrywano różne graty, z motorowerem włącznie) a ceny suwenirów nawet dwukrotnie wyższe niż w okolicznych kramach i sklepikach.

Obiad jemy na mieście z rodziną gospodarzy naszej wolontariuszki w jednym z lokali "cocinera economica" we wschodniej części Ave Gobernadores. Jedzenie, jak zwykle, tanie i dobre. Konkretnego lokalu niestety już teraz nie wskażę, jest ich tam masa podobnych obok siebie. Popołudnie upływa nam pod znakiem planowania dalszej części podróży. Wobec braku pojazdu decydujemy się jechać do Chiapas ADO. A ostatni wieczór w Campeche spędzamy przeprowadzając dla miejscowej młodzieży konkurs wiedzy o Polsce - dla zwycięzcy - przywiezione przez nas (a otrzymane dzięki życzliwości warszawskiego Urzędu Miasta) pamiątki. Wreszcie mamy okazję się zemścić za siatkarski pogrom, którego padliśmy ofiarami ;) A konkurs to ważny o tyle, że niektórych młodych, z którymi spędzamy czas w Campeche, spotykamy ponownie... w Krakowie, 3 tygodnie temu, przy okazji ŚDM-u.

26.02, Dzień X, Droga do Palenque

Ten dzień upłynął nam w większości w trasie. Po śniadaniu, licznych i długich pożegnaniach i serii selfików, wyruszamy wczesnym popołudniem do Palenque. Z racji, że nie za wiele jest z tego dnia do relacjonowania, powiem może kilka słów o samym podróżowaniu ADO. Po pierwsze - koniecznie musicie mieć bluzę i długie spodnie. Nie że względy obyczajowe - po prostu inaczej zamarzniecie. Po drugie - podróżowanie ADO nie jest zbyt tanie (porównując z takim np. Polskim Busem). Bilety, o ile to możliwe, warto kupować z wyprzedzeniem (często jest tak, że jest pula np. 3 biletów w promocyjnej cenie), a najlepiej, jeśli macie znajomego z miejscową kartą i kontem bankowym, online (uwaga, strona tylko po hiszpańsku niestety). My nie zdecydowaliśmy się na poranny kurs do Palenque właśnie ze względu na to, że bilety były niemal dwukrotnie droższe niż na popołudniowy. Po trzecie - warto mieć zatyczki do uszu - telewizory w autokarach grają zbyt głośno i zbyt kiczowato jak na moje, naprawdę nieprzesadnie wyszukane, poczucie estetyki. Po czwarte - pilnujcie dobrze swoich kwitów bagażowych. Kolega, który pozbył się go opróżniając kieszenie z chusteczek i papierków, musiał grzebać w koszu na śmieci, gdyż kierowca był absolutnie nieugięty, a na samodzielne wyjęcie bagażu nie ma szans (to akurat dobrze). Po piąte wreszcie - na dworcach w dużych miastach są wydzielone poczekalnie przeznaczone jedynie dla pasażerów ADO, do których bez biletu nie da się wejść (również względy bezpieczeństwa). Oczywiście, można np. zamiast 4-godzinnego kursu autostradą z Meridy do Cancun ADO za 400 MXN wybrać dwukrotnie tańszy i trwający 8 godzin kurs busikiem jakiegoś drobnego przewoźnika. Plusy są takie, że zobaczysz pewnie po drodze masę urokliwych jukatańskich wioseczek i nawet coś tam oszczędzisz. Ale bezpieczeństwo Twojego bagażu staje się wtedy wyłącznie Twoim problemem. A i z klimą może być różnie.

Mimo że kurs do Palenque to formalnie jakieś 5 godzin, docieramy tam po prawie 7, ok. godz. 21:00 (po drodze kilka pobieżnych policyjnych kontroli). Bez zarezerwowanego noclegu. By dowiedzieć się w informacji na dworcu, że do strefy archeologicznej nic następnego dnia przed południem nie dojedzie, bo jest wtedy maraton. A my po porannym zwiedzaniu chcemy jeszcze tego samego dnia wyruszyć do Misol-Ha, Agua Azul i wylądować w San Cristobal de las Casas. Staje na tym, że Pan z informacji (w stylu wiem wszystko, znam wszystkich) ogarnia nam nocleg... w wiosce hipisów w dżungli. Tak przynajmniej miejsce to (El Panchan) na pierwszy rzut oka wygląda. W każdym razie będziemy mieli względnie blisko do ruin piechotą, a ceny noclegów i pozycji z menu w tutejszej restauracji również zachęcają (o unoszącej się dokoła marihuanowej woni i ogólnym klimacie nawet nie wspominam). Minusy? Cóż... Mieszkamy w chatkach w dżungli. Nie każdy lubi biegające po pokoju jaszczurki, a u dziewczyn przed drzwiami natrafiamy na pająka nieco tylko mniejszego od dłoni. Nocą robi się również chłodno, rozgrzewamy się więc resztkami Jimadora z naszych zapasów i serwowanym tu śmiesznie tanim, podłej jakości rumem.

Image

Image

Image

Image
Góra
 Profil Relacje PM off
promyykk lubi ten post.
 
