Autor: | Iza N. [ 29 Wrz 2024 17:08 ] |
Temat postu: | Afrykański kwartet: Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i smog. |
Afrykański kwartet: Królestwo Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i smog. (Wybrzeże Kości Słoniowej, Ghana, Togo, Benin) Od naszego wyjazdu minęło trochę czasu, część relacji napisałam jakiś czas temu, ale ciężko mi było znaleźć czas na uporządkowanie zdjęć i zebranie wszystkiego w kupę. Odwiedziliśmy 4 kraje, czyli Wybrzeże Kości Słoniowej, Ghanę, Togo i Benin. Jako, że jestem w pracy zmuszona do wzięcia urlopu w okresie noworocznym, szukanie znośnego cenowo biletu zaczęłam dużo wcześniej i trochę kombinowałam z multicity. W rezultacie nabyłam drogą kupna bilet: BER-ABJ, COO-BER, mając na uwadze, że wiza do Ghany będzie problematyczna. Do Wybrzeża jest e-visa, do Beninu też, do Togo można dostać wizę od ręki na granicy. Została do załatwienia ta nieszczęsna Ghana. Rozważałam nawet pośrednika, ale w tak zwanym między czasie, zasady się zmieniły i pojawiła się opcja załatwienia wizy w Pradze, co z udziałem kolegi, który mieszka w Pradze, udało się ogarnąć. Naszym najwyższym priorytetem były 2 festiwale: festiwal Akwasidae w Kumasi oraz VooDoo festiwal w Ouidah. Dodatkowo zależało nam, żeby odwiedzić Park Narodowy Taï i słynne szympansy, które umieją posługiwać się, jak naliczono, 26 narzędziami. Niestety kamp z którego mieliśmy ruszać został zalany przez powódź i nasza wycieczka została odwołana. Na szczęście była inna alternatywa. Wybrzeże Kości Słoniowej 26.12.2023/27.12.2023 Do Berlina jedziemy 26.12, ale żeby jak najdłużej zostać przy świątecznym stole, jedziemy w sposób kombinowany. Pociągiem do Poznania i dalej Flixbusem już na lotnisko. Dojeżdżamy około 3 w nocy. W autobusie za bardzo nie udaje się pospać. Wylot z Berlina mamy o 7. 4 godzinki mijają nam zaskakująco szybko i lot upływa całkiem przyjemnie, z wyłączaniem cateringu. Dostajemy najgorszy posiłek, jaki kiedykolwiek jedliśmy w samolocie. Nie narzekamy jednak mocno. Dla mnie samolot to sposób na dostanie z punktu A do punktu B. Tylko tyle lub aż tyle. Do Abijanu przylatujemy przed czasem. Jeszcze tylko procedury wizowe (ups, stoimy w złej kolejce), zdjęcie (cudowne, po nieprzespanej nocy, jak z kartoteki policyjnej, a wydawało mi się, że zdobyłam się na uśmiech) i wychodzimy. Odebrać ma nas kierowca, z którym nazajutrz mamy jechać do Taï. Niestety kolesia nie ma, nie chcemy wziąć innego, żeby obrażony nie wystawił nas następnego dnia. Choć rozsadek podpowiada, że nie odpuści tak szybko możliwości zarobku. Po godzinie pasujemy. Bierzemy taksę i jedziemy do hotelu. Jest późno, jutro wyjazd o 6. Kilka słów o Taï. Raczej z kategorii tych praktycznych, bo opis parku to sobie można 2 kliknięciami w niecie znaleźć. Park można zaatakować z 2 stron. Od północy i od południa. Nasz plan zakładał, żeby dojechać od południa, ale skończyło się na części północnej. Od południa operatorem jest Taï Forest Lodge, a od północy Écotourisme Taï. Taï Forest Lodge jest w okolicy wioski Niebe, a Écotourisme Taï wioski Taï. Taï Forest lodge oferuje oglądanie szympansów i mini trekking na górę Nienokoune (nie było nam dane, ale zdjęcia w necie można znaleźć epickie). Écotourisme Taï natomiast oglądanie western red colobus i sooty mangabey. Na etapie planowania trochę mnie zdziwił taki podział, bo bardziej sobie wyobrażałam oglądanie naczelnych na zasadzie safari, czyli albo będą takie, albo inne, albo z lichym szczęściem żadne. Teoretycznie można dojechać transportem publicznym do Parku, niemniej jednak z Abidżanu jest to spora odległość, wiec nie zdecydowaliśmy się na to rozwiązanie. Nie bez znaczenia było też to, że mogłoby to się w 1 dzień nie spiąć. Rozpoczynamy więc wycieczkę z większą wygodą, mając do dyspozycji auto z kierowcą. Dlaczego nie wynajęliśmy auta sami? Wszystkie wypożyczalnie, które przepatrzałam miały podobne ceny do tych które oferował nasz kierowca. Czy był haczyk? Oczywiście, że tak ![]() Docieramy do całkiem przyzwoitego hotelu, zlokalizowanego bliżej wylotu z Abidżanu w kierunku Jamusukro, żeby nie tracić czasu w korkach rano. 28.12.2023 Trochę boimy się czy ziomeczek przyjedzie po nas o tej 6, bo początek nie był napawający optymizmem, ale jest nawet przed czasem. Auto duże, wygodne, a nawet za duże, patrz wyżej (18l/100km ![]() Wyruszamy. Do przejechania mamy około 600km. Pierwszy przystanek Jamusukro, ale nie zwiedzamy stolicy, ta atrakcja czeka nas w drodze powrotnej. Zatrzymujemy się tylko na lunch. Knajpka, zdecydowanie nie dla turystów, menu brak. Pytają się czy może być ryba. Mówimy, że tak i ku naszemu zdziwieniu dostajemy tylko głowę. Niewiele jest tam ryby w rybie, więc wyruszamy w dalszą drogę dalej głodni. Kierowca obiera dziwny kierunek, zamiast zdawało by się główną drogą jedzie inną. Zaaferowani pierwszym dniem w Afryce i wszystkim dookoła, nie zwracamy na to początkowo zbytniej uwagi. Przesypiam jakieś 70% drogi, daje znać nieprzespana noc. Jedna krótka noc w hotelu, nie dała nam odespać. Po kilku godzinach dojeżdżamy do Guiglo i kończy się asfalt, a zaczyna przygoda. Zostało nam do przejechania tylko 80km, jedziemy ten odcinek jednak ponad 3 godziny. Szutrowa droga roznosi się na wszystko dookoła. Wszystko oblepione jest czerwono - pomarańczowym kurzem. Drzewa, palmy, wszelaka roślinność. Pewnie ciężko jest łapać promienie słońca z pod tej grubej warstwy pyłu. Wszystko przybiera dokładnie taką samą barwę – barwę drogi. Wszelka ludzka aktywność odbywa się w pomarańczowo - czerwonych oparach. Czy opłaca się sprzątać, jak zaraz będzie to samo? Jednak mijając rzeki widzimy, że starają się swoje stare, ale sprawne i będące często źródłem utrzymania pojazdy myć. Mijamy liczne plantacje kauczuku, ciężarówki z zebranym kauczukiem, dzieci czekające na ludzi ze skupu. Przez 50 ostatnich lat, około 90% lasów w Wybrzeżu zostało wyciętych pod uprawy. Kiedyś cała zachodnia Afryka wyglądała właśnie jak Taï, czyli jeden z ostatnich kawałków pierwotnego lasu deszczowego, który się ostał w regionie. Dojeżdżamy o zachodzie słońca. Opcji noclegów w wiosce nie ma jakoś szczególnie dużo. Do wyboru mieliśmy: - nocleg u sióstr zakonnych, daleko od centrum, bez śniadania, za to z bieżącą wodą, - nocleg w hotelu w centrum, bez śniadania, ale za to bez bieżącej wody ![]() - lub nocleg w wiosce obok, bez bieżącej wody, ze śniadaniem. Coś w stylu może być tanio/szybko/dobrze możesz wybrać 2 opcje ![]() Wybieram w ciemno opcje w centrum. Hotel wygląda lepiej niż myślałam. Czekają na nas nawet 2 wiadra z wodą. Jest gitara. 