      
#17 PostWysłany: 24 Paź 2016 08:36 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
27.02, Dzień XI, Palenque & Misol-Ha & Agua Azul

Z El Panchan wyruszamy do ruin w Palenque spóźnieni, zaspawszy dość znacząco. Po ok. 2,5 kilometrach wędrówki (lekko pod górę) dochodzimy do Zona Arqueologica. Tutaj ważna uwaga - im dalej na południe i bliżej gór, tym większe różnice temperatur między nocą a dniem. Z chatek wychodziliśmy nieco zmarznięci, w bluzach i długich spodniach, by po półgodzinnej wędrówce już tych długich spodni bardzo żałować. Trwający cały czas po trasie maraton sprzyja nam za to w jednej kwestii - w ruinach jest prawie pusto, dopiero, gdy już wychodzimy, po zakończeniu biegu, ruch turystyczny zaczyna się zagęszczać. Już przy wejściu do strefy archeologicznej daje się odczuć różnicę względem tego do czego zdążył nas przyzwyczaić Jukatan. Sprzedaż pamiątek nabiera charakteru "żebraczego" - co i rusz zaczepiają nas dzieci, próbując wcisnąć "magiczne" amulety na wszelkie życiowe troski - od finansowych (patrząc na te biedne dzieciaki, można by z dozą czarnego humoru stwierdzić, że te na pewno nie działają) po miłosne i erotyczne. Same ruiny są za to położone na terenie niezwykle malowniczym - pokrytych dżunglą wzniesieniach. Prawie na wszystko można tu legalnie wleźć, co i rusz za kolejnym wzniesieniem wyłaniają się resztki następnych budowli - otoczenie przypomina nieco najlepsze poziomy z Tomb Raidera ;) Żal tylko, że na zwiedzanie, przez własną niezborność (o dziwo dziewczyny wypadły tego poranka dużo lepiej), mieliśmy jedynie jakieś 1,5 h. Co ciekawe - czekając przy wejściu na umówionego dzień wcześniej busa (Misol-Ha - Agua Azul - San Cristobal de las Casas) spotkaliśmy małżeństwo Polaków z ok. półrocznym dzidziusiem. Państwo byli w miesięcznej, całkowicie spontanicznej podróży i rozważali jeszcze zahaczenie o Gwatemalę, z której my, po części z braku czasu, po części z obaw o bezpieczeństwo, zrezygnowaliśmy. Poczułem się przy ich podejściu trochę jak wapniak, przyznaję.

Stłoczeni w ciasnym busiku, razem z bagażami, coraz bardziej krętymi drogami zbliżamy się w stronę gór. Żołądki niektórych naszych współpasażerów nie znoszą zresztą tej podróży najlepiej. Patrząc na to z perspektywy czasu Palenque mogę uznać za taką symboliczną bramę do tego "dzikszego", indiańskiego Meksyku. Meksyku, który niewątpliwie ma swój urok, ale też i swoje przypadłości. Naczelną zdaje się być nagminne wyłudzactwo (jeśli nie było takiego słowa, to już jest). Zaczyna się już na zjeździe do Misol-Ha, gdzie czterech darmozjadów ze sznurkiem, w trosce oczywiście o ochronę przyrody, pobiera opłatę za wjazd na teren rezerwatu (zostaliśmy o tym wcześniej uprzedzeni i było to wliczone w koszt przejazdu). Wodospad robi wrażenie niewątpliwie imponujące. Istnieje również możliwość przejścia za nim do jaskini, gdzie, brodząc w wodzie, obejrzeć można kolonię nietoperzy (oczywiście przed wejściem obowiązkowa opłata za wypożyczenie latarki). Z tymi nietoperzami jest zresztą podobno tak, że w miejscach ich największych skupisk na czas wieczornego wylotu na żer zamykane są drogi, ażeby nie stwarzać zagrożenia dla kierowców. Co do Misol-Ha i Agua Azul pamiętać warto o odpowiednim obuwiu, gdyż, zwłaszcza w tym pierwszym miejscu, spaceruje się momentami nurtem strumienia spływającego po maksymalnie wyszlifowanych przez wodę kamieniach.

Kolejne kilkadziesiąt kilometrów i coraz liczniejsze dzieci handlujące przy drogach czy wręcz blokujące przejazd, by sprzedać pasażerom banany (polecam suszone chipsy) i trzcinę cukrową (rodzice za to sprzedają benzynę w baniaczkach). Samo Agua Azul to już poważna, lecz do bólu powtarzalna infrastruktura turystyczna. Znalezienie pamiątki bez graweru "Made in China" jest niestety nie lada wyczynem. Wiele wzorów suwenirów identycznych jest jak np. w Cancun czy Chichen Itza - różnią się jedynie nazwą stanu, który mają reprezentować. I tak zamiast chińskiej, obleczonej materiałem zapalniczki z napisem "Quintana Roo", mogę kupić tu identyczną, obleczoną materiałem zapalniczkę z napisem "Chiapas". Na szczęście "kompleks" jest na tyle duży, a większość turystów na tyle leniwa, że idąc kawałek w górę wodospadów znaleźć można dla siebie spokojniejszy zakątek, gdzie z dala od zgiełku popluskać się można w lazurowej, niesamowicie przejrzystej wodzie. Pływać i wchodzić oczywiście można praktycznie wszędzie, BHP jest dla słabych.