29.12.2023 Wstajemy i idziemy do biura Ecotourism. Dostajemy przydziałowe kalosze, ale jeszcze ich nie ubieramy. Mamy wyruszyć po śniadaniu, więc dziewczyna z biura prowadzi nas do knajpki na śniadanie. Zamawiamy omlety i kawę. Po śniadaniu wracamy do biura i czekamy na kierowcę. Niebawem się pojawia i jedziemy kilka kilometrów za wioskę, do początku szlaku. Ponownie mijamy plantacje kauczukowców. Wysiadamy i dalej już z buta. Przewodniczka mówi, że trasa to około 10km. W tym miejscu jest również cały wykład co można, a czego nie można robić w lesie. Najwięcej ostrzeżeń jest na temat ludzkich wydzielin różanego rodzaju i patogenów, które mogą naczelnym zagrażać, czyli co w przypadku, gdy trzeba w lesie zrobić nr 1 i nr 2. Ważne było też, żeby przygotować ubrania w kolorach ziemi. Włączamy GPSa w zegarkach, żeby sobie potem podejrzeć ile rzeczywiście przeszliśmy i jak przebiegała trasa. W pierwszej kolejności idzie się przez las, który kiedyś był wycięty pod plantacje, ale się odrodził. Jest jakieś mądre określenie tego lasu, jednak nie przytoczę, bo gdzieś mi uciekło. Potem już wchodzimy w pierwotny las i rzeczywiście robi się bardziej dziko. Do tej pory główną przyczyną kaloszy były mrówki, teraz jednak pojawiają się strumienie do przejścia i dużo więcej błota. Idzie się przyjemnie. Pierwotny las zawsze powoduje u mnie takie wycieszenie, spokój i banana na twarzy. A jestem cholerykiem, więc doceniam ten nieczęsty stan. Dochodzimy do campu i tu jesteśmy w szoku. Na stronie Ecotourims nie ma zdjęć campu, a szkoda! Warunki ponownie są lepsze niż myślałam. Mamy duży namiot, a za namiotem drugi, pełniący funkcje łazienki. Jest nawet baniak na górze, więc można wziąć prysznic! Odpoczywamy na campie i omawiamy z przewodniczką plan na następne dni. Wieczorem wychodzimy szukać Western Red Coloumbus. Rano natomiast mamy natomiast oglądać Grey Mangabeys. Wieczorem wychodzimy w poszukiwaniu małpek. Western Red Columbus nie są łatwe do obserwacji, z tego względu, że nigdy nie schodzą na ziemię. Całe swoje życie spędzają w koronach drzew. Po godzinie patrzenia w górę, bardzo bolą nas karki. Małpki widzimy dobrze, gorzej ze zdjęciami. Zawsze coś je zasłania na pierwszym planie: gałąź, liście, inne leśne przeszkody. Przewodniczka z ogromną pewnością mówi, że jutro będzie widać lepiej. Nie chcemy jednak się nastawiać, żeby się nie rozczarować. Przy kolacji spotykamy się z Francuzem, który był ze swoim przewodnikiem na niewielkim wzgórzu około 2km od campu. Jako, że musieliśmy odpuścić górę Nienokoune, pomysł, żeby jutro się zapytać przewodniczki czy nas tam zabierze wydaje się kuszący. 30.12.2023 Raniutko jemy śniadanie i ruszamy szukać Mangabeys. Przy okazji wyjaśnia się skąd ten podział i skąd ta pewność. Ze względu na prowadzone badania, rotacyjnie, cały czas razem ze stadem przemieszczają się 2 osoby, notując zwyczaje stada, takie jak na przykład jedzony pokarm i chroniąc stado przed drapieżnikami. Czy to rzeczywiście ze względu na badania, czy ze względu na turystów. Albo inaczej, ile jest prawdy na temat tych badań - nie wiem. Jednak pewność przewodniczki została wyjaśniona. Jeśli są ze stadem cały czas i komunikują się ze sobą, prawie pewne jest, że małpki uda się zobaczyć. Z drugiej strony z szympansami, pewnie wygląda to tak samo. Zbliżając się do małpek dostajemy maseczki. Małpy są przyzwyczajone do ludzi i nie uciekają. Niektóre małe małpki są trochę zainteresowane, ale nie podchodzą za blisko. Natomiast, ze względu na to, że ten gatunek zbiera pokarm również ze ściółki leśnej, można je poobserwować z bardzo bliska. Małpki są urocze. Ale bohaterem jest tutaj też niewątpliwie las. Po około 2 godzinach w tak doborowym towarzystwie, przewodniczka pyta się czy chcemy iść na tą górę, bo mamy do przejścia z tego miejsca jeszcze około 3km. Oczywiście, że chcemy! Ponownie włączamy trakery i idziemy. Po około 2km, przewodniczka zaczyna bardziej nerwowo patrzeć na swojego GPSa, ale nie martwi nas to. Dobrze, że go ma. I ma w nim sprawną baterię (bo to ponoć nie zawsze). Jednak po przejściu 3km, żadnego wzgórza nie widać. Idziemy kolejny kilometr i nadal nic, natomiast patrzenie przewodniczki w GPS powoduje dziwne zwroty akcji w stylu, a teraz idziemy tu! I idziemy w największe chaszcze na azymut. Zaczynamy zadawać niewygodne pytania np. czy daleko jeszcze? Nie, nie, nie, zaraz będziemy. Musieliśmy iść naokoło, bo tam drogę zalało. Jestem prawie pewna, że ona nie wie gdzie idzie. Do tego, żeby uniknąć naszych pytań zapierdzela jakby jej się motorek w tyłku włączył. Więc my również pędzimy za nią przez te chaszcze. W końcu widzimy wzgórze, przeszliśmy prawie 6km. Wzgórze jest zbyt niskie i roślinność częściowo zasłania widok. Ciekawe jest to, jak bardzo jest na górze sucho przez to, że nie jest tak szczelnie przykryte roślinnością. Ile las zatrzymuje wody przed parowaniem. Dziś budząc się w namiocie, przez wysoką wilgotność powietrza, mokre mieliśmy wszystko. Pościel, piżamy, rzeczy wywieszone do suszenia, plecaki. Dosłownie wszystko. Ja i przewodniczka w końcu ciśniemy pod górę ![]() W końcu jesteśmy, ale widok nie powala. Trochę się zmachaliśmy tym biegiem z przeszkodami. Przewodniczka jest też padnięta, ale widać, że zadowolona, że jesteśmy na górze. Nie jesteśmy pewni czy się zgubiła, czy źle powiedziała na początku ile km. Po tym jak odzyskamy Internet sprawdzimy zapisaną trasę i już nie będziemy mieli wątpliwości. Zdecydowanie się zgubiła, trasa nie ma absolutnie żadnego sensu. Na wieczór mamy jeszcze zaplanowany spacer botaniczny, ale przez to, że w sumie przez parę km biegliśmy za nią po chaszczach, odpuszczamy ten spacer. Botaniki aż pod korek ![]() Przy okazji zaznajamiamy się z lokalną kuchnią, która nie trafia w mój gust, ale jeszcze nie wiemy, że i tak będzie to w sumie najlepsza kuchnia z całego pobytu (z małymi wyjątkami). Jedzenie opiera się na sosach podawanych z ryżem. Jest sos z kapusty, sos z bakłażana. Doprawione są dobrze, o mdłym smaku nie może być mowy, ale wszystkie sosy są o konsystencji bardzo rozgotowanych warzyw, ale nie na tyle, żeby był to jednorodny, gęsty sos. Jako miłośniczka wszystkiego chrupiącego i al-dente, nie bardzo mi podchodzą te różne papki. Spotkany Francuz jednak rozpływa nad się nad kuchnią iworyjską. No cóż, jeden lubi pomarańcze, a drugi jak mu stopy śmierdzą ![]() 31.12.2023 Nasz pobyt w lesie dobiega końca. Po śniadaniu wracamy z lasu. Odbieramy nasze buty, zostawiamy kalosze (nareszcie!). Po wczorajszych ekscesach zostawiamy Pani spory napiwek. Idziemy się jeszcze chwilkę przejść po wiosce, ale jest blisko południa, więc słońce grzeje niemiłosiernie, a ja zapomniałam się posmarować filtrem, więc oczami wyobraźni widzę te rany na skórze wieczorem. Szybko wracamy do auta i niezwłocznie wyruszamy w drogę. W tę stronę jestem mniej zmęczona, cieszę się, że wracamy tą samą drogą, bo jest bardzo ciekawa. Znowu pokonujemy rdzawą trasę przez okoliczne wioski, targi i plantacje. Wszystko ciekawe, wszystko chciałaby się obejrzeć dokładniej niż tylko przez szybę samochodu. Po pokonaniu 80km docieramy do Guiglo i zaczyna się asfalt. Jazda po asfalcie szybko nas nuży. Droga jest super, musiała być wybudowana stosunkowo niedawno. Przesypiamy strategiczne skrzyżowanie. Nasz kierowca znowu obiera dziwny kierunek i zamiast jechać A6, skręca na Issię. Przebudzam się, patrzę na mapę i jestem zła, że tego nie zauważałam, bo miałam go bardziej pilnować. Klasyk gatunku, koleś kompletnie nie ogrania mapy. Ostatni raz jak tu jechał pewnie nie było tej drogi i tak już jeździ. Przez to będziemy jechać jakieś 3 godziny dłużej, więc nie jest to wcale mała różnica. No i na tej trasie mnóstwo dziur i odcinków bez asfaltu, więc zwalnianie co rusz do 5km/h powoduje, że mamy wrażenie, że ta droga nie skończy się nigdy. A pomyśleć, że mieliśmy nadzieję, że dotrzemy do Jamusukro za jasnego. Dojeżdżamy jednak dosyć późno, meldujemy się w hotelu, szybki prysznic i ponieważ jest sylwester próbujemy sobie ogarnąć jakieś jedzonko i piwko. Niestety nasz hotel znajduje się na totalnym odludziu i sklepów w pobliżu brak. Na szczęście coś się kręci na dachu hotelu. Zachodzimy więc tam wprost spod prysznica w laczkach. Okazuję się, że to jest ekskluzywny lokal. Muzyka na żywo, kelnerzy w białych koszulach, białe obrusy na stołach. I my delikatnie mówiąc, tak sobie pasujący ![]() ![]() 01.01.2024 Na Nowy Rok przewidziane jest zwiedzanie Jamusukro. W pierwszej kolejności podjeżdżamy na śniadanie do restauracji nieopodal słynnego stawu z krokodylami. W menu same zachodnie rzeczy, nie wybrzydzamy, zamawiamy pizzę, która przeczy teorii, że nawet zła pizza jest dobra. Ta była zła ![]() Z Jamasukro związana jest dosyć ciekawa historia. Były prezydent Wybrzeża miał fantazję. Ze swojej rodzinnej wioski, liczącej jeszcze 100 lat temu 500 mieszkańców, uczynił stolicę państwa i wybudował bazylikę wzorowaną na watykańskiej, ALE większą! Wg Księgi rekordów Guinnessa nawet największą na świecie. Podjeżdżamy do bazyliki. Okazuję się, że niestety nie możemy jej zwiedzić. Otwierają za jakieś 3 godziny. Odpuszczamy i tylko kręcimy się trochę po okolicy. I o ile z tej perspektywy wygląda po prostu nudno. Tak z tej perspektywy robi się ciekawie i można bardziej zrozumieć historię tego miejsca. To też stolica: W następnej kolejności kierujemy się w kierunku Abidżanu, do Grand Bassam. Oczywiście odpalam mapę i co widzę? Jedziemy w innym kierunku. Tym razem nie mam zamiaru siedzieć cicho, mówię do męża, że musimy zareagować, bo znowu spędzimy mnóstwo godzin na bezsensownej trasie. Ponieważ komunikacja z kierowca jest w języku francuskim, wzbijam się na wyżyny mojego francuskiego i krzyczę „arret!”. Koleś się zatrzymuje, ale zasób słów po francusku mi się skończył, więc na migi próbuję mu wytłumaczyć, że on jedzie w złym kierunku. Tu następuje szalona gestykulacja w kierunku w którym jedziemy, że niee, a Abidżan tam i pokazuje całą sobą, że tam ![]() ![]() Abidżan tylko mijamy z samochodu. Zatrzymujemy się na lotnisku, żeby wymieć więcej pieniędzy. W Grand Bassam mamy hotel przy samej plaży. Tym razem dojeżdżamy za jasnego. Prosimy o wymianę pokoju i dostajemy ładniejszy z wyjściem na taras i widokiem na morze. W hotelu kręci się mnóstwo piesków, chyba właściciel przygarnia bezpańskie. Podoba nam się, kochamy wszystkie pieski świata. Idziemy na spacer. Pierwsze wrażenie całkiem przyjemne, oglądamy kolonialne budynki. Idziemy dalej, przez most, aż do nowej części miasta. Zachodzimy na targ. Wracamy do hotelu na kolacje, zamawiamy rybę. Jest smaczna, ale najlepszy jest sos zrobiony z zielonych papryczek habanero. Powoli zaczynamy myśleć o następnym kraju. Wieczorem przychodzi ulewa. 02.01.2024 Kontynuujemy zwiedzanie Grand Bassam. Zaczynamy od śniadania w lokalnej knajpce dla miejscowych. Zamawiamy bułki z jajkiem i kawę. Proszę o dużą kawę i ku mojemu zdziwieniu dostaje kawę w sporej wielkości misce ![]() Cały czas zanosi się na deszcz, jednak na szczęście nie pada. Na wysokości miasta, plaża nie jest ładna. Jak na warunki afrykańskie nie jest super brudno, śmieci są zamiatane w kupki. Może nawet raz na jakiś czas ktoś je zabiera (i pali za płotem). Ale są też takie miejsca: Idąc dalej zaczynają się łódki rybaków i robi się bardziej malowniczo, na końcu plaży jest falochron. Wchodzimy na górę. Ludzie są bardzo przyjaźnie nastawieni, zagadują. Nie widzimy dużo białych turystów. Z falochronu rozciąga się przyjemna panorama. Wracamy jednak. Wracając chcemy przejść przez kolonialną cześć. Większość budynków jest niestety w ruinie, jednak jak dla mnie ma to swój urok. Zachodzimy do manufaktury ceramiki, kupujemy drobne upominki. Ceny bardzo przystępne, nikt nie chce nas naciągnąć. Grand Bassam oceniamy jako przyjemny sposób pożegnania się z Wybrzeżem Kości Słoniowej. |