Późnym popołudniem wyjeżdżamy z Agua Azul, by, z przesiadką w Ocosingo (skoordynowaną w ramach jednego kursu), dotrzeć po godz. 22. do San Cristobal de las Casas. Droga ostro pnie się pod górę i co chwila gwałtownie zakręca, całości dopełniają jeszcze wszechobecne i wrednie skonstruowane progi zwalniające (które powinny być zamiast orzełka we fladze Meksyku jako symbol narodowy), instalowane tak licznie chyba w trosce o jaguary, bo na pewno nie ludzi, których po drodze nie ma. Szkoda tylko trochę, że całą trasę do i potem z San Cristobal przebywaliśmy nocą, gdyż zapewne byłaby to przejażdżka, przy wszystkich wadach, niezwykle malownicza. A tak to refleksja po wojażu jest taka, że Amerykanie mają słabe żołądki, a ja słaby kręgosłup (nie zamieniłbym się).

Mimo stosunkowo późnej pory, poganiani przejmującym chłodem, szybko i bez problemu znajdujemy nocleg. Dworzec autobusowy w San Cristobal mieści się przy wjeździe w staromiejską Av. Insurgentes, gdzie w zasadzie każdy budynek jest hostelem. Nie pomnę w tej chwili nazwy hostelu, w którym spędziliśmy pierwszą noc (o ile miał on jakąś nazwę) - było to lokum vis a vis wyjścia z dworca, prowadzone przez starsze małżeństwo i stado papug (jedna porwała mi jeansy). Świadczy ono również, za niewielką opłatą, usługę przechowywania bagażu. Drugiej nocy zmieniliśmy jednak lokum - w tym pierwszym obok wejścia do naszego pokoju mieściły się schody na niczym nieodgrodzony taras, z którego przenikał do nas przejmujący ziąb. Ceny w tej okolicy są, na tyle na ile się zorientowałem, dość podobne - w granicach 600-650 MXN za sześć osób (pokoje 2 + 4, w drugim przypadku w jednym segmencie). Przebrawszy się w kurtki (temperatura w granicach kilku st.) ruszyliśmy na poszukiwanie czynnego (była północ) lokalu, co by zjeść po tym całym niezwykle męczącym dniu jakąś kolację. Stanęło na restauracji hotelu Ciudad przy samym rynku. Nie najtańsza, ale dość elegancka, z dobrym jedzeniem i obsługą, i nie najgorzej grającą orkiestrą. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do Oxxo, gdzie okazało się, że po godz. 23 w sklepach w historycznym centrum miasta nie można kupić alkoholu (w hostelach w tej strefie też jest zresztą formalny zakaz spożywania). Następnego dnia, niemal naprzeciwko Oxxo znaleźliśmy jednak sklep, gdzie do tego zakazu nie podchodzi się tak serio ;) Jedna jeszcze w tym momencie ważna uwaga - w stanie Chiapas w dalszym ciągu w powszechnym użyciu są stare gniazdka bez wejścia na bolec - my niestety na 3 przejściówki mieliśmy dwie z bolcem - i od tego momentu aż do Meridy zostaliśmy z jedną ładowarką, która wystarczyć miała na 6 telefonów, 2 aparaty i tableta/GPS-a (BTW. polecam gorąco PartyCalca na takie wyjazdy). Warto więc zapuszczając się wgłąb Meksyku pamiętać o tym, że nowsze przejściówki niekoniecznie są zaletą.

Image

Image

Image
Góra
 Profil Relacje PM off
igore lubi ten post.
 
      
#18 PostWysłany: 27 Paź 2016 02:48 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
28.02, Dzień XII, Canon del Sumidero & Chiapa de Corzo & San Cristobal de las Casas

Po porannych przenosinach z hostelu mroźnego do ledwie zimnego wyruszamy za pośrednictwem miejscowego biura do Kanionu Sumidero. Biuro organizujące lokalne wycieczki mieści się po wschodniej stronie Av. Insurgentes, mniej więcej w jednej trzeciej drogi między przecinającą miasto Carr. Internacional a Rynkiem. Pan w biurze twierdził nawet, że był kiedyś w Polsce jako członek ekipy kręcącej jakiś film. W każdym razie na wyjazd udaje nam się załapać niemalże w ostatniej chwili. Wycieczki lokalne ruszają z San Cristobal ok. 9:00-9:30, warto mieć to na uwadze. Decydujemy się na, polecany przez naszych gospodarzy w Campeche, Kanion Sumidero. Warto w tym miejscu wspomnieć o stacjonujących przy rogu Av. Insurgentes i Dr. Ramona Corony ulicznych sprzedawcach świeżo wyciskanych soków i tortill (bodaj 10 MXN za tortillę z kurczakiem!). Jako że czasu do odjazdu niewiele, posilamy się w pośpiechu. Żarcie, a zwłaszcza soki, przepyszne, żadne zatrucie nas po nich nie dopadlo.

Sam Kanion jest malowniczy absolutnie, niestety w połowie wyprawy pada mi niedoładowany aparat. Brzegi kanionu roją się od dzikiego ptactwa, nie brakuje też małp i... krokodyli. Jednego nawet udaje nam się uchwycić na zdjęciu. No w każdym razie organizatorzy zdecydowanie odradzają moczenie kończyn w rzece. Dopływając do tamy (połowa wyprawy) natrafiamy na rzecz stosunkowo dla nas niezwykłą - "sklep na wodzie". Nasz prom zrównuje się burtami z łódką, z której kupić możemy zimne piwo, chipsy tudzież innego rodzaju zakąski i napoje.

Połączona z przepływem kanionem wizyta w Chiapa de Corzo służy, nie oszukujmy się, pozostawieniu przez turystów jak największej ilości gotówki we wszechobecnych przy rynku sklepach i bazarach. Dalej jednak trudno znaleźć coś naprawdę oryginalnego, pozbawionego chińskiej etykietki. Niechętni zakupom mogą, po obejrzeniu resztek kolonialnej budowli na centralnym placu, zaszyć się w jakiejś kawiarni nad brzegiem rzeki. Czasu wolnego jest dość dużo.

Do San Cristobal wróciliśmy stosunkowo wcześnie, po godzinie 15, przepiękną, poprowadzoną szczytami pasm górskich, autostradą. Wtedy to, korzystając ze siesty i chwilowej niezborności reszty grupy, udałem się na samotny spacer po mieście, sącząc powoli świeżo wyciśnięty sok i zagryzając zbyt słodką rurką z kremem (też od ulicznego sprzedawcy). Większość oznaczonych na mapie bazarów niczym nie odbiega niestety swoją zunifikowaną ofertą od tego co widziałem wcześniej w Chiapa, Agua Azul, Palenque... Trafiam jednak w końcu do miejsca zupełnie odmiennego. Na półdzikim targowisku pod Centro Cultural trafiam na "szamanów", gotowych powróżyć, jak również sprzedać wszelkiego rodzaju potrzebne amulety. Amulety o wiele bardziej niepokojące niż te od dzieciaków spod Palenque. Szczególnie nieprzyjemne wrażenie robią "trofea" czaszek o podejrzanie humanoidalnych kształtach. Żeby było śmieszniej, wśród tych szamanów mają też swoje stoisko sprzedający wegańskie kanapki hippisi. Ogólnie rzecz biorąc, klientela tutaj wydaje się być o wiele mniej przypadkowa, o wiele głębiej "przesiana" niż na bazarach typowo turystycznych. Czując się niezbyt proszonym gościem szybko jednak opuszczam to miejsce. Kontynuując spacer trafiam również do zabytkowego kościoła św. Mikołaja na tyłach katedry, który swą surowością i widoczną gołym okiem "zabytkowością" oraz półmrokiem we wnętrzu, również jest w stanie wywrzeć spore wrażenie.

Na obiadokolację udajemy się do restauracji Kukulkan (zachodnia strona Av. Insurgentes). Restauracja reklamuje się niskimi cenami oraz szerokim wyborem typowo regionalnych zup (z uwagi na gęstość, ilość mięsa i innych dodatków, bardziej przypominają one nasze potrawki). Niektóre z tych zup są wyborne, inne "wchodzą" z trudem. Zależy kto jak trafił. No i ważna uwaga - zupki potrafią pognać do toalety szybciej niż poranna kawa. Po obiadokolacji, niespiesznym krokiem udajemy się na wieczorną mszę do katedry. Duże wrażenie robi tak odmienna od polskiej służba liturgiczna, złożona niemal wyłącznie z ok. 12-letnich dziewczynek o typowo indiańskiej w dodatku urodzie. Uroda Majów nie jest może porywająca - krępe korpusiki z pulchnymi kończynami, króciutką szyją i mizernym wzrostem - ale te grube, ciemne warkocze robią jednak wrażenie. Po mszy, powolnym spacerem wzdłuż ulicy Miguela Hidalgo, udajemy się do namierzonej przeze mnie w trakcie wcześniejszego spaceru pijalni czekolady i kakao, Cacao Nativa (sieciówka). I choć samą czekoladą jestem rozczarowany (zamówiłem, mimo ostrzeżeń obsługi, najmocniejszą czekoladę, z zawartością kakao 90%, bez cukru i wcale nie wydała mi się mocna w porównaniu z tym co sam sobie przyrządzam w Warszawie), to kapela, która wpada do lokalu na żebry, gra rzeczywiście rewelacyjnie (z frontmanem o aparycji Marka Siudyma na czele). Szukając też toalety, trafiam przypadkiem na piętrze na nieczynną (ale było otwarte, więc uznajmy, że czynne), acz całkiem interesującą galerię sztuki współczesnej.

Dalszy plan obejmował wejście na wzgórze el Cerrito. U progu długich schodów zostaliśmy jednak ostrzeżeni przez miejscową, abyśmy lepiej o tej porze nie wdrapywali się powyżej linii do której wejście na wzgórze jest oświetlone (ok. 1/3 wysokości). Tak też zrobiliśmy. Żałowaliśmy nieco, że nie udało nam się wybrać w to miejsce za dnia, ale panorama San Cristobal nawet z tej wysokości prezentowała się niezwykle. Tego jednak wieczora przeżyliśmy również pierwszą nieprzyjemność ze strony miejscowych, gdy na prowadzących na wzgórze schodach jacyś gówniarze zaczęli rzucać w naszym kierunku jakimiś odpadkami. Dobra rada - na el Cerrito wchodzić za widnia.