Autor: | Iza N. [ 04 Paź 2024 22:39 ] |
Temat postu: | Re: Afrykański kwartet: Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i s |
Ghana 03.01.2024 Dziś dzień przejazdu do kolejnego kraju. Ruszamy w kierunku Ghany. Bierzemy taksówkę i jedziemy w okolice stacji benzynowej. Podjeżdżamy i już czekają tam busiki, naganiacze robią robotę i już 3 minuty później siedzimy w busie. Pierwsza przesiadka ekspresowa. W busie jadą z nami głównie kobiety w pięknie wyprasowanych białych sukienkach. W całym busie czuć bardzo intensywny zapach proszku do prania. Taki zapach kojarzący mi się z dzieciństwem. Jak im się udaje utrzymać te sukienki takie białe? Ja po wyjściu z hotelu, przez pierwsze parę minut już czymś upaprana ![]() Granica Wybrzeże Kości Słoniowej – Ghana w Elubo Na granicy przyczepia się do nas koleś i nas „prowadzi”. Nie jestem zadowolona, bo wiem czym takie prowadzenie się kończy. Nie sposób jednak go spławić, ani zgubić. Co więcej, miejscowi przechodzą granice jak chcą, więc początkowo myślimy, że zostanie po stronie iworyjskiej, tak się jednak nie dzieje i koleś idzie za nami dalej już po stronie ghańskiej. Po stronie iworyjskiej zabierają nam paszporty i musimy czekać. Po kilku minutach szczęśliwie oddają i możemy iść dalej. Po stronie ghańskiej nie wiadomo nawet gdzie za bardzo iść, totalna rozpierducha. Trafiamy do jakiegoś baraku i tam sprawdzają nam paszporty i wizy. Wszystko w miłej atmosferze. Teraz jeszcze musimy wymienić pieniądze. Dużo osób proponuje nam wymianę, ale proponowany kurs jest niekorzystny i decydujemy się wziąć kasę z bankomatu. Znajdujemy dworzec z którego odjeżdżają autobusy do Cape Coast. Znajdujemy odpowiedni autobus, ale musi się zapełnić przed wyjazdem. Bardzo nalegają, żeby kupić bilet, żeby klient nie zrezygnował. I tu szczęście nas opuszcza. Na odjazd czekamy około 3 godzin. Siadamy z tyłu busa. I to jest błąd. Bus teoretycznie ma klimę, tylko że do tyłu absolutnie nic nie dochodzi, a o tej godzinie jest już nieznośnie gorąco. Zero powietrza, nie mam czym oddychać. Czuję się jak uwieziona w puszcze. A jeszcze mnóstwo godzin przed nami. Do Cape Coast dojeżdżamy po nocy. Z granicy jechaliśmy ładnych parę godzin. Autobus jedzie do Accry, więc wyrzuca nas na obwodnicy. Bierzemy taksówkę do hostelu. Odbieramy pokój i jemy kolacje w restauracji w hostelu. Restauracja już prawie zamknięta, więc jemy to co dali radę na szybko przygotować. Próbujemy smażonych platanów, są obrzydliwe. Ta wycieczka to zdecydowanie najgorsza wycieczka jedzeniowo ze wszystkich ever. Banany są oczywiście skłodkawe i utopione w oleju palmowym. To się nie mogło udać, cukier i olej palmowy, dwa składniki których unikam jak mogę. 04.01.2024 Dziś pierwszy dzień właściwego zwiedzania Ghany. Chcemy pojechać do parku Kakum, żeby przejść Conopy Walk, a potem pojechać od Elminy oraz pozwiedzać jeszcze Cape Coast. Budzimy się super wcześnie. Mieszkamy przy samym porcie, więc postanawiamy iść do portu złapać kolory wschodu słońca. Kręcimy się chwilę w okolicy. Fort w Cape Town i port bardzo klimatyczne. Potem dogadujemy się z taksówkarzem, żeby nam podrzucił do Kakum i poczekał. W Kakum kupujemy bilet i musimy poczekać, aż zbierze się grupa, bo na Conopy Walk wchodzi się z grupą i przewodnikiem. Spacer jest zorganizowany sprytnie, po pierwszym moście są 2 opcje, dla tych którym się spodobało czekają jeszcze kolejne 6 lub 7 mostów, dla tych którzy nie czują się komfortowo tylko 1 i koniec. My wybieramy opcje dłuższą, bo bardzo nam się podoba. W Kakum park jest jeszcze dużo innych atrakcji, ale my opuszczamy park i jedziemy do Elminy. Dogadujemy się z tym samym chłopakiem, żeby nas zawiózł i też poczekał, ale Elmina robi na nas bardzo duże wrażenie już od samego początku i mówimy chłopakowi, że zapłacimy mu ile było umówione, ale żeby na nas nie czekał. Elmina to przede wszystkim fort, ale też port znacznie większy od tego w Cape Coast. W Cape Coast też jest fort. Elmina to pierwszy fort wybudowany przez Europejczyków w zachodniej Afryce. Wzniesiony przez Portugalczyków, następnie wiele razy przechodził z rąk do rąk. Początkowo miał służyć jako faktoria handlowa, ale jego rola z biegiem czasu się zmieniła. Stając się, podobnie jak inne podobne forty, miejscem handlu niewolnikami. Zwiedzanie fortu to spotkanie z tymi mrocznymi czasami. Jednak przed zwiedzaniem fortu, nasze brzuchy dają znać, że dobrze by było coś zjeść, więc udajemy się do restauracji w forcie. Mąż zamawia burgera, ja rybę. Burger średni, a ryba fenomenalna, najlepsza jaką jadłam podczas tego wyjazdu. Głowę ryby daję kręcącemu się w pobliżu kotu, a ten wyjada dosłownie wszystko, z czego wnoszę, że podziela moje zdanie w kwestii smaku ryby ![]() A tu już wnętrze fortu: W Elminie zwiedzamy zarówno lochy męskie, jak i kobiece. W kobiecych jest instalacja, mocno działająca na wyobraźnię. Zobaczcie z resztą sami: Niektórzy mówią, że w wilgotnych lochach, nadal czuć woń umęczonych kobiecych ciał. Można też zobaczyć ciasne przejście w murze, przez które przechodzili niewolnicy podczas załadunku na statki. Dużo osób odwiedza to miejsca, żeby złożyć hołd swoim przodkom. Zostawiają wieńce, ale też butelki wody i alkoholu. Okolice fortu, też są ciekawe. Udajemy się na wzgórze, gdzie jest kolejny fort - Fort Conraadsburg. Nikt go nie pilnuje, teren jest otwarty, nie ma biletów. A to też fort wchodzący w skład zespołu fortów wyróżnionych przez UNESCO. Schodzimy do portu. Bardzo mi się podoba ten port. Łódki ciągną się po horyzont. Blisko portu jest targ, gdzie można podejrzeć co ciekawego udało się rybakom złowić i zdecydowanie jest co oglądać. Największe zdziwienie wywołuje w nas sporych rozmiarów płaszczka. Kończymy ze zwiedzaniem Elminy i wracamy do Cape Coast. W Cape Coast chcemy zobaczyć jeszcze jeden fort – Fort William z latarnią morską, ale tak nas okrążają dzieciaki, że staje się to praktycznie niemożliwe. Wracamy w okolice portu, tym razem przy zachodzie słońca. Jest nawet ładniej niż o wschodzie. Kręcimy się jeszcze w okolicy, przyglądając się lokalnemu życiu. Kończymy na piwku, to był długi dzień. |