Zniechęceni do zdobywania wzgórza, udajemy się na spacer drugim z tutejszych deptaków, Real de Guadelupe. I choć o tej porze (ok. 22) nie brakuje już w tej okolicy podejrzanych typów, czeka nas tu również jedno z sympatyczniejszych spotkań, z pasjonatem kolarstwa i fotografii, Julianem z Bogoty, który sprzedaje przy ulicy wykonane ze swoich zdjęć pocztówki (ma w ofercie m.in. zdjęcia z Warszawy... tej w amerykańskiej Indianie). Po dłuższej rozmowie i wspólnej sesji zdjęciowej kupujemy kilka zdjęć, polecam też zajrzeć na profil Juliana na Twitterze pod #acolombiaenbici. Na Real de Guadelupe, po północnej stronie, w niedalekiej odległości od rynku jest też punkt sprzedaży biletów ADO, gdzie kupujemy bilety na jutrzejszą podróż do Meridy i dalej do Cancun. Punkt mieści się przy restauracji, która oferuje paletę regionalnych, warzonych na miejscu piw. Będąc przelotem nie spróbowaliśmy ich niestety, ale może ktoś z Was zechce nadrobić to nasze niedopatrzenie ;)

Klucząc bocznymi uliczkami na wschód od rynku wracamy niespiesznie do hostelu, zahaczając po drodze o wspomniany w poprzednim poście sklep monopolowy, gdzie już bez problemu kupujemy piwo oraz przekąski na wieczór. Temperatura schodzi w dół dość gwałtownie. Kolację o północy na tarasie/dachu hostelu jemy w temperaturze max. 10 st. w zimowych kurtkach. 10 godzin później będziemy w tym samym miejscu jedli śniadanie przy ok. 30 st. 20 st. różnicy w temperaturze między nocą a dniem nie jest w tych stronach niczym nadzwyczajnym, bądźcie na to gotowi. Jak również na to, że w hostelach nie ma ogrzewania "bo to przecież Meksyk". Co ciekawe, gdy tak sobie siedzieliśmy na dachu i podziwialiśmy nocną panoramę San Cristobal (niezwykłe wrażenie tak w dzień jak i w nocy robi niebieski, wypełniony ambientową muzyką kościół pw. św. Łucji, który swoją drogą w dniach, gdy byliśmy akurat w Meksyku, pojawił się w klipie Quebonafide - #quebahombre), przyszedł do nas w końcu portier, prosząc grzecznie o zejście, gdyż "przebywanie w tym miejscu o tej porze nie jest bezpieczne". Cokolwiek miał na myśli, zeszliśmy do pokoju, bardziej jednak z powodu ziąbu niż jakiejkolwiek obawy o własne bezpieczeństwo.

Konkurs bez nagród, znajdź krokodyla na trzecim zdjęciu:

Image

Image

Image

Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#19 PostWysłany: 29 Paź 2016 03:06 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
29.02, Dzień XIII, San Juan Chamula

Po śniadaniu (obowiązkowo świeżo wyciskany sok od sprzedawcy na dole) na tym samym dachu/tarasie, gdzie 10 godzin i 20 st. wcześniej jedliśmy kolację, pozostawiamy nasze bagaże w przechowalni pierwszego z odwiedzonych przez nas hosteli vis a vis dworca. Do Chamuli jechać można podobną zorganizowaną wycieczką, jaką odbyliśmy do Sumidero i Chiapa de Corzo, jest to jednak kompletnie bezsensowne. Wyjazd taki to koszt kilkudziesięciu złotych, podczas gdy z dworca marszrutek (tu nazywanych colectivos) dojechać można do Chamuli za bodaj 10 MXN (2 PLN) od osoby. Dworzec mieści się w północnej części miasta, tuż obok wielkiego targowiska Jose Castillo Tielemansa, busiki odjeżdżają po załadowaniu do pełna, nie czeka się dłużej niż kilka minut. Na dworzec i targowisko można podjechać taksówką, koszta są groszowe.

Targowisko samo w sobie też stanowi sporą atrakcję, będąc jakże innym od tego co spotykaliśmy do tej pory. Miejski targ w Campeche wydawał się być przy tym tutaj symbolem pruskiego porządku. Próżno szukać na Mercado Jose Castillo typowych turystycznych pamiątek - tutaj zaopatrują się miejscowi z miasta i okolicznych wiosek. A kupić można dosłownie wszystko - hamaki (stosunkowo niedrogie, a wcale nie tak popularne, nawet w miejscach bardziej turystycznych często nie można ich było dostać), świeże mięso, suszone świerszcze (w czosnku lub bez - taki meksykański popcorn, jak dla mnie równie niesmaczny), elektronikę, leki, a nawet... No właśnie... W pewnym momencie podszedł do nas uśmiechnięty od ucha do ucha rosły Meksykanin, witając nas niezwykle uprzejmym: "Hi guys! I've got sniff and weed!". Propozycją nie byliśmy zainteresowani i grzecznie podziękowaliśmy, tym niemniej ucieszyłem się, że w tym niemal 200-tysięcznym mieście jest jednak ktoś, kto potrafi powiedzieć pełne zdanie po angielsku. Serio, jest aż tak źle, w Chiapas angielski nie przydaje się zbytnio. Mało tego, w Chamuli, do której zmierzaliśmy, niektórzy sprzedawcy mieli problemy nawet z hiszpańskim, posługując się wciąż dialektami majańskimi.

Spośród miejsc, które odwiedziliśmy w trakcie całej wyprawy, Chamula była zdecydowanie najbardziej dzika. Nie w sensie jednak braków cywilizacyjnych (choć tych też było sporo), ale w naszym subiektywnym poczuciu wyobcowania. Podczas, gdy sprzedawcy na bazarze w Campeche (o Cancun nawet nie wspominam), uśmiechali się przyjaźnie i czasem wręcz pozowali do zdjęć, Ci tutaj zasłaniali twarze i prosili byśmy zdjęć nie robili. Wywierali przy tym na ogół smutne wrażenie, wrażenie jakie robi człowiek zastraszony. Krępa (Meksykanie generalnie są niscy i bardzo często mają nadwagę) postura i swoista, "dzika" uroda niemal całkowicie wypierają tu znane nam z oper mydlanych, "gorące" piękno, stanowiące mieszankę najlepszych indiańskich i śródziemnomorskich genów. Szczególnie przygnębiające wrażenie robią żebrzące (nie jakoś tłumnie, ale jednak) dzieci. Dzieci o twarzach starców.

Flagową atrakcją turystyczną miasteczka jest Kościół św. Jana przy głównym placu. Kościół w przypadku tej budowli to jednak określenie bardzo umowne. Na tyle na ile dowiedzieliśmy się jeszcze w Campeche, od czasu ludowego (czyt. indiańskiego) powstania w początkach XX w. (polecam zweryfikować te dane), dawna katolicka świątynia pozostaje w rękach szamanów, a miejscowi wieśniacy (w mojej intuicji częściowo ku uciesze turystów) składają tu ofiary z żywych (do pewnego momentu) kur, szepcząc przy tym magiczne formułki i wykonując niezrozumiałe dla nas rytuały z użyciem świec i różnokolorowych płynów (taksówkarz w San Cristobal tłumaczył nam znaczenie poszczególnych kolorów, ale szczerze mówiąc nic nie zapamiętałem). Wstęp do budynku to koszt 40 MXN, w środku obowiązuje zakaz fotografowania, który złamany poskutkować może doraźnym "sądem ludowym" i kilkusetdolarową grzywną (czyt. haraczem). Po 3 nocach używania jednej ładowarki na sześć osób specjalnej pokusy wyciągania aparatów nie było. Nie bawiliśmy zresztą w tym miejscu szczególnie długo - poustawiane pomiędzy katolickimi świętymi świece i figurki Santa Muerte, popularnej w Chiapas Świętej Śmierci, mordowane kury, woń kadzideł, półmrok, siano na podłodze, a nade wszystko pomruki i "czary" miejscowych - wszystko to tworzyło atmosferę raczej nieprzyjemną, niezachęcającą do dłuższego pozostawania w tej, jak to wówczas określiłem "pięknej, satanistycznej świątyni". Sytuacja religijna tego regionu jest zresztą o wiele bardziej skomplikowana. Słyszeliśmy nawet pogłoski o dokonywanych przez niektórych szamanów próbach zamachów na niektórych katolickich księży, a w miarę zbliżania się do Chamuli coraz częściej dawało się też na domach i samochodach zobaczyć symbolikę zielonoświątkową.

Drugą niewątpliwą atrakcją są ulokowane wzdłuż Primero Avenida Central stragany, gdzie wreszcie jest szansa kupienia pamiątek bez chińskiego graweru (choć chińszczyzny też jest ciągle dużo). Szczególnie zadowolone były dziewczyny, które w końcu mogły poprzebierać w indiańskich (albo raczej wystylizowanych na indiańskie) chustach, szalach i innych fatałaszkach. My (w sensie faceci) zadowoliliśmy się magnesami, cygarami (żaden nie pali, wszystko poszło na pamiątki) i nowym odkryciem - margaritą w puszkach (to już poszło na żołądki). Sporo jest też pamiątek związanych z popularnym tu wciąż subcomandante Marcosem i zapatystami. O wszystko przy tym warto się targować, ceny finalnie spadają nawet o połowę ;) I choć margarita (żaden lokalny rarytas, koncernówka Anheusera-Buscha, tego od Buda-Budweisera, po prostu teraz dopiero odkryta) zaspokoiła nasze pragnienie, pozostało jeszcze nasycić narastający głód. I tu pojawił się problem, gdyż... Pamiętacie co mówiłem o brakach cywilizacyjnych? Żadna knajpa, nawet przy głównym placu, nie spełniała już na pierwszy rzut oka podstawowych norm sanitarnych. W obliczu nadchodzącej 15-godzinnej nocnej podróży do Meridy, postanowiliśmy nie ryzykować. Stanęło na pieczonych przez indiankę na bazarze całych kurczakach, zjedzonych w prowizorycznej jadłodajni w jej stodole - w tym wypadku mieliśmy przynajmniej ułudę tego, że wiemy i widzimy co jemy oraz cichą nadzieję, że ogień rożna wypalił jednak co bardziej złośliwe dla naszych żołądków mikroby. Finalnie obyło się na szczęście bez żołądkowych sensacji.