Autor: | Iza N. [ 10 Paź 2024 22:40 ] |
Temat postu: | Re: Afrykański kwartet: Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i s |
05.01.2024 Wstajemy rano idziemy na dworzec autobusowy. Dziś przemieszczamy się dalej, jedziemy do Accry. Jest już busik, ale nie chcemy kupić biletu zanim się nie zbierze trochę więcej osób, wszyscy nas zapewniają, że zaraz pojedzie, ale nauczeni doświadczeniem, nie wierzymy tak od razu. Na szczęście mają rację. Czekamy niecałe pół godziny i busik jest pełen i możemy jechać. Meldujemy się w hotelu (niedaleko Tudu Station) i wyruszamy na zwiedzanie Accry. W pierwszej kolejności jedziemy taksą do wytwórni słynnych ghańskich trumien. Zakład nazywa się Kane Kwei Carpentry Workshop i jest zlokalizowany w Teshie. Atrakcja dosyć ciekawa, ale dosłownie na 15 minut. Ponieważ niedaleko od tego miejsca zaczyna się morze, uznajemy, że przed powrotem do Accry się tam przejdziemy. I ten spacer jest w sumie ciekawszy niż te trumny. Miejscowi się mocno dziwią naszym widokiem, ale dziarsko idziemy dalej i po paru zakrętach w końcu ukazuje nam się plaża. Nie do końca się tego spodziewaliśmy. Niewiarygodne ilości śmieci, świnie w nich grzebiące i ścieki ciurkające do morza. No full komplet. Wracamy na główną ulicę i bierzemy taksę powrotną do Accry. Wysiadamy w pobliży fortu Osu, ale ten pełni rolę więzienia i nie można go zwiedzać, a jedynie zrobić zdjęcie z dystansu. Dalej chcemy iść z buta, aż do Jamestown. Zachodzimy na obiad do Osekan Bar. Dostajemy kurczaka, który nawet nie jest ciepły, więc trochę się boimy czym to skończy, ale kończy się bez rewolucji żołądkowych. To jest skill – jak drukowane. Zachodzimy do Ussher Fort. Ma trochę vibe Alcatraz z tymi piętrowymi celami. W forcie przykleja się do nas przewodnik i za wszelką cenę chce nas oprowadzić po Jamestown. Mówimy mu, że jesteśmy zmęczeni i nie będziemy w ogóle zwiedzać dalej. Nie lubię takich naciągaczy. Żeby jeszcze rzeczywiście mogli się podzielić jakimiś smaczkami na temat miejsca, często jednak chodzi tylko o wyciągnięcie niewspółmiernie dużej kasy za swojej wątpliwej jakości usługi. Wychodząc z fortu, kierujemy się do portu Jamestown i wtedy widzimy naszego niedoszłego przewodnika, a on oczywiście nadal chce nas oprowadzać. Udaje nam się jednak go spławić. Jamestown port jest najbrudniejszy i najbrzydszy ze wszystkich portów, które odwiedziliśmy. Na skarpie schodzącej do morza widać palące się śmieci. Wracamy przez Jamestown, które według opisów z Internetu ma mieć urok Stone Town z czasów przed odkryciem Zanzibaru przez masową turystykę. Ja tego kompletnie nie widzę. No bez porównania. 06.01.2024 Dziś kolejny dzień w całości przeznaczony na przemieszczanie się. Jedziemy do Kumasi. Rano bierzemy taksę i jedziemy na dworzec autobusowy, żeby złapać busa. Na dworcu jest dosłownie milion osób. Ustawiamy się w kolejce, ale okazuje się, że to w ogóle nie jest ta kolejka, poza tym w ogóle się nie przesuwa. Zostawiam męża i idę podpytać do kas. Dopycham się do właściwej kolejki, potem przepycham się do okienka, bo inaczej się nie da. A w okienku Pani mówi, że mają globalną awarię autobusów i autobusów nie ma. Na pytanie, kiedy będą odpowiada, że nie wie. To trochę komplikuje nam sprawę, bo jutro festiwal w Kumasi i bardzo nam zależy, żeby na nim być. Mówi nam jednak, że po drugiej stronie dworca można się ustawić w kolejce po bilet innego przewoźnika. Patrzymy na tą kolejkę. Nie ma końca. I wtedy jakiś ogarniacz widząc nasze miny i ogólne zakłopotanie, mówi, że zaraz będzie autobus, i on nam załatwi bilety. Wiemy, że będzie chciał za to pewnie sporo więcej, ale na tym etapie zupełnie nas to nie obchodzi i uznajemy, ze idziemy w to. Czekamy może z 40 minut i podjeżdża autobus, kolejny ograniacz przejmuje nas i sprzedaje nam bilety, z pominięciem tej niewiarygodnie długiej kolejki. Co więcej nawet nas mocno nie przycinają, płacimy z 1.5 razy więcej niż standardowy bilet. Chciałabym napisać, że gryzie nas sumienie, bo to nie fair, ale prawda jest taka, że siedzimy szczęśliwi w autobusie. Autobus wyrusza. Wyczytałam, że będziemy jechać około 5h. Hehe, taki żarcik. Przez remonty na drogach, jedziemy w sumie 8h, i to tylko dlatego, że wysiadamy przed Kumasi i łapiemy taksę. Autobus dojeżdżając do miasta, zatrzymuje się co chwilę i wtedy rozpoczyna się żmudny proces wypakowywania wszystkich tobołków pasażerów, więc uznajemy, że będzie szybciej taksą pokonać ostatni odcinek. Przemieszczamy się też w gigantycznym korku, więc mamy nadzieję, że może taksiarz trochę go ominie. Ominął, ale przejechał jakieś 20 km, zamiast 5. Dojeżdżamy do hoteliku, dostajemy ogromny pokój i idziemy coś zjeść. W pobliżu jest restauracja serwująca dania kuchni ghańskiej. Zamawiamy mnóstwo rzeczy – rybę, ale też platana smażonego w ostrych przyprawach z orzeszkami i szczypiorkiem. Ten banan jest zdecydowanie lepszy, zarówno ostrość, jaki i szczypiorek super przełamują słodki smak. W takim wydaniu smakuje mi znacznie lepiej. Zamawiamy też pikantny gulasz z fasoli i 2 lokalne wina, które są po prostu bardzo dziwne. 