Powrót do San Cristobal tym samym sposobem (busiki odjeżdżają z głównego placu), zakup zapasów na drogę, przepakowanie, wysłuchanie przekleństwa i krzyków dziewczynki, której nie chcieliśmy dać pieniążka i jedziemy. Autobus (ADO), który wyjechał z San Cristobal bodaj o 19, miał być w Meridzie o 10, finalnie dojechał o 11. Jedziemy nieco okrężną drogą przez Tuxtlę Gutierrez (wydała mi się najbardziej rozwiniętym, poza oczywiście Cancun, z zobaczonych miast - pierwszy raz dostrzegłem biurowce, czy szerzej - wysoką zabudowę miejską) i Villahermosę. Górska, kręta trasa przez Ocosingo, którą przyjechaliśmy, byłaby dla pełnowymiarowego autokaru nie do pokonania. W ADO jak to w ADO - zimno i za głośny telewizor, do tego w Tuxtli przed kolegą siada jakiś Meksykaniec, który rozkłada na maksa siedzenie, a wobec protestów kolegi pokazuje mu faka. No ciul po prostu, tacy jak widać wszędzie się zdarzają. O 11, po 16 ostatecznie godzinach jazdy, zdrętwiali i zziębnięci docieramy z powrotem do Meridy. Ale o tym już jutro.

W tej części niestety tylko jedno zdjęcie z padającej komórki kolegi:

Image


Ostatnio edytowany przez Voitaz, 30 Paź 2016 16:34, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#20 PostWysłany: 29 Paź 2016 15:23 

Rejestracja: 22 Maj 2015
Posty: 22
Część IV Powrót

01.03, Dzień XIV, Merida & Progreso

Powrót do goszczącej nas wcześniej w Meridzie rodziny na pace pick-upa (obowiązkowa atrakcja w Meksyku!). Omówienie spraw związanych z zepsutym autem, prysznic, obiad, w międzyczasie ładowanie całej padniętej elektroniki. Po obiedzie wraz z gospodarzami jedziemy do Progreso. Na miejscu widok znany nieco z polskiej prowincji, zwłaszcza na terenach postPGR-owskich. Pod każdą niemal knajpą i sklepem grupki mężczyzn po 50-tce - z piwem w dłoni i czerwonymi nosami na niedogolonych i niedomytych twarzach. Na pustym parkingu kloszardzi z chorągiewkami za parę pesiaków wskazują wolne miejsca parkingowe i kierują ruchem. Niektórzy próbują nam wcisnąć cygara. Smutny widok. Progreso jest zresztą miasteczkiem ogromnych kontrastów. Jak objaśnili nam gospodarze i co zresztą dało się zauważyć - z jednej strony wybrzeża mają tu swe nadmorskie posiadłości najbogatsi mieszkańcy Meridy, z drugiej koczują w biednych chatach pozbawieni pracy, wystający pod sklepami rybacy. Ale Progreso to również miasteczko z najdłuższym ponoć na świecie molo (6,5 km) - nie liczcie jednak na romantyczne spacery. Jest to molo przeznaczone na użytek przemysłu - Zatoka Meksykańska jest po prostu w tym miejscu tak płytka, że największe transportowce nie byłyby w stanie przybijać bliżej brzegu. Turyści muszą zadowolić się krótkim drewnianym pomostem zlokalizowanym na zachód od betonowego kolosa. Na pływanie w tym miejscu też bym się nie nastawiał - woda jest tak samo brudna i śmierdząca jak w Campeche, tego dnia dodatkowo jeszcze zrobiło się chłodno. Można pokusić się za to o zbieranie kształtnych muszelek czy innego rodzaju plażowych skarbów. Do Meridy wracamy na pożegnalną kolację, uświetnioną sporymi ilościami tequili i wizytą-niespodzianką zaprzyjaźnionej ludowej kapeli. W tym miejscu ważna uwaga kulturowa - alkohol nalewasz sobie sam - jeśli stoi na stole, to znaczy że możesz. Gospodarz, w przeciwieństwie do Polski, nie będzie tu chodził z butelką od gościa do gościa i pytał czy chce ;) O północy wyruszamy ADO do Cancun, skąd następnego dnia wracamy już do Europy.

02.03, Dzień XV, Cancun

Droga z Meridy do Cancun to 4,5 h godziny jazdy, które od początku do końca solidarnie przesypiamy. Na miejscu, z uwagi na zmianę strefy czasowej, jesteśmy o 5:30. Szybkie śniadanie w przydworcowej sklepokawiarni i, zaopatrzeni w tequilę, wyruszamy na najbliższą od strony centrum Plażę Merlinów, by pożegnać Meksyk wschodem słońca nad Morzem Karaibskim. Trudno chyba o lepsze zwieńczenie tego wyjazdu i nie będę silił się tu nawet na poetyckie opisy, które i tak nie oddałyby tego widoku.

Po kilkugodzinnym lenistwie na plaży udajemy się niespiesznie w stronę dworca ADO. Po drodze ostatnie zakupy w Chedraui (hipermarket, acz nieco mniejszy od Wal-Martu, znajduje się centralnie przy wyjeździe z Zona Hotelara na Av. Tulum) - jeśli czegoś jeszcze Wam brakuje, można tu również, oprócz spożywki, kupić stosunkowo niedrogie pamiątki (pamiątki spożywcze typu przyprawy czy konserwowane papryczki też warto kupić w takim miejscu - będą nieco tańsze niż w normalnym sklepie i nawet kilkukrotnie tańsze niż te same produkty na targowiskach przy atrakcjach turystycznych). Zaopatrzeni i przepakowani ruszamy ADO w stronę lotniska. O 17:00 wylot. Warto w tym miejscu wspomnieć, że kierowca autobusu na lotnisko zaopatrzony jest w rozpiskę, co do tego, które linie lotnicze odlatują z którego terminala, o czym informuje wsiadających pasażerów (sam autobus objeżdża wszystkie terminalne). Jest to spore ułatwienie, które oszczędziło nam szukania na samym lotnisku. Z ważeniem bagażu, podobnie jak na Modlinie, i w przeciwieństwie do lotnisk londyńskich nie ma problemu - waży się po prostu przy nieużywanych okienkach odprawy. Pewnych problemów przysporzyć może znalezienie w strefie wolnocłowej... sklepu monopolowego. W naszym terminalu był taki tylko jeden, na piętrze, na całą strefę (za to w kolejce do kasy od razu trafiłem na Polaków ;) ). Problem to może pierwszego świata, ale kupienie tequili w możliwych do przewiezienia i rozdania znajomym 100 ml butelkach jest wyzwaniem nawet w hipermarketach. Meksykanie jak widać nie bawią się w żadne małpeczki. Jak pić to konkretnie (swoją drogą dopuszczalne stężenie alkoholu dla kierowcy to u nich... 0,8 promila i dopiero przy trzecim jego przekroczeniu odbierane jest prawo jazdy). Dodatkową tequilę (w promocji) dokupowaliśmy potem... w wolnocłówce na Stansted. Z żalem żegnamy się z Meksykiem i wylatujemy.

03.03, Dzień XVI, Londyn

O locie powrotnym nie napiszę raczej nic nowego względem tego, co napisałem o przelocie do Cancun. Z tą może różnicą, że tym razem ledwie wyrobiliśmy się z odprawą na odbiór bagażu, który ekspresowo pojawił się na taśmie. Wspomnę tu od razu o jednej dość istotnej kwestii, którą pominąłem pisząc o przylocie z Warszawy - nie wiem jak jest z innymi lotniskami, ale np. lecąc Ryanairem z Modlina na Stansted warto odprawić się nie przy pomocy dowodu, ale paszportu - pod warunkiem jednak, że masz już nowy paszport biometryczny. Ja co prawda odprawiłem się tak z konieczności (byłem w trakcie wymiany dowodu os.), ale zaprocentowało to tym, że mogłem skorzystać z automatycznej bramki skanującej, podczas gdy reszta ekipy, odprawiona na dowody osobiste, stać musiała w kolejce do okienka, gdzie każdy dowód jest "ręcznie" sprawdzany przez urzędnika.

Korzystając ze sporej ilości wolnego czasu (wylądowaliśmy jakoś po 6 czasu miejscowego, wylot ze Stansted mieliśmy po 18), wybieramy tym razem przejazd z przesiadką (tak jest zresztą taniej) i spacer po reprezentacyjnych miejscach Londynu. Gatwick Expressem (bilet warto zarezerwować wcześniej, ważny jest bodaj przez 48 h, więc nie ma obaw w przypadku opóźnienia samolotu) docieramy w niecałe 40 minut do Victorii (bilety na GE są zdaje się honorowane również w normalnych osobowych Southernach z Gatwick na Victorię - w drugą stronę na pewno nie). Usytuowanie tego dworca na mapie Londynu pozwala na szybkie odhaczenie spacerowym tempem większości głównych londyńskich atrakcji - Katedry Westminster, Big Bena, London Eye, Downing Street i Pałacu Buckingham - trasa zajmuje nam niecałe dwie godziny.

Nieco trudności nastręczać może za to odjazd Terravision (ten już trzeba rezerwować na konkretny kurs) z Victorii do Stansted. Poszczególne kursy odjeżdżają z różnych stanowisk po obu stronach dworca - warto upewnić się wcześniej, z którego będzie odjeżdżał nasz konkretny autobus. Co gorsza niektóre kursy realizowane są przez firmy trzecie na rzecz Terravision i pozbawione całkowicie ich oznaczeń, co jeszcze bardziej komplikuje sprawę, a w dodatku na King's Cross konieczna jest (nie wiem po co) przesiadka. Cóż, oszczędność tych 5 funtów ma jak widać również swoje gorsze strony.

I w tym miejscu w zasadzie mogę chyba zakończyć swoją, pisaną na raty, relację, bo i cóż odkrywczego napisać można o samym lotnisku Stansted? ;) W razie pytań służę pomocą, na tyle na ile moja wiedza pozwoli. Nie chcę też podsumowując wyjazd uderzać w jakieś wysokie tony, bo nawet jeżeli była to dla mnie póki co podróż życia, to nie powiedziałem przecież jeszcze ostatniego słowa ;) Pozdrawiam.

Image


Ostatnio edytowany przez Voitaz 29 Paź 2016 22:20, edytowano w sumie 2 razy
Góra
 Profil Relacje PM off
samaki9 lubi ten post.
 
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 24 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2  Następna

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 2 gości


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group