07.01.2024 Dziś dzień festiwalu Akwasidae. Festiwal obchodzony jest przez lud i wodzów Ashanti, co 6 tygodni, w niedzielę. Zaczynamy jednak od zwiedzenia Manyia Palace Museum. Zwiedzanie jest zorganizowane z przewodnikiem, skupia się na historii Królestwa Ashanti przez kolonizacją. W tym miejscu chętnie napisałabym kilka pięknych, elokwentnych zdań o bezsensie podziału pokolonialnych granic i innych aspektach geopolityki, ale obawiam się moja wiedza na ten temat jest do tego niewystraczająca. Po zwiedzaniu udajemy się na plac nieopodal muzeum, gdzie ma się odbyć festiwal. Wikipedia mówi, że celem świętowania jest głównie czczenie przodków. My mieliśmy jednak niedoparte wrażenie, że chodzi również o celebrację kultury Ashanti, swojego dziedzictwa. Ma formę radosnego pikniku: granie na bębnach, tańce, śpiewy, wystrzały z broni (mało nie ogłuchliśmy), składanie darów, aż w końcu procesja z królem i długa kolejka do uściśnięcia dłoni króla. Ludzie przesympatyczni, zero spiny na zdjęcia, wręcz jeszcze nas zachęcali, żeby robić. Uśmiechają się, pozują, zagadują, no sielanka. Widać, że są bardzo dumni ze swojej kultury. Wszyscy w pięknych tradycyjnych strojach. Festiwal podoba nam się bardzo, 10/10, czas upływa nam super przyjemnie. Są trzej królowie ![]() Zrób mi takie, że niby moja ![]() Są jakieś VIPy. No i oczywiście sam król, we własnej osobie. Dziewczyny wyglądają pięknie w tych strojach. Spędzamy trochę czasu na festiwalu, a potem udajemy się jeszcze na spacer po Kumasi, po bagaże i jedziemy na lotnisko. Naszym najwyższym priorytetem były 2 festiwale 07.01 oraz 10.01, jeden w Kumasi drugi w Ouidah, nie mamy całego dnia na przejazd busem z Kumasi do Accry. Jeszcze z Polski kupiłam wieczorny lot z Kumasi do Accry, żeby zaoszczędzić czas. Samolot jest o czasie, lecą z nami trzej królowie ![]() Na granicy koleś próbował wyłudzić od nas łapówkę, ale się nie daliśmy. Z mafią taksówkową było już gorzej i po stronie Togo, okrążyło nas pare typów, bardzo naciskając, żeby pojechać taksą. Daleko do miasta nie jest, więc teoretycznie dałoby się przejść, ale robiło się w mojej ocenie trochę niebezpiecznie, więc odpuściliśmy. Kosztowała nas to przyjemność 10 euro za 5 km. Koleś zawiózł nas do znalezionego hotelu, gdzie powinna być recepcja 24h, bardzo się wczuł, żeby znaleźć, a potem, żeby ktoś nam otworzył, więc przynajmniej usługa premium ![]() |
Autor: | elwirka [ 11 Paź 2024 10:59 ] |
Temat postu: | Re: Afrykański kwartet: Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i s |
Ale fajna relacja! Czekam na kolejne odcinki;-) |
Autor: | DMW [ 11 Paź 2024 17:35 ] |
Temat postu: | Re: Afrykański kwartet: Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i s |
Super zdjęcia ludzi Ashanti! Fajnie, że nie robili problemów z fotografowaniem. |
Autor: | Sudoku [ 12 Paź 2024 13:28 ] |
Temat postu: | Re: Afrykański kwartet: Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i s |
Rewelacja. Czytając i oglądając takie relacje człowiek zdaje sobie sprawę, jak mało wie o świecie. O samym Kumasi słyszałem, ale nigdy nie myślałem, żeby tam jechać. A teraz znajdzie się chyba na mojej liście "must see". |
Autor: | M_Karol [ 13 Paź 2024 16:43 ] |
Temat postu: | Re: Afrykański kwartet: Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i s |
Super relacja, unikalna trasa. Czekam na dalszy ciąg i podsumowanie wyjazdu |
Autor: | Iza N. [ 15 Paź 2024 23:14 ] |
Temat postu: | Re: Afrykański kwartet: Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i s |
Togo 08.01.2024 Takim jednak sposobem byliśmy już w Togo, a gdyż ponieważ, 10.01 już musimy być w Ouidah w Beninie, kupiliśmy sobie trochę więcej czasu w tym małym kraju. Przeprowadzamy się do hotelu, który mieliśmy zarezerwowany na następną noc, a następnie jedziemy do Togoville. Taksiasz nas podrzuca do miejsca, z którego odpływają łódeczki. Znając reputację tego miejsca, nie mam zamiarutym razem się awanturować z nimi o cenę. Zaraz po wysiadce z łódki, pobierają za wstęp do wioski i bardzo nalegają na przewodnika. Na szczęście udaje się z niego zrezygnować. Do miejsc kultu VooDoo wstęp bez przewodnika jest rzekomo zabroniony. W Togoville jest katedra, którą odwiedził Jana Paweł II, w związku z objawieniem Maryjnym. Katedra niestety zamknięta, ale zaglądamy przez okno. Ktoś może powiedzieć, że Ci przewodnicy często mają sporo ciekawych rzeczy do przekazania. I tak, czasem tak, a czasem gadają jak potłuczeni, skupiając się na rzeczach z naszego punktu widzenia nieciekawych, wymuszają dodatkowe napiwki i ciągną po straganach całej rodziny, więc no - loteria. Mi się lepiej zwiedza bez przewodników. Wioseczka jest dosyć malownicza. Do świątyni Voodoo też zachodzimy. W którymś momencie jakiś Pan pyta się, czy nam pokazać boginie Voodoo i się zgadzamy. Jest bardzo miły, zaprowadza nas do niej i mówi, że wioski pilnuje 5 takich bogiń oraz zachęca, żeby zostawić jej pieniążki. Raczej trafią do niego, ale że jest super miły, przystajemy na to ochoczo i zostawiamy jakieś pieniądze. Wolę zostawić tutaj, niż tym cwaniakom z portu. Wracamy łódeczką i bierzemy taksę powrotną do Lome. Wracamy do Lome, idziemy pokręcić się po mieście. Zachodzimy pod katedrę i ciągnący się wszędzie dookoła bazar. Bazar właściwy jest w remoncie, więc stanowiska sprzedawców są porozlewane na wszystkie ulicy otaczające katedrę. Mydło i powidło. Naszą uwagę przyciąga jednak porażający kontrast z Ghaną. Ludzie smutni, burzą się, żeby nie robić zdjęć, jeszcze przed sięgnięciem za aparat, wyciągają ręce po pieniądze na każdym kroku. Wiem, że to pewnie wynika z większej biedy, ale jest jak jest. Togo nie wywiera na nas pozytywnego wrażenia. O poniższe zdjęcie też była awantura i machanie łapami. 09.01.2024 Z rana jedziemy na targ fetyszy. Ciężko się patrzy na te martwe zwierzęta. Zastanawiam się ile z tych gatunków jest zagrożonych, mam wątpliwości moralne czy powinnyśmy odwiedzać to miejsce. Przewodnik mówi, jakby te tradycje dalej były kultywowane, a nie tylko przeznaczone pod turystów, ale ile jest w tym prawdy? Na pytanie czy zabijanie tych zwierząt jest naprawdę koniecznie, odpowiada coś w stylu „ i tak by zdechły”. Najgorzej patrzy mi się na martwe psy. Z bólem serca jednak muszę przyznać, że miejsce jest interesujące. Jest też coś w rodzaju ołtarza. Przewodnik mówi, że widoczne tu szczątki zwierząt, nie były spalone, na co wskazywał by kolor, a wypalone przez słońce. Odwiedzamy też szamana, który za pieniążka obiecuje cuda na kiju. Nie skusiliśmy się jednak. Po około godzinie ulatniamy się stamtąd. Wystarczy tych wrażeń. Wracamy do hotelu po bagaże i łapiemy taksę na granice z Beninem. Benin Granice przechodzimy bez większych przygód i przeszkód, a następnie łapiemy shared taxi w stronę Cotonou i wysiadamy na wysokości Ouidah. Do hotelu idziemy z buta. W hotelu wita nas właścicielka, która jest Szwajcarką. Bardzo narzeka na życie w Beninie, widać, że jest zmęczona. Jemy coś i idziemy na miasto, bo choć oficjalnie festiwal dopiero jutro, dziś już sporo się dzieje. Jeszcze tego nie wiemy, ale to będzie nawet lepszy dzień, więc spoko, że udało się przyjechać do Beninu sprawnie. W pierwszej kolejności idziemy do Świątyni Pytonów, zwiedzamy ją, są pytony, wszystko się zgadza. Na placu pod Świątynią zaczęły się już tańce. Wygląda to ciekawie z kościołem na drugim planie. Przyglądamy się trochę, ponownie nikt nie ma pretensji o zdjęcia, ludzie są zajęci swoim sprawami. Opuszczamy to miejsce i idziemy do świętego lasku. Jest tam sporo posągów różnych bóstw w pięknym otoczeniu egzotycznych drzew. Jest dosyć późno, więc w cieniu drzew zdjęcia nie wychodzą dobrze. Ale przecież nie zdjęcia są najważniejsze. Nie możemy oderwać wzroku od tego co się dzieje dookoła nas. Tańce są bardzo ekspresyjne, rytmiczne bębny powodują, że ludzie wpadaj w trans. W otoczeniu lasu jest to widok, który z jednej strony hipnotyzuje, ale z drugiej powoduje, że czujemy się trochę dziwnie, zdając sobie sprawę, że niewiele z tego tak naprawdę rozumiemy. 10.01.2024 Wczorajszy wieczór był niesamowity, więc oczekiwania co do zasadniczego dnia festiwalu wzrosły. W pierwszej kolejności idziemy do miasta. W różnych miejscach można pooglądać tradycyjne tańce, ale nie ma tego klimatu, co wczoraj w lesie, więc postanawiamy tam wrócić. Nic szczególnego się tam nie dzieje. Nasza uwagę przyciągają nietoperze, jest ich mnóstwo, a wczoraj ich nie widzieliśmy. Widać, że miasto jest wysprzątane na festiwal, że ktoś to przemyślał i o to zadbał. ALE po zboczeniu z głównych ulic i placów, gdzie odbywają się tańce, ten sam afrykański syfik. Nie od razu Rzym zbudowano i tak przygotowanie miasta robi dobre wrażenie. Tutaj nazwana przez nas roboczo „Buka”. Główne obchody mają być przy pomniku „Brama bez powrotu” na plaży. Idziemy tam z buta, bo chcemy jeszcze przejść obok wioski zbieraczy soli. Dobrze, że wybieramy opcje pieszą, bo na główne obchody jest dużo chętnych i Ci chętni stoją w gigantycznym korku, który nie przemieszcza się wcale. Sporo osób idzie na piechotę jak my. Na plaży już sporo ludzi, widzimy ogromna scenę i ogarnia nas duże rozczarowanie. Nie przypomina to w ogóle tego festiwalu na zdjęciach, które oglądałam w necie. Przez to, że zrobił się z tego duży festiwal, dopadła go komercjalizacja i cóż, cały urok prysł. Koncerty mają się zacząć o 19. Postanawiamy dosłownie doczekać samego początku i się zmyć. Z oddalonej sceny nic nie widać i jest jakoś tak nijako. Bardzo się cieszymy, że widzieliśmy wczorajsze tańce w lesie. Dzisiejszy dzień był niewspółmiernie gorszy. Wracając oglądamy przechodzimy jeszcze raz w pobliżu wioski zbieraczy soli, tym razem przy zachodzie słońca. 11.01.2024 Dziś chcemy się dostać do Abomey. Okazuje się, że jest możliwe tylko przy pomocy motorków. Łapiemy motorki do Allady, a potem dzieloną taksówkę do Bohicon. W Bohicon mamy nocleg, dotarcie do niego też z przygodami, bo ciężko było namierzyć lokalizację. Jeszcze tego samego dni po zameldowaniu jedziemy kolejnym motorkiem do Abomey. W Abomey dostajemy przydziałowego przewodnika, i tutaj się już nie kłócimy, bo znamy zasady, ale przewodnik tylko potwierdza słuszność mojego uciekania przed przewodnikami ![]() ![]() Zwiedzamy z nim pałace kolejnych królów. I choć nazywa je pałacami, to trzeba uczciwie powiedzieć, że nazwa ta jest mocno na wyrost. Przytacza kilka ciekawych historii, jak o np. o jedynej królowej, o amazonkach. Oczywiście omija skrzętnie wszystkie wątki związane ze współpracą królestwa Abomey z kolonizatorami, choć przyznaje, ze oni również mieli swoich niewolników. Na koniec jeszcze, wreszcie sami, kręcimy po mieście. Jest sporo miejsc związanych kultem Voodoo. Niestety Abomey tonie w śmieciach. I nie trzeba wcale daleko od tych pałaców odchodzić, wystarczy wychylić się za pierwszy lepszy winkiel. Reality Albo Wracamy i dopada nas mega zmęczenie materiału. Najbardziej wdychaniem i oblepieniem spalinami. Prawie w żadnym miejscu noclegowym nie było cieplej wody, nie sposób się skutecznie umyć. Minęły około 2 tygodnie pobytu. Jutro mamy jechać do Tata Somba na północ, ale słabo się czuję. Perspektywa busa - puszki z niedziałającą klimą, ale zamkniętymi oknami, albo dzielonej taksy - okno otwarte i ten smog, nie nastrajają mnie pozytywnie. Może jak bym była z Krakowa to by było mi łatwiej ![]() 12.01.2024 Wracamy więc dzieloną taksą w kierunku morza, ale po drodze zatrzymujemy się jeszcze w Abomey – Calavi. Zostawiamy w porcie walizki i bierzemy łódeczkę, którą płyniemy do Ganvie. Wioska na wodzie powstała w lagunie, w czasie wywozu niewolników. Był to sposób lokalnej ludności na unikniecie zapakowania na statek. Laguna jest płytka, 2-3m głębokości w zależności od stanu wody. Widać rybaków pracujących przy sieciach. Nawet dzieci przemieszczają się samodzielnie łódkami. Mieszkańcy bardzo kryją się przez zdjęciami. Mają z resztą na to cwany sposób – kapelusze z dużym rondem. Szybko można zasłonić twarz. Zamawiam rybę w restauracji, mąż nie jest rybny, więc chce same frytki i żeby więcej zarobić, mówią, że samych frytek się nie da. Mąż, więc na to, że nie chce nic i nagle się okazuje, że jednak można same frytki. Ryba niestety wali mułem, dobrze nie wziął, bo by nie ruszył. Po zwiedzaniu łapiemy motorki do hotelu i kolesie, którzy nas wiozą oczywiście nie wiedzą gdzie jechać i prowadzę ich na mapie offline. Fakt, hotel jest na totalnym zadupiu, ale o to nam chodziło. Hotelik jest… zabawny. Jest duży teren, a na końcu 4 stłamszone domki przy sobie i obsługa w białych koszulach, która na nasz widok wpada w panikę. Nasz domek nie jest zły, ale zupełnie nieprzemyślany, przy domku nie ma zadaszenia, więc nie ma cienia, nie ma jak sobie w spokoju usiąść. Biorę więc nasze krzesła z pokoju i idę z nimi pod budynek recepcji, żeby sobie usiąść w cieniu, na co obsługa się zrywa i zaczyna mi wyrywać te krzesła z ręki. Dostawiają nam też stolik. Idziemy na plażę, jest ładna, czysta i pusta. Mamy też ciepłą wodę, co niewiarygodnie mnie cieszy. Robię przepierkę paru rzeczy i woda jest dosłownie czarna. Mamy wrażenie, że jesteśmy jedynymi gośćmi. Niedaleko hotelu jest wielki plac budowy, budują nową drogę. W ogólne widać, że Benin intensywnie się rozwija, aczkolwiek większość przedsięwzięć budowalnych realizują firmy francuskie, więc niestety Benińczycy na tym nie zarabiają, na co narzekają i trudno im nie przyznać racji. W hoteliku jest restauracja, więc zamawiamy kolację, która całkiem smaczna. 13.10.2024 – 15.01.2024 Kolejne dwa dni upływają nam na spacerowaniu po okolicy, po plaży, próbowaniu nowych potraw z karty restauracyjnej i ciepłych prysznicach ![]() Obsługa w kolejnym dniu ma już mniejszą panikę, są mega sympatyczni, a na koniec proszą nas o pamiątkowe zdjęcie. Zmawiamy taksówkę i jedziemy na lotnisko. Boarding idzie bardzo topornie. Sprawdzają mnóstwo karteczek, karteluszek, pieczątek, piecząteczek. Cóż, wszystkie pociotki dyrektora lotniska chcą mieć pracę. Szczytem wszystkiego jest sprawdzanie paszportu w wąskim korytarzu, na jego początku i końcu. Nie wytrzymuję z beki i pytam się retorycznie męża: co takiego mogłoby się potencjalnie wydarzyć, że na początku masz ten paszport, a na końcu już nie? I nie jesteś w stanie go znaleźć w prostym, pustym korytarzu bez przeszkód ![]() Godzina wylotu. Siedzimy już od jakiegoś czasu w samolocie. Boarding przedłuża się w nieskończoność. Po jakieś godzinie od planowanego wylotu, zaczynają się komunikaty od pilota, że wszystko się przedłuża, bo te lotnisko to i tu dosłowny cytat: „totally mess”. Śmieszkujmy sobie, że ciekawe czy dokładnie taki sam komunikat poszedł po francusku. Po 1.5h jeszcze śmieszkujemy, ale po 2 godzinach, humor robi się gorszy. Mówię do męża: to nie pyknie. Niedługo po tym pilot oznajmia, że jesteśmy zapakowani, ale nie wie czy zdążymy dolecieć w jego czasie pracy i zapytali się kogoś wyżej czy możemy wystartować. Czekamy jeszcze z 30 minut na odpowiedź. I staje się najgorsze, nie ma zgody na start, safety first. Nigdzie nie polecimy. Nie ma co się czarować, nie ma fizycznej możliwości, że zdążę na lot do USA. Jak to wytłumaczyć szefowi w stanach, w którego światopoglądzie nie mieści się urlop? Powiedzieć, że jestem zła to nie powiedzieć nic. I tu następuje paraliż sytuacji. Nikt nic nie wie, kiedy polecimy, co z nami zrobić i tak dalej. Obsługa lotniska się w magiczny sposób ulatnia. Zaczynają jakieś busiki podjeżdżać. W którymś momencie decydujemy, że wsiadamy, bo nadal nic nie wiadomo. Zawożą nas do hotelu, gdzie w końcu mamy neta. A w zaistniałej sytuacji jest mi super potrzebny. Pokój dostajemy około godziny 3 rano. Piszę parę maili. Odwołuje nasz lot z Brukseli do Gdańska, żeby odzyskać chociaż podatki. Sprawdzam ile mnie będzie kosztował zwrot za bilet do USA, jeśli ktoś wymyśli, że mam za ten bilet zwrócić. Rezerwuję autobus do Gdańska z Berlina. Kładziemy się o 5. Zastanawiamy się o której jutro będziemy musieli opuścić pokój. 16.01.2024 Budzimy się i po jakimś czasie dostaje maila. Twój lot do USA jest odwołany, śnieżyca w Houston. Kocham śnieżyce w Houston! Podskakuję na łóżku pod sam sufit! No to już siła wyższa, a nie siła mojego powrotu z wakacji ![]() Dostajemy też wkrótce informacje (nareszcie!), że nasz lot odbędzie się wieczorem, o tej samej godzinie o której miał się odbyć wczoraj. W hotelu możemy zostać do wylotu, więc też super. Mamy więc czas na spacer po stolicy. Idziemy do pomniku amazonek przez dzielnicę ambasad i rządowych budynków. Jest sterylnie czysto. Benin krajem fasad, pozorów i niezłomnych prób robienia dobrego wrażenia ![]() Akurat nie miałam banana, więc mąż dla skali ![]() Na lotnisku jesteśmy z dużym wyprzedzeniem, mając na uwadze wczorajszy boarding. Jako, że do USA już nie polecę, nie mam aż tak wielkiego ciśnienia i dalej śmieszkujemy. Po około 2 godzinach po rozpoczęciu boardingu, przy bramce jest garstka osób. A to malutkie lotnisko, tam nie ma gdzie pójść, więc wszyscy czekają w tym samym miejscu. Czyżby znowu mieli się nie uwinąć? Wylatujemy z 30minutowym opóźnieniem. Niebywały sukces. Teraz następuję wielkie, symultaniczne westchnięcie z ulgą pracowników lotniska, a 2 sekundy później pasażerów ![]() Na odszkodowanie nie liczymy, bo wina obsługi lotniska, ale i tak składam formularz, bo a nuż się uda. Ku mojemu zdziwieniu Brussel Airlines poczuwa się do odpowiedzialności i wypłaca nam 1200 EUR ![]() Epilog Wyjazd nie był dociążony mnóstwem oczekiwań i choć plusy tego podejścia są aż nadto oczywiste, to nie zawsze udaje mi się w ten sposób do tematu podjeść. Niemniej jednak wróciliśmy ukontentowani. Czytając o różnych atrakcjach regionu, wiele wydawało mi się takich z braku laku, wiele brzmiało jak typowe „tourist trap”. Okazało się jednak, że niektóre miejsca były bardzo ciekawe, zwłaszcza festiwale i Elimina. Pokonał mnie w zasadzie tylko…. smog, choć gdybym widziała, że nie polecę do USA to pewnie byśmy jeszcze pojechali na północ. Niestety pomimo tego, że odwiedzane kraje nie wydają się jakimś super hardkorem, to nawet taka Afryka męczy. Gdyby nie ostatnie dni na plaży wrócilibyśmy całkiem utyrani. A tak wróciliśmy utyrani tylko trochę ![]() |
Autor: | mordek [ 16 Paź 2024 08:53 ] |
Temat postu: | Re: Afrykański kwartet: Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i s |
Super relacja ![]() |
Autor: | Iza N. [ 20 Paź 2024 16:27 ] |
Temat postu: | Re: Afrykański kwartet: Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i s |
Uzupełniam jeszcze koszty. |
Autor: | Japonka76 [ 20 Paź 2024 21:02 ] |
Temat postu: | Re: Afrykański kwartet: Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i s |
Świetna relacja. Bardzo miło mi się z Wami podróżowało. |
Autor: | Iza N. [ 20 Paź 2024 21:38 ] |
Temat postu: | Re: Afrykański kwartet: Ashanti, VooDoo, tropikalne lasy i s |
Dziękuję za wszystkie miłe słowa! |
Strona 1 z 1 | Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni) |
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group http://www.phpbb.com